Mała parafia - Alphonse Daudet - ebook

Mała parafia ebook

Alphonse Daudet

0,0

  • Wydawca: Armoryka
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2020
Opis

Zbiór znakomitych opowiadań wybitnego francuskiego pisarza zawierający dwadzieścia utworów. Są to Dzwon we wsi, Dziennik księcia, Droga Corbeil – Ryszard i Lidya, Zazdrość, Gawęda w zagrodzie, Dziennik księcia, Intermezzo, Cud małej parafii, Opuszczona, Dziennik księcia, W przytułku, „...Bum... Bum...”, Przebaczenie niemożliwe, Dzień jarmarku, Dziennik księcia, Pod lasem, Podwójna omyłka, Dom Aresztu Celkowego, Ubogi Lidyi, Zasadzka nocna, Droga.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 341

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

Alphonse Daudet

 

Mała parafia

 

tłumaczyłaBronisława Neufeldówna

 

Armoryka

Sandomierz

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Tekst wg edycji:

Alphonse Daudet

Mała parafia

Wyd. Dubowski i Gajewski

Warszawa 1895

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7950-806-8

 

 

I. DZWON WE WSI.

 

 Ryszard Fénigan, wielki myśliwy i rybołówca w departamencie Seine-et-Oise, żyjący przez cały rok na wsi z matką i młodą żoną, wyciągnął właśnie sieci zanurzone na przestrzeni Sekwany, umajonej zielonemi kępami, którą wydzierżawił dla łowienia ryb między śluzą Evry i Atliis. Śród tego poranka lipcowego, ziejącego ogniem, dusznego, pod słońcem, które, niby roztopiona platyna osrebrzało całe niebo, rzeka parowała nieruchoma, cicha, pozbawiona nawet zwykłego świegotu ptactwa, — gnieżdżących się w zaroślach nadbrzeżnych piegż, rudzików i jaskółek wodnych; gorące opary zaostrzały jeszcze cierpką woń roślin wodnych, mdły zapach kamtaryd, jak szmaragdowe plamy błyszczących na jesionach. Fénigan, silny, trzydziestopięcioletni męzczyzna o świeżej cerze, gęstej czarnej brodzie, uległ również wpływowi przygnębiającej atmosfery, a gdy dotarł do małego portu, gdzie, przed stojącemi łódkami, sieci jego rozpościerały się niby płowy obłok na bladej zieleni wybrzeża, — stał przez kilka chwil w łódce, całkiem oszołomiony, senny, w ubraniu z zielonego płótna, pokrytem czarnemi wilgotnemi plamami. Dzwon odezwał się z tej strony Sekwany na wzgórzu. Ryszard drgnął.

 — Słyszałeś, Chuchin?

 Chuchin, nadzorca połowu, zajęty w łodzi obliczaniem zapasu szczupaków, linów i węgorzy, podniósł twarz ogorzałą, pomarszczoną bardziej niż powierzchnia wody przez wiatr zachodni.

 — To z zamku, na pewno.

 — Ale przecież nie dzwonią jeszcze na śniadanie? zaledwie jedenasta.

 — Może jaka wizyta... kto z Grosbourga... widziałem właśnie jak wiktorya ich wracała przez most.

 Dzwon zabrzmiał ponownie w dali, krzykliwy śród senności krajobrazu.

 — Uporządkuj wszystko, stary; pójdę zobaczyć.

 Krokiem spokojnym, jaki mu nadało życie na wsi, Ryszard poszedł drogą holowniczą do alei topolowej stromo pod górę ku drodze Corbeil, wzdłuż której ciągnie się wioska Uzelles i posiadłość tejże nazwy. Idąc, myślał głośno, zaintrygowany tem wzywającem uderzeniem dzwonu, złego przeczucia wszakże nie miał... Wizyta z Grosbourg, — to niemożliwe... Ktoby mógł przyjechać? Jenerał był u wód w Tyrolu z księżną. Syn w kolegium Stanisława, przygotowywał się na egzamin do Saint-Cyr. To raczej jakiś dramat na folwarku lub na dziedzińcu, wymagający obecności pana. Albo może też scena między jego matką a jego żoną... A jednak, nie, ta okropna wojna wewnętrzna, która ich dręczyła w pierwszych czasach małżeństwa, skończyła się już od lat wielu... Więc cóż to takiego?

 Słowa „dzień dobry, panie Ryszardzie,“ wypowiedziane tonem uniżonym, po przeciwnej stronie drogi, wyrwały go z zadumy. Czworo czy pięcioro ludzi stało tam opartych o topolę, — nadzorca drogowy, Robin, Roger, listonosz, praczka, siedząca na swych ciężkich, przeładowanych bielizną taczkach, — a wszyscy słuchali z otwartemi ustami i wytrzeszczonemi oczyma historyi, jaką im opowiadał p. Aleksander, dawny kamerdyner w Grosbourg, wysoki, wygolony, elegancki, ubrany w garnitur biały flanelowy, trzymający w ręku laskę od wędki czarną bambusową ze srebrną obrączką. Co on tam opowiadał, że umilkł tak nagle, spostrzegłszy Fenigana? Dlaczego ta ironia w ukłonie wydalonego sługi, takiego zazwyczaj płaszczącego się i pełnego szacunku? Później najdrobniejsze szczegóły tego ranka staną w pamięci Ryszarda z okrutną dokładnością; wytłómaczy sobie wszystkie te fakty, które teraz zauważył zaledwie, bo nie miały dlań znaczenia.

 Przed kościołem, białym jak nowy grobowiec, na skraju zakurzonej drogi, znów go ktoś zawołał: stary Merivet, w cylindrze i długiej szarej bluzie, z pędzlem w jednej a garnkiem czarnej farby w drugiej ręce, zajęty był bardzo odświeżaniem, — jak mówił, — napisu na froncie kościoła.

 — Spojrzyjcie sąsiedzie... teraz i na milę ztąd będzie można przeczytać.

 Cofnął się w bok, by sąsiad mógł podziwiać pomalowane na świeżo litery na otynkowanym murze, po prawej stronie wielkiej bramy.

 

NAPOLEON MÉRIVET

Kawaler orderu Ś-go Grzegorza Wielkiego

Zbudował ten kościół

Ku pamięci małżonki swojej Ireny

I Darował go gminie Uzelles.

 

 Napis ten streszczał dramat małżeński, którego nikt w okolicy dobrze nie znał. Wiedziano tylko, że p. Mérivet, po śmierci żony, którą kochał do szaleństwa, zbudował ten kościół wprost swojej posiadłości i że miał o nim pieczę wespół z kucharką swoją, jako odźwierną, i swoim lokajem, jako zakrystyanem. I ambicyą jego było, by kościół ten był w niedzielę pełny, by szereg pojazdów stał przed bramą, a tłum ludzi zamieniał powitania i grzeczności, gdy wikaryusz z Draveil, od którego zależą Uzelles, przybywał o dziewiątej na odprawienie krótkiej mszy. Z powodu tego to nabożeństwa niedzielnego właśnie zatrzymał przechodzącego Fénigana, by mu się poskarżyć na mieszkańców zamku. Czy to się godzi, żeby te panie jeździły na mszę do Draveil, albo też do przytułku sierocego w Soisy, gdy tutaj, bliziutko...

 — To źle, mój sąsiedzie, bardzo źle, — nalegał mały staruszek, — żaden z tych kościołów nie wart mojego. Gdybyście wiedzieli pod jaki patronat go oddałem, co to była za natura, ta moja Irena!.. Rzeczpospolita pisze na swoich pomnikach: Wolność, Równość, Braterstwo; na tym frontonie tutaj powinienbym wypisać: Litość, Miłosierdzie, Przebaczenie... Nazywają, nas małą parafią; dobra parafia byłaby właściwem dla nas nazwaniem; a gdybyście wy, coście żonaci, przychodzili się modlić tutaj, zapewnilibyście szczęście waszego małżeństwa.

