Małe rączki - Andrés Barba - ebook + książka

Małe rączki ebook

Barba Andres

3,6

Opis

Małe rączki opowiadają historię dziewczynki, która po nagłej śmierci rodziców trafia do domu dziecka. Barba z jednej strony penetruje doświadczenie dziecięcej traumy, z drugiej opisuje, jak w zderzeniu z osobą, która wie, czym jest utrata i ma wspomnienia z innego świata, puste i ułomne zaczynają czuć się dzieci, dla jakich do tej pory sierociniec był wszystkim. Przybycie Mariny oznacza utratę pierwotnego raju. Porównanie z kimś tak innym niszczy symbiotyczną jedność grupy. „Pierwszy raz niektóre poczuły się grube albo brzydkie, poczuły, że są ciałem i tego ciała nie da się zmienić. Tak jak pojawiała się ona, pojawiałyśmy się my; te dłonie, te nogi, teraz wiedziałyśmy, że takie jesteśmy i nie sposób od tego uciec”. Ceną za poczucie odrębności jest cierpienie.

Marina jawi się niczym przybyszka z kosmosu. Zadomowione w sierocińcu dziewczynki podziwiają ją i się jej boją. Pożądają ją i jej nienawidzą. Ona sama podejmuje rozpaczliwe próby, by na powrót zejść na ziemię. Barba w sobie tylko znany sposób – obrazem, metaforą, rytmem zdań – opisuje sprzeczne uczucia i skomplikowane myśli, jakie są udziałem dzieci, które nie potrafią jeszcze ich werbalizować. Ma, jak pisze w posłowiu do polskiego wydania Ewa Modzelewska–Kossowska, „wyjątkową zdolność obdarzenia nieświadomości językiem”. A jednocześnie daje nam przeszywająco odczuć rzeczywistość pozajęzykową. W Małych rączkach pokazuje, jak milczkiem niepohamowana zachłanność na życie przepoczwarza się w mordercze impulsy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 81

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (111 ocen)
31
30
32
12
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
wiewiorka21

Nie polecam

nuda.... nigdy nie czytałam tak nudnej książki i beznadziejnej
10
Jaryba

Całkiem niezła

Nie za specjalne. Dziwne, ale niezbyt ciekawe. Na końcu podana jest interpretacja, w której tłumaczy się nam jak interpretować książkę. Serio? Można przeczytać, bo krótka, ale nie ma co spodziewać się odkrycia.
10
mandarynkaa87

Całkiem niezła

Nie wiem czy mi się podobała. Doczytanie tej książki wymagało ode mnie dużo samozaparcia, chciałam jednak wiedzieć jak się skończyła. Nic tutaj nie jest oczywiste , ponieważ autorka bawi się konwencją. Nie wiemy czy to co się dzieje to dziecięce wyobrażenia czy jednak rzeczywistość. Jedno jest pewne - rodzice Mariny giną w wypadku a dziewczynką trafia do sierocińca. Mała bohaterka musi zmierzyć się z traumą, gdyż była uczestnikiem tego tragicznego wydarzenia. Musi również nauczyć się żyć w nowym miejscu, gdzie dzieci są okrutne. Marina jest inna, nowa - miała rodzinę, wie jak to jest. Tymczasem dzieci z sierocińca mają już inne doświadczenia. Może to zazdrość, a może zło, które wychodzi czasami z człowieka niepostrzeżenie. Ceną za poczucie odrębności jest cierpienie... Doczytałam bo chciałam poznać zakończenie . Czy sięgnęła bym drugi raz po tę książkę - raczej nie. Nie jest to gatunek w którym czuję się dobrze. "Małe rączki" są dla mnie literacko zbyt przekombinowane- na szczęście...
00
pielegniarkaangela21

Dobrze spędzony czas

dziwna opowieść
00
rudarozycka

Nie polecam

Totalne nieporozumienie. Zapowiadało się dobrze, wyszło dziwnie, bez polotu i bez sensu.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­na­łu hisz­pa­ńskie­go: Las ma­nos pe­qu­eñas

