Malajski Excalibur - Daniel Nogal - ebook + audiobook + książka

Malajski Excalibur ebook i audiobook

Daniel Nogal

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Kuala Lumpur, nieodległa przyszłość. Trwa zimna wojna pomiędzy globalnymi potęgami, czyli Chinami i światem arabskim, stolica Malezji stanowi zaś jedną z głównych aren konfliktu. Owain Llewelyn, specjalista od zdobywania trudno dostępnych informacji, otrzymuje nietypowe zadanie: ma odnaleźć Taming Sari, legendarny malajski artefakt. Przyjmując zlecenie, wplątuje się w grę, w której chodzi już jednak o coś więcej, znacznie więcej, niż tylko o zdobycie pamiątkowego ostrza.

Na planszy pojawiają się kolejni gracze: chiński i kuwejcki wywiad, nigeryjskie i hinduskie gangi, triada oraz tajne stowarzyszenie, które od dawna nie powinno istnieć. Giną ludzie, odżywają uśpione konflikty, w wieloetnicznym malezyjskim kotle zaczyna wrzeć. A to przecież dopiero początek.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 288

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 49 min

Lektor: Artur Ziajkiewicz

Oceny
4,0 (9 ocen)
4
2
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Daniel Nogal

Malajski Excalibur

 

GENIUS CREATIONS

Bydgoszcz 2015

Copyright © Daniel Nogal Copyright © Wydawnictwo Genius Creations Copyright © MORGANA Katarzyna Wolszczak Copyright © for the cover art by Paweł Dobkowski

Wszelkie prawa zastrzeżone. All rights reserved.

Wydanie pierwsze, Bydgoszcz 2015 r.

druk: ISBN 978-83-7995-019-5 ePub: ISBN 978-83-7995-020-1 mobi: ISBN 978-83-7995-021-8

Redakcja: Marcin A. Dobkowski Korekta: dr Marta Kładź-Kocot Ilustracja na okładce: Paweł Dobkowski Projekt okładki: Paweł Dobkowski Skład i typografia: Paweł Dobkowski Redaktor serii: Marcin A. Dobkowski

Skład wersji elektronicznej: INPINGO SA www.inpingo.pl

MORGANA Katarzyna Wolszczak ul. Podmiejska 13 box 27 85-453 [email protected]

Książka dostępna w księgarni: www.MadBooks.pl

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Prolog

Pekin tonął w słońcu, choć dopiero zaczął się kwiecień.

Generał Zhao Wusheng kończył właśnie pisanie maila do przyjaciela z Kuala Lumpur, gdy usłyszał pukanie do drzwi gabinetu. Bez pośpiechu postawił ostatnie znaki i kliknął "wyślij".

– Wejść – powiedział, zamykając srebrnego laptopa, ozdobionego wielką czerwoną gwiazdą z żółtym obrysem.

Do pokoju weszła Chinka w ciemnozielonym mundurze Armii Ludowo-Wyzwoleńczej z pagonami kapitana na ramieniu. Była wysoka, jej czarne włosy lśniły w zaglądającym przez okno słońcu, a gładka niczym alabaster twarz wyglądała jak dzieło sztuki. Mogła zostać modelką, aktorką albo nawet żoną sekretarza partii czy prezesa hongkońskiej korporacji. Została żołnierzem. Wusheng nie potrafił pojąć, dlaczego

Stanęła na baczność i zasalutowała, ale generał zaraz dał znać gestem, że to nie czas i miejsce na formalności. Od razu przeszedł do rzeczy:

– Jak sytuacja w Tajlandii?

– Towarzyszu generale, plan został zrealizowany. W Yali wszystko gotowe, nasi ludzie czekają na wiadomość z Malezji. I na rozkaz.

Zhao Wusheng odchylił się w tył w swoim wielkim fotelu i splótł dłonie za głową. Uśmiechnął się, spoglądając w brzęczący mu nad głową kasetonowy klimatyzator.

– Doskonale – mruknął, bardziej do siebie niż do kobiety. – Doskonale.

Chwilę później przypomniał sobie jednak, że nie jest sam w gabinecie. Spojrzał na ślicznotkę w mundurze i powiedział:

– Świetnie się spisałaś. Teraz mam dla ciebie nową misję.

KSIĘGA I

Rozdział pierwszy

VOODOO

Niebo ciemnieje, czubki Al-Abbas Towers rozbłyskują bielą.

Jeszcze niecałą dekadę temu pięciusetmetrowe bliźniacze wieże nazywały się inaczej, ale gdy saudyjskie konsorcjum wykupiło to, co zostało z firmy Petronas po kryzysie gwinejskim, zmiana nazwy była rzeczą naturalną. To wtedy wszystko nabrało rozpędu, wtedy na dobre rozpoczęła się zimna wojna między dwiema największymi potęgami dwudziestego pierwszego stulecia − między światem arabskim a Chinami. A Kuala Lumpur, ośmiomilionowa metropolia i centrum światowej bankowości, stało się jednym z głównych terenów tej wojny.

Dwa stalowo-szklane giganty wyglądają jak obiekty z innej planety, jak coś z dwudziestowiecznych filmów science fiction. Architektonicznie mają ponoć nawiązywać do tradycji muzułmanów, ja jednak stawiałbym na kosmitów. Kiedy słońce chowa się za horyzontem, a wieże Al-Abbas rozświetlają noc niczym gargantuiczne latarnie, gapię się jak zahipnotyzowany. Nie, nie patrzę na nie po raz pierwszy. Tysięczny raczej. Mieszkam w Kuala Lumpur od lat, a i tak, kiedy tylko mam taką możliwość, wieczorem przychodzę tutaj, do mojego ulubionego irlandzkiego pubu z widokiem na dwa kosmiczne olbrzymy. Tutaj też przyjmuję zleceniodawców.

Odrywam wzrok od wież, sięgam po tablet i okulary. Tak, noszę okulary. Nie cierpię soczewek, zakładam je tylko wówczas, gdy nie ma innego wyjścia. Jasne, wiem, że operacje oczu kosztują dziś grosze i można je zrobić wchodząc do kliniki ot tak, prosto z ulicy. Ale nie lubię szpitali, a jeszcze bardziej nie lubię operacji. No dobrze, po prostu cholernie się ich boję.

Włączam tablet i zaglądam do dzisiejszego „New Straits Timesa”. Pierwsze strony jak zwykle zapełniają relacje z chińskich i hinduskich demonstracji w George Town i Kota Kinabalu. Wiadomości opatrzone są komentarzami polityków, rzecz jasna wyłącznie muzułmańskich. Kilka kiwnięć palcem i już jestem w dziale „Biznes”. Shit, akcje Protona dalej lecą na pysk przez te nowe indyjskie cła. Ech, zachciało mi się gry na giełdzie...