 Ryszard tłómaczył siebie, usprawiedliwiał i panie; właśnie to bliskie sąsiedztwo kościoła było przeszkodą ich dobrej woli. Wychodziły tak rzadko, a ta msza niedzielna w Draveil lub w przytułku, nastręczała im sposobność zaczerpnięcia świeżego powietrza, zaś koniom, już doprawdy zbyt tłustym, dawała możność użycia ruchu. Ale pomówi o tem z matką i niebawem panie Fénigan będą miały swoje krzesła w malej parafii. Ten ostatni wyraz wywołał uśmiech na jego usta; przypomniał mu się przydomek, jaki nadano w okolicy kościołowi ojca Mérivet, przydomek niebardzo nadający się do ściągnięcia mężów do tego domu Bożego. Ale rozległo się trzecie wezwanie dzwonu, urywane, gwałtowne, — podążył więc dalej i tym razem śpieszniejszym krokiem.

 Zamek Uzelles, stojący na końcu wioski, dzielił się na dwie części mieszkalne: właściwy zamek, zbudowany niedawno, z dachem szyfrowym, werandą, balkonami, zamieszkany przez panią Fénigan matkę i oddzielony długim szpalerem grabinowym od Pawilonu, starej budowli z ubiegłego wieku, gdzie mieszkało młode małżeństwo. Ta część gmachu miała małe drzwi otwarte w murze i ztamtąd Rozyna Chuchin, córka nadzorcy, służąca u Féniganów, śledziła, osłoniwszy dłonią oczy, drogę olśniewającą, jaskrawym blaskiem słonecznem. Zdaleka krzyknęła Ryszardowi:

 — Pani nie ma z panem?

 Ryszard bowiem często zabierał żonę od rana na rzekę. Lubiła zanurzać ręce do ramion w zimnej wodzie, bawiła ją ciężka sieć wyciągana z nurtów i żywe srebro drgające i lśniące w jej głębi. Ale tego dnia Lidya była znużona i na wszelkie nalegania męża odpowiadała sennem mruknięciem, — a wyglądała rozkosznie. na poduszkach, cała zaróżowiona i omdlała, z przymrużonemi powiekami, z pod których migotał blask błękitno-szarych oczu. Przez sekundę Ryszard, będąc mężem zakochanym, napawał się tem widzeniem, gdy pokojówka, przerażona, powtórzyła: „Pani niema z panem!“

 — Nie, albo co?

 — Ale, proszę pana, bo zniknęła od rana.

 — Zniknęła? Co za szaleństwo!

 Miał tyle siły, że wszedł na dwa stopnie przed drzwiami; ale upadł natychmiast na ławkę u wejścia do szpaleru. Zawrót głowy, jakiemu uległ na rzece, powrócił z podwójną siłą. Niezdolny ruszyć się, ani mówić, Ryszard słuchał brzęczącego mu w uszach gadania Rozyny, zaledwie rozumiejąc... W parku, sadzie, w namiocie nad wodą, szukano wszędzie... nareszcie przed chwilą, ojciec Jerzy, stary włóczęga, powracając z przechadzki po lesie, uprzedził ogrodnika, że jedna z bram w kratach jest otwarta, poczem oddał bilecik dla starszej pani Fénigan. „Zresztą, pani Fénigan sama właśnie nadchodzi... może ma jakie wiadomości...“

 Matka Ryszarda, wyniosła, okazała, z głową, jak zawsze, obnażoną, z czarnemi włosami zaczesanemi gładko w górę i mocno z tyłu związanemi, zbliżała się pod szpalerem, a za każdym jej krokiem poruszały się plamy jaskrawego światła rozsiane po ocienionej ścieżce. Z szybkiego chodu widać było, że wie o co chodzi i jest wściekła. Ryszard usiłował wstać i podejść ku niej; ale przykuty do ławki, zdołał tylko zapytać z trwogą w oczach, głosem jakimś dawnym, dziecięcym:

 — Lidya? gdzie Lidya, mamo.

 Matka zaś odpowiedziała brutalnie, niemal z tryumfem:

 — Twoja żona opuściła nas, moje dziecko, i jedyna to radość, jaką nam kiedykolwiek sprawiła.

 — Opuściła!

 — I to nie sama, jak się domyślasz... Ale zgadnij z kim... nie, zgadnij.

 Zamiast zgadywać, Ryszard jęknął z cicha, drgnął konwulsyjnie całem ciałem, poczem opadł znów na ławkę, z przechyloną głową, i rękoma dotykającemi ziemi.

 

 

II. DZIENNIK KSIĘCIA.

 

P. W. de Vallongue

Kollegium Stanisława — Paryż

Grosbourg, d. 6-go lipca 1886.

 

 Dzisiaj rano, mój drogi Vallongue, i wszystkich ranków następnych, miejsce moje w klasie przygotowawczej pozostanie puste. Rzecz skończona, — zrzekam się Saint-Cyru i chwały wojskowej, w którą nasz dom wydaje mi się wystarczająco zaopatrzony. Od czasów mego pradziada, Karola Dauvergne, którego pierwsze cesarstwo zrobiło marszałkiem, księciem Alcantary i księciem Ołomunieckim, do mego nieboraka ojca, którego poraził paraliż w czterdziestym siódmym loku życia, jenerała dowodzącego 3-cim korpusem, moi znakomici przodkowie nie pozostawili mi ani jednego odznaczenia, o jakie mógłbym się ubiegać. Czara na środku naszego wielkiego salonu na ulicy de Chanaleilles, ta czara, w której marynujemy wszystkie ordery rodzinne, pełna jest po brzegi. Cóż robić zatem? Nic. I na to też zdecydowałem się stanowczo. Mam lat osiemnaście, jestem jedynakiem, spadkobiercą wielkiego nazwiska, znacznego majątku i prawdopodobnie opłakanego zdrowia ojca, rozsądek więc nakazuje mi używać conajrychlej tego, co mi życie ofiaruje dobrego. Zaczynam.

 Z dwóch listów tajemniczych, jakie pisałem przy Tobie kiedyś rano, podczas kursu trygonometryi, jeden zaadresowany był do kapitana Nuitt, z Cardiffu, i wzywał go by przybył do małego portu Cassis, w Bouchesdu-Rhône, z jachtem „Bleu-blanc-rouge,“ dobrze zaopatrzonym w załogę, złożoną z ośmiu ludzi, kucharzy, szafarza, a to wszystko za dziesięć tysięcy franków miesięcznie. Drugi uprzedzał osobę, która mi towarzyszy w mojej wyprawie, bo domyślasz się chyba, że nie wyruszam w drogę sam. Nie znasz tej damy; przynajmniej nie figuruje ona w szufladce od krawatów, gdzie często przebieraliśmy wspólnie listy i fotografie moich faworyt. Mogę Ci powiedzieć, że jest mężatką; to nasza sąsiadka, mieszka naprzeciwko Grosbourg, z tamtej strony Sekwany, — lat zaledwie trzydzieści, podłużne jasne oczy, zawsze spuszczone, a gdy je otwiera opromieniają jej twarz odblaskiem naszyjnika z pereł; mina poważna, duże białe ręce fortepianistki w staroświeckich mitenkach. Dzieci nie ma, mąż ją ubóstwia, a cała okolica szanuje. Napisałem jej tylko: „Przybywaj„, odpowiedziała: „Biegnę,“ i oto porzuca wszystko, męża, dom, rodzinę, by popłynąć z towarzyszem takim młodym, tak mało pewnym jak Twój przyjaciel. Mówię Ci zawsze, że kobiety to ptaki nadzwyczajne!