© An­drés Bar­ba, 2008

© EDI­TO­RIAL ANA­GRA­MA, S. A., 2008

Pe­dró de la Creu, 58

08034 Bar­ce­lo­na

Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Fil­try, 2021

Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Ka­ta­rzy­na Okra­sko, 2021

Pro­jekt okład­ki: Mar­ta Ko­na­rzew­ska / Ko­na­rzew­ska.pl

Ilu­stra­cje: Mar­ta Ko­na­rzew­ska / Ko­na­rzew­ska.pl

Opie­ka re­dak­cyj­na: Ewa Wie­le­ży­ńska

Re­dak­cja: Ewa Po­la­ńska / Pra­cow­nia 12A

Ko­rek­ty: Pra­cow­nia 12A

ISBN 978-83-960609-1-4

Wy­daw­nic­two Fil­try sp. z o.o.

ul. Fil­tro­wa 61 m. 13

02-056 War­sza­wa

e-mail: re­dak­cja@wy­daw­nic­two­fil­try.pl

www.wy­daw­nic­two­fil­try.pl

Skład i kon­wer­sja do eBo­oka: Ja­ro­sław Ja­bło­ński / jjpro­jekt.pl

Dla Ma­ri­ny i Te­re­sy, któ­re były dziew­czyn­ka­mi ja­sny­mi i mrocz­ny­mi, zu­pe­łnie jak te

I do­pie­ro kie­dy lal­ka była tak zde­for­mo­wa­na, że prze­sta­ła przy­po­mi­nać ludz­kie dziec­ko, dziew­czyn­ka za­częła się nią ba­wić.

Ano­ny­ma, Ko­bie­ta w Ber­li­nie

CZĘŚĆ PIERWSZA

Jej oj­ciec zgi­nął na miej­scu, a mat­ka uma­rła w szpi­ta­lu. „Tata zgi­nął na miej­scu, a mama jest w śpi­ącz­ce”, tak wła­śnie brzmia­ło zda­nie, któ­re usły­sza­ła Ma­ri­na, to pierw­sze, któ­re usły­sza­ła. Mo­gła nie­mal po­ło­żyć dłoń na wszyst­kich wy­pu­kło­ściach tej fra­zy, fra­zy brze­mien­nej w skut­ki i nie­zro­zu­mia­łej.

„Tata zgi­nął na miej­scu, a mama jest w śpi­ącz­ce”.

Usta, któ­re wy­ma­wia­ją to zda­nie, nie za­trzy­mu­ją się ani na chwi­lę. Roz­brzmie­wa szyb­ko i su­cho. Do­cie­ra do uszu na ty­si­ąc ró­żnych, zu­pe­łnie nie­prze­wi­dzia­nych spo­so­bów, cza­sem bez ostrze­że­nia. Jak deszcz, któ­ry nie­spo­dzie­wa­nie pada na pola. Ma­ri­na na­uczy­ła się wy­po­wia­dać je, nie oka­zu­jąc smut­ku, tak jak­by przed­sta­wia­ła się nie­zna­jo­mym, jak­by mó­wi­ła: mam na imię Ma­ri­na i mam sie­dem lat, „Mój oj­ciec zgi­nął na miej­scu, a mat­ka uma­rła w szpi­ta­lu”.

Jej war­gi nie po­ru­szy­ły się pra­wie wca­le, kie­dy sko­ńczy­ła mó­wić, za­ma­rły w bez­ru­chu, war­ga gór­na nie­co wy­su­ni­ęta nad dol­ną. Ale to nie jest ża­den gry­mas. Kie­dy wy­po­wia­da to zda­nie, cza­sem jest po­wol­ne, jak­by przy­cho­dzi­ło z da­le­ka. Jak­by to ono wy­bra­ło ją, a nie ona wy­bra­ła zda­nie. Dziw­ny po­wrót do domu i do przed­mio­tów, któ­re na ten dom się skła­da­ły. Pach­nie. Wy­miar zda­nia strze­la w górę, roz­pry­sku­je się wo­kół, za­gęsz­cza­jąc at­mos­fe­rę. Sta­je się rze­czą. Rze­czą raz na za­wsze ukry­tą, dla­te­go trze­ba po­wie­dzieć:

