Mała matura - Janusz Majewski - ebook + książka

Mała matura ebook

Janusz Majewski

4,3

Opis

Emocje budowane amplitudami tragizmu i komizmu przetykane są opisami zapomnianych miejsc, czynności i przedmiotów. Zachwyca wierność odwzorowania najdrobniejszych detali i bogactwo języków przedwojennego wielokulturowego Lwowa. Tak dla dzisiejszych, jak i ówczesnych maturzystów powinna to być lektura obowiązkowa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 434

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (20 ocen)
10
7
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Co­py­ri­ght © by Ja­nusz Ma­jew­ski

Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Mar­gi­ne­sy, War­sza­wa 2010

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Moim Ro­dzi­com

Prolog

Kiedy Lu­dwik prze­szedł już na eme­ry­tu­rę, za­koń­czył wszyst­kie kon­sul­ta­cje i udzia­ły w kon­sy­liach, za­mknął prak­ty­kę pry­wat­ną i na­resz­cie wy­je­chał z mia­sta, za­miesz­kał w sta­rym domu pod wy­so­ki­mi so­sna­mi, któ­re sa­dzi­li przed czter­dzie­stu laty. Piasz­czy­sta skar­pa opa­da­ła do pla­ży zja­da­nej z roku na rok przez fale, ale wciąż jesz­cze sze­ro­kiej i zło­ci­stej. Gdy bu­dził się z po­po­łu­dnio­wych drze­mek i le­żał wpa­trzo­ny w su­fit, na któ­rym mi­go­ta­ły srebr­ne drza­zgi świa­tła od­bi­te­go od wody, roz­pa­mię­ty­wał sen po­wra­ca­ją­cy do nie­go upo­rczy­wie co noc. Śnił, że stoi boso, po kost­ki w wo­dzie i wpa­tru­je się w dru­gi, da­le­ki brzeg, nad któ­rym pię­trzy się mia­sto. Chciał­by tam przejść, lecz nie może, boi się, że nie prze­pły­nie, że uto­nie na środ­ku wiel­kiej, gład­kiej jak lu­stro ta­fli, a jed­nak ja­koś tam do­cie­ra i cho­dzi uli­ca­mi, w po­szu­ki­wa­niu domu, z któ­re­go przed laty wy­szedł. Nie jest pe­wien, czy to wła­ści­we mia­sto, uli­ce przy­po­mi­na­ją mu wszyst­kie mia­sta, w któ­rych miesz­kał lub by­wał w cią­gu swo­je­go dłu­gie­go ży­cia: Lwów, Kra­ków, Pra­gę, Wie­deń, Bar­ce­lo­nę, a cza­sem Nowy Jork lub War­sza­wę. I za­wsze jest tak samo: za­trzy­mu­je się uję­ty zna­jo­mą per­spek­ty­wą uli­cy, wie, że musi dojść do rogu i skrę­cić w prze­czni­cę. Tam jest ta bra­ma, któ­rej szu­ka, już stoi przy niej i mru­żąc oczy, ner­wo­wo po­szu­ku­jąc po kie­sze­niach oku­la­rów, wpa­tru­je się w ko­lum­nę mo­sięż­nych ta­bli­czek, by zna­leźć dzwo­nek do miesz­ka­nia ro­dzi­ców. To było na dru­gim pię­trze, a może na trze­cim, pod nimi miesz­ka­li Wró­blew­scy, a nad nimi pań­stwo Fe­rens? Ale kto to jest Breh­mer, dr Hugo Breh­mer? A La­jos Ko­da­nyi? A Fer­nan­do Pe­rez? Oni tu nie miesz­ka­li, chy­ba że po­tem. Czy oj­ciec umarł, a mat­ka wy­szła po­wtór­nie za mąż, za dok­to­ra Breh­me­ra? A może za Fer­nan­da Pe­re­za? Ależ to nie ten dom! Prze­cież tam, za ro­giem jest na­sza uli­ca, tak, taka stro­ma. Jak cięż­ko wejść nią pod górę, trze­ba przy­siąść na tym mur­ku i go­dzi­na­mi wpa­try­wać się w wodę, w chy­bo­czą­ce od­bi­cie wiel­kiej góry do­mów, z któ­rych je­den był na­szym do­mem. Tyl­ko któ­ry?

Część ISŁODKIE LATA

1.

Niebo nad Wy­so­kim Zam­kiem po­ciem­nia­ło i przy­bra­ło bar­wę fio­le­tu. Zro­bi­ło się jesz­cze bar­dziej dusz­no. Gdzieś od stro­ny Win­nik z ocią­ga­niem nad­cho­dzi­ła bu­rza, da­le­kie po­mru­ki bu­dzi­ły na­dzie­ję, że elek­trycz­ne wy­ła­do­wa­nia oczysz­czą po­wie­trze, spad­nie rzę­si­sty deszcz i mia­sto ode­tchnie po ty­go­dniach upa­łów. Ta­de­usz od­krę­cił ku­rek nad zle­wem i po­zwo­lił wo­dzie pły­nąć słab­ną­cym stru­mie­niem, w na­dziei, że to ją ochło­dzi. Po­tem otwo­rzył na oścież okno, żeby wy­wo­łać prze­ciąg przez otwar­te na prze­strzał drzwi do ja­dal­ni, gdzie wuj Ka­zi­mierz spo­co­ny stał na bal­ko­nie i wa­chlo­wał się ga­ze­tą „Wiek Nowy”. Wy­peł­nił ka­raf­kę let­nią wodą i za­niósł ją do ja­dal­ni. Na­le­wa­jąc wu­jo­wi, spoj­rzał na nie­go py­ta­ją­co, ale wuj nie od­po­wie­dział na­wet ge­stem, tyl­ko pod­niósł szklan­kę do ust. Parę kro­pel wody spa­dło na jego szpa­ko­wa­tą, wy­pie­lę­gno­wa­ną bro­dę à la Na­po­le­on III, a ostry pro­mień ni­sko już sto­ją­ce­go słoń­ca za­pa­lił w nich ośle­pia­ją­ce iskry. Ta­de­usz po­sta­wił ka­raf­kę na sto­li­ku i pod­szedł na pal­cach do drzwi sy­pial­ni. Przy­ło­żył do nich ucho, by uło­wić choć­by słów­ko, ale usły­szał tyl­ko cięż­kie od­de­chy i ci­che jęki Ma­rii. Zdzi­wił się, że i ciot­ka Ma­nia, i po­łoż­na mil­czą, a wręcz nie wy­da­ją ani szme­ru, jak­by ucie­kły chył­kiem z sy­pial­ni ku­chen­ny­mi scho­da­mi. Od­rzu­cił tę ab­sur­dal­ną myśl i wró­cił na bal­kon. Na­gle za­wiał wiatr, okno w kuch­ni za­trza­snę­ło się z hu­kiem, po­sy­pa­ła się stłu­czo­na szy­ba i strze­lił pio­run, tak gło­śno i tak bli­sko, jak­by mie­rzył w wuja Ka­zi­mie­rza, ten jed­nak ani drgnął, od­wró­cił się i spo­koj­nie wszedł do po­ko­ju, sta­ran­nie za­my­ka­jąc za sobą drzwi bal­ko­no­we. Ta­de­usz po­biegł do kuch­ni za­mknąć okno, szkło za­chrzę­ści­ło mu pod sto­pa­mi. Wziął szczot­kę, aby je zmieść, bo zo­ba­czył na­gle z ogrom­ną wy­ra­zi­sto­ścią sie­bie je­de­na­ście lat temu, jak od­wi­ja onu­ce z utru­dzo­nych nóg, kro­czy po brud­nej pod­ło­dze ukra­iń­skiej cha­ty i na­wet nie czu­je, jak uła­mek szkła z roz­bi­tej bu­tel­ki wbi­ja mu się w sto­pę. Na łóż­ku, pod ko­pia­tą pie­rzy­ną, le­żał trup bro­da­te­go star­ca i pa­trzył na nie­go szkla­nym wzro­kiem. Na po­dwó­rzu roz­kul­ba­cza­no ko­nie, rot­mistrz ru­gał or­dy­nan­sa, skrzy­pia­ło koło stud­ni.

Wró­cił do ja­dal­ni: wuj Ka­zi­mierz stał na środ­ku z pal­cem wy­cią­gnię­tym w górę ni­czym pio­ru­no­chron.

– Jak ude­rzy na­stęp­ny, bę­dzie po wszyst­kim – oznaj­mił gło­sem pro­ro­ka.

Ta­de­usz na­wet nie zdą­żył za­py­tać, co wuj ma na my­śli, bo pio­run rze­czy­wi­ście strze­lił z ogłu­sza­ją­cym hu­kiem, a chwi­lę po nim, w ide­al­nie wy­tak­to­wa­nym ryt­mie, roz­legł się za drzwia­mi sy­pial­ni dźwięk wy­mie­rzo­ne­go klap­sa i pierw­szy płacz nowo na­ro­dzo­ne­go.

– Jak Zeus! – po­wie­dział z za­chwy­tem wuj Ka­zi­mierz.

Ta­de­usz pod­biegł do drzwi. Te uchy­li­ły się wła­śnie i wyj­rza­ła z nich ciot­ka Ma­nia.

– Chło­piec! – po­wie­dzia­ła z dumą, jak­by to była jej za­słu­ga, i za­mknę­ła mu drzwi przed no­sem.

Ta­de­usz wy­rzu­cił ręce w górę.

– Mam syna! – krzyk­nął z en­tu­zja­zmem w stro­nę wuja.

Star­szy pan opu­ścił unie­sio­ny pa­lec i stwier­dził spo­koj­nie:

– Mam wnu­ka. Cio­tecz­ne­go, ale za­wsze…

Pa­dli so­bie w ra­mio­na.

2.