 Co do mnie, nie więcej zależy mi na tej niż na którejkolwiek innej: zanadto kocham tutte le donne, by dać pierwszeństwo jednej. Skoro tylko ugryzę jedną z tych rozkosznych pomadek, mam ochotę wypluć ją i spustoszyć całe pudełko w nadziei, że znajdę nareszcie ten smak wyrafinowany, którego szukam daremnie. Życz mi więcej szczęścia tym razem, mój drogi Vallongue.

 Gdy otrzymasz ten list, ja płynąć będę pełnemi żaglami, a przekleństwa moich rodziców dosięgną niebo. Tem gorzej! chcieli tego, co się stało. Zamiast zamykać mnie najpierw w Grosbourg, a później u Stanisława, gdyby mnie byli pozostawili na wolności w Paryżu, nie ogarnęłaby mnie z pewnością ta nagła ochota drapnięcia. Ale moja matka, księżna, chętnie przebywająca zdala od swoich męzczyzn, jak nas nazywa, uznała, iż znakomicie będzie zmusić mnie do pracy i do rozsądku przez zrobienie ze mnie opiekuna chorego jenerała. Nie pomyślała, że samotność jest złą doradczynią i że jednostajny widok wzgórza Uzelles z kościółkiem z białego kamienia i dzwonnicą, w której gnieżdżą się wszystkie dzikie gołębie z lasu, obudzi we mnie może melancholijne refleksye i chęć rozrywki. Jenerał zaś, zamykając mnie u Stanisława, wywołał postanowienie ucieczki. Opowiem Ci kiedy dramat poufny, jaki się rozegrał między tym sławnym inwalidą a mną, podczas mego pobytu w zamku.

 Ach! Vallongue, ile ja przetrawiłem rzeczy wieczorami w rozległym Grosbourg, błądząc samotnie w głębi parku albo na tarasie nad brzegiem wody! Jak blisko przyjrzałem się życiu, i innym i sobie samemu, najbardziej skomplikowanemu ze wszystkich! Wynikiem tych badań było odkrycie, że, mając lat osiemnaście, jestem stary i znużony, niedostępny dla wszelkiej ambicyi, nie kochający niczego, nie interesujący się niczem, widzący z góry kres każdej uciechy. Dlaczego jestem taki? zkąd do mnie to przedwczesne doświadczenie, ten niesmak i te zmarszczki, które czuję na sobie całym? Byłożby to wspólne mojemu pokoleniu, tym, których nazwano „dziećmi zaboru,“ bo urodzili się, jak ja, w roku wojny i najścia wroga, albo też tylko właściwe mojej rodzinie, starej glebie, wyczerpanej przez zbyt wiele pomyślnych zbiorów i domagającej się dzisiaj długiego ugorowania? Do kroćset! biorę na siebie ugorowanie?

 A naprzód, ponieważ kobieta i statek są w moich oczach jedynemi godnemi zazdrości rozrywkami, przeto użyczam ich sobie obu obficie. Dotychczas dawałem, jako kochanek i jako marynarz, strzały próbne; tym razem podróż to na długi dystans, a jeśli moje zwierzenia zajmują Cię, zobowiązuję się, kochany Wilkie, utrzymywać na Twoją cześć bardzo szczery dziennik z opisami podróży i przygód duszy, którą książę jenerał, mój ojciec, ogłosił oddawna za duszę ciemną i niebezpieczną jak walka nocna.

 

CHARLEXIS, książę Ołomuniecki.

 

 

III. DROGA CORBEIL. — RYSZARD I LIDYA.

 

 Jak wszystkie pokoje w pawilonie i pokój Ryszarda, gdzie go przenieśli po ataku, wychodził na drogę Corbeil, w samym rogu nad rzeką. Tą samą drogą, która była jedną z najweselszych, jakie istnieją w Seine-et-Oise, trzydzieści pięć lat temu, pewnego poranku październikowego r. 1851, podczas drobnego deszczu jesiennego, jaki zaskoczył ich niespodzianie, pan Fénigan, notaryusz w Draveil i właściciel Uzelles, szedł ze swoim sąsiadem z Grosbourg, starym księciem Alcantary, zapisać w merostwie syna urodzonego w nocy. Przybywszy przypadkiem do swego notaryusza tego ranka, książę zapragnął dać mu ten dowód sympatyi; a długa wycieczka piesza, pod wspólnym parasolem, skromnego wiejskiego notaryusza pod rękę ze znakomitym żołnierzem Napoleona, pozostawiła w rocznikach domu Fénigan ślad niemniej zaszczytny niż podpis wielkiego marszałka w skromnej księdze gminnej.

 Matka przez długi czas chorowała po tem opóźnionem przyjściu na świat Ryszarda. Przez kilka lat nie była w stanie opuścić szezlongu, a ponieważ ojciec, spędzał zawsze czas za domem, zaabsorbowany przez swoje zajęcia zawodowe, przeto dziecko, jedyna rozrywka chorej, rosło przy niej, samotne, odosobnione, przyzwyczajone wcześnie do ciszy, do marzeń, w tym pokoju, w którym dla rozweselenia się miało tylko widok gościńca i snujących się po nim wózków, wozów, ludzi i zwierząt, dróżników, pastuchów, ogrodników. To też chłopiec znał wyśmienicie tę białą drogę, istną panoramę, w której oczęta jego, pilne i cierpliwe, umiały odkryć tysiące szczegółów, jakich inni nie domyślali się nawet. Lepiej niż kompas, umieszczony na cokole śród trawnika, droga oznaczała mu godziny. Latem gdy dróżnik, Robin, ustawiał swoje taczki w cieniu, padającym od przeciwległego muru, obok studni, chłopiec myślał głośno: „Śniadanie Robina... to pierwsza.“ I cieszył się, patrząc jak spracowany człowiek wraz ze swymi dwoma malcami zasiadał na skraju drogi, przed taczką, która za stół służyła; a potem, jak po skończonej biesiadzie, stół przekształcał się na fotel szeroki, nieco twardy, gdzie Robin odprawiał drzemkę, wcisnąwszy weń biodra swoje, gdy o dwa kroki od niego malcy bawili się po cichu, układając stosy kamieni, podobne do tych, jakie układał ojciec. Tak samo, gdy kobiety wracały z pralni, gdy pod wielką bramę sąsiedniego folwarku wtłaczało się stado owiec, bulgocząc niby deszcz, albo wreszcie gdy dzieci, powracające ze szkoły w Draveil, rozłączały się na zakręcie przy studni, — Ryszard wiedział, że była godzina czwarta... piąta... szósta. Podobnie jak mu służyła za zegar, zastępowała mu też droga kalendarz, określając odmiennym znakiem każdy dzień w tygodniu. W poniedziałek, — ubodzy; wolny, nieskończony pochód łachmanów i kul, które wyszły niewiadomo zkąd, a zawsze te same twarze zapadłe, o ziemistej cerze, ukazujące się przy furtce obok wielkiej bramy, by otrzymać od pani Clément, ogrodniczki, dwa sous’y i kromkę chleba. W sobotę, — wesela, według mody staroświeckiej Francyi, ze skrzypkiem na czele, wykrzywiającym biodra dla zaznaczenia miary chodu, roznoszącym dźwięki po całej wiosce swoim smyczkiem; za nim panna młoda w bieli, czerwona i oblana potem pod kwiatem pomarańczowym, pan młody, zbierający cały rozpalony pył z drogi na swój jedwabisty cylinder i czarny surdut, potem zaproszeni, parami, — kobiety, wlokące dumnie za sobą frendzle swych szalów, męzczyzni, zakłopotani tem pokazywaniem się w odświętnym stroju, na szosie w dzień roboczy. We wtorki i czwartki, w wigilię targów w Corbeil, przechodziły wielkie stada wołów, toczyły się wózki handlarzy, którzy zatrzymywali się niekiedy przed zamkiem dla zachwalania towaru. W niedziele letnie stowarzyszeniu śpiewackie obnosiły z muzyką chorągwie swoje, błyszczące od medali otrzymanych na konkursach; strażacy odbywali paradę. Jesień sprowadzała przejście wojsk, armaty, które, tocząc się długim szeregiem, wstrząsały domami, a zawsze dokoła studni żołnierze, oblani potem, tłoczyli się, bili, by ugasić pragnienie, pomimo wściekłych krzyków majora. To znów wielkie breki myśliwskie wiozły do lasu, okalającego drogę, gości zamków sąsiednich, Grosbourg, La Grange, Mérogis, a za brekami dążyły wózki z torbami na zwierzynę i bronią lśniącą śród rudawego słońca.