„Mój oj­ciec zgi­nął na miej­scu, a mat­ka uma­rła w szpi­ta­lu”, i wró­cić przez tę myśl do in­nej, praw­dzi­wej, po­wol­nej my­śli o wy­pad­ku. Nie ma nic po­wol­niej­sze­go, nic bar­dziej kru­che­go. Naj­pierw był to od­głos szo­sy pod ko­ła­mi, głu­chy, mor­ski od­głos szo­sy i do­tyk tyl­ne­go sie­dze­nia, w któ­rym z po­cząt­ku wca­le nie wy­czu­wa­ło się nie­bez­pie­cze­ństwa.

Se­kun­dę po­tem wszyst­ko się roz­trza­ska­ło. Co ta­kie­go? Lo­gi­ka. Jak ar­buz o podło­gę, za jed­nym ude­rze­niem. Za­częło się od szcze­li­ny na sie­dze­niu, na któ­rym sie­dzia­ła, ten do­tyk nie był już tym sa­mym do­ty­kiem, uścisk pa­sów bez­pie­cze­ństwa stał się mor­der­czy. Wcze­śniej, na dłu­go przed krak­są, czu­ła jak wie­le in­nych razy mi­ęk­ko­ść sie­dze­nia, ta­pi­cer­ki w bar­dzo cien­kie bia­łe prążki, w któ­rych na­gle za­szła ja­kaś zmia­na. Głos mamy do taty:

„Nie wy­prze­dzaj”.

I po­tem szcze­li­na w sie­dze­niu, któ­ra na po­wrót po­chła­nia­ła głu­chy od­głos szo­sy pod opo­na­mi przy­spie­sza­jące­go sa­mo­cho­du.

Ude­rze­nie było bru­tal­ne.

Sa­mo­chód prze­le­ciał nad pa­smem zie­le­ni dzie­lącym szo­sę na pół, przeda­cho­wał przez prze­ciw­le­gły pas ru­chu i roz­bił się o ska­ły na po­bo­czu. I cała ta sce­na, któ­rą Ma­ri­na pa­mi­ęta­ła do­kład­nie jesz­cze czte­ry mie­si­ące po wy­pad­ku, ro­dzi­ła się z pręd­ko­ści, była czy­stą pręd­ko­ścią. Nic w niej nie było wi­dać, nie dało się jej zgłębić.

Była też dźwi­ękiem. Ha­ła­sem gwa­łtow­nym, choć od­da­lo­nym od wy­da­rze­nia, któ­re było jego przy­czy­ną. Dźwi­ękiem pu­stym i nie­ci­ągłym, któ­ry wy­bu­chał i na­tych­miast mil­kł w od­da­li, nie­zdol­ny się utrzy­mać ani prze­trwać, a jed­nak to­wa­rzy­szył sa­mo­cho­do­wi prze­la­tu­jące­mu nad pa­sem i lądu­jące­mu na da­chu.

Sa­mo­chód spa­dał, a tam, gdzie spa­dł, prze­cho­dził prze­mia­nę. Sa­mo­chód sta­wał się miej­scem. Wów­czas jak ni­g­dy wcze­śniej ko­niecz­nie trze­ba było od­wo­łać się do zda­nia. Jak­by wy­łącz­nie ono spo­śród wszyst­kich, ja­ki­mi mo­żna by opi­sać wy­pa­dek, mia­ło zdol­no­ść utrwa­le­nia tego, co nie mo­gło zo­stać utrwa­lo­ne, co wi­ęcej, jak­by tyl­ko to zda­nie uka­za­ło się spo­śród wszyst­kich mo­żli­wych, tak bar­dzo pod ręką, tak ła­two zro­zu­mia­łe, żeby una­ocz­nić coś, cze­go nie dało się po­znać.

A po dźwi­ęku ci­sza. Nie brak dźwi­ęku, tyl­ko ci­sza. Ci­sza, któ­ra nie była nie­obec­no­ścią ani za­prze­cze­niem, ale czy­mś po­zy­tyw­nym, i spra­wia­ła, że to, co przed chwi­lą było ela­stycz­ne i szyb­kie, sta­wa­ło się na po­wrót sta­łe; me­ta­licz­ny po­smak w gar­dle, pra­gnie­nie.