– Monsieur Llewelyn? – słyszę kobiecy głos z wyraźnym francuskim akcentem. Unoszę głowę.

Businesswomen w grafitowym kostiumie, ładna, koło trzydziestki. To znaczy na tyle wygląda − kto wie, ile operacji plastycznych ma za sobą. Duże malachitowe oczy i kręcone włosy do ramion, ufarbowane na brąz z miedzianymi refleksami. Spódnica kończy się na wysokości kolan, dzięki czemu mogę podziwiać łydki, idealnie wyrzeźbione na siłowni, niezwykle wąskie nad kostką. Tak, przyznaję, kręcą mnie u kobiet takie łydki.

Francuzka patrzy na mnie z uśmiechem i udaje, że nie jest zawiedziona. Spójrzmy w oczy prawdzie, robienie dobrego pierwszego wrażenia to nie moja działka. Pięć stóp i sześć cali wzrostu, więc nawet Azjaci są wyżsi ode mnie. Za duży nos, złamany dwa razy, wiecznie podkrążone ślepia i cera blada pomimo lat spędzonych w tropikalnym słońcu. A do tego jeszcze te okulary.

– Oui, c'est moi – odpowiadam w jej języku, wskazując miejsce naprzeciwko. – Et vous, madame?

– Mademoiselle – poprawia, z wystudiowaną paryską gracją siadając na wysokim krześle. – MademoiselleLafont.

Wciąż stara się zachować niewzruszoną twarz, jednak w jej malachitowych oczach dostrzegam, że zdobyłem pierwsze punkty.

– Enchanté – uśmiecham się. – Rozmawiajmy po francusku. Wątpię, żeby w tym lokalu ktoś prócz nas znał ten język. Akurat Francuzów nie spotykam w Kuala Lumpur zbyt często. Co wywabiło panią z ojczyzny?

Wzrusza ramionami.

– A jaka przyszłość czekała mnie w najbiedniejszym z islamskich krajów, panie Llewelyn?

Przesadza. Raz, że mahometanie stanowią póki co dopiero połowę populacji jej ojczyzny, a dwa – w Afryce znalazłoby się jeszcze kilka muzułmańskich państw biedniejszych od Francji prezydenta Saada Mesbaha. Ale fakt, na Czarny Kontynent płyną miliardy złotych denarów z kont arabskich inwestorów i srebrne smoki Chińczyków, podczas gdy Europa tonie coraz głębiej w gównie, na marginesie światowej gospodarki i polityki.

– Na pewno przyszłość mniej barwna niż tutaj – odpowiadam. – Jak przypuszczam, nie dowiem się, kto panią przysyła, ale to nic nie szkodzi. Przejdźmy do rzeczy, dobrze?

Kiwa głową i podaje mi pendrive'a.

– Mój pracodawca musi przekonać do współpracy... pewnego polityka. Potrzebujemy czegoś solidnego. Naprawdę solidnego. Wszystkie informacje, jakie mogą się panu przydać, zebraliśmy na tym dysku.

Teraz to ja przytakuję.

– Zakładam, że pani szef zna moje stawki. Ile mam czasu?

– Mało, panie Llewelyn, bardzo mało.

*

Nazywam się Owain Llewelyn, pochodzę z Cardiff i jestem trackerem, jednym z najlepszych w Kuala Lumpur. Nie, nie ma to nic wspólnego z muzyką ani z torrentami. Bardziej z tropieniem czy szukaniem. I z polowaniem. Nie na ludzi, przynajmniej nie dosłownie. Nigdy dotąd nie musiałem nikogo zabić i wolałbym, żeby tak zostało. Ja wyszukuję informacje o ludziach. Potrzebne są kwity na kogoś z konkurencyjnej korporacji? Albo z tej samej, ale z wyższego stanowiska? Ja to załatwię. Wierzyciel chce wiedzieć, co się stało z człowiekiem, który był mu winien milion denarów? Przychodzi do mnie. Biznesmen życzyłby sobie poznać adresy dwóch Murzynów w garniturach, którzy jeżdżą za nim czarnym protonem prevé? Podam mu je na tacy. Przyjmuję zlecenia od prywatnych osób, od korporacji i banków, od partii politycznych i innych gangów. Najczęściej przekazywane przez małomównych pośredników, tak jak i tym razem. Posiadam kontakty tam, gdzie czasem nawet tajne służby nie mają swobody działania: triady, nigeryjska mafia, hinduskie gangi i tak dalej.

Wychodzę z Ferguson's Pub i idę na podziemną stację RapidKL. Kolejka akurat podjeżdża, więc już dziesięć minut później wysiadam na przystanku przy Chinatown, niedaleko hinduskiej świątyni Sri Mahamariamman. Codziennie mijam ten dziwaczny budynek, wyglądający jak stroma piramida zmontowana z kolorowych figurek – jakby murarze obrobili hurtownię zabawek. Mieszkam przy tej samej ulicy, przy Jalan Tun H. S. Lee, na piętrze kolonialnej kamienicy należącej do starego Chińczyka, pana Yao.

Wprowadziłem się tu zaraz po przylocie do Kuala Lumpur i choć już od dawna stać mnie na coś lepszego, wolę zostać. Dlaczego? Po pierwsze, to samo centrum miasta, a więc wszędzie stąd blisko. Po drugie, niewielu tu policjantów i mało kamer, a dużo ciemnych kątów, w których łatwo zniknąć. No i nigdzie na świecie nie ma lepszego żarcia. Specjały ze wszystkich regionów Chin – od Mongolii Wewnętrznej do Hajnanu, od kurczaka gongbao po char siu z makaronem. A jeśli ktoś woli dania indyjskie, wystarczy krótki spacerek, żeby trafić stąd do krainy placków naan, kolorowych sosów i ryżu podawanego na palmowych liściach. A może malajski satay albonasi lemak? Coś z kuchni indonezyjskiej? Filipińskiej? Tajskiej? Proszę bardzo! Jest tu nawet bar z pierwszorzędnym sushi, wielki szyld z Shin-chanem widać z daleka.

Wchodzę do mojego małego mieszkania, urządzonego tak skromnie, że nie powstydziłby się go buddyjski asceta. Włączam klimatyzację, żeby przegonić tropikalny zaduch, a potem siadam w wiklinowym fotelu przy biurku ze sklejki. Siedzisko skrzypi pod moim chudym tyłkiem, czekający na blacie laptop mruga zachęcająco zielonym oczkiem. Odpalam go i podłączam pendrive'a panny Lafont. Zobaczmy, nad kim mam popracować.

Gdy na ekranie pojawia się zdjęcie i nazwisko, robię wielkie oczy. Cmokam i odwracam się w kierunku okna, przesłoniętego drewnianymi żaluzjami. Jak ona powiedziała? Pewnego polityka?