Ta­de­usz uro­dził się w 1903 roku w Ga­li­cji, w miej­sco­wo­ści le­żą­cej nie­mal do­kład­nie w po­ło­wie dro­gi z Kra­ko­wa do Lwo­wa. Mia­stecz­ko było małe, za­py­zia­łe, w więk­szo­ści za­miesz­ka­łe przez bie­do­tę ży­dow­ską, ale szczy­ci­ło się ro­ko­ko­wym pa­ła­cem, praw­dzi­wą re­zy­den­cją ma­gnac­ką. W niej wła­śnie Ta­de­usz przy­szedł na świat, tyle że w ofi­cy­nie, bo jego oj­ciec Fran­ci­szek nie był ma­gna­tem, lecz skrom­nym, choć za­ufa­nym mu­ra­to­rem, bu­dow­ni­czym na­dwor­nym. W tam­tych cza­sach ozna­cza­ło to, że mu­siał umieć za­rów­no za­pro­jek­to­wać sty­lo­wy pa­ła­cyk my­śliw­ski w ksią­żę­cych la­sach, jak i oso­bi­ście na­pra­wić za­cie­ka­ją­cy dach. Ta dru­ga umie­jęt­ność oka­za­ła się zresz­tą fa­tal­na: Fran­ci­szek spadł z na­pra­wia­ne­go przez sie­bie da­chu ko­ścio­ła pa­ra­fial­ne­go, ufun­do­wa­ne­go przez pra­dzia­dów ma­gna­ta do­bre czte­ry­sta lat wcze­śniej, a za­tem jesz­cze w do­bie schył­ko­we­go go­ty­ku, przez co dach był stro­my i nie­bez­piecz­ny. Nie­wy­klu­czo­ne, że oj­ciec spadł z po­wo­du po­iry­to­wa­nia, w któ­re wpra­wi­ła go sprzecz­ka z żoną, Ma­rią, utrzy­mu­ją­cą, że dach jest zbyt „szpi­cza­sty”, aby na nie­go wcho­dzić, co jemu wy­da­wa­ło się wy­ra­że­niem wy­so­ce nie­sto­sow­nym, nie­fa­cho­wym, wręcz bluź­nier­czym wo­bec po­wa­gi świą­ty­ni.

– A na­zy­wa­nie da­chów­ki „mnich-mnisz­ka” nie jest bluź­nier­cze?! To­le­ro­wa­nie na da­chach ko­ścio­łów od­wiecz­nych be­ze­ceństw osób du­chow­nych nie jest nie­przy­zwo­ite?! – krzyk­nę­ła Ma­ria, opie­ra­jąc dło­nie na po­kaź­nym brzu­chu, w któ­rym pły­wał już przy­szły Ta­de­usz.

Fran­ci­szek za­nie­mó­wił z obu­rze­nia, wy­szedł, trza­ska­jąc drzwia­mi, i nie upły­nął kwa­drans, jak le­żał roz­krzy­żo­wa­ny na pro­gu kruch­ty, z po­god­nym uśmie­chem, któ­ry za­marł mu na ustach na wie­ki. „Z tym uf­nym uśmie­chem po­szedł na spo­tka­nie Pana!” – po­wie­dział pro­boszcz nad otwar­tą mo­gi­łą, wy­wo­łu­jąc jed­nak­że wy­buch pła­czu u zgro­ma­dzo­nych ża­łob­ni­ków.

Upa­dek męża z go­tyc­kie­go da­chu oka­zał się dla Ma­rii tra­gicz­ny: zo­sta­ła wdo­wą z troj­giem dzie­ci i czwar­tym w dro­dze, zda­ną na ma­gnac­ką ła­skę. Pstry koń, na któ­rym owa ła­ska zwy­kła jeź­dzić, stał na ra­zie w staj­ni, ale cza­sem dało się już sły­szeć jego znie­cier­pli­wio­ne grze­ba­nia ko­py­tem i nie­chęt­ne par­ska­nia, gdzie „r” było wy­raź­nie gra­se­ju­ją­ce, ma­gnac­ka ro­dzi­na bo­wiem wciąż hoł­do­wa­ła sta­ro­mod­nym oby­cza­jom, że przy służ­bie mówi się po fran­cu­sku. Wpraw­dzie Ma­rii jesz­cze do służ­by nie za­li­cza­no, ale sta­ło się ja­sne, że wraz z upad­kiem męża ona też spa­dła o parę szcze­bli na dwor­skiej dra­bi­nie: z so­lid­nej po­zy­cji żony bądź co bądź sza­no­wa­ne­go mu­ra­to­ra zsu­nę­ła się na chwiej­ny szcze­bel to­le­ro­wa­nej re­zy­dent­ki, niż­szy na­wet niż po­zy­cja na­leż­na ubo­gim krew­nym. Uży­wa­no jej do czy­ta­nia dzie­ciom ba­jek, ce­ro­wa­nia ich poń­czo­szek, stra­sze­nia Cy­ga­nem, któ­ry po­rwie, je­śli nie zje się kasz­ki. Na dwo­rze na­zy­wa­no ją boną, ale ona wca­le nie uwa­ża­ła się za do­brą, w du­chu wy­rzu­ca­ła so­bie, że nie czu­je wdzięcz­no­ści dla swych do­bro­czyń­ców, tyl­ko żal za to, że wy­sła­li Fran­cisz­ka na szpi­cza­sty dach, i sta­le się z tego spo­wia­da­ła w tym póź­no­go­tyc­kim ko­ście­le, mimo że po­czci­wy ka­no­nik za każ­dym ra­zem da­wał jej roz­grze­sze­nie i wy­zna­czał taką samą, ła­god­ną po­ku­tę, któ­rej nie spo­sób było nie ba­ga­te­li­zo­wać.

Jak z tego wi­dać, Ta­de­usz był po­gro­bow­cem. Ta na­zwa prze­ra­ża­ła go za­wsze, od­bie­rał ją jak obe­lgę, jak ja­kieś po­gar­dli­we po­mó­wie­nie, kon­tekst gro­bu w na­ro­dzi­nach wy­da­wał mu się zło­wro­gi, a na­wet nie­przy­zwo­ity i z bó­lem od­su­wał z wy­obraź­ni sce­nę po­czę­cia go w ja­kichś ka­ta­kum­bach przez chu­tli­wych ro­dzi­ców, jak to mu kie­dyś wmó­wił pe­wien per­wer­syj­ny lo­kaj, z po­cho­dze­nia Al­zat­czyk. Kie­dy cier­piąc ma­so­chi­stycz­nie, po­zwa­lał cza­sem swo­je­mu fan­ta­zjo­wa­niu two­rzyć ob­raz tej sce­ny, bu­do­wał go za­wsze z ta­kich strzęp­ków, jak chrzęst żwi­ru alej­ki pod drob­ny­mi sto­pa­mi mat­ki, cią­gnię­tej w ciem­ny kąt przez nie­cier­pli­we­go ojca, sze­lest jej po­śpiesz­nie za­dzie­ra­nej suk­ni z brą­zo­we­go je­dwa­biu, za­pach bu­twie­ją­cych li­ści i echo mi­ło­snych spa­zmów pod skle­pie­niem cmen­tar­nej ka­pli­cy. Cień tej po­nu­rej bu­dow­li pa­dał na całe dzie­ciń­stwo Ta­de­usza i w na­tu­ral­ny spo­sób od­su­wał go od sfe­ry ko­ściel­no-cmen­tar­nych ob­rząd­ków; bał się ich i nie lu­bił, pod­czas gdy mat­ce ma­rzy­ła się dla nie­go kom­ża i stu­ła. Wi­dzia­ła go w przy­szło­ści pro­bosz­czem ko­ścio­ła, z któ­re­go da­chu spadł jego oj­ciec. Za­iste kłąb sprzecz­nych pre­sji i dą­żeń! Po­my­sły mat­ki na przy­szłość syna bra­ły się też jed­nak z jego kom­plek­sji. Drob­ny i sła­bo­wi­ty, o ciem­nej, jak­by śród­ziem­no­mor­skiej ce­rze i czar­nych oczach, był zu­peł­nie nie­po­dob­ny do swo­ich star­szych bra­ci Ka­ro­la i Fran­cisz­ka, ja­snych, ro­słych i krzep­kich, zu­chwa­łych i za­dzior­nych w obej­ściu, ujaw­nia­ją­cych ry­cer­skie geny za­po­mnia­nych szla­chec­kich przod­ków, obroń­ców daw­nych ru­bie­ży, bo z Po­do­la wy­wo­dził się po da­le­kiej ką­dzie­li ród ich mat­ki, Ma­rii. Może naj­bar­dziej był po­dob­ny do tak­że star­szej sio­stry, rów­nie ciem­nej, wręcz eg­zo­tycz­nej Ja­dwi­gi, a obo­je z ko­lei wy­glą­da­li na ciem­ne ko­pie, wręcz ne­ga­ty­wy, swo­je­go ojca: te same rysy, ale w po­rów­na­niu z nimi on wy­da­wał się nie­mal al­bi­no­sem – wło­sy, oczy, skó­ra ja­sne, jak­by wy­bla­kłe na słoń­cu, i ten ko­lo­ryt odzie­dzi­czy­li po nim naj­star­si sy­no­wie. Nie­zro­zu­mia­łym dzi­wac­twem na­tu­ry było na­to­miast to, że przy swo­jej ciem­nej kar­na­cji Ta­de­usz miał ja­sne, wręcz zło­te wło­ski, krę­cą­ce się jak locz­ki anioł­ka, któ­re jed­nak po­tem, w wie­ku po­kwi­ta­nia cał­ko­wi­cie ściem­nia­ły, aż zło­ty anio­łe­czek stał się bru­ne­ci­kiem. Wy­glą­da­ło to tak, jak­by pig­men­ty ojca to­czy­ły przez całe dzie­ciń­stwo Ta­de­usza wal­kę o ten ja­sny przy­czó­łek, by ulec w póź­niej­szym chło­pięc­twie, ska­pi­tu­lo­wać przed prze­wa­gą czer­ni. Na szczę­ście nie kry­ła się w tym żad­na sym­bo­li­ka: o du­szę chłop­ca nie mo­co­wa­ły się żad­ne siły świa­tła i ciem­no­ści, a je­że­li na­wet, to w ja­kiś nie­mra­wy, nie­wi­docz­ny spo­sób. Tak­że w ma­rze­niach mat­ki nie było żad­nej sta­ło­ści ani wy­trwa­ło­ści, ot, plo­tło się raz tak, raz in­a­czej.