Ma­ri­na pa­mi­ęta, że po­czu­ła pra­gnie­nie na­tych­miast po tym, jak wszyst­ko za­ma­rło. Doj­mu­jące pra­gnie­nie, będące częścią ci­szy i bez­ru­chu, któ­re nie zo­sta­ło uga­szo­ne na­wet wte­dy, kie­dy po­czu­ła dło­nie roz­pi­na­jące jej pasy bez­pie­cze­ństwa, zo­ba­czy­ła twarz tej kor­pu­lent­nej ko­bie­ty z wło­sa­mi po­far­bo­wa­ny­mi na blond, usły­sza­ła tam­ten inny męski głos:

– Nie do­ty­kaj jej gło­wy, zo­staw ją tak, jak sie­dzi, nie do­ty­kaj jej gło­wy.

Ma­ri­na po­wie­dzia­ła:

– Wody.

Po­wie­dzia­ła „wody”, jak my­śli się o wo­dzie, kie­dy się od­kry­wa, że ludz­kie cia­ło jest zbu­do­wa­ne pra­wie wy­łącz­nie z tej sub­stan­cji, abs­trak­cyj­nej wody, za­sty­głej w sta­nie sta­łym.

– Ko­cha­nie? Wszyst­ko do­brze? Sły­szysz mnie?

Kor­pu­lent­na ko­bie­ta z tle­nio­ny­mi wło­sa­mi po­chy­la­ła się te­raz tro­chę bar­dziej, z bu­tel­ką w ręku.

Ma­ri­na wi­dzia­ła wszyst­kie czar­ne od­ro­sty na jej gło­wie, ale nic nie utrwa­la­ło się w niej; ani ciecz, któ­rą dali jej do pi­cia, ani me­ta­licz­ny smak krwi na dzi­ąsłach, ani od­ro­sty kor­pu­lent­nej ko­bie­ty, mia­ła wra­że­nie, że w środ­ku cała jest z bło­ta, wszyst­ko było ta­kie mi­ęk­kie, bez­kszta­łt­ne i śli­skie.

– Gło­wę chy­ba ma całą, za to jest ran­na w rękę.

Roz­mo­wa do­cie­ra­ła do niej te­raz jak­by wy­ci­szo­na. Po­czu­ła dłoń ma­ca­jącą jej kark i scho­dzącą wol­no po ple­cach, to był ja­kiś inny czło­wiek, miał wiel­kie dło­nie, mó­głby roz­łu­pać ją na pół, gdy­by chciał, a jed­nak jego do­tyk oka­zał się de­li­kat­ny.

– Ma dro­żne dro­gi od­de­cho­we.

– Jak masz na imię?

– Ma­ri­na.

– Mo­żesz się ru­szać, Ma­ri­no?

– Tak.

– Spró­buj po­ło­żyć się na no­szach.

Pod­nio­sły ją tam­te ra­mio­na i po raz pierw­szy po­czu­ła ból. Elek­trycz­ny im­puls, któ­ry prze­bie­gł po ca­łym jej tu­ło­wiu, a po­tem ustąpił, za­skle­pia­jąc się, jak pra­gnie­nie. Nie mo­gła ru­szać lewą ręką.

– A to bia­łe, co to jest?

– To że­bra.

Unio­sła się nie­co i zo­ba­czy­ła wiel­ką ranę: nie­ru­cho­mą rękę, roz­ci­ętą skó­rę, cia­ło otwar­te jak­by jed­nym ci­ęciem, skó­ra opa­da­jąca obok jak we­lon, że­bra. Trze­ba było do­ko­pać się do zda­nia, któ­re by ją za­bli­źni­ło, do zda­nia, któ­re zda­wa­ło się zni­kać:

– Ma­ri­no, twój oj­ciec zgi­nął na miej­scu, a two­ja mat­ka uma­rła przed chwi­lą.