Amar Razali. Prezes Stronnictwa Malajskich Liberałów. Choć w ostatnich wyborach jego partia zdobyła tylko sześć procent głosów, to Razali i tak jest jednym z najważniejszych ludzi w państwie. Czemu? No dobrze, czas na krótki wykład z przedmiotu: współczesna scena polityczna Malezji.

Ponad połowę miejsc w parlamencie posiada New Alliance, czyli sojusz Narodowej Organizacji Zjednoczonych Malajów i Partii Islamskiej. Drugą siłą jest Equality Front, to znaczy Towarzystwo Chińskie plus Kongres Indyjski i jakieś nieistotne przystawki. Miejsce trzecie i ostatnie przy parlamentarnym korycie zajmuje Stronnictwo Malajskich Liberałów. Malutkie w porównaniu do wymienionych wcześniej gigantów, jednak wystarczająco duże, by razem z New Alliance zbudować większość dwóch trzecich, potrzebną przy ważniejszych głosowaniach. Razali nie wszedł w koalicję, więc sprawy mają się tak: malajscy nacjonaliści i islamiści chcą coś przepchnąć, muszą przekonać szefa liberałów. Chińczycy i Hindusi pragną coś zablokować, pukają do drzwi Razaliego. Koniec wykładu.

Ciekawe zatem, czy panna Lafont pracuje dla New Alliance, czy raczej dla Equality Front. Ale jeszcze bardziej ciekaw jestem tego, cóż to za głosowanie się zbliża, że któraś ze stron potrzebuje pewniejszej metody niż praktykowane od początku kadencji polityczne przekupstwo.

Prawda jest jednak taka, że nie muszę tego wiedzieć. Ja mam skupić się na czymś innym. I już przed zapoznaniem się z zawartością pendrive'a, doskonale zdaję sobie sprawę, że zadanie będzie piekielne trudne. Gdyby haki na Razaliego leżały na ulicy, już dawno ktoś by je podniósł. Jeśli nie politycy innych ugrupowań, to służby, jeżeli nie oni, to korporacje albo triady. A wszystko wskazuje na to, że szef Stronnictwa Malajskich Liberałów decyzje podejmuje niezależnie i zawsze głosuje tak, jak mu się akurat opłaca, za każdym razem szkodząc komu innemu. Cud, że jeszcze nie przydarzył mu się wypadek, na przykład jego limuzyna nie spadła z mostu ani nie rozbił się helikopter.

To znaczy − żaden tam cud. Amar Razali nie jest przecież idiotą, ma pełną świadomość tego, jakie ryzyko niesie ze sobą gra, w której uczestniczy. I ma fortunę – niestety, zdobytą najwyraźniej legalnie. Głównie za pomocą fabryk pobudowanych najpierw w Etiopii, a potem w kolejnych afrykańskich krajach − jeszcze biedniejszych, takich, w których robotnicy godzili się na niewolniczą pracę w zamian za jeszcze mniejszą miskę ryżu czy co tam się je na Czarnym Lądzie. W każdym razie Razali jest dziś jednym z najbogatszych malajskich przemysłowców. Stać go więc na armię byłych komandosów i agentów specjalnych, dbających o jego bezpieczeństwo dwadzieścia cztery na siedem. I to prędzej on ma haki na innych malezyjskich VIP-ów, niż oni mają na niego. Panna Lafont wysyła mnie na mission impossible.

Wstaję, fotel skrzypi z ulgą. W mieszkaniu jest już przyjemnie chłodno. Idę po macedońskie wino. Po drodze włączam celtycką muzykę, pomaga mi myśleć. Potem wracam do laptopa z butelką i kieliszkiem, nalewam sobie i zaczynam przeglądać zawartość pendrive'a.

*

Festus Ogude. Ze wszystkiego, co przeczytałem, ślęcząc do świtu przed ekranem, tylko te dwa słowa mogą mi się na coś przydać. Według oficjalnej wersji Ogude był przedsiębiorcą, pośrednikiem pomiędzy malajskimi inwestorami a nigeryjskimi wydobywcami cyny. Wersja nieoficjalna jest taka, że był przy okazji jednym z bossów afrykańskiej mafii w Kuala Lumpur. Zginął w wypadku samochodowym siedem lat temu. Wersja nieoficjalna: mafijna egzekucja. Dziesięć lat temu Ogude robił interesy z jedną z firm należących do Razaliego, czas zatem zaczerpnąć z mojego nigeryjskiego źródła.

Z tego, co mi opowiadano, pierwsi Nigeryjczycy pojawili się w Malezji, przede wszystkim w stolicy, już w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Początkowo witano ich z otwartymi ramionami i olbrzymim zaciekawieniem. W końcu większość tubylców nigdy wcześniej nie widziała ludzi o czarnej skórze. Ale po paru latach wszystko się zmieniło. Malajowie zaczęli na ulicy omijać Murzynów szerokim łukiem, przestali wsiadać z nimi do jednej windy. Nawet hinduscy taksówkarze nie chcieli ich już wozić. Skąd ta zmiana? Oszustwa finansowe na olbrzymią skalę, pranie brudnych pieniędzy, przemyt i handel narkotykami, wymuszenia, pobicia i sutenerstwo... Lista obszarów działania nigeryjskich gangów w Malezji jest z roku na rok coraz dłuższa. A szeregi afrykańskiej mafii coraz liczniejsze.

No i jest jeszcze voodoo. Nie, nie robię sobie jaj. Rzucający klątwy na zamówienie murzyńscy czarnoksiężnicy to już od lat malezyjska codzienność. Niektórzy szamani współpracują nawet z gangsterami i przeklinają policjantów. Oczywiście to nie oni przynieśli do Malezji czarna magię. Tubylczych czarowników, do których zwracają się w Kuala Lumpur nawet korporacyjne VIP-y, nie brakuje, ale Nigeryjczycy robią im konkurencję. Ot, i kolejny powód, żeby ich nie lubić.

Ja tam nic do nich nie mam. Ani do Murzynów w ogóle, ani do czarowników. Zresztą, moje najlepsze nigeryjskie źródło to właśnie szaman voodoo, Ideye Mba Okolo, który ma swój czarnoksięski kramik niedaleko od Chinatown.

Kiedy przechodzę przez próg i przedzieram się przez kurtynę rzemieni, rozdzwaniają się wiszące pod sufitem klamoty: metalowe rurki i dzwonki, drewniane kukiełki i inne ustrojstwa, których przeznaczenia nie potrafię odgadnąć. Fetysze, amulety i różdżki leżą też wszędzie dookoła – na brudnej podłodze, na półkach zmontowanych z pudełek po bananach, na ladzie, za którą siedzi szaman, nierzucający się w oczy pośród wszystkich tych pstrokatych gratów.