Tym­cza­sem jed­nak ja­kiś de­miurg skie­ro­wał na chłop­ca snop świa­tła swo­jej la­tar­ki, pra­gnąc, nie wia­do­mo po co, aż trzy­krot­nie wy­róż­nić go z tłu­mu sza­rych po­sta­ci kłę­bią­cych się na glo­bie. Pierw­szy raz sce­na wy­glą­da­ła tak: był rok może 1911, może 1912, bo Ta­de­usz zdą­żył pójść do szko­ły, a naj­póź­niej 1913, bo w 1914 już wy­bu­chła woj­na. Jego Wy­so­kość Ce­sarz Fran­ci­szek Jó­zef wi­zy­to­wał inną, po­bli­ską re­zy­den­cję in­ne­go sta­ro­żyt­ne­go rodu, ty­leż za­słu­żo­ne­go w hi­sto­rii Pol­ski, co ostat­nio od­da­ne­go habs­bur­skie­mu dwo­ro­wi, i przy oka­zji od­wie­dził tak­że ma­gnac­ki pa­łac dzie­dzi­ców sko­li­ga­co­nych z owym za­słu­żo­nym ro­dem. Moż­li­we, że po­wo­dem tego za­szczy­tu było po­lo­wa­nie, bo ma­gnac­kie lasy ob­fi­to­wa­ły w zwie­rzy­nę, na­to­miast od­wie­dzi­ny miej­sco­wej szko­ły mo­gły już być za­rów­no prze­lot­nym ka­pry­sem ce­sa­rza, jak też za­pla­no­wa­nym i prze­my­śla­nym po­li­tycz­nie punk­tem wi­zy­ty. Mo­nar­cha oto­czo­ny świ­tą wszedł do kla­sy, któ­rą zdą­żo­no po­śpiesz­nie uprząt­nąć i przy­stro­ić je­dli­ną. Dzie­ci wsta­ły, jak zwy­kle gdy ktoś obcy, ale waż­ny, a zwłasz­cza umun­du­ro­wa­ny wcho­dził z wi­zy­ta­cją. Ce­sarz miał na so­bie nie­bie­ską kurt­kę mun­du­ro­wą ozdo­bio­ną licz­ny­mi or­de­ra­mi oraz czar­ne spodnie z czer­wo­ny­mi lam­pa­sa­mi. Z lek­ko za­czer­wie­nio­nym no­sem i słyn­ny­mi bia­ły­mi bo­ko­bro­da­mi wy­glą­dał do­kład­nie tak, jak na por­tre­cie wi­szą­cym nad ta­bli­cą za­ba­zgra­ną dzia­ła­nia­mi aryt­me­tycz­ny­mi. Na­uczy­ciel, na wpół spa­ra­li­żo­wa­ny z emo­cji, dał znak i dzie­ci od­śpie­wa­ły hymn Gott er­hal­te, Gott be­schűt­ze. Ta­de­usz był naj­mniej­szy w kla­sie, więc sie­dział, a te­raz stał w pierw­szej ław­ce, naj­bli­żej Ce­sa­rza. Nie śmiał pa­trzeć Mu w do­bro­tli­wą twarz, wpa­try­wał się w Jego czer­wo­ny, bo­ga­to sza­me­ro­wa­ny zło­tem man­kiet, ale śpie­wał pięk­nie, wy­so­kim, czy­stym dy­sz­kan­tem, z któ­re­go zdą­żył za­sły­nąć w szko­le i któ­ry za­chwiał ma­rze­nia­mi Ma­rii o ko­ściel­nej ka­rie­rze syna (wi­dzia­ła go te­raz ra­czej na de­skach ope­ry we Lwo­wie, a może na­wet we Wied­niu). Ce­sarz słu­chał z przy­jem­no­ścią, cho­ciaż nie jest wy­klu­czo­ne, że sły­szał już sła­bo, miał wów­czas prze­cież po­nad osiem­dzie­siąt lat. Kie­dy skoń­czy­li pierw­szą zwrot­kę, dał ręką znak, żeby prze­rwać, i po­gła­skał Ta­de­usza po zło­tych locz­kach. Po­tem po­chy­lił się na­gle, dał mu kuk­sań­ca i spy­tał znie­nac­ka żar­to­bli­wie po­uf­nym to­nem:

– Zwei mal zwei?

– Vier – od­po­wie­dział bez na­my­słu zło­to­wło­sy anio­łek.

– Mu­tig Jun­ge!1 – Ce­sarz uśmiech­nął się do­bro­tli­wie i po­kle­pał go po po­licz­ku.

Świ­ta wy­szła z kla­sy z brzę­kiem sza­bel i ostróg. Omi­ja­jąc i prze­ska­ku­jąc z gra­cją ka­łu­że, wsia­dła do po­wo­zów cze­ka­ją­cych pod szko­łą. Sam Mo­nar­cha od­je­chał war­czą­cym gło­śno, ogrom­nym au­to­mo­bi­lem, tym sa­mym może, w któ­rym póź­niej za­strze­lo­no Fer­dy­nan­da w Sa­ra­je­wie i o któ­rym po­tem dłu­go mó­wio­no w mia­stecz­ku. Dłu­żej na­wet niż o sa­mym Ce­sa­rzu. Były to nie­wąt­pli­we już pierw­sze ob­ja­wy ma­nii, któ­ra nie­dłu­go mia­ła za­wład­nąć umy­sła­mi męż­czyzn na ca­łym glo­bie.

Dru­ga od­sło­na mia­ła miej­sce pięk­ną, wcze­śniej niż zwy­kle roz­kwi­tłą wio­sną roku 1915. Woj­na, ochrzczo­na po­tem mia­nem wiel­kiej, a dziś na­zy­wa­na pierw­szą świa­to­wą, trwa­ła od po­nad pół roku. Ro­sja­nie już we wrze­śniu za­ję­li Lwów i po­su­nę­li się szyb­ko w stro­nę Kra­ko­wa, tuż pod nim zo­sta­li jed­nak przez Au­stria­ków za­trzy­ma­ni. Po obu stro­nach fron­tu woj­sko za­le­gło w oko­pach, no­ca­mi to­czo­no au­striac­ko-ro­syj­skie po­gwar­ki nad za­sie­ka­mi, prze­waż­nie po pol­sku, bo Po­la­cy no­si­li za­rów­no ro­syj­skie, jak i au­striac­kie mun­du­ry, jed­na­ko­wo wie­rząc, że wy­wal­czą Pol­sce nie­pod­le­głość. Na bez­piecz­nym za­ple­czu fron­tu ro­syj­ski sztab za­jął ma­gnac­ki pa­łac, na­ra­ża­jąc księ­cia i jego mał­żon­kę na hor­ren­dal­ne nie­wy­go­dy: mu­sie­li znów sy­piać w jed­nym łożu, któ­re­go nie dzie­li­li już od kil­ku­na­stu lat. Sy­pial­nię księ­cia pana przy­go­to­wa­no dla Jego Wy­so­ko­ści Cara Ro­sji, Mi­ko­ła­ja II Ro­ma­no­wa, któ­ry za­po­wie­dział wi­zy­ta­cję fron­tu i rze­czy­wi­ście przy­je­chał. Po wy­kwint­nym dru­gim śnia­da­niu Naj­wyż­szy Zwierzch­nik Sił Zbroj­nych Ro­sji udał się na prze­chadz­kę po pięk­nym, an­giel­skim par­ku. Jego ad­iu­tant po­stę­po­wał czuj­nie parę kro­ków za mo­nar­chą i z pew­no­ścią nie miał na so­bie czar­nych oku­la­rów ani an­ten­ki w uchu, jak jego dzi­siej­si od­po­wied­ni­cy. Sta­no­wił ra­czej część kom­for­tu swe­go pana niż jego ochro­nę. Ta, uzbro­jo­na w ka­ra­bi­ny z dłu­gi­mi jak piki ba­gne­ta­mi na sztorc, ota­cza­ła gę­stym szpa­le­rem całą po­sia­dłość, ukry­ta za kę­pa­mi świe­żej zie­le­ni, cał­ko­wi­cie nie­wi­docz­na dla im­pe­ra­tor­skich oczu, nie­sły­szal­na dla uszu, może je­dy­nie wy­czu­wal­na dla noz­drzy, kie­dy ma­jo­wy wie­trzyk przy­no­sił cza­sem za­pach ma­chor­ki i juch­to­wych gwar­dyj­skich bu­tów.

Mi­ko­łaj II tro­chę się znu­żył kon­wer­sa­cją przy sto­le go­spo­da­rza, któ­ra to­czy­ła się wy­jąt­ko­wo nie po fran­cu­sku, a po an­giel­sku, tak jak ją za­czął, nie wia­do­mo dla­cze­go, do­stoj­ny gość. Go­spo­da­rze skwa­pli­wie się do­sto­so­wa­li. Ksią­żę pan, za­przy­się­żo­ny mi­ło­śnik fran­cu­skiej kuch­ni, win i ro­ja­li­zmu, na­tych­miast prze­dzierz­gnął się w an­glo­ma­na i dzie­lił się swy­mi wra­że­nia­mi z wy­ści­gów kon­nych Roy­al Ascot, gdzie miał oka­zję być w 1907 roku, opi­sy­wał obo­wiąz­ko­wy strój dżen­tel­me­na, któ­ry ob­sta­lo­wał był so­bie wte­dy u naj­lep­sze­go kraw­ca na Sa­vil­le Row w Lon­dy­nie, oraz ka­re­go ogie­ra pół­krwi an­giel­skiej imie­niem Black Ar­row, któ­re­go wte­dy na­był i z tru­dem prze­wiózł do swych staj­ni, a któ­ry za­wiódł jego ocze­ki­wa­nia jako re­pro­duk­tor i te­raz, wy­wa­ła­szo­ny, cho­dzi w li­nij­ce. Mo­nar­cha słu­chał ła­ska­wie, ale z pew­nym roz­tar­gnie­niem; myśl jego po­bie­gła do ku­zy­na Je­rze­go V, kró­la Wiel­kiej Bry­ta­nii, tak zdu­mie­wa­ją­co po­dob­ne­go, że mo­gli­by ucho­dzić za bliź­nia­ków. Nie mógł na­tu­ral­nie przy­pusz­czać, że już nie­dłu­go kró­lew­ski ku­zyn go za­wie­dzie, wręcz zdra­dzi, od­ma­wia­jąc mu azy­lu i – jak póź­niej się oka­że – ra­tun­ku przed bol­sze­wic­ki­mi sie­pa­cza­mi. Te­raz, w tym an­giel­skim par­ku, wciąż jesz­cze po an­giel­sku, błą­dził my­śla­mi po ge­ne­alo­gii wspól­nych z Je­rzym przod­ków z He­sji, Wir­tem­ber­gii i Na­ssau. Przy­siadł na ław­ce i ge­stem po­pro­sił o pa­pie­ro­sa. Ad­iu­tant do­sko­czył sprę­ży­ście, otwie­ra­jąc zło­tą pa­pie­ro­śni­cę, a po­tem po­dał ca­ro­wi ogień.

– Thank you, my boy! – rzu­cił ma­chi­nal­nie car, cho­ciaż chło­piec prze­kro­czył już pięć­dzie­siąt­kę.

– You we­lco­me, my Lord! – od­rzekł ad­iu­tant w ran­dze ge­ne­ra­ła ka­wa­le­rii.

Może dla­te­go, gdy Ta­de­usz na­gle wy­szedł zza wiel­kie­go klo­nu z książ­ką w ręku, car ode­zwał się do nie­go też po an­giel­sku:

– What are you do­ing here?! – W to­nie za­py­ta­nia za­brzmia­ła nuta nie­mi­łe­go za­sko­cze­nia, że te­ren nie jest jed­nak do­brze strze­żo­ny.

Ta­de­usz mil­czał prze­stra­szo­ny za­rów­no po­sta­cia­mi w ga­lo­wych mun­du­rach, jak i nie­zna­nym ję­zy­kiem.

– On ni­cze­go nie po­ni­ma­jet – za­uwa­żył ad­iu­tant.

– A po rus­ski po­ni­ma­jesz? – za­py­tał car.