Obok niej le­ża­ły le­kar­stwa przy­go­to­wa­ne na ewen­tu­al­ny atak pa­ni­ki, lecz ten nie na­stąpił. Ma­ri­na wci­ąż przy­gląda­ła się zda­niu, jak­by to był sa­mo­lot od­rzu­to­wy, przez całą szpi­tal­ną salę śle­dzi­ła bia­ły ślad po nim. Dziew­czyn­ka nie za­ła­mu­je się, nie pła­cze, nie re­agu­je. Sta­ły przy niej trzy oso­by, dwie ko­bie­ty i mężczy­zna, w bia­łych ki­tlach i czar­nych bu­tach, trzy oso­by ma­jące ręce, nogi i tę fan­ta­stycz­ną, nie­mal ma­gicz­ną wła­ści­wo­ść, jaką Ma­ri­na za­wsze przy­pi­sy­wa­ła do­ro­słym; ale w tych oso­bach było coś, co osta­tecz­nie za­mknęło dro­gę ja­kiej­kol­wiek ma­gii. Ocze­ki­wa­no od niej, że zro­zu­mie to zda­nie. Ale dziew­czyn­ka nie pła­cze, nie za­ła­mu­je się, nie re­agu­je. Dziew­czyn­ka wci­ąż żyje na obrze­żach tego zda­nia. A może po pro­stu jej in­te­li­gent­na wy­obra­źnia wci­ąż nie chce po­łączyć w ca­ło­ść cze­goś, cze­go w ża­den spo­sób po­łączyć się nie da. Zda­nie było wci­ąż wy­po­le­ro­wa­ne i czy­ste, i po­wierz­chow­ne, jak buty do­ro­słych.

– Ro­zu­miesz, co ci po­wie­dzie­li­śmy?

– Tak.

– Obo­je.

– Tak.

Trze­ba było od­po­wia­dać na wszyst­ko „tak”, za ka­żdym ra­zem „tak”. „Tak” rów­nie po­wierz­chow­ne i wy­po­le­ro­wa­ne jak buty. Za­imek i sło­wo „tak”. Ci­sza i sło­wo „tak”. Sło­wo od­kle­jo­ne od języ­ka, star­sze niż język, sa­mot­ne, czy­ste, nie­ska­la­ne.

Mari­na obu­dzi­ła się z nie­ja­snym po­czu­ciem, że ma coś do zro­bie­nia, że nie spe­łni­ła swo­ich obo­wi­ąz­ków wo­bec le­ka­rzy, któ­rzy ro­bi­li ob­chód dwa razy dzien­nie, rano i wie­czo­rem. Obo­wi­ąz­ków po­le­ga­jących – być może – na oka­za­niu ludz­kich uczuć i od­ru­chów, pła­czu, wściek­ło­ści, cier­pie­nia. Przez te dwa mie­si­ące re­kon­wa­le­scen­cji Ma­ri­na za­nu­rza­ła się w spoj­rze­niach jak w kąpie­li. Tyl­ko wte­dy, gdy cze­ka­ła na ob­chód le­ka­rzy, do­skwie­rał jej brak ro­dzi­ców, ale w spo­sób na tyle abs­trak­cyj­ny, że ni­g­dy się nie ob­ja­wił, czu­ła się jak ktoś, kto zna­la­zł się o krok od zro­zu­mie­nia ja­kie­goś zda­nia, a osta­tecz­nie go nie ro­zu­mie. Po­zwa­la­ła rękom opa­ść na ko­łdrę, na ry­su­nek domu, któ­ry po­le­ci­ła jej zro­bić psy­cho­lo­żka, to też nie był gest, po pro­stu opusz­cze­nie rąk było spo­so­bem na zła­go­dze­nie in­ten­syw­ne­go bólu dło­ni spo­czy­wa­jącej na kart­ce, obok domu, góry i drze­wa, na sło­ńcu i pu­szy­stej chmur­ce.

.

.

.

...(fragment)...

Całość dostępna w wersji pełnej.

Spis treści

Kar­ta ty­tu­ło­wa

Kar­ta re­dak­cyj­na

Część pierw­sza

Część dru­ga

Część trze­cia

Po­dzi­ęko­wa­nia

Po­sło­wie