– Hello, my friend – wita mnie, a w tym jego afrykańskim angielskim brzmi to jak jedno dziwaczne słowo, coś w stylu „elomafren”.

Szczerzy przy tym do mnie swój bollywoodzki uśmiech, który zawdzięcza zarówno murzyńskim genom, jak i hinduskiej stomatologii. Kontrast ze smolistą czernią jego skóry jest uderzający.

Jednak to nie tylko idealne zęby sprawiają, że Ideye nie wygląda na stereotypowego czarownika. Przede wszystkim − nie jest zasuszonym, chudym jak patyk staruszkiem, ale wysportowanym facetem koło czterdziestki. A poza tym, zamiast przepaski biodrowej z zieleniny ma na sobie koszulę w kwiaty i oliwkowe bojówki z wypchanymi kieszeniami. Fakt, nosi na szyi girlandę talizmanów, lecz nie on jeden w Kuala Lumpur.

– Hello – odpowiadam. – Mam sprawę.

– Wiem.

– Skąd? Loa ci powiedziały?

Szaman mruży oczy, udając rozgniewanego moim bluźnierczym poczuciem humoru.

– Nie. Po prostu już od dawna nie przychodziłeś tu, żeby spotkać się ze starym przyjacielem. Zaglądasz do mnie tylko, gdy masz sprawę.

Starym przyjacielem? Serio? Rzeczywiście znamy się... hm, długo i wyświadczaliśmy sobie wzajemnie różne przysługi, jednak nigdy nawet nie spotkaliśmy się poza jego sklepikiem z dewocjonaliami dla kanibali.

– Oj, nie zachowuj się jak baba, Ideye – mówię, rozglądając się po kawałku Afryki w centrum malezyjskiej stolicy. – No dobra, może masz trochę racji. Wybacz. Poprawię się.

Przez kilka sekund patrzy na mnie w milczeniu.

– Powiedzmy, że tym razem ci uwierzę – wzdycha w końcu. – Mów, co cię sprowadza.

– Festus Ogude – odpowiadam od razu.

Ideye unosi brwi, szczerze zdziwiony.

– Festus nie żyje od siedmiu lat. Czego chcesz ode mnie? Żebym przywołał jego ducha?

– A potrafiłbyś? – Uśmiecham się.

– Może – odwzajemnia uśmiech, a ja wcale nie jestem pewien, czy żartuje, czy też naprawdę wierzy, że zdołałby tego dokonać.

– Pomyślę o tym. Jednak póki co, wolałbym namiar na kogoś, kto wie coś o interesach Ogude z firmą Keris Inc.

Szaman kiwa głową. Nie potrafię odczytać z jego twarzy, czy nazwa coś mu mówi.

– Zobaczę, co da się zrobić – odzywa się w końcu. – Przyjdź jutro.

*

Miasto to świat po katastrofie demograficznej – napisał kiedyś pewien mądry facet – a miejski asfalt rodzi jedynie demokratów, biurokratów i dziwki.

Demokracji nie ma na świecie od dawna, o ile w ogóle kiedykolwiek była czymś więcej niż ułudą, idiotyczną fatamorganą dla naiwniaków spragnionych nieosiągalnej równości. Ale biurokratów wciąż mamy na pęczki – ba! – mamy ich więcej niż kiedykolwiek w historii ludzkości. Stukają w klawiatury laptopów w godnych Bizancjum urzędach do spraw każdej pieprzonej bzdury i w szklanych wieżach megakorporacji. Al-Abbas Towers to gargantuiczne mrowiska, pełne tych szarych insektów, podobnych do siebie jakby wszystkich produkowała ta sama fabryka, może gdzieś na północ od Delhi. No i z pewnością nie brakuje nam dziwek. W takim świecie po demograficznej katastrofie, jakim jest dziś Kuala Lumpur, można znaleźć prostytutki w każdym odcieniu, od alabastru po heban. Chyba tylko w Bangkoku jest ich więcej. Skoro tak wygląda stolica muzułmańskiego państwa, to nikt mi nie powie, że z ludzkością wszystko jest w porządku.

Ja nie narzekam, nie użalam się nad sobą, to nie żaden tam Weltschmerz. Ot, stwierdzanie faktów. Po prostu zdaje sobie sprawę z tego, że stłoczenie milionów ludzi w betonowym wiwarium – bo przecież nie w żadnej tam dżungli – prowadzi do aberracji. Naturalnym środowiskiem człowieka są takie na przykład zielone wzgórza Walii, u stóp których rozrzucono malutkie wioski. Ale ja już nawet nie tęsknię za tamtymi zielonymi wzgórzami. Miasto połknęło mnie i, choć nie umiem zrozumieć dlaczego, dobrze mi w jego bebechach, cuchnących dymem i przeciążoną kanalizacją.

– Elomafren! – wołanie wyrywa mnie z zamyślenia. – Przyjdź do naszego nowego salonu masażu!

Angielski identyczny, ale to nie Ideye. Oni wszyscy mówią tak samo.

– No, thanks – odpowiadam naganiaczowi, który wygląda jak młody Bob Marley przebrany za alfonsa z Bronxu.

Idę ulicą czerwonych, a właściwie różowych latarni i walących po oczach neonów: Happy Ending Reflexology, Thai Massage Heaven, Facial Spa Resort, GeishaWellness. Ale nie przyszedłem tu dla rozrywki. Omijam grupkę australijskich biznesmenów i skręcam w przesmyk między klubami One Night in Bangkoki Big in Japan. Uliczka, na którą trafiam, jest dla kontrastu pusta i ciemna. Jedyny szyld, jaki dostrzegam, nie jest nawet podświetlony. Ot, brudna zielona tablica z czarnym napisem Lagos Bar.

Wchodzę i znów mam wrażenie, że wylądowałem w Afryce. O ile jednak odwiedziny w szamańskim sklepiku kojarzą mi się z familijnym safari, to teraz czuję się jak główne danie na imprezie u Bokassy. W sali siedzi dwudziestu Murzynów, z których połowa nie przejmuje się zakazem posiadania broni i nosi spluwy w widocznym miejscu. Ci bez pistoletów mają noże, a na ścianach, obok dwudziestowiecznych pocztówek ze stolicy Nigerii, wiszą maczety. Wszyscy klienci, a także barman o posturze koszykarskiego centra, gapią się na mnie.

Uśmiecham się. To nie moja pierwsza wizyta tutaj. Jak dotąd zawsze wychodziłem o własnych siłach i liczę na to, że tak będzie i tym razem. Ruszam w kierunku barmana, jednak nim się do niego zbliżę, olbrzym kiwnięciem głowy wskazuje mi schody. Przytakuję i idę w ich stronę.