– Nie­mnoż­ko po­ni­ma­ju – od­parł ośmie­lo­ny Ta­de­usz, bo przez pół roku oku­po­wa­nia pa­ła­cu przez Ro­sjan już się był tro­chę osłu­chał ję­zy­ka Pusz­ki­na, Toł­sto­ja i za­ural­skich ka­torż­ni­ków.

– Wot, umnyj pa­rień! – uśmiech­nął się ła­ska­wie Ro­ma­now i po­kle­pał Ta­de­usza po po­licz­ku.

I wresz­cie na­stą­pił akt trze­ci tej dziw­nej, nie­zro­zu­mia­łej sztu­ki na­pi­sa­nej przez Prze­zna­cze­nie, a wy­re­ży­se­ro­wa­nej przez Los: pod ko­niec 1918 roku, w przed­dzień za­koń­cze­nia woj­ny i parę dni po pięt­na­stych uro­dzi­nach Ta­de­usza umar­ła jego mat­ka, Ma­ria. Star­si bra­cia wal­czy­li gdzieś na ja­kichś fron­tach, Ta­de­uszem mu­sia­ła za­opie­ko­wać się star­sza o dwa lata sio­stra Ja­dwi­ga, zwa­na Wi­sią. Dzie­ci po­zo­sta­wa­ły na utrzy­ma­niu dwo­ru, ale tu w czwar­tym roku woj­ny też się już nie prze­le­wa­ło. Wi­sia mia­ła trud­ny cha­rak­ter, była apo­dyk­tycz­na i nie­cier­pli­wa, „w go­rą­cej wo­dzie ką­pa­na” – mó­wi­ły o niej przy­ja­ciół­ki, „przy­zwy­cza­ja się do tem­pe­ra­tu­ry pie­kła” – do­da­wa­li jej star­si bra­cia, aby jej do­ku­czyć, cho­ciaż na­praw­dę prze­pa­da­li za nią. Przy tym wszyst­kim była bar­dzo po­boż­na, na­le­ża­ła do kół­ka ró­żań­co­we­go i śpie­wa­ła w chó­rze pa­ra­fial­nym. Ta­de­usz też z nimi śpie­wał, ale nie czy­nił tego z po­boż­no­ści, po pro­stu ko­chał mu­zy­kę. Mimo że z na­tu­ry zgo­dli­wy i ustę­pli­wy, wciąż mu­siał się zma­gać z dyk­ta­tu­rą do­mo­wą sio­stry, aż po ja­kiejś, w grun­cie rze­czy bła­hej sprzecz­ce cza­ra go­ry­czy się prze­la­ła. Pew­nej ciem­nej nocy Ta­de­usz, gor­li­wy czy­tel­nik Co­ope­ra, Cur­wo­oda czy Lon­do­na, au­to­rów, któ­rych książ­ki z każ­de­go, na­wet naj­bar­dziej cher­la­we­go chłop­ca ro­bi­ły śmia­łe­go po­szu­ki­wa­cza przy­gód, za­szył się w sia­nie na ja­kimś woj­sko­wym esze­lo­nie i zo­stał ra­zem z nim wy­wie­zio­ny na front wschod­ni. Był kwie­cień 1920 roku i szwa­dron uła­nów, któ­re­go stał się ma­skot­ką, brał wła­śnie udział w wy­pra­wie ki­jow­skiej. Po dro­dze ro­ze­gra­ły się ja­kieś epi­zo­dy wo­jen­ne, asy­sto­wał, bo chy­ba jesz­cze nie wal­czył, w po­tycz­kach z czer­wo­ny­mi, czy­nił ob­ser­wa­cje po­dob­ne do tych, któ­re po dru­giej stro­nie fron­tu za­pi­sy­wał Ba­bel, po raz pierw­szy zo­ba­czył praw­dzi­wą krew, praw­dzi­wą śmierć, aż wresz­cie nad­szedł ten dzień, 8 maja 1920 roku na ki­jow­skim Chresz­cza­ty­ku. Ta­de­usz stał wy­prę­żo­ny na koń­cu sze­re­gu, miał już na so­bie le­gio­no­wy mun­dur („siwy strzel­ca strój”), tro­chę prze­ro­bio­ny przez puł­ko­we­go kraw­ca spa­dek po po­le­głym ko­le­dze, ale wciąż za duży, bo nasz le­gio­ni­sta nadal był drob­ny, chu­dy i wy­mi­ze­ro­wa­ny. Przed znie­ru­cho­mia­ły­mi sze­re­ga­mi prze­cho­dził wol­no, oto­czo­ny świ­tą, On. Ko­men­dant, Bo­ha­ter, Le­gen­da. Spod słyn­nych krza­cza­stych brwi uważ­nie i by­stro przy­glą­dał się twa­rzom swo­ich żoł­nie­rzy, któ­rzy sko­czy­li­by za nim w ogień. Do­szedł do koń­ca sze­re­gu, aż za­trzy­mał się przed Ta­de­uszem. Po­pa­trzył na nie­go i za­dał naj­mniej po­żą­da­ne py­ta­nie:

– A ty ile masz lat, chłop­czy­ku?

Ta­de­usz miał skoń­czyć sie­dem­na­ście lat do­pie­ro w paź­dzier­ni­ku, ale wciąż wy­glą­dał na pięt­na­ście, mimo to, sta­ra­jąc się, aby głos jego brzmiał do­ro­śle, oznaj­mił:

– Nie­dłu­go skoń­czę osiem­na­ście.

Ko­men­dant Pił­sud­ski uśmiech­nął się pod su­mia­stym wą­sem, uszczyp­nął go piesz­czo­tli­wie w po­li­czek i po­wie­dział, ni to z na­ga­ną, ni to z po­chwa­łą:

– No, no… – A po­tem do­dał ci­cho: – Uwa­żaj na sie­bie, chłop­cze. Mu­sisz wró­cić cały do domu!

Ode­gra­no akt trze­ci, kur­ty­na za­pa­dła. Ale cóż wła­ści­wie Los (Bo­go­wie? Opatrz­ność?) chciał nam po­wie­dzieć, aran­żu­jąc taką se­rię wy­da­rzeń? Trzej gi­gan­ci tego świa­ta do­ty­ka­ją po­licz­ka nie­po­zor­ne­go chłop­ca z za­pa­dłej pro­win­cji, jak­by go na­masz­cza­li ja­kimś spe­cjal­nym bal­sa­mem, bło­go­sła­wi­li przed dro­gą, w któ­rą ma wy­ru­szyć. Dla­cze­go wła­śnie jego? Po co? Co z tego wy­ni­ka? Czy kry­je się w tym ja­kaś waż­na praw­da? Ja­kaś na­uka czy prze­stro­ga, ja­kieś prze­sła­nie, któ­re po­win­ni­śmy zro­zu­mieć? A może to je­dy­nie do­wód, że lo­sem ludz­kim rzą­dzi przy­pa­dek, z któ­re­go prze­waż­nie nic nie wy­ni­ka. Bo­go­wie gra­ją w ko­ści, w każ­dym rzu­cie inna kom­bi­na­cja cyfr, aż pa­da­ją same szóst­ki. I co? I nic. Wciąż gra­ją. Po­now­ny rzut i kost­ki roz­sy­pu­ją się w in­nej kon­fi­gu­ra­cji. Świat nie za­trzy­mu­je się w pół ob­ro­tu; upo­rczy­wie wi­ru­jąc wo­kół osi swo­ich do­cze­snych spraw, nie­ustan­nie pę­dzi da­lej w nie­skoń­czo­ną cze­luść wiecz­no­ści.

Ta­de­usz i jego bra­cia wró­ci­li z woj­ny do domu, ale on się już roz­padł, prze­stał ist­nieć. Ro­dzeń­stwo spo­tka­ło się jesz­cze na mo­ment, a po­tem każ­dy po­szedł wła­sną sie­ro­cą dro­gą.

3.

Kie­dy aku­szer­ka dała klap­sa chłop­cu, a ten ci­cho za­pła­kał, Ma­ria, któ­ra go wła­śnie uro­dzi­ła, uśmiech­nę­ła się z wy­ra­zem ta­kie­go szczę­ścia i za­chwy­tu w oczach, że jej ciot­ce Ma­tyl­dzie, zwa­nej na co dzień Ma­nią, asy­stu­ją­cej u wez­gło­wia, po­cie­kły łzy. Otar­ła je szyb­ko, wsty­dząc się ich, bo z na­tu­ry była skry­ta i nie lu­bi­ła oka­zy­wać uczuć. Dwa­dzie­ścia pięć lat wcze­śniej, kie­dy za­czę­to ją już uwa­żać za sta­rą pan­nę, jej bliź­nia­cza sio­stra, Elż­bie­ta, za­męż­na od sied­miu lat mat­ka syn­ka i trzech có­re­czek, ule­gła na­mo­wom męża i zgo­dzi­ła się wy­emi­gro­wać do Ame­ry­ki, zo­sta­wia­jąc naj­młod­szą, Ma­ry­się, Ma­tyl­dzie na wy­cho­wa­nie. De­cy­zja o po­zo­sta­wie­niu ma­łe­go dziec­ka się wy­da­je okrut­na, je­śli nie brać pod uwa­gę fak­tu, że Ma­ry­sia za­cho­ro­wa­ła na szkar­la­ty­nę w dniu, kie­dy ro­dzi­na za­opa­trzo­na już w bi­le­ty na sta­tek „Ka­iser Wil­helm II” li­nii Lloy­da prze­jeż­dża­ła do Bre­my przez Lwów, gdzie miesz­ka­ła Ma­tyl­da. Nie było wyj­ścia: cho­rej Ma­ry­si na po­kład by nie wpusz­czo­no, re­zy­gna­cja ca­łej ro­dzi­ny rów­na­ła­by się sza­leń­stwu (bi­le­ty dla sze­ściu osób kosz­to­wa­ły ma­ją­tek!), a Ma­tyl­da szyb­ko się zgo­dzi­ła. Ma­ry­sia nie zda­wa­ła so­bie z ni­cze­go spra­wy, bo przez ty­dzień le­ża­ła z czter­dzie­sto­stop­nio­wą go­rącz­ką, zresz­tą mia­ła do­pie­ro trosz­kę po­nad dwa lat­ka. Nie­wy­klu­czo­ne, że po ozdro­wie­niu po­do­bień­stwo ciot­ki do mat­ki też uła­twi­ło jej po­go­dze­nie się z lo­sem.