 Ale z całego tygodnia najmilszym dniem dla Ryszarda, dniem, którego oczekiwał z największą niecierpliwością, był czwartek, gdy po południu, około godziny trzeciej, rój młodych głosów brzęczał pod oknami, gdy sierotki z Soisy-sous-Etiolles w kapeluszach słomkowych, opasanych niebieską wstążką, i w wielkich pelerynach, przechadzały się pod nadzorem dwóch lub trzech białych kornetów, zajmując całą szerokość drogi. Zawsze prawie zapraszano je do zamku na zabawę i podwieczorek na trawie. Co to było za święto dla Ryszarda, nie znającego innych dzieci, gdy przyszły te ubogie dziewczynki, którym się wydawał jak młody król w tem otoczeniu kwiecistego zbytku, i jakiem rozpalonem spojrzeniem, po grach, bieganiu, śmiechach, ścigał je do zakrętu drogi, wpatrywał się w kornety zakonnic, niby wielkie białe skrzydła poruszających się pod podmuchem świeżego wiatru nad rzeką!

 Ach! jakież wielkie miejsce zajmowała ta droga do Corbeil w jego wspomnieniach! Przecinała ona jego dzieciństwo i młodość jak pełna kurzu szosa, po której toczyły się wielkie wypadki jego życia. Czyż nie na tej to drodze, między Draveil a Uzelles, w miejscu, upamiętnionem odtąd wysokim krzyżem żelaznym, ojciec Fénigan, powracając z kancelaryi, upadł, rażony apopleksyą? Ryszard miał wówczas lat szesnaście i, wezwany spiesznie z lyceum Ludwika Wielkiego, gdzie nauka przychodziła mu wolno i z mozołem, w zmartwieniu, jakie mu sprawiła ta śmierć tragiczna, pocieszał się nadzieją, że nie powróci już do lyceum. To wygnanie małego Fénigana było powodem gwałtownych utarczek u notaryusza; matka pragnęła zatrzymać dziecko przy sobie i przyjąć nauczyciela, ojciec był za wykształceniem i karnością szkolnemi, w obawie, żeby Ryszard, żyjąc w wiejskiem osamotnieniu, nie stał się równie dziki jak dzieci dróżnika. Bardzo słaby zazwyczaj wobec żony, którą nazywał swoim dobrym tyranem, ojciec Fénigan tym razem nie uległ; głuchy na jej łzy i przekleństwa sam odwiózł Ryszarda do Paryża i zamknął go między wysokiemi czarnemi murami, gdzie chłopiec byłby pozostał do końca nauk, gdyby nie żałobna depesza, która go wezwała do Uzelles sierotą.

 Jakże piękną wydawała mu się ta jego droga, gdy szedł za karawanem, sam, śród wielkiego, skupionego w ciszy tłumu. Lucerny rosły wysoko, lany zboża falowały w słońcu. Za każdym krokiem wspomnienia z dzieciństwa powstawały i biegły przed nim; lasy, rzeka, przesyłały mu znane dobrze, oszałamiające zapachy i wyrzucał sobie, że mu tak dobrze było, pomimo łez, że ogarniała go tkliwa radość na widok tej znajomej przyrody, którą kochał wszystkiemi instynktami i od której z taką przykrością się odrywał. I pomyśleć, że teraz już jej nie opuści! Zgadzał się na tym punkcie z matką, która, patrząc przez szybę ze swego pokoju na snujący się długi orszak, mówiła sobie w duchu: „Pocóżby miał pojechać do Paryża? poco kończyć nauki, do których nie okazuje ani chęci ani zdolności? poco iść śladem ojca, skoro posiadamy majątek, i dlaczego mam się pozbawiać mego jedynego dziecka?“

 Nazajutrz po powrocie do Uzelles, Ryszard włożył wszystkie swoje książki naukowe do skrzyni, którą z zajadłością zabił gwoździami i kazał wynieść na strych, zdecydowany nie otwierać ani jej, ani żadnej ze wstrętnych książek, co mu przez taki długi czas były katuszą. Jak wszyscy prawie małomieszczanie wychowani na wsi, Ryszard był temperamentu leniwego, zamknięty w sobie, nieśmiały do dzikości, małomówny, ożywiający się jedynie pod wpływem ćwiczeń na wolnem powietrzu, rybołóstwa, konnej jazdy, nie czytający nigdy książki ani dziennika, oprócz Chasse Illustrée i kiedy niekiedy numeru Tour du Monde. Wstawał wcześnie, a matka widywała go we dnie tylko podczas jedzenia; ale wieczorem wychodził rzadko i grał z nią zawsze dwie partye szachów, które ich przetrzymywały do godziny dziesiątej, nieodwołalnej pory gaszenia świateł w zamku i we wsi. Odwiedzano ich rzadko. Długa choroba pani Fénigan oddaliła od nich znajomych z Draveil lub z Soisy; a jakkolwiek wdowa była teraz zupełnie zdrową, zanadto się czuła szczęśliwą w tem pożyciu z dorosłym synem, by nawiązywać zerwane stosunki. Minęło dziesięć lat takiego życia jednostajnego, bez wstrząśnień. Kilka zaproszeń do arystokratycznych sąsiadów z Grosbourga na otwarcie sezonu myśliwskiego, podróż do Hawru, celem kupienia małej szalupy, której się zachciało Ryszardowi, były w ciągu tych lat dziesięciu wybitnemi wydarzeniami jego życia. Przez dwa sezony letnie z rzędu bawili też w Uzelles, u Féniganów, krewni z Lorient, ojciec, matka i młodziutka córka, którą widywano zawsze konno, kłusującą w kapelusiku pilśniowym sam na sam z kuzynem. Od Villeneuve-Saint-Georges do Corbeil, na całej tej przestrzeni, na której wielki majątek Féniganów spopularyzował ich nazwisko, przez krótki czas obiegała pogłoska o bliskiem małżeństwie Ryszarda; poczem, rodzina z Lorient nagle znikła, i te same osoby, które poświadczały nowinę, pierwsze jej zaprzeczały. Ten barczysty, silny Ryszard, z szyją jak u byka i zarostem, sięgającym oczu, był człowiekiem słabym i łagodnym, najzupełniej przez matkę zawojowanym; a pani Fénigan znów zanadto go kochała, by pozwolić innej kobiecie wejść na stałe do domu. Czego dowodem, że w dniu, w którym młoda amazonka z Lorient była najpewniejszą powodzenia, po powrocie z przejażdżki we dwoje. — rozmarzone milczenie towarzysza wydawało jej się bowiem decydującem, — dosyć było jednego spojrzenia, jednego słowa pani Fénigan: „Zależy ci na tem?“ a młody człowiek odpowiedział: „Bynajmniej,“ — strząsając z buta popiół z fajki jednocześnie ze swą lekką zachcianką miłosną. Nazajutrz panna wyjechała i nigdy już nie było mowy o tych domniemanych zaręczynach. Po niejakim czasem wszakże syn Fénigan się żenił, a matka tym razem, nie stawiała żadnych przeszkód.