Na piętrze przez jedyne otwarte drzwi wchodzę do pokoju, w którym stoją trzy okrągłe stoliki. Przy dwóch nie ma nikogo, przy trzecim siedzi brodaty Murzyn w spranym T-shircie z napisem „Tubing in Vang Vieng”. Pali papierosa. Prawdziwego i nielegalnego, a nie to elektroniczne dziadostwo. Przysiadam się i pytam:

– Mister Utaka?

Wypuszcza chmurę białego dymu, którego zapach sprawia, że tęsknię za porzuconym nałogiem, i potwierdza skinieniem głowy.

– Rozumiem – mówię – że jest pan gotów odpowiedzieć na kilka moich pytań.

Zaciąga się, wciąż milcząc, a ja nagle czuję ukłucie w okolicy pępka i rozchodzący się po ciele impuls. Wiem, co to jest. Sukinsyn trafił mnie schowanym pod blatem stunnerem!

Wiem, że zaraz ogarnie mnie to paskudne uczucie spadania w otchłań głęboką jak gardło Sashy Grey.

W bezdenną otchłań.

Spadam.

Rozdział drugi

BUMIPUTRA

Budzę się w fotelu.

I to nie w byle jakim. W olbrzymim niczym tron fotelu z brązowej skóry, godnym dziewiętnastowiecznej biblioteki angielskiego lorda. Zresztą, naprawdę jestem w takiej bibliotece. Mam wokół siebie regały pełne kolekcjonerskich wydań europejskich książek w ich oryginalnych językach: Les Misérables, Il Decamerone, El ingenioso hidalgo don Quijote de la Mancha, Die Leiden des jungen Werther, The Light that Failed. Te rzucają mi się w oczy jako pierwsze.

Naprzeciwko mnie, w odległości może sześciu kroków, stoi drugi fotel, dokładnie taki sam jak mój. Siedzi w nim mężczyzna w średnim wieku, prawdziwy bumiputra, syn ziemi, Malaj z dziada pradziada. Niewysoki i krępy, ubrany w biały garnitur kontrastujący z brązową cerą. Twarz ma gładko ogoloną, lśniące czarne włosy zaczesane do tyłu, przenikliwe spojrzenie ciemnych oczu skupione na mnie.

– Selamat malam – wita się ze mną po malajsku. Ma niski i dźwięczny głos, którego przyjemnie się słucha. – Apa khabar?

Miewam się średnio. Boli mnie głowa, a mięśnie mam wiotkie. Gdybym teraz spróbował wstać, zaraz złożyłbym się na dywanie jak kukiełka, której odcięto sznurki. Ale przynajmniej mogę mówić.

– Kurang baik – odpowiadam. Tak, znam kilka języków, w moim zawodzie to przydatna umiejętność. – Anda?

– Wyśmienicie, dziękuję. Zakładam, że możemy rozmawiać po malajsku, panie Llewelyn. Czy jednak woli pan angielski?

– Może być malajski, panie Razali.

– Wspaniale. Proszę mi zatem powiedzieć, czy naprawdę myślał pan, że się nie dowiem? Nie dowiem się, że ktoś znów próbuje znaleźć na mnie, jak to się brzydko mówi, haka?

Jasne, że myślałem. Ba! Byłem przekonany, że wcześniej czy później Razali może się dowiedzieć. Ale po pierwsze, liczyłem jednak, że będzie to raczej później niż wcześniej. Po drugi zaś, miałem nadzieję, że dowie się o tym, że haka szuka ktoś. Ktoś, a nie konkretnie ja. Jak dotąd zawsze udawało mi się pozostawać w cieniu.

– Nie doceniłem pana, jak widać – przyznaję.

– Nie pan pierwszy. I nie ostatni, jak przypuszczam – odpowiada Razali, a potem w milczeniu dalej świdruje mnie spojrzeniem.

– Dobrze – niecierpliwię się w końcu – skoro grzeczności mamy już za sobą... W jakim celu pan mnie tu... zaprosił?

Szef Malajskich Liberałów uśmiecha się, a ja widzę kolejne dzieło sztuki stomatologicznej. Co przypomina mi, że muszę w końcu zajrzeć do dentysty i może wreszcie zdecydować się na pełny tuning mojego krzywego i pożółkłego od kawy uzębienia.

– Chciałem panu osobiście powiedzieć dwie rzeczy – Razali przystępuje do wyjaśnień. – Rzecz pierwsza: nic pan na mnie nie znajdzie. Ani grzebiąc przy interesach prowadzonych przez Keris Inc. z Festusem Ogude, ani nigdzie indziej. Mogę nawet kazać wysłać panu teczkę ze szczegółami tamtej krótkiej i bezowocnej współpracy. Wszystkie umowy, faktury, nawet notatki. Nie ma potrzeby, żeby marnował pan czas.

Udaję, że nie jestem zaskoczony. Groźby byłyby bardziej na miejscu.

– A druga rzecz? – pytam.

Polityk po raz pierwszy odrywa ode mnie wzrok i w zamyśleniu spogląda ku półkom księgozbioru. Odpowiada po kilku długich sekundach:

– Druga rzecz – wzdycha. – Nie wiem, dla kogo pan pracuje, i przypuszczam, że pan też tego nie wie. Oczywiście obaj możemy zgadywać i mamy duże szanse na trafienie, jednak mniejsza o to. W każdym razie chciałbym, aby przekazał pan swojemu zleceniodawcy moją ofertę. Cenę, za jaką zobowiążę się, że ja i moja partia zagłosujemy zgodnie z jego życzeniem.

– Słucham z uwagą. Proszę podać tę cenę.

Okazuje się, że jednak nie będzie tak łatwo.

– Słyszał pan kiedyś o Hangu Tuahu?

Głupie pytanie. W końcu Hang Tuah to największy bohater Malajów, w połowie postać historyczna, a w połowie heros z legendy. Kto o nim nie słyszał? Najpopularniejsza opowieść brzmi mniej więcej tak...