Nie­ja­sny na­to­miast po­zo­sta­wał po­wód i na­gła de­cy­zja emi­gra­cji. Nie była to kla­sycz­na i ty­po­wa dla bied­nej Ga­li­cji po­dróż „za chle­bem”. Ro­dzi­com Ma­ry­si wio­dło się wca­le do­brze. Jej oj­ciec, Jan Sla­vik, po­cho­dził z Czech i był, co praw­da, tyl­ko na­czel­ni­kiem sta­cji w gar­ni­zo­no­wym, nie­wiel­kim mie­ście na wschod­nich ru­bie­żach mo­nar­chii, ale mat­ka, Elż­bie­ta, wnio­sła mu ład­ny po­sag oraz kla­sycz­ną uro­dę kre­so­wej szlach­cian­ki, świet­nie wy­cho­wa­nej i wy­kształ­co­nej na pen­sji dla pa­nien Sa­cré-Co­eur we Lwo­wie. Jan był przy­stoj­nym męż­czy­zną, wy­so­kim, smu­kłym, o pięk­nej, ary­sto­kra­tycz­nej twa­rzy, któ­ry wśród sta­łych by­wal­ców tu­tej­sze­go ka­sy­na ofi­cer­skie­go, licz­nych praw­dzi­wych von und zu pre­zen­to­wał się świet­nie. Wy­glą­dał na­wet szla­chet­niej od wie­lu sy­nów ro­dów za­pi­sa­nych w Al­ma­na­chu Go­taj­skim, od­by­wa­ją­cych tu służ­bę woj­sko­wą, tyle że oni w ka­sy­nie i w ży­dow­skim bur­de­lu prze­pusz­cza­li pie­nią­dze swo­ich bo­ga­tych oj­ców, on na­to­miast więk­szych pie­nię­dzy nig­dy nie miał i mógł li­czyć je­dy­nie na swo­je szczę­ście. Do bur­de­lu nie mu­siał cho­dzić, wciąż był za­ko­cha­ny w swo­jej pięk­nej żo­nie, a zresz­tą, gdy­by tyl­ko chciał, miał­by na ski­nie­nie każ­dą z tych roz­ma­rzo­nych pa­nien, któ­re wo­dzi­ły za nim za­mglo­nym wzro­kiem, kie­dy szedł pro­me­na­dą sprę­ży­stym kro­kiem, w świet­nie skro­jo­nym mun­du­rze ck ko­le­ja­rza, jak wszyst­kie pań­stwo­we mun­du­ry w mo­nar­chii, bo­ga­to sza­me­ro­wa­nym, a na­wet przy szpa­dzie (!), co może wią­za­ło się z woj­sko­wym cha­rak­te­rem mia­sta i sta­cji. Zresz­tą jako czło­wiek za­bo­bon­ny uwa­żał, że sko­ro ma szczę­ście w kar­tach, nie po­wi­nien go szu­kać w mi­ło­ści, i był szczę­śli­wy, że uda­je mu się tak for­tun­nie łą­czyć pa­sję ha­zar­dzi­sty z za­si­la­niem do­mo­we­go bu­dże­tu, bo rze­czy­wi­ście wciąż wy­gry­wał. Nie były to osta­tecz­nie ja­kieś wiel­kie sumy, w za­dy­mio­nej ka­wiar­ni ochrzczo­nej dum­nie ka­sy­nem ofi­cer­skim gra­ło się skrom­nie, oj­co­wie szla­chec­kich po­rucz­ni­ków nie prze­sa­dza­li z hoj­no­ścią, ale gdy co noc przy­no­si się do domu cho­ciaż­by tyl­ko zwi­tek ni­skich no­mi­na­łów, moż­na spra­wiać żo­nie nowe ka­pe­lu­sze, spro­wa­dzić cór­kom ko­mu­nij­ne su­kien­ki z Tar­no­po­la, ku­pić sy­no­wi mo­del lo­ko­mo­bi­li pa­ro­wej w słyn­nym skle­pie z za­baw­ka­mi La­jo­sa Häge­düs­sa przy Wa­łach Het­mań­skich we Lwo­wie. Jan sta­no­wił za­prze­cze­nie typu ha­zar­dzi­sty: grał roz­waż­nie, bez­na­mięt­nie, wy­pa­lał tyl­ko jed­no cy­ga­ro na wie­czór i wy­pi­jał je­den kie­li­szek śli­wo­wi­cy, wie­dział, kie­dy odejść od sto­łu, nie za­ry­wał nocy. Za to go zresz­tą po­dzi­wia­li mło­dzi ofi­ce­ro­wie, któ­rych spi­tych do nie­przy­tom­no­ści i zgra­nych do su­chej nit­ki od­wo­zi­li nad ra­nem or­dy­nan­si do ko­szar jed­nym z dwóch fia­krów w mie­ście. To­też kie­dy Jan przez kil­ka wie­czo­rów nie po­ja­wił się w ka­sy­nie, a po­tem oka­za­ło się, że wy­emi­gro­wał z całą ro­dzi­ną, za­ro­iło się od plo­tek, co­raz bar­dziej fan­ta­stycz­nych. Szep­ta­no, że przy­czy­ną wy­jaz­du były ja­kieś dłu­gi kar­cia­ne – ale ża­den z part­ne­rów nie zgła­szał pre­ten­sji; mó­wio­no o mal­wer­sa­cji na ko­lei – ale na­stęp­ca Jana tego nie po­twier­dzał. Miej­sco­we pan­ny, nie­po­cie­szo­ne po jego znik­nię­ciu ze spa­ce­ro­wej pro­me­na­dy, opo­wia­da­ły so­bie nie­zwy­kle ro­man­tycz­ną hi­sto­rię, ja­ko­by za tym stał ja­kiś na­gły, gwał­tow­ny ro­mans. Mó­wio­no, że pew­ne­go wie­czo­ru z eks­pre­su Ki­jów–Wie­deń, któ­ry miał tu dłuż­szy po­stój, bo pa­sa­że­ro­wie mu­sie­li prze­siąść się do in­ne­go po­cią­gu, ja­dą­ce­go da­lej już na węż­szych to­rach, wy­sia­dła ja­kaś wy­twor­na dama w gę­stej wo­al­ce na twa­rzy, aby w dwor­co­wej re­stau­ra­cji, bar­dzo ele­ganc­kiej, jak przy­sta­ło na gra­nicz­ną wi­zy­tów­kę mo­nar­chii, wy­pić fi­li­żan­kę kawy. Tam zo­ba­czy­ła przy­stoj­ne­go na­czel­ni­ka sta­cji i rze­ko­mo miał na­stą­pić coup de fo­udre tak gwał­tow­ny, że Jan za­raz wsiadł z nią do po­cią­gu od­jeż­dża­ją­ce­go z pe­ro­nu nu­mer dwa przez Lwów i Kra­ków do Wied­nia, nie za­bie­ra­jąc na­wet przy­rzą­dów do go­le­nia, a prze­cież mógł, bo miesz­kał w pięk­nym miesz­ka­niu służ­bo­wym na sa­mej sta­cji.

Dal­sze­go cią­gu ist­nie­ją trzy wer­sje: we­dług pierw­szej Jan do­je­chał z damą aż do Wied­nia i tam po paru dniach zna­la­zła go w ja­kimś ho­te­li­ku żona. Zde­ter­mi­no­wa­na Elż­bie­ta po­bi­ła pa­ra­sol­ką ta­jem­ni­czą damę, po­dob­no do­brze zna­ną w wie­deń­skim pół­świat­ku, i za ucho za­pro­wa­dzi­ła skru­szo­ne­go Jana do eks­pre­su Wie­deń–Ki­jów. Kosz­ty po­dró­ży nie były wy­so­kie, bo obo­je mie­li dar­mo­we prze­jaz­dy na wszyst­kich li­niach Ce­sar­stwa.

We­dług dru­giej, bar­dziej cy­nicz­nej wer­sji, Jan rze­czy­wi­ście wsiadł do prze­dzia­łu ta­jem­ni­czej damy, ale wy­siadł z nie­go już w Tar­no­po­lu – nie wia­do­mo: za­do­wo­lo­ny czy roz­cza­ro­wa­ny – i nie­zwłocz­nie po­wró­cił. Cała eska­pa­da za­ję­ła mu tyl­ko dwie go­dzi­ny, zdą­żył jesz­cze wpaść do ka­sy­na i wró­cić z nie­go, jak gdy­by nig­dy nic, nad ra­nem do domu. Po­dob­no tej nocy nie wy­grał ani cen­ta, ale też nic nie prze­grał.

Trze­cia wer­sja, bar­dzo przy­ziem­na, ale naj­bar­dziej praw­do­po­dob­na przed­sta­wia­ła się tak: Jan, wzbu­rzo­ny urzę­do­wym pi­smem, któ­re na­kła­da­ło na nie­go obo­wią­zek na­pra­wy se­ma­fo­ra, nie przy­zna­jąc na to żad­nych środ­ków, pró­bo­wał uko­ić swo­je zmar­twie­nie w dwor­co­wym bu­fe­cie i po ko­lej­nym kie­lisz­ku sznap­sa pod­jął na­głą de­cy­zję: jak stał, wsko­czył do od­jeż­dża­ją­ce­go już eks­pre­su i wy­siadł we Lwo­wie. Prze­spał noc w ho­te­li­ku Brac­twa Kur­ko­we­go przy Strzel­ni­cy pod Wy­so­kim Zam­kiem, rano ogo­lił się u miej­sco­we­go fry­zje­ra, zresz­tą by­łe­go Kró­la Kur­ko­we­go z lat 1887–1901, zjadł śnia­da­nie, po czym udał się do Dy­rek­cji k.u.k. Ko­lei, gdzie szyb­ko za­ła­twił spra­wę. Wie­czo­rem już grał w ka­sy­nie i jak zwy­kle wy­gry­wał.

Bez wzglę­du na to, któ­ra wer­sja dal­sze­go cią­gu była praw­dzi­wa, cała hi­sto­ria i tak nie mia­ła związ­ku z wy­jaz­dem do Ame­ry­ki, ale to nie prze­szka­dza­ło pan­nom snuć co­raz bar­dziej nie­do­rzecz­nych hi­po­tez, spro­wa­dza­ją­cych się do jed­nej kon­klu­zji: mu­sie­li wy­je­chać, bo on swo­im wy­bry­kiem zhań­bił ro­dzi­nę i mał­żon­kę, któ­ra nie mo­gła się już po­ka­zać w żad­nym po­rząd­nym to­wa­rzy­stwie.