 Starym bardzo zwyczajem, który datował z najwcześniejszego dzieciństwa Ryszarda, sieroty z Soisy przychodziły latem co czwartek na podwieczorek do Uzelles. Pani Fénigan. spełniała chętnie tę pańszczyznę, mniej ze względu na dziewczynki, które wolałyby jeść swoje ciastka swobodnie, w kurzu gościńca, niż dla przyjemności przyjmowania u siebie zakonnic, które były, wszystkie prawie, kobietami wielkiej dystynkcyi i delikatności serca. Pewnego czwartku Ryszard, zostawszy przypadkiem w zamku, był obecny na tej wizycie dzieci, a podczas obiadu zapytał matki:

 — Kto to ta wysoka młoda dziewczyna, taka szczupła i blada, z szaremi, jakby srebrzystemi, aksamitnemi oczyma, która trzymała się ciągle siostry Marty?

 — Ależ to Lidya, mała Lidya.

 — Co, ta okropna Cyganka?..

 I nagle w tej zbieraninie podrzutków z ropą na powiekach, skrofulicznych, śród tych głów z piętnem występku i nędzy, ujrzał pod jedwabistemi, kręcącemi się włosami, które się wymykały z marnego kapelusza słomkowego, dumną i melancholijną twarzyczkę... To ta mała Lidya! i to się zrobiło z tego dziecka znalezionego na gościńcu, wydobytego w łachmanach z rowu przed jakiemi piętnastu laty!

 — A gdybyś ją słyszał w niedzielę, przy organach w kaplicy... O! siostra Marta może być dumna ze swego dzieła: ta mała Lidya, to doskonałość... Mówię mała; ona już taka duża jak ja.

 Następnej niedzieli Ryszard, po raz pierwszy, towarzyszył matce na mszę do przytułku, a przez cały czas nabożeństwa nie spuszczał oka z delikatnego profilu pochylonego nad organami w głębi chóru. O! nie, ta nie może być taką samą jak inne podrzutki, jej urodzenie nie może mieć tego samego, mętnego źródła. Inaczej jak sobie wytłómaczyć te instynkta arystokratyczne, to upodobanie do muzyki, któremi zachwycała się siostra Marta?

 Ryszard kilka razy był na mszy w Soisy; w czwartek zostawał w domu w porze podwieczorku sierot. Raz nawet pani Fénigan uprosiła siostrę Martę, żeby zagrała ze swoją, uczennicą sonatę na cztery ręce na fortepianie w salonie, odstrojonym, wydającym słabe dźwięki szpinetu. Ryszard wyszedł przed końcem popisu. „Było mi za gorąco,“ rzekł szorstko, gdy chciano go zniewolić, by się przyznał do doznanego wzruszenia. A jednak od owego dnia, biedny chłopiec nie przestał już nucić sonaty, wybierać jej na fortepianie, na którym brzdąkał palcami ciężkiemi i niewprawnemi. Zresztą pędził w dalszym ciągu zwykłe czynne życie, polując, łowiąc ryby, lecz był jeszcze bardziej milczący; zacisnął zęby, chcąc ukryć swoją tajemnicę, którą matka przeczuwała i zdołała z niego wydobyć.

 — Zgadnij kogo będziemy mieli na obiedzie w przyszłym tygodniu, — rzekła do niego pewnego wieczora, między dwiema partyami szachów.

 A ponieważ nie odpowiadał, pochłonięty przez swoje marzenie, dodała:

 — Biskupa z Wersalu.., przyjedzie do przytułku odprawić mszę na obłóczyny Lidyi.

 — To ona wstępuje do klasztoru?

 — A cóż chcesz, żeby zrobiła, niemając pieniędzy, ani rodziny? To jeszcze szczęście, że zakonnice nie żądają od niej posagu...

 Ryszard pobladł, wstał od gry i znikł w ciemnościach ogrodu. Pani Fénigan odnalazła syna w małym szalecie, służącym za salę fechtunku, gdzie stał z czołem opartem o szybę, oblany migocącym blaskiem księżyca.

 — Niedobre dziecko!.. czemu nie mówisz, że ją kochasz?

 — Ach! mamo... mamo...

 Te dwa wyrazy, jedyne, na jakie mógł się zdobyć, wybiegły z ust jego spieczonych gorączką, gdy łzy, które trysnęły z jego oczu, spłynęły po szybie, niby krople deszczu ulewnego, a cała silna jego postać drżała. Czy on ją kocha, Boże drogi! Ale nigdy nie ośmieliłby się wyznać tego w obawie odmowy.

 — Głuptasie, głuptasie, — zrzędziła łagodnie matka, — jakgdybym ja miała inną ambicyę prócz twego szczęścia.

 Myśl, że powziął upodobanie do tej nędzarki, do tej sieroty, niemało się przyczyniła do pobłażliwości macierzyńskiej: bo ostatecznie dziecko, które im zawdzięczać będzie wszystko, nie może wnieść do domu nowej władzy, woli, sprzeciwiającej się woli pani Fénigan, królującej od tak dawna niepodzielnie.

 Lidya przyjęła niezwłocznie propozycyę małżeństwa. Czy z radością? czy też przeciwnie z żalem za tym mężem, którego wyśniła sobie innym? Nikt nie dowiedział się nic o tem. Gdy Ryszard przyszedł pierwszy raz jako konkurent do parlatoryum z jasnemi firankami i białemi ścianami, gdzie wizerunek Najświętszej Panny, ozdobiony wielkim spadającym różańcem, i wizerunek Śgo Wincentego a Paulo, z drzewa złoconego, wisiały naprzeciw siebie, — Lidya przyjęła go z uśmiechem życzliwym i pełnym prostoty, swobodna w swoim nędznym czepeczku i okropnej pelerynie jak najposażniejsza i najwspanialej ubrana narzeczona. Była ona, podobnie jak on, naturą skupioną i milczącą, ale nieśmiałość kobiety najnieśmielszej nie jest podobna do nieśmiałości męzczyzny, kobieta bowiem, mimo wszystko, zachowuje poczucie i pewność swego uroku. Nadto z tych dwóch istot, jedna nie kochała jeszcze, gdy druga, obezwładniona przez namiętność, nie mogła wymówić słowa. A zmieszanie Ryszarda było takie głębokie, takie szczere, że udzieliło się młodej dziewczynie i że przez chwilę pozostali nieruchomi, zakłopotani, milczący.

 Na szczęście droga do Corbeil, która ciągnęła się przed oknami parlatoryum, przyszła im z pomocą. Sierota znała ją w najdrobniejszych szczegółach, albowiem, podobnie jak Ryszard, spędzała godziny całe przyglądając jej się z za drobnych szyb. Mówili o niej jak o jakiej féerie, którąby widzieli w teatrze i opowiadaliby sobie jej treść, wymienialiby jej osoby. Ach! taczki ojca Robina, i jego malcy, dziś już dorośli prawie, ale mający coraz mniejszych zastępców, którzy doniszczali stare spodnie i łatane na łokciach kurtki starszych. Ach! a mały garbaty handlarz obuwia, a Turek, otulony w futro, przechodzący co jesień ze swoim niedźwiedziem, którego Lidya, dzieckiem będąc, tak bardzo się bała; mniej wszakże niż ojca Jerzego i jego długiego kija. Co za fantazya tego ponurego włóczęgi, żeby chodzić za spacerującemi sierotami tylko wtedy, gdy była między niemi Lidya? A ona aż śniła o nim w nocy; w czwartki nie śmiała wcale wyjść. W końcu, żeby się pozbyć tego starego warjata, musiano mu zagrozić żandarmeryą.

 — A czy pani wie, panno Lidyo, że ten stary Jerzy jeszcze żyje?

 — Wiem, panie Ryszardzie, ale teraz już go się nie boję, chociaż ma jeszcze swój wielki kij i przechodząc obok mnie zawsze cóś mruczy w swojem narzeczu alzackiem, którego nie rozumiem.