Dawno, dawno temu – a konkretniej w piętnastym wieku – Mansur Shah, ówczesny sułtan Malakki, miał na swoim dworze drużynę wielkich wojowników. Największym z nich był admirał Hang Tuah, słynący z męstwa i lojalności, a także z niezrównanych umiejętności szermierczych. Nie wszystkich dworzan cieszyła jednak popularność i pozycja admirała, uknuto więc intrygę, w wyniku której Hang Tuah oskarżony został o zdradę. Zwiedziony sułtan rozkazał wezyrowi Tun Perakowi wykonać wyrok śmierci. Wkrótce potem na dwór Mansura Shaha powrócił z dalekiej wyprawy drugi spośród najznamienitszych dowódców, Hang Jebat, najbliższy przyjaciel skazanego admirała. Gdy powiedziano mu, że Hang Tuah nie żyje, wpadł we wściekłość i z miejsca rozpętał antysułtańską rebelię. Mansur Shah zbiegł z pałacu w towarzystwie wezyra. Obalony sułtan był w rozpaczliwej sytuacji, nie mógł bowiem wypowiedzieć buntownikom otwartej bitwy. Zbyt wielu zbrojnych stanęło za Hangiem Jebatem. Nie miał też na swych usługach nikogo, kto zdolny był rzucić zdradzieckiemu wodzowi wyzwanie i zwyciężyć go w pojedynku. Tylko Hang Tuah mógł go pokonać, ale Hang Tuah nie żył. Przynajmniej tak zdawało się wygnanemu władcy, lecz wówczas Tun Perak wyjawił mu prawdę. Otóż wcale nie zabił admirała, lecz pomógł mu uciec i ukryć się. Skoro tak, rzekł wezyrowi Mansur Shah, pojedziesz teraz do niego i powiesz mu, żeby w moim imieniu stanął do walki ze zdrajcą. Jeśli pokona go i zwróci mi tron, wszelkie winy zostaną darowane i odzyska dawną pozycję. Hang Tuah, który nawet po niesłusznym wyroku nie wyrzekł się lojalności wobec władcy, przystał na propozycję. Stanął przed przyjacielem, Hangiem Jebatem, wyzwał go na pojedynek i zabił. „Dobremu władcy należy się posłuszeństwo, lecz z okrutnym trzeba stanąć do walki” – rzekł Jebat tuż przed śmiercią. Ale Tuaha nie przekonał, admirał dalej wiernie służył sułtanowi. Koniec bajki.

– Oczywiście, że o nim słyszałem – mówię. – A powie mi pan, co wspólnego ma piętnastowieczny wojownik z ceną, o której rozmawiamy?

– Powiem. Ale najpierw jeszcze jedno. Czy Taming Sari mówi coś panu?

– Taming Sari to kris, który Hang Tuah otrzymał od króla Jawy. Zgodnie z legendą to magiczna broń, malajski odpowiednik arturiańskiego Excalibura. I podobnie jak Excalibur zniknął, ale po wielu latach został odnaleziony i stanowi dziś część regaliów jednego z sułtanów. Zapomniałem, którego.

– Brawo. Zna pan nasz język i naszą kulturę. Może i ja pana nie doceniałem? – Razali z uznaniem kiwa głową. – W tym, co pan powiedział, z prawdą zgadza się wszystko, poza jednym istotnym szczegółem.

– Tak? Jakim?

– Sztylet należący do sułtana stanu Perak to nie prawdziwy Taming Sari.

Zaczynam się domyślać, dokąd zmierzamy.

– Aha. A mówi mi pan to, ponieważ...? – nie dokończyłem.

– Ponieważ od dwudziestu lat szukam oryginału. Bez najmniejszego powodzenia, aż do niedawna. Niedawno bowiem dotarła do mnie informacja, że Taming Sari ukryty jest gdzieś w Kuala Lumpur. Wyobraża pan sobie?

Nie udziela mi się ekscytacja polityka.

– Mam bujną wyobraźnię.

– Nie wątpię. Niestety moim ludziom wciąż nie udało się odkryć, gdzie konkretnie kris został ukryty.

Aha. Postawmy sprawy jasno.

– Chce mi pan powiedzieć, panie Razali, że to jest właśnie pańska cena? Kris Hanga Tuaha?

– Dokładnie to chcę panu powiedzieć, panie Llewelyn. – Prezes Stronnictwa Malajskich Liberałów podnosi się z fotela. – Jest pan głodny? Mój kucharz robi doskonały ikan bakar.

*

Wierzę Amarowi Razaliemu. Nic na niego nie znajdę. Oczywiście nie dlatego, że to tak kryształowa postać, takich w polityce nie ma. Ale to po prostu dobry zawodnik, jeszcze lepszy, niż się spodziewałem. Teraz jestem już pewien, że wszystkie dowody, które można było przeciw niemu zdobyć, dawno zakopał głęboko albo utopił w Zatoce Malakki. Nie znajdę więc haka. Jednak mogę spróbować odnaleźć Excalibura. To znaczy Taming Sari.

Że jedną mission impossible zmieniam na drugą? Że żaden ze mnie rycerz króla Artura czy admirał sułtana Mansura, żebym ruszał na taką wyprawę. Trudno, najwyżej się nie uda. Ale za to jeśli mi się powiedzie, ha! Mistrzowsko wykonam kolejne zlecenie i będzie to doskonale wyglądać w moim trackerskim CV. A poza tym zrobię dobre wrażenie na Razalim. A szef Stronnictwa Malajskich Liberałów to z całą pewnością ktoś, na kim warto zrobić dobre wrażenie.

Już świta, gdy kierowca Razaliego wiezie mnie z nadmorskiej willi w Bagang Lalalng na przystanek szybkiej kolei metropolitalnej. Godzinę później jestem już w domu, pod prysznicem, i zastanawiam się, od czego zacząć poszukiwania. Odpowiedź nasuwa się sama: Arindam Kumar Vashum. Czyli czeka mnie wycieczka do Bollywood. No, właściwie to do Brickfields, hinduskiej dzielnicy Kuala Lumpur i zarazem najstarszej murowanej dzielnicy miasta, które jeszcze pod koniec dziewiętnastego wieku było zaledwie górniczą wioską z garstką chat wzniesionych z gliny i palmowych liści. A dziś? To jedna z największych światowych metropolii.

Do Brickfields jest niedaleko z mojego mieszkania, więc po krótkim spacerze na drugi brzeg Klangu znalazłem się w Indiach. Tłoczno tu, głośno i kolorowo. Pełno ulicznych barów i straganów, sklepów jubilerskich i tekstylnych. Miejski smog doprawiony jest kurkumą i imbirem, a kierowcy trąbią w rytm bollywoodzkich piosenek rozbrzmiewających z setek głośników. Nie zdziwiłbym się wcale, gdyby zaraz wyskoczyli z aut i zaczęli tańczyć. Naprawdę bym się nie zdziwił. Ta okolica widziała już niejeden podobny flash mob.

W końcu docieram na miejsce, do sklepu z antykami przy Jalan Thambipillay. Wnętrze jest równie ciasne i przepełnione rękodziełami, jak szamański kram Ideyego Mba Okolo, a jednak zupełnie inne. Zamiast półek skleconych z byle czego, zagraconych drewnianymi kukiełkami i wisiorkami z kości – kolonialne regały wypucowane na błysk, a na nich dzieła sztuki z całej Azji. Od Turcji po Japonię i od Malediwów po Mongolię. Od anatolijskich kilimów po katany z Okinawy, od ceramicznych nargili po warcaby z owczej wełny i zębów. No i oczywiście pełno tu metalowych figurek przedstawiających hinduskie bóstwa. Słoniowe głowy, sześć rąk, kły i szpony, wiadomo.