W grun­cie rze­czy przy­czy­na emi­gra­cji nie mia­ła żad­ne­go zna­cze­nia dla po­rzu­co­nej Ma­ry­si ani jej ciot­ki, opie­kun­ki. Waż­niej­sze były pro­ble­my, któ­rym te­raz na­le­ża­ło sta­wić czo­ło. W pierw­szej fa­zie Ma­tyl­da, zwa­na Ma­nią, za­chwy­ci­ła się nową sy­tu­acją: do­sta­ła do za­ba­wy pięk­ną lal­kę, któ­ra nie tyl­ko za­my­ka­ła oczy, ale moż­na było ją kar­mić, myć i ubie­rać. Ma­nia wró­ci­ła jak­by do swe­go dzie­ciń­stwa i mło­do­ści, któ­re były szczę­śli­we, do­pó­ki dzie­lo­ne spra­wie­dli­wie z bliź­niacz­ką, Elż­bie­tą. Mał­żeń­stwo sio­stry po­wi­ta­ła z ra­do­ścią i po­dzi­wia­ła, bo ją rów­nież szczę­śli­wie ad­o­ro­wał pe­wien mło­dzie­niec, z któ­rym wią­za­ła po­waż­ne na­dzie­je. W nie­ja­snych oko­licz­no­ściach na­rze­czo­ny (do­szło już bo­wiem do za­rę­czyn) za­gi­nął. Do­słow­nie znik­nął. Nie wia­do­mo, co się z nim sta­ło: uto­pił się w pod­ziem­nej już wte­dy Peł­twi, zo­stał za­szty­le­to­wa­ny w ja­kiejś me­li­nie, uciekł do Pa­ta­go­nii, roz­pły­nął się w po­wie­trzu? To ostat­nie już mu się kie­dyś przy­da­rzy­ło, jako chło­piec po­szedł na wy­stęp słyn­ne­go na całą mo­nar­chię ma­gi­ka na­zwi­skiem Jan Fran­cu­gie­wicz. Za­pro­szo­ny na sce­nę ufny ma­lec na­kry­ty zo­stał na se­kun­dę czar­ną pe­le­ry­ną mi­strza, a gdy ten, de­mo­nicz­nie wy­po­ma­do­wa­ny i po­ru­sza­ją­cy się w lan­sa­dach po sce­nie, cof­nął za­sło­nę, chłop­ca za nią nie było. Od­na­lazł się do­pie­ro w szat­ni: kie­dy zroz­pa­cze­ni ro­dzi­ce po­śpiesz­nie od­da­wa­li swo­je nu­mer­ki, aby za­brać pal­ta i biec na po­li­cję, od­da­no im rów­nież syna, tro­chę otu­ma­nio­ne­go, za to już odzia­ne­go w pół­ko­żu­szek. Te­raz, kie­dy zno­wu znik­nął, za­ko­cha­ni w je­dy­na­ku ro­dzi­ce też na­tych­miast wsz­czę­li po­szu­ki­wa­nia. Mat­ka, Ru­sin­ka ob­rząd­ku pra­wo­sław­ne­go, od­cho­dzi­ła od zmy­słów, pa­li­ła w cer­kwi świe­ce, le­ża­ła krzy­żem, cho­dzi­ła po ja­sno­wi­dzach, oj­ciec, cho­ciaż bo­go­boj­ny, wręcz or­to­dok­syj­ny, dzia­łał bar­dziej prag­ma­tycz­nie. Sza­no­wa­ny w Gmi­nie Ży­dow­skiej bo­ga­ty wła­ści­ciel zna­nej wy­twór­ni świet­nych pa­ra­so­li (opa­ten­to­wał swój wy­na­la­zek „la­ska-pa­ra­sol”, ge­nial­ny kon­cept skła­da­ne­go jak lu­ne­ta po­krow­ca z kau­czu­ku imi­tu­ją­ce­go drew­no do­wol­ne­go ga­tun­ku, któ­ry, na­su­nię­ty na zło­żo­ny pa­ra­sol, za­mie­niał go w se­kun­dę w la­skę – obo­wiąz­ko­wy atry­but dżen­tel­me­na w tam­tej do­bie, re­kla­mo­wa­ny wszak­że zu­peł­nie na od­wrót: „Idziesz pan so­bie z la­ską i na­gle za­czy­na pa­dać deszcz, to pan się tyl­ko z tego śmie­jesz!” itd.) od razu zgło­sił za­gi­nię­cie syna na po­li­cji i rów­no­cze­śnie wy­na­jął pry­wat­ne­go de­tek­ty­wa z Pra­gi, re­emi­gran­ta z Ame­ry­ki, gdzie pra­co­wał rze­ko­mo w słyn­nej agen­cji Pin­ker­to­na. Oka­za­ło się to bla­gą, Czech nig­dy w Ame­ry­ce nie był, tyl­ko sie­dział w wię­zie­niu. Sam się wy­ga­dał o tym po pi­ja­ne­mu w ja­kiejś go­spo­dzie na Za­mar­sty­no­wie, bo prze­zor­ny oj­ciec wy­na­jął też lo­kal­ne­go ka­pu­sia, aby śle­dził pra­ża­ni­na. Nie­for­tun­ny de­tek­tyw miał szan­sę w pew­nym sen­sie upodob­nić się do swe­go rze­ko­me­go pra­co­daw­cy, Pin­ker­to­na, gdy­by się wte­dy na czas ugryzł w ję­zyk (w prze­no­śni), bo jak wia­do­mo słyn­ny ame­ry­kań­ski twór­ca agen­cji kry­mi­na­li­stycz­nej po­śli­znął się na ob­lo­dzo­nym chod­ni­ku i ugryzł się w ję­zyk (do­słow­nie), z cze­go wy­wią­za­ło się śmier­tel­ne za­pa­le­nie. Po­mi­ja­jąc ty­sią­ce za­wi­łych szcze­gó­łów, trze­ba stwier­dzić, że mimo wy­sił­ków ojca i ku roz­pa­czy mat­ki, no i za­ko­cha­nej Mani, syn i na­rze­czo­ny się nie zna­lazł, a to, że Czech zo­stał ska­za­ny przez Sąd Grodz­ki we Lwo­wie za oszu­stwo, nie dało bied­nym ro­dzi­com, ani też Mani, żad­nej sa­tys­fak­cji.

Kie­dy Ma­tyl­da-Ma­nia do­sta­ła pod opie­kę ma­lut­ką Ma­ry­się, upły­wał już trze­ci rok od za­gi­nię­cia jej na­rze­czo­ne­go. Te trzy lata prze­obra­zi­ły we­so­łą, za­lot­ną i bar­dzo zmy­sło­wą dziew­czy­nę w smut­ną, wiecz­nie skwa­szo­ną i za­su­szo­ną sta­rą pan­nę. Jej roz­bu­dzo­ne kie­dyś zmy­sły przy­wię­dły, „ni­czym nie­pod­le­wa­ne kwia­ty na gro­bie, któ­re­go nikt nie od­wie­dza”, jak za­pi­sa­ła mło­do­pol­skim sty­lem w se­kret­nym pa­mięt­ni­ku, przy­wię­dło tak­że ser­ce wy­stu­dzo­ne przez roz­pacz. Ma­tyl­da-Ma­nia, wciąż nie­za­męż­na, po­zo­sta­wa­ła na utrzy­ma­niu ro­dzi­ców, któ­rzy na szczę­ście do­brze go­spo­da­rzy­li w swo­im ma­jąt­ku na Po­do­lu. Ło­ży­li tym sa­mym rów­nież na utrzy­ma­nie po­rzu­co­nej wnucz­ki i nie ża­ło­wa­li gro­sza na jej kształ­ce­nie. Po­sła­li ją, jak nie­gdyś cór­ki, do Sa­cré-Co­eur, po­tem do Se­mi­na­rium Na­uczy­ciel­skie­go, gdzie po­zna­ła przy­szłe­go męża, Ta­de­usza. Dziad­ko­wie czy­ni­li tak, do­pó­ki mo­gli, tak­że po utra­cie dóbr, któ­re po woj­nie zo­sta­ły za so­wiec­ką gra­ni­cą. Je­dy­ną ko­rzyść przy tych ogrom­nych stra­tach te­ry­to­rial­nych ro­dzi­ny i ca­łe­go na­ro­du na wscho­dzie od­nio­sła Ma­tyl­da-Ma­nia. Ro­dzi­ce przy­wieź­li z Po­do­la swe­go dłu­go­let­nie­go ofi­cjan­ta, ubo­gie­go, co praw­da, jak mysz ko­ściel­na, już pra­wie pięć­dzie­się­cio­let­nie­go, ale „po­czci­we­go z ko­ść­mi” Ka­zi­mie­rza, a po kil­ku la­tach na­mów i per­swa­zji wy­da­li ją za nie­go, kie­dy do­bie­ga­ła już czter­dziest­ki. Uro­dzi­ły się im dwie cór­ki, Ala i Mysz­ka (w tej ro­dzi­nie ko­cha­no imię Ma­ria), któ­re te­raz, gdy przy­cho­dził na świat syn ich ku­zyn­ki, mia­ły od­po­wied­nio lat pięć i trzy. Dla nie­go będą one ciot­ka­mi.

War­to jesz­cze, za­my­ka­jąc tę po­bież­ną bio­gra­fię mło­do­ści le­żą­cej w po­ło­gu Ma­rii, wspo­mnieć o prze­dziw­nym splo­cie przy­pad­ków, któ­re za­mknę­ły wą­tek znik­nię­cia na­rze­czo­ne­go Ma­tyl­dy-Mani. Jego oj­ciec, wy­na­laz­ca la­ski-pa­ra­so­la, wy­znał na łożu śmier­ci w lwow­skim get­cie w roku 1943, że syn by­najm­niej nie za­gi­nął, tyl­ko zo­stał po­ta­jem­nie przez nie­go wy­sła­ny do Au­stra­lii, aby w cza­sie dłu­giej po­dró­ży za­po­mniał o swej na­rze­czo­nej, nie­od­po­wia­da­ją­cej wy­obra­że­niu ojca o sy­no­wej. Mło­dzie­niec wy­znał w li­ście ojcu, że w cza­sie dłu­giej po­dró­ży w to­wa­rzy­stwie sa­mych ma­ry­na­rzy zmie­nił orien­ta­cję sek­su­al­ną i że te­raz ma­rzy, aby do­pły­nąw­szy do celu, zmie­nić tak­że i płeć. Oj­ciec, ugo­dzo­ny pro­sto w ser­ce (z ry­ko­sze­tem w ją­dra), za­niósł się pła­czem bólu i wsty­du. Za­pła­ka­ny po­biegł po radę do ra­bi­na, ten wy­słu­chał go cier­pli­wie, za­my­ślił się i w koń­cu orzekł: „Cze­kać!”. Nie­ste­ty, po paru mie­sią­cach syn przy­słał ojcu swo­ją fo­to­gra­fię w ślub­nej suk­ni z we­lo­nem, z za­żyw­nym je­go­mo­ściem przy boku, któ­re­go w za­łą­czo­nym li­ście na­zwał mę­żem. Tym ra­zem sta­ry pa­ra­sol­nik wściekł się: wy­dzie­dzi­czył syna i wy­klął go ofi­cjal­nie w sy­na­go­dze, za zgo­dą ra­bi­na. Nie są­dził, żeby syn ob­da­rzył go ja­ki­miś wnu­ka­mi, i wzdry­gał się na samo wy­obra­że­nie ewen­tu­al­ne­go po­czę­cia. Na­wet na łożu śmier­ci nie do­wie­dział się, że cała hi­sto­ria była upior­nym żar­tem syna, któ­ry w Au­stra­lii za­sły­nął jako wzię­ty ku­ple­ci­sta i au­tor mu­si­ca­lo­wych li­brett, a po woj­nie zro­bił ka­rie­rę w Hol­ly­wo­od. Na­to­miast wspo­mnia­ny ma­gik, Jan Fran­cu­gie­wicz, już bar­dzo wy­ran­że­ro­wa­ny, wy­stę­po­wał jesz­cze po dru­giej woj­nie świa­to­wej, w 1946 roku w Kra­ko­wie, gdzie obie­cy­wał na pla­ka­cie wśród wie­lu atrak­cji tak­że „Znik­nię­cie ży­we­go ko­nia ze sce­ny”. Tam go zo­ba­czy chło­piec, któ­ry przed chwi­lą przy­szedł na świat jako pier­wo­rod­ny syn Ma­rii z domu Sla­vik i Ta­de­usza Ta­sch­ke. Zo­ba­czy, że mimo wy­sił­ków sta­re­go ma­gi­ka koń nie znik­nie ze sce­ny, i bę­dzie mu za nich obu wstyd i bar­dzo im bę­dzie obu współ­czuł. Ale naj­pierw musi prze­żyć całe pięt­na­ście lat, co w cza­sach, któ­re na­dej­dą, wca­le nie bę­dzie to ła­twe.