 Nie widywano za to już pasztetniczki z Soisy, poczciwej babiny, steranej życiem, zawsze czysto ubranej, która dreptała po drodze w niedzielę, w porze nieszporów, w wielkim białym fartuchu, niosąc na ręku przykryty białą serwetą koszyk, zkąd wydobywała się miła woń gorącego ciasta. Pomimo swego wieku, babina obsługiwała całe Soisy, Uzelles a nawet Draveil, a bardzo dumna z posiadania klienteli zamku Fénigan, gdy zatrzymywała się w przytułku, mówiła tonem pełnym szacunku do dzieci, plądrujących w jej koszu: „Ostrożnie panienko... to waniliowe ciastko pana Ryszarda.“ Z tego ciastka waniliowego, które Lidya przypomniała, naśladując komicznie ukłon staruszki, — uśmieli się do łez, ale sierota ani pomyślała przyznać się, że wówczas podzielała cześć staruszki dla owego ciastka, dla samego pana Ryszarda i dla wszystkich mieszkańców zamku. Nie powiedziała także, — kobieta, chociażby nawet bardzo młoda, powodowana podejrzliwością albo też dyskrecyą, zachowuje dla siebie poufne swoje uczucia, zwłaszcza najsilniejsze, — o wrażeniu, jakie w jej dziecięcej duszy pozostawiały czwartkowe wizyty w Uzelles, gdzie wielkie drzewa, soczysta zieleń trawników pieściły jej bacznie patrzące oczy, zarówno jak bogate obicia, ozdoby, dojrzane na parterze, po za tarasem. Zkąd u tej małej nędzarki owo upodobanie, ów przedwczesny instynkt do bogactwa i arystokracyi? Dlaczego z niezliczonych widoków, jakie przeciągały przed nią na gościńcu, nic nie zajmowało jej, nie przyspieszało bicia jej serca tak, jak toczące się do dworca kolejowego ekwipaże, lśniące, wyherbowane, zaprzężone w czwórkę, albo z upudrowanymi stangretami i lokajami? Czyżby należało wierzyć temu, co opowiadały zakonnice, że Lidya niechybnie urodziła się w jednym z okolicznych zamków i że któregokolwiek dnia odsłoni się tajemnica jej życia, okrywająca piękny, arystokratyczny romans? Tem przynajmniej same siostry tłómaczyły rozpromienione „tak,“ jakiem młoda nowicyuszka, w wigilię złożenia ślubów, przyjęła oświadczyny Ryszarda, wyrzekając się nagle dla niebezpiecznego zgiełku światowego białego kornetu zakonnic Śgo Wincentego a Paulo, który, zdawało się, tak dobrze zdobiłby jej jasne oczy i jej czyste czoło.

 Ślub odbył się w kaplicy klasztornej, w sobotę, jak to we zwyczaju na wsi. Ale od czasu, jak ojciec Robin sięgał pamięcią, droga do Corbeil nie widziała podobnego wesela. Wszyscy dawniejsi klienci kancelaryi Fénigana, od dzierżawcy z Bergeries do właściciela zamku Grosbourg byli na niem, oddając ten ostatni hołd typowi, rzadkiemu teraz, — notaryuszowi wiejskiemu, który nie przestał być uczciwym człowiekiem. Przed sznurem powozów, wyprzedzanym przez karetkę panny młodej, otwierała się droga równa i szeroka, tonąca w blasku słońca czerwcowego; na zakręcie z Soisy, zanim dobiegała do przytułku, gdzie biskup czekał na młodą parę, wznosiła się wyżej i wyżej, ginęła w niebie jaśniejącem niezmierzonym, jedwabistym błękitem bez skazy, bez chmury.

 „Zrobię z niej co zechcę...“ przyrzekła sobie świekra i to tlómaczyło przyjęcie tego dziecka beż posagu, bez rodziny, bladego, powolnego, o dużych, białych, leniwie opadających rękach. Ta, którą ojciec Fénigan nazywał „dobrym tyranem,“ była wprost przeciwnym typem kobiety. Czynna, energiczna, potrząsająca za każdym ruchem spódnicy pękiem kluczy, równie licznych jak zamki w domu, pani Fénigan, mając lat pięćdziesiąt pięć w chwili ślubu syna, wyglądała na czterdzieści; krucze jej włosy zaczesane w górę, buntujące się przeciw wszelkiej innej fryzurze, pozostały równie czarne jak jej oczy, małe, ruchliwe i dobre, ale dobrocią jansenistowską, pozbawioną porywów i tkliwości. Trzeba jej było nadzwyczajnych okoliczności, by pocałowała syna, tego syna, którego kochała nadewszystko.

 — Nie lubimy lizania się w rodzinie, — mawiała chętnie.

 Nadto cechowała ją potrzeba władzy, a skutkiem wdowieństwa przyzwyczajona była żyć według własnej woli, i, w szczerości tego despotyzmu, odrazu źle się zabrała do synowej.

 Naprzód oparła się podróży poślubnej. Ryszardowi nie zależało na niej wcale; byłe mieć żonę dla siebie, całkiem dla siebie, tu czy tam, wszystko mu było jedno. Jego nadmierna nieśmiałość przerażała się nawet zmianą miejsca, hotelami, obiadami, koniecznością mówienia z ludźmi nieznanymi, w miejscowościach, w których nigdy nie był. Dla Lidyi przeciwnie, podłóż przedstawiała ideał dozwolonego szczęścia, a śród siedzącego życia w klasztorze niczego innego nie pragnęła, zwiedzić kraj, pójść daleko, daleko, het za wzgórze, wznoszące się naprzeciwko, i zejść z tej pochyłości, później z tamtej, aż tam, gdzie już oko nie sięgnie.

 „To dlatego, że za dużo wpatrywałam się w drogę, ” mówiła nieraz do Ryszarda w długich rozmowach podczas zaręczyn i przyznawała mu się, że pociąg jej do przestrzeni był tak wielki, iż zdarzało jej się zazdrościć najnędzniejszym wędrownym kuglarzom, tak, zazdrościła im wieczerzy spożywanych nad brzegiem rowu, wypoczynków południowych pod pokrytemi kurzem wiązami. Oszołomiony widokiem jej twarzy, całej zaróżowionej zapałem, przyrzekał: „Będziemy podróżowali, Lidyo.“ Czego nie byłby przyrzekł w takiej chwili! Teraz nie mówił nic, zdawało się, że uznawał w zupełności zarzuty powtarzane przez matkę...

 Czy to kto odbywał podróże poślubne za jej czasów? Nic niebezpieczniejszego. Ileż to biednych młodych kobiet życiem opłaciło ten niedorzeczny zwyczaj! A żebyś wiedziała, moja mała, co to za ciężka próba dla młodej mężatki, jej wstydliwości, delikatności... Wierzaj mi, zaniechaj tego!“ Lidya nie nalegała, ale z tego pognębionego pragnienia zrodził się trwały żal. Dotychczas przejęta wdzięcznością dla świekry, nagle uczuła się uwięzioną u niej i myślała już tylko o ucieczce; co do męża, którego gotowa była pokochać, widząc go zawsze z głową schyloną, ze spuszczonym wzrokiem, takim tchórzliwym, takim dzieciakiem, pomimo wielkiej brody, pogardzała nim, przyzwyczaiła się nie liczyć już na niego.