Właściciel to siwy Tamil o skórze prawie tak czarnej jak u Nigeryjczyków, ale o rysach jakby całkiem europejskich. Zobaczywszy mnie, odkłada tablet na okrągły stoliczek z nogami wyrzeźbionymi na kształt lwich łap i podnosi się z bujanego fotela.

Arindam Kumar Vashum. W młodości bojownik Tygrysów Wyzwolenia Tamilskiego Ilamu, który cudem uniknął śmierci z rąk lankijskich żołnierzy – a dzisiaj jeden z najlepszych znawców antyków w Kuala Lumpur. I przemytnik.

 – Good morning, mister Llewelyn – wita mnie. – Jak się pan miewa?

– W porządku, dziękuję. A pan?

– Doskonale. W czym mogę dziś pomóc?

Rozglądam się po sklepie, aby się upewnić, że jesteśmy sami. Potem biorę głębszy oddech. OK, miejmy to od razu za sobą.

– W znalezieniu krisu, który należał do Hanga Tuaha.

Miałem uzasadnione obawy, że Vashum wybuchnie śmiechem, jednak ku mojemu zaskoczeniu Tamil zachowuje kamienną twarz. Przygląda mi się przez moment, w końcu kiwa głową i podchodzi do drzwi sklepu. Zamyka je na dwa zamki i zmierzając w stronę zaplecza mówi:

– Proszę za mną.

Wchodzimy do pokoiku zastawionego pozaklejanymi taśmą pudłami, między które udało się jakoś wcisnąć stolik, dwa krzesła i blat z chińskim ekspresem do kawy, wyjątkowo niebędącym zabytkiem, oraz z mikrofalówką, która akurat właściwie jest już prawie antykiem.

– Proszę usiąść, panie Llewelyn – Vashum wskazuje krzesło. – Może cappuccino?

Uświadamiam sobie, jak bardzo senny jestem po niespodziewanych atrakcjach ostatniej nocy.

– Wolałbym espresso – odpowiadam. – Podwójne.

Po chwili dostaję kawę w brzydkiej, kanciastej filiżance z supermarketu. Ale nie skarżę się, tylko od razu wypijam wszystko. Tamil siada naprzeciwko ze swoim cappuccino i odzywa się:

– Muszę się do czegoś przyznać. Jeszcze tydzień temu roześmiałbym się słysząc, czego pan szuka – mówi, jakby czytał mi w myślach. – I właśnie tydzień temu roześmiałem się, kiedy ktoś przyszedł do mnie i powiedział mi coś takiego. Ale kiedy dwa dni później o Taming Sari zapytała mnie kolejna osoba, doszedłem do wniosku, że coś może być na rzeczy. Że oto może naprawdę pojawia się szansa na odnalezienie prawdziwej broni Hanga Tuaha. Co prawda, ja na poszukiwania skarbów jestem już za stary, ale pomyślałem − co mi szkodzi sprawdzić moje źródła, a nuż czegoś się dowiem?

– Dowiedział się pan?

Vashum upił kilka łyków kawy, potem oblizał piankę z ust.

– Tak, czegoś się dowiedziałem. Niewiele, ale przecież w takiej sprawie każdy trop może być na wagę złota, prawda?

Uśmiecham się ze zrozumieniem.

– Ile? – pytam bez ogródek.

– Pięćset denarów. Ale spokojnie, nie z góry. Dopiero wtedy, gdy uda się go panu odnaleźć. Jeśli w ogóle. Ufam panu, panie Llewelyn. Mam jednak i dodatkowy, specjalny warunek.

– Słucham.

– Jeżeli się panu uda, jeśli Taming Sari trafi w pańskie ręce, chciałbym go zobaczyć, zanim zostanie przekazany pańskiemu zleceniodawcy.

– Zgoda.

– A zatem: Bractwo Smoczego Ostrza.

*

Bractwo Smoczego Ostrza to jedno z chińskich tajnych stowarzyszeń, jakich pełno na Półwyspie Malajskim od setek lat. Tylko że akurat to stowarzyszenie, w odróżnieniu od większości innych, jest najwyraźniej tajne naprawdę, a nie tylko z nazwy. Tak czy inaczej, Arindam Kumar Vashum nie wie – lub przynajmniej twierdzi, że nie wie – o nim nic poza tym, że ma ono coś wspólnego z ukrytym krisem Hanga Tuaha. O stowarzyszeniu nie można też wyszperać nic w sieci i nawet pan Yao, mój gospodarz i zarazem znawca historii chińskich imigrantów na półwyspie, nie potrafi mi pomóc.

Budzi mnie telefon. Mimo podwójnego espresso wypitego u tamilskiego sklepikarza musiałem zasnąć, planując następne kroki moich poszukiwań.

– Halo? – ziewam.

– Hej, Owain! Mam newsa.

Craig Foster, Szkot, dziennikarz polityczny „Free Malaysia Today”. Dzięki niemu trzymam rękę na pulsie i o wielu ważnych wydarzeniach dowiaduję się, zanim trafią na łamy gazet i portali. Za informacje odpłacam się informacjami, połowa jego reportaży nie byłaby tak odkrywcza, gdyby nie ja. Ot, choćby ten ostatni tekst, o byłej już minister zdrowia i jej rejsie z młodymi Filipińczykami.

– Wal – mówię, przecierając oczy.

– W parlamencie szykuje się coś wielkiego – opowiada Craig z podnieceniem w głosie. – Szeregowe maszynki do głosowania nic o tym nie wiedzą, wierchuszka chce trzymać wszystko w tajemnicy do ostatniej chwili. A potem klepnąć raz, dwa i coś czuję, że obudzimy się w nowej rzeczywistości.

Kawa, sułtanat za kawę! Podnoszę się z materaca i z telefonem w dłoni idę w stronę ekspresu.

– Możesz jaśniej? – pytam.

Craig wzdycha.

– No właśnie nie bardzo, jeszcze nie – przyznaje po chwili. – Ale na pewno ma to coś wspólnego z arabskim kapitałem, chyba z Kuwejtu, nie jestem pewien. Jakby coś obiło ci się o uszy...

– Jasne, dam znać.

– Dzięki, na razie!

– Cześć.

Wypijam kawę, myję twarz zimną wodą, a potem przebieram się i wychodzę z domu. Wiem już, jaki będzie mój kolejny krok w poszukiwaniach malajskiego Excalibura. Póki co jednak chcę wyjaśnić pewną sprawę.

– Elomafren – wita mnie w swoim kramie Ideye Mba Okolo.