4.

Hoża, ru­mia­na mam­ka trzy­ma­ła za­wi­nię­te w pie­lusz­ki nie­mow­lę i sta­ra­ła się mu we­pchnąć w bu­zię bro­daw­kę swo­jej pier­si wiel­kiej jak bo­che­nek chle­ba. Nie­mow­lę upo­rczy­wie od­wra­ca­ło gło­wę, nie chcia­ło jeść.

– Daj mu spo­kój, nie jest głod­ny – po­wie­dzia­ła Ma­ria, mama chłop­ca.

– Win mu­syt’ ji­sty, bo jaksz­czo ne bude, to bude chwo­ri­ty2.

– Nie bój się. Nic mu nie bę­dzie, je­śli się prze­gło­dzi. Za­cho­ro­wać to on może z prze­je­dze­nia.

Mam­ka nie­za­do­wo­lo­na po­krę­ci­ła gło­wą i za­czę­ła upy­chać pierś w sta­ni­ku.

Przez pierw­sze ty­go­dnie Ma­ria da­wa­ła so­bie radę sama, mia­ła wy­star­cza­ją­co dużo po­kar­mu, ale kie­dy za­czę­ło go jej bra­ko­wać, po­szu­ka­ła mam­ki. Ten za­po­mnia­ny dziś pro­ce­der może się wy­da­wać bar­ba­rzyń­ski, przy­po­mi­na kar­mie­nie ma­łych, osie­ro­co­nych ty­gry­sią­tek przez sukę w zoo, ale w tam­tych cza­sach był po­wszech­ny. Więk­szość szla­chet­nie uro­dzo­nych pa­ni­czów wy­kar­mi­ły mam­ki z ludu, a gdy do­ra­sta­li, wpro­wa­dza­ły ich czę­sto tak­że w ta­jem­ni­ce płci, co moż­na wy­tłu­ma­czyć ich pew­nie nie­uświa­do­mio­nym lub uta­jo­nym „za­stęp­czym kom­plek­sem Edy­pa”. Nie było prze­cież lo­dó­wek, gdzie moż­na by prze­cho­wy­wać ścią­gnię­te mle­ko mat­ki, a przy­pa­dek taki, jaki zda­rzył się bab­ce Ma­rii, gdy kar­mi­ła bliź­niacz­ki, sta­no­wił ra­czej ku­rio­zal­ny wy­ją­tek: ich słu­żą­ca Wik­ta, zna­na ze star­cze­go ła­kom­stwa, wy­pi­ła cały dzba­nu­szek prze­trzy­my­wa­ne­go na lo­dzie mat­czy­ne­go mle­ka i dziew­czyn­ki dar­ły się całą noc. Sta­ra Wik­ta tłu­ma­czy­ła swój nie­etycz­ny i nie­este­tycz­ny wy­stę­pek, twier­dząc, że ule­gła nie­od­par­tej mocy śle­pej wia­ry w od­mła­dza­ją­cą moc ludz­kie­go mle­ka. Od tego cza­su przy­lgnął do niej pseu­do­nim „Wam­pir”.

Ołe­nę na­ra­iła Ma­rii ko­bie­ta z So­kol­nik, ukra­iń­skiej wsi pod Lwo­wem, do­star­cza­ją­ca mle­ko. Ten oby­czaj był wów­czas bar­dzo po­pu­lar­ny, w mie­ście wi­dy­wa­ło się „baby z mle­kiem”, jak je na­zy­wa­no, ob­ju­czo­ne ogrom­ny­mi to­bo­ła­mi na ple­cach, sprze­da­ją­ce prócz mle­ka tak­że ma­sło, twa­ro­gi, jaja, a w sto­sow­nych okre­sach rów­nież owo­ce le­śne. Cho­dzi­ły głów­nie po „swo­ich” do­mach, w le­cie za­wsze boso, w ob­fi­tych, barw­nych spód­ni­cach, pod któ­ry­mi chy­ba nie no­si­ły bie­li­zny, bo wi­dy­wa­no, jak na skwe­rach, bez skrę­po­wa­nia roz­kra­czo­ne, od­da­wa­ły na sto­ją­co mocz, sil­nym stru­mie­niem, zu­peł­nie jak kro­wy, od któ­rych przy­no­si­ły to słyn­ne, so­kol­nic­kie mle­ko. My­śla­no już pew­nie wte­dy pod­świa­do­mie o eko­lo­gii, nie zna­jąc jesz­cze ta­kie­go po­ję­cia, sko­ro przed­kła­da­no te na­tu­ral­ne pro­duk­ty nad na­praw­dę świet­ne wy­ro­by pręż­nej ukra­iń­skiej fir­my „Ma­sło­so­juz”. Ołe­nę, mam­kę chłop­ca, wy­bra­no więc z od­po­wied­nie­go, rzecz moż­na, śro­do­wi­ska mle­cza­rek. Przy­wiózł ją oso­bi­ście jej mąż, Wa­sył, o zwi­sa­ją­cych smut­no czar­nych wą­sach i spoj­rze­niu spode łba, typ okre­śla­ny wte­dy mia­nem „re­zu­na”, my­ślą­cy rze­ko­mo tyl­ko o tym, jak „ry­za­ty pa­niw i La­chiw”3. Wa­sył po­nu­ro obej­rzał nyżę w kuch­ni, w któ­rej mia­ła spać Ołe­na, dziw­nie po­dejrz­li­wie przyj­rzał się dziec­ku, prze­że­gnał krzy­żem żonę i bez sło­wa od­je­chał fur­ką za­przę­żo­ną w ku­dła­te­go ko­ni­ka w ho­ło­blach. Dzia­ło się to za­raz po chrzcie chłop­ca, któ­ry w ko­ście­le pa­ra­fial­nym pod we­zwa­niem Naj­święt­szej Ma­rii Pan­ny Śnież­nej otrzy­mał imio­na Lu­dwik Ma­ria. Ksiądz ob­le­wa­ją­cy mu głów­kę świę­co­ną wodą i po­da­ją­cy do buzi szczyp­tę soli od­chy­lił się od­ru­cho­wo, zu­peł­nie nie­po­trzeb­nie. Lu­dwik nie prych­nął mu tą solą w oczy jak więk­szość nie­mow­ląt, spo­koj­nie ją prze­łknął i da­lej po­god­nie przy­glą­dał się dziw­nie ubra­ne­mu panu z kro­pi­dłem. Gdy za­brzmia­ły or­ga­ny (po­boż­ni ro­dzi­ce chrzest­ni za­mó­wi­li do­dat­ko­wo mszę), Lu­dwik znie­ru­cho­miał, naj­wy­raź­niej za­czął słu­chać uważ­nie mu­zy­ki, przy­my­ka­jąc z bło­go­ści oczka.

Ołe­na była ko­bie­tą uro­dzi­wą, jak więk­szość ukra­iń­skich chło­pek: wy­so­ka, buj­na, czar­no­bre­wa, mimo spo­rej nad­wa­gi po­ru­sza­ła się z gra­cją ba­let­ni­cy. Od razu po­lu­bi­ła, a może na­wet po­ko­cha­ła Lu­dwi­ka, a on in­stynk­tow­nie ją za­ak­cep­to­wał i jak­by na­wet chęt­niej przyj­mo­wał jej po­karm niż mat­czy­ny, o co Ma­ria była trosz­kę za­zdro­sna. Ołe­nę za­chwy­ca­ło, że kie­dy chło­piec ssał, cały czas pa­trzył jej uważ­nie w oczy i kładł ma­lut­ką dłoń na pier­si. Ob­le­wa­ła się wte­dy ru­mień­cem, jak­by przy­ła­pa­ła się na czymś wsty­dli­wym. Nie przy­zna­ła­by się za nic, że to ta ja­kaś se­kret­na przy­jem­ność po­wo­du­je zbyt czę­ste kar­mie­nie dziec­ka.

Ma­ria prze­szła do dru­gie­go po­ko­ju.

– Ta dur­na Ołe­na chce go prze­kar­mić. Z do­bre­go ser­ca… – po­skar­ży­ła się pół­gło­sem mę­żo­wi, któ­ry zaj­mo­wał się na­bi­ja­niem gilz ty­to­niem.

– Mó­wię ci, że po­karm rzu­ca się jej na mózg – od­po­wie­dział Ta­de­usz. – Jest ta­kie opo­wia­da­nie Zoli, a może Mau­pas­san­ta, o głod­nym żoł­nie­rzu, któ­ry spo­ty­ka w po­cią­gu kar­mią­cą mat­kę…

5.

Zmierzch był cie­pły i po­god­ny, wio­sna od­dy­cha­ła już peł­ną pier­sią, od par­ku pod Wy­so­kim Zam­kiem szły odu­rza­ją­ce za­pa­chy bzów. Chu­dy stróż ma­gi­strac­ki w wy­so­kim cy­lin­drze nie­śpiesz­nie szedł z dłu­gą tycz­ką i jed­ną po dru­giej za­pa­lał wy­so­kie ga­zo­we la­tar­nie wzdłuż stro­mej uli­cy Kur­ko­wej. Ma­ria czu­ła, że jej bieg w roz­wia­nym bia­łym płasz­czu, z wło­sa­mi w nie­ła­dzie i obłę­dem w oczach, two­rzy dy­so­nans w tej spo­koj­nej oko­li­cy, ale z tru­dem tłu­mi­ła płacz. Bie­gła i wo­ła­ła roz­pacz­li­wie, choć zdła­wio­nym ze wsty­du gło­sem:

– Ta­dzik! Ta­dzik!