 Zainstalowane w starym pawilonie młode małżeństwo jadało z panią, jak nazywano matkę. Siedząc na naczelnem miejscu przy stole, pani, starym zwyczajem, krajała potrawy, rozdawała herbatę, kawę, cukier, likiery. Po śniadaniu małżeństwo znikało. Matka, z początku, próbowała zatrzymywać synową, wtajemniczać ją w liczne obowiązki gospodyni domu, takie skomplikowane na wsi, obznajmiać z kradzieżą, szerzącą się wszędzie, w ogrodzie, w kuchni, na dziedzińcu, otaczającą całą posiadłość siecią oszustwa i kłamstwa. Ale Lidyę tak nudziło opowiadanie o wybiegach służby, Ryszard miał minę tak komicznie zgnębioną, przyczem plecy jego zginały się w kabłąk, — że matka wysyłała ich i, zrezygnowana, sama już liczyła swoje gruszki, zbierała opadłe owoce, śledziła podejrzliwem okiem niesione przez służbę kosze, i spustoszenia zrządzone przez koszatki, kradnące mniej niż jej ogrodnik, który na nie spędzał swoje przestępstwa. A w tem ciągłem zajęciu myślała jak dalece omyliła się na tej smukłej, ospałej istocie, którą spodziewała się kierować według swojej fantazyi. Pod pozorną metamorfozą Lidya pozostała dawną Cyganką, o gorącym temperamencie i duszy chaotycznej, niezależnej. Wspólne z mężem polowanie, łowienie ryb, pomaganie mu dorobienia nabojów zajmowało ją stokroć więcej niż szycie i haft.

 — Trzeba przecież, kochana córko, żebyś się nauczyła być dobrą gospodynią.

 — Poco? kiedy nie mam gospodarstwa, a w domu pani tak chętnie zajmuje się wszystkiem.

 — Aleja nie jestem wieczna.

 Ta dyskusya, częsta między niemi, odbywała się zwłaszcza w koczu, który je raz na tydzień wiózł do Corbeil, przez co nudniejszą, jeszcze stawała się dla Lidyi nieskończona przejażdżka po starożytnem miasteczku i nieznośniejszemi przystanki na targu, gdzie pani Fénigan upierała się, że poznaje jarzyny i owoce swego sadu.

 — Patrz, czy to nie wygląda jak nasze melony?.. A te dynie! takie są tylko w Grosbourg i u nas... Jestem pewna, że to wszystko kradzione.

 I powtarzała się odwieczna historya o koszykach, które przesuwały się jej pod nosem, napchane owocami, i znikały po przez mur sadu, pomimo wszelkiego nadzoru. Na szczęście młoda kobieta miała dla rozrywki, jadąc w tamtą stronę i z powrotem, wspomnienia, które zbierała na drodze wraz z obrotem kół i któremi nie nużyła się nigdy. Widziała się maleńką dziewczynką, biegającą śród kurzu w pelerynce, w kapeluszu z niebieskiemi wstążkami, a gdy kocz toczył się przez główną ulicę w Soisy-sous-Etiolles, sierotą zawsze wstrząsał ten sam dreszcz pychy radosnej, że przejeżdżała pod oknami swego dawnego klasztoru.

 Wieczorem, po obiedzie, przesiadywano w salonie. Ryszard, jak dawniej, grywał w szachy z matką, ale muzyka Lidyi wprawiała go w roztargnienie.

 Szczególnym przypadkiem ten dzikus lubił namiętnie muzykę, a ponieważ nie słyszał nigdy nikogo grającego, oprócz żony, którą ubóstwiał, przeto te dwa upojenia zlewały się w jedno, pozbawiające go zmysłów. Co chwila spojrzenie jego odbiegało z szachownicy na czysty profil grającej, na długie jej ręce, bielsze niż klawisze; a gdy wezwany ruchem, słowem zazdrosnej niecierpliwości wracał do partyi, posuwał figury z roztargnieniem, wtórując głosem niskim i niewprawnym basowi sonaty, którą grała Lidya: bum... bum... bum...

 — Cicho bądź, Ryszardzie, to denerwuje, — krzyczała matka.

 Ale ileż razy zaczynał na nowo, zanim poszedł spać, o godzinie dziesiątej, tej nieodwołalnej porze gaszenia świateł w zamku!

 Jeszcze jeden przepis, do którego młode małżeństwo stosowało się nie bez przykrości. Tak przyjemnie byłoby pospacerować na dworze, po drodze, skąpanej w blasku księżycowym, albo po lesie, śród gęstwiny brzóz, osrebrzonych światłem, przybierających postacie duchów. Ale nie, wszystkie kraty i bramy były zamknięte, wszystkie klucze zawieszone nad łóżkiem pani; a gdy Ryszard i jego żona pozostali dłużej w parku, chcąc zaczerpnąć orzeźwiającego powietrza, Athos i Porthos, dwa wielkie psy łańcuchowe, szczekały tak długo i tak głośno, że woleli pójść do domu.

 Jedno z okien ich pawilonu, okno gotowalni, wychodziło na płaszczyzny Villeneuve-Saint-Georges, w kierunku Paryża, którego miejsce zaznaczał niewyraźny wielki kręg zadymionego światła. Lidya, wieczorami, spędzała długie chwile przy tem oknie, zahypnotyzowana przez ten szlak płomienisty, pociągający i oddalony. Ach! ten Paryż, taki bliski, o siedem czy osiem mil zaledwie odległy, a do którego nie zawożą jej nigdy! Jeszcze jeden z objawów despotyzmu pani Fénigan. „Pocóż ty pojedziesz do Paryża, moja mała? Czy ja tam jeżdżę? A mój syn jeździł, zanim się z tobą ożenił?“ Lidya nie odpowiadała nic, nie oburzała się nawet na ten niesprawiedliwy autokratyzm, pozbawiający jej wszelakich przyjemności, jakich żądne były jej młodość i bujne zdrowie. Ale Ryszard powinienbyył zadrżeć na widok pewnych spojrzeń, jakie ku temu odblaskowi wulkanicznemu, gdy stała późnym wieczorem, rozmarzona, przy otwartem oknie.

 Razu jednego wszakże, przesądy pani Fénigan ustąpiły, wobec nalegań sąsiadów z Grosbourg. Będąc właścicielami polowania w lasach Sénartu, wzdłuż których ciągnie się wioska Uzelles, Alcantarowie nie omieszkali nigdy, przy otwarciu sezonu, zapraszać Ryszarda, doskonałego myśliwego, znającego las jak kłusownik. Drogę miał niedaleką, — przeszedłszy przez własny park i minąwszy kratę stał już na miejscu spotkania, przy bażantarni; a przybywał zawsze pierwszy. W roku jego małżeństwa z Lidya, rano w dniu otwarcia łowów, jenerał i goście jego spostrzegli Fénigana czekającego na nich w towarzystwie ładnego, małego strzelca, w stroju zielonym aksamitnym, w kamaszach, w butach, w kapelusiku tyrolskim na jasnych, popielatych włosach.

 „Moja żona... jenerale,“ objaśnił Ryszard, przedstawiając Lidyę, a była taka rozkosznie młoda i kształtna, i taka cięta w rozmowie, że przez całe polowanie jenerał jej nie opuszczał i posadził ją obok siebie przy śniadaniu w lesie; poczem, przy rozstaniu, zobowiązał Ryszarda, by przyszedł z żoną do Grosbourg. Matka oparła się tym odwiedzinom. Od śmierci notaryusza, te dwie rodziny nie bywały u siebie; jenerał ożenił się z jedyną córką barona Silva, bogatego bankiera wiedeńskiego, której olbrzymi posag przyszedł w porę, by oczyścić majorat Grosbourg, ocalić od ruiny tych marnotrawców Dauvergneów, hulaków i graczy z ojca na syna. Dumna Austryaczka uważała Féniganów za towarzystwo zbyt niskie dla siebie. „Zwłaszcza od małżeństwa Ryszarda.“ dodawała matka, która nie omieszkała nigdy, dla stłumienia samowolnych zachcianek synowej, przypominać jej pochodzenia.

 Naraz w pierwszych dniach zimy nadszedł do Uzelles list od księcia jenerała, zapraszający w imieniu księżnej świekrę i młode małżeństwo do loży Dauvergneó’w w Operze na jakiś występ, który się miał odbyć za dwa tygodnie. Pani Fénigan, której tym razem zaproszenie pochlebiło, namawiała dzieci, by je przyjęli.