– Hello – odpowiadam i od razu przechodzę do konkretów. – Ten typ, z którym mnie umówiłeś, poraził mnie stunnerem i oddał ludziom Razaliego. Wywieźli mnie z miasta. Mógłbyś mi to wyjaśnić?

Szaman robi głupawą minę i spogląda na pokryty zaciekami sufit, jakby szukał tam podpowiedzi zesłanej przez loa.

– Ideye? – ponaglam go. – Masz mi coś do powiedzenia czy nie?

Wciąż cisza.

– Nie wiedziałem, że chodzi ci o Razaliego. Nie powiedziałeś mi – odpowiada w końcu.

– A wiedziałeś, że Utaka jest z nim w kontakcie?

– Nie. Naprawdę. Ale pogłoski, że Razali ma wśród nas, Nigeryjczyków, trochę wynajętych uszu, dotarły do mnie jakiś czas temu. Najważniejsze, że wszystko dobrze się skończyło, co?

– Powiedzmy – burczę pod nosem.

– I kto tu się zachowuje jak baba, co? – Ideye szczerzy się do mnie. – Dobra, żebyś się już tak nie obrażał, mam dla ciebie coś specjalnego. Informację, o którą wcale nie prosiłeś.

– Zamieniam się w słuch.

– Coś się zbliża, Owain. Coś wielkiego, mówię ci. I idzie od Arabów.

Zgadali się z Craigiem, czy jak?

– Skąd wiesz? – pytam.

– Ich tajniacy spotykają się z szefami afrykańskich gangów, chyba próbują ich werbować. Jak dziewięć lat temu.

– Niedobrze.

– Niedobrze – powtarza Ideye. – Dlatego mam dla ciebie jeszcze coś. Mały prezent.

Szaman podaje mi skórzaną torebeczkę, tak małą, że zmieściłaby się w kieliszku na wódkę. No, w rosyjskim kieliszku. Zawiązana jest na rzemyk i pokryta dziwnymi zawijasami, wymalowanymi czarną farbą.

– Co to takiego?

– Gris-gris.

– Czyli?

– Powiedzmy, że to amulet chroniący od nieszczęścia. Coś czuję, że może ci się przydać.

*

Petaling Street, centrum kualalumpurskiego Chinatown. Pstrokate targowisko, gdzie pod zadaszeniem z pleksiglasu w dzień i w nocy ludzie tłoczą się i negocjują ze sprzedawcami, spośród których większość, wbrew pozorom, nie pochodzi wcale z Chin, lecz z Birmy, Indonezji, Kambodży czy nawet z Bangladeszu. A towar? Ubrania firmowe inaczej, podrobione zegarki ekskluzywnych marek, tanie jak ryż części komputerowe przemycane z Indii, a jeśli ktoś wie, gdzie i jak pytać: prochy, broń i amunicja. No i mnóstwo nielegalnej elektroniki: podsłuchy i blokady podsłuchów, nadajniki i emitery zakłóceń sygnału, okulary słoneczne, które czynią twoją twarz nierozpoznawalną dla ulicznych kamer... Tak, stunnery też.

Jednak nie przyszedłem na zakupy, póki co mam w domu wszystko, czego mi potrzeba. Zaglądam na ulicę Petaling, żeby odwiedzić Babcię Wong, jedną z najsławniejszych figur w okolicy.

Zaczynała jako prostytutka w George Town, jedna z najładniejszych i najdroższych. Potem dzięki wsparciu triady Sio Sam Ong poleciała do Kalifornii robić karierę w branży erotycznej. I zrobiła − długą i owocną. Zgarnęła nawet cały worek porno-Oscarów, najpierw jako aktorka, a potem producentka. Ale nie została w Stanach. Po dwóch dekadach za oceanem wróciła do Malezji, kilkanaście lat przed tym jak Petronas Towers zmieniły nazwę. Szybko stała się jedną z najbarwniejszych i najbardziej rozpoznawalnych postaci w kualalumpurskich szeregach Sio Sam Ong, najpotężniejszej triady w kraju. Dziś – malutka, wytatuowana siedemdziesięciolatka z siwymi włosami związanymi w wielki kok, ciągle żwawo kręcąca się przy kociołkach w swojej małej restauracji, w której codziennie spotkać można chińskich gangsterów. Babcia Wong nie tylko dla nich gotuje. Również doradza im, bo to kobieta o niezwykłym intelekcie i wiedzy, a także opiekuje się dziewczynami pracującymi dla Sio Sam Ong. Zwykle nie rozmawia z nikim, kto nie jest Chińczykiem, i udaje, że po angielsku potrafi powiedzieć co najwyżej noodle soup i chicken, ale dla mnie robi wyjątek.

Muszę przyznać, mam opory przed pójściem do niej i pytaniem o Bractwo Smoczego Ostrza. Wiem, że jeśli to zrobię, trafię na radar triady. Nigdy nie wchodziłem Sio Sam Ong w drogę i o ile się orientuję, nie mam tam żadnych wrogów. Jednak nie podoba mi się, że skośnoocy mafiosi będą patrzeć mi na ręce. Niestety, nie mam wyjścia. Nie wiem, kto inny mógłby mi teraz pomóc.

Wchodzę więc do restauracyjki, w której nic nie zmieniło się od dekady. Wyposażenie wciąż stanowią białe stoliki i krzesła z plastiku, na brudnych ścianach wiszą te same kartoniki z mandaryńskimi znaczkami, a funkcję klimatyzacji nadal pełnią dwa krzywe, turkocące wiatraki, wiszące pod zszarzałym sufitem. Tradycyjnie też obecni w lokalu są gangsterzy z Sio Sam Ong. Czwórka przypakowanych Chińczyków, obwieszonych biżuterią jak Afroamerykanie na starych teledyskach hiphopowych. Tylko patrzeć, jak błysną grillami na zębach.

– Witaj, synku! – Babcia Wong wyłania się zza kwiecistej kotary zasłaniającej wejście do kuchni. Ma na sobie fartuch poplamiony sosem sojowym i chili, a spod jej podwiniętych rękawów wylatują nieco przygaszone feniksy. – Siadaj, siadaj. Zaraz przyniosę ci kolację.

Nie daje mi nawet dojść do słowa, od razu zawraca na pięcie i znika w kuchni. Babcia to babcia. Po chwili wraca z wielką miską, pełną ostrej zupy z ryżem i wołowiną.

– Jedz, jedz – mówi – bo taki chudy jesteś i blady.

– Takie geny – odpowiadam, chwytając łyżkę.

Babcia Wong swoim zwyczajem patrzy, jak jem, jakby sprawdzała, czy aby na pewno mi smakuje. Oczywiście, że smakuje. To jedna z najlepszych kucharek, jakie znam.

– Coś wisi w powietrzu – odzywa się w pewnej chwili.