 — To już nie na mój wiek, ale wy... słyszysz, Lidyo, trzeba pójść. Sprawię ci ładną suknię.

 — Dziękuję, mamo, — odparła zarumieniona z radości Lidya, która oddawna już nazywała świekrę panią, jak służba.

 Przez dwa tygodnie żyła we śnie. Suknia jej, zamówiona w Paryżu, wymagała podróży, a następnie obecności w Uzelles szwaczki, która ją przymierzała; była to dziewczyna szykowna, o twarzy zwiędłej, obrzękłej, cerze zniszczonej rozpustą, zasypiająca na krzesłach, jakgdyby usiłując powetować sobie zaległości snu. Ta zagadkowa osoba znała dokładnie towarzystwo paryskie i, przymierzając, opowiadała zakulisowe skandale z Grosbourg: jak jenerał uganiał się za wszystkiemi kobietami, a księżna nie była prawie wcale zazdrosna, bo kochała tylko syna i pieniądze. Po szwaczce przybył fryzyer, ale nie ten z Corbeil, którym Lidya zadowoliła się w dniu wesela, lecz fryzyer z Paryża, polecony przez pannę Hortensyę, delegatkę słynnego krawca.

 Ach! gdy po tylu staraniach i mozołach usiadła na przedzie wielkiej loży, mając ręce i ramiona obnażone, w sukni empire, śród lśniącej sali, ona, ubogi podrzutek, dziecko gościńca, która do lat dwudziestu czterech gdy jeszcze nie widziała teatru, doznała wrażenia nieporównanego, wszystkie jej nerwy uległy oszałamiającemu naprężeniu. Oczy aż ją bolały z wytężenia i blasku, jakim się iskrzyły. I to co grano, i to co śpiewał na scenie jakiś mały, otyły poczciwiec w obcisłym kaftanie, głosy orkiestry, wzmagające się lub cichnące falą dźwięków, wszystko to przygłuszało dla Lidyi bicie jej własnego serca i gorączkowe tętno w skroniach. Nie słyszała nawet impertynenckiego powitania księżnej, małej Wiedenki, o cerze nieświeżej, włosach żółtawych, profilu pospolitym, o zbyt długiej szyi, okolonej trzema rzędami tak wielkich pereł, jakich sierota jeszcze nigdy nie widziała.

 Nagle wyrwana została z tej upajającej zadumy, co ją rozkołysała i unosiła, niby fala jedną z tych meduz, których tęczowe barwy gasną po wyjęciu z wody. Jenerał, siedzący za nią, kilkakrotnie już pochylając się naprzód dla rozejrzenia się po sali, musnął długiemi, rudawemi włąsami piękne ramiona sąsiadki; poczem uczuła jak dłoń jej pochwyciła rękawica ze stali i ognia. Oburzona zrazu usiłowała się oswobodzić; ale rękawica opierała się, przytrzymując drobną, miękką dłoń, która w końcu stała się bezsilna wobec tego uścisku miłosnego i brutalnego.

 Lidya omdlewała z trwogi. „Co za zuchwalstwo! jak on mnie ściska, jak jego ręka pali!.. Ależ zobaczą nas... księżna... mój mąż...“ A najbardziej ze wszystkiego przerażała ją spokojna czelność jenerała, rozmawiającego o rzeczach obojętnych. Po raz pierwszy ukazywała jej się obłuda światowa i buntowała się przeciw niej jej natura, jeszcze prawa. Dlaczego na pierwszy znak księżnej, która wstała przed końcem i rzekła głośno swoim nosowym głosem: „Nudzę się śmiertelnie, chodźmy!“ — dlaczego książę zerwał się zaraz i poszedł także w środku aktu, pozostawiając w zdumieniu i gniewie drobną rączkę, opuszczoną z tą samą bezceremonialnością, z jaką była wzięta? „O! dobrze... niech pan książę d‘Alcantara spróbuje jeszcze raz druzgotać mi palce przez cały wieczór... przyjmę ja go!..“ I śród wrzawy chórów i orkiestry, sama z Ryszardem, drzemiącym w głębi loży, drażniła się, układając należytą odpowiedź, jaką da jenerałowi, bo była pewna, że on nie poprzestanie na tem.

 Gdy wsiadali do karety, wyszedłszy z teatru, Lidya, bardzo podniecona, bardzo zdenerwowana niewątpliwie pod wpływem tłumu, światła elektrycznego, ożywionego ruchu nocy paryskiej przy końcu widowisk, — rzekła do męża:

 — A gdybyśmy poszli na kolacyę?

 Spojrzał na nią osłupiały. Zkąd do niej myśl podobna? A pociąg, jedyny pociąg, jaki o dwunastej minut pięćdziesiąt odchodzi z dworca kolei Lyońskiej! Zaledwie zdążą na czas przyjechać.

 — Co tara pociąg... Prześpiemy się w hotelu.

 A mówiąc to otoczyła jego szyję ramionami z taką pieszczotą, złożyła na jego ustach pocałunek takiej nieznanej dotąd słodyczy, że biedny mąż oszczędził jej spodziewanego: „Co powie mama?“, i odparł tylko:

 — Chodźmy na kolacyę.

 I, by wszystko tej nocy było dla młodej kobiety nieprzewidzianem, towarzysz jej, zazwyczaj taki nieśmiały, że nie miał odwagi sam wejść do sklepu ani rozmawiać z subjektami, stały się swobodnym i wesołym do trzpiotostwa, tykał garsonów restauracyjnych, dolewał ciągle szampana; był to mąż, którego nigdy nie znała, którego już nigdy nie miała ujrzeć, gadatliwy, czuły, otwarty, przysięgający, że co miesiąc powtarzać będzie tę hulankę i, że jeśli matka zechce się temu sprzeciwić, odeśle ją do jej koszatek... o! ale stanowczo!.. O drugiej nad ranem, po Paryżu, przeziębniętym, migocącym blaskiem świateł, błądziło małżeństwo w dorożce, szukając przytułku, w kilku hotelach bowiem nie przyjęto ich, jako parę podejrzaną, z czego uśmieli się serdecznie. Znaleźli nareszcie nocleg na ulicy Montmartre i zachowali niezatarte wspomnienie o wielkim pokoju z wytartą, posadzką i zszarzanym dywanem.

 Ale nazajutrz, powrót do Uzelles! Służba mówiła cicho, z wyrazem przerażenia na twarzy. Pani leżała chora, a czekała do rana. Przez tydzień nie zeszła do salonu, a jeśli przebaczyła ów wybryk Ryszardowi, między nią a synową zgoda nie nastąpiła. Lidya jednak parę razy odważyła się przypomnieć mężowi obietnicę ponowienia wycieczki; ale nieborak przerażał się tak komicznie, szepcząc: „Mama gotowaby z tego umrzeć!“ — że, litując się nad jego słabością, a i pogardzając nim także, młoda kobieta wyrzekła się tej zabawy, zarówno jak męża wesołego, rozkochanego, ożywionego odwagą i wolą, którego kochała przez jedną noc, jedną jedyną.

 O jenerale i jego zapędach romansowych nie było już mowy. Ani listu, ani wizyty; myśl, że ten stary wiarus, o policzkach fioletowych, bawił się nią przez cały jeden wieczór, nie uznając, iżby warta była więcej, wydała się Lidyi tak dalece ubliżającą, że byłaby pragnęła zemścić się lub poskarżyć. Ale jak to zrobić z takim safandułą mężem jak Ryszard? Jeszcze jeden niesmak, po tylokrotnie już doznanych, jeszcze jedno wspomnienie do całego szeregu upokarzających lub smutnych, przechowywanych wraz z suknią od krawca paryskiego, złożoną w głębi skrzyni, tą suknią wieczorową, której już nie