Za­mia­ta­ją­cy chod­nik sta­ry do­zor­ca uchy­lił czap­ki.

– Pan rad­ca wszedł do war­tow­ni.

Ma­ria prze­bie­gła jesz­cze kil­ka­na­ście kro­ków przy mu­rze ko­szar i skie­ro­wa­ła się do bu­dy­necz­ku war­tow­ni. Wpa­dła do środ­ka. Wia­nek żoł­nie­rzy ota­czał wó­zek, w któ­rym le­ża­ło nie­mow­lę. Sta­ra­li się je za­ba­wić: stro­ili miny, huś­ta­li, po­ka­zy­wa­li ja­kieś przed­mio­ty. Nie­mow­lę pa­trzy­ło na to po­waż­nie du­ży­mi ciem­ny­mi ocza­mi, w któ­rych mi­go­ta­ły śla­dy łez. Ma­ria do­pa­dła wóz­ka.

– Sy­necz­ku mój! Mat­ko Bo­ska!

Żoł­nie­rze roz­stą­pi­li się zmie­sza­ni.

– Gdzie jest mój mąż?! – krzyk­nę­ła Ma­ria z gnie­wem.

– Po­szedł z wach­mi­strzem… – za­czął nie­śmia­ło je­den z żoł­nie­rzy. – Po tę wa­szą słu­żą­cą…

Wach­mistrz, star­szy czło­wiek z za­kło­po­ta­nym wy­ra­zem twa­rzy, szedł szyb­ko ko­ry­ta­rzem ko­szar, tuż za nim po­dą­żał Ta­de­usz w roz­pię­tym tren­czu, z ka­pe­lu­szem w dło­ni. Ich kro­ki od­bi­ja­ły się echem od skle­pień po­klasz­tor­ne­go bu­dyn­ku. Do­tar­li do drzwi na koń­cu ko­ry­ta­rza, wach­mistrz otwo­rzył je, we­szli do środ­ka. Ta­de­usz zo­ba­czył ogrom­ną salę żoł­nier­skiej sy­pial­ni, rzę­dy pię­tro­wych prycz rów­no za­ście­lo­nych. Na jed­nej z ostat­nich, w głę­bi pod oknem, w pół­mro­ku bie­la­ły unie­sio­ne w górę ko­la­na ko­bie­ty, dzwo­ni­ła ryt­micz­nie sprzącz­ka pa­ska roz­pię­tych spodni, w po­wie­trzu uno­si­ły się ostre za­pa­chy mi­ło­snych so­ków i spa­zma­tycz­ne jęki unie­sień. Bli­żej wej­ścia trzech ocze­ku­ją­cych żoł­nie­rzy na wi­dok wach­mi­strza dało nura pod łóż­ka, za­pi­na­jąc po­śpiesz­nie roz­por­ki. Wach­mistrz wrza­snął wście­kle do żoł­nie­rza na dziew­czy­nie:

– Haw­ry­luk! Mel­duj się, świ­nio!

Mło­dy żoł­nierz prze­ra­żo­ny ze­sko­czył z pry­czy, po­rząd­ku­jąc w pa­ni­ce gar­de­ro­bę, Ołe­na pod­nio­sła gło­wę, mru­ga­jąc nie­przy­tom­nie. Wstyd, któ­ry od­czuł Ta­de­usz, był chy­ba więk­szy niż jej, bo za­że­no­wa­ło go to, że od­czuł pod­nie­ce­nie.

Po chwi­li szli już uli­cą w dół, przy mu­rze ko­szar. Ma­ria pcha­ła wó­zek szczę­śli­wa, ale wciąż wzbu­rzo­na. Mó­wi­ła pół­gło­sem do Ta­de­usza:

– Niech pa­ku­je ma­nat­ki, na­tych­miast! Nie znio­sę la­dacz­ni­cy pod moim da­chem!

– Spo­koj­nie Ma­ryś, spo­koj­nie, już się nie de­ner­wuj… – po­wta­rzał z czu­ło­ścią Ta­de­usz.

Ołe­na szła parę kro­ków za nimi, pła­ka­ła. Mi­nę­li za­mia­ta­ją­ce­go do­zor­cę, któ­ry zno­wu ukło­nił się z usza­no­wa­niem. Do chli­pią­cej Ołe­ny mruk­nął gniew­nie:

– Dur­no­wa­ta ma­łan­ka! Mąż cię za­bi­je!

Po­tem, w sy­pial­ni, Ma­ria, kar­miąc bu­tel­ką nie­mow­lę, mó­wi­ła już spo­koj­nie:

– Za­wio­dła na­sze za­ufa­nie, nie moż­na tego wy­ba­czyć!

– Daj spo­kój, Ma­ryś. Prze­cież to z głu­po­ty. Wach­mistrz mó­wił, że te chło­pa­ki, prze­waż­nie Ru­si­ni, bra­li ją na li­tość… Że niby czu­ją się tacy sa­mot­ni we Lwo­wie, wśród Po­la­ków…

– Do­bre so­bie: sa­mot­ni! Tyl­ko pa­trzeć, jak za­czną zno­wu do nas strze­lać!

– No, już, już… Nie de­ner­wuj się, nie będą już strze­lać… – Ta­de­usz gła­skał ją ła­god­nie po gło­wie.

Otwo­rzy­ły się drzwi i do po­ko­ju wsu­nę­ła się na ko­la­nach za­pła­ka­na mam­ka. W ręce trzy­ma­ła za­pa­lo­ną świe­cę, na szyi mia­ła za­wie­szo­ną spo­rą iko­nę, jak ja­kiś pąt­nik.

– Po­my­łuj, pani! Ja wże ne budu, pry­sa­ha­ju, ne budu4!

Pod­peł­zła do Ma­rii, bi­jąc po­kło­ny, po­chwy­ci­ła rą­bek suk­ni, ca­ło­wa­ła go hi­ste­rycz­nie i ję­cza­ła:

– Po­my­łuj, pani, po­my­łuj…

Ta­de­usz pod­szedł do niej ener­gicz­nym kro­kiem i zdmuch­nął świe­cę, któ­rą na­tręt­nie pod­su­wa­ła pod oczy Ma­rii, jak­by chcia­ła ją tym oma­mić, rzu­cić na nią ja­kiś czar. Pod­niósł ją za ra­mio­na z klę­czek i wy­pchnął z po­ko­ju.

– No już, już, Ołe­na, dość! Idź spać! – Za­mknął za nią drzwi i wró­cił do żony.

Ma­ria się na­dą­sa­ła.

– To two­je mięk­kie ser­ce! Czu­ję, że chcesz jej prze­ba­czyć! Prze­cież ona może być czymś za­ra­żo­na!

– Po­ślesz ją do dok­to­ra. Mo­że­my ją wy­rzu­cić, ale z kim zo­sta­wi­my Lu­dwi­ka ju­tro?

– Ju­tro nie pój­dę do pra­cy.

– A po­ju­trze?

– Rzu­cę pra­cę.

– Utrzy­ma­my się z pen­sji re­fe­ren­da­rza siód­mej gru­py?

Ma­ria umil­kła, od­sta­wi­ła bu­tel­kę i po­ło­ży­ła Lu­dwi­ka na łóż­ku. Uśmiech­nę­ła się z czu­ło­ścią i za­czę­ła go prze­wi­jać. Pod­nio­sła wzrok na Ta­de­usza.

– Wiesz, ten stróż, co za­mia­ta uli­cę, na­zy­wa cię pa­nem rad­cą…

– Może kie­dyś nim będę? – Ta­de­usz się uśmiech­nął. – To zna­czy wca­le o tym nie ma­rzę, ale pen­sja lep­sza…

Prze­trzy­ma­li Ołe­nę jed­nak aż do je­sie­ni, Lu­dwik skoń­czył rok, za­czął już jeść ja­kieś kasz­ki, tar­te wa­rzy­wa, trze­ba go było po­wo­li od­sta­wiać od pier­si.

Je­de­na­ste­go li­sto­pa­da przy­je­chał po Ołe­nę mąż. Fa­tal­nie wy­brał dzień, na któ­ry wy­pa­da­ło wszak Świę­to Nie­pod­le­gło­ści, a może wła­śnie wy­brał go ce­lo­wo, na złość La­chom. Wcze­snym ran­kiem uda­ło mu się bez prze­szkód wje­chać do mia­sta, póź­niej było go­rzej. Ku­dła­ty ko­nik za­nie­czy­ścił pod bra­mą uli­cę i wy­wią­za­ła się sprzecz­ka z do­zor­cą, po­ja­wił się po­li­cjant, omal nie do­szło do uży­cia pał­ki, spi­sa­no pro­to­kół. Na szczę­ście Ołe­na wresz­cie wy­szła i udo­bru­cha­ła do­zor­cę dwu­zło­tów­ką. Po­li­cjan­ta ob­da­rzy­ła tyl­ko bla­dym uśmie­chem, ale za­do­wo­lił się nim. Nio­sła skrom­ny to­bo­łek, ob­szer­na spód­ni­ca sła­bo ma­sko­wa­ła po­kaź­ną już cią­żę. Mąż przy­jął to po­nu­ro, ale nie ode­zwał się do niej sło­wem, nie za­szczy­cił jed­nym spoj­rze­niem, kie­dy wgra­mo­li­ła się na sło­mę. Cmok­nął na ko­ni­ka. Przed bra­mą ko­szar uma­jo­ną je­dli­ną i ozdo­bio­ną bia­ło-czer­wo­nym trans­pa­ren­tem: „Niech żyje Świę­to Nie­pod­le­gło­ści! 1918–1932!” mu­siał za­trzy­mać furę, bo wy­cho­dzi­ła stam­tąd or­kie­stra gar­ni­zo­no­wa w pa­rad­nych mun­du­rach. Błysz­czą­ca bu­ła­wa dy­ry­gen­ta po­szła w górę, or­kie­stra za­czę­ła grać: „Hej, strzel­cy wraz, nad nami orzeł bia­ły!”, za nią wy­ma­sze­ro­wy­wa­ły sze­re­gi woj­ska. Żoł­nie­rze od razu roz­po­zna­li Ołe­nę na wo­zie, za­czę­li we­so­ło ma­chać i krzy­czeć:

– Hej, Ołen­ka! Pa­mię­tasz mnie?! Ołe­na! Ołeń­ka, jak two­ja ma­leń­ka?! – Czy­ni­li nie­przy­zwo­ite ge­sty.

Wą­sa­ty Ru­sin pa­trzył na to spode łba i mil­czał.

6.

Upły­nę­ły trzy lata. Lu­dwik rósł zdro­wo, miesz­ka­li da­lej na Kur­ko­wej, wciąż na do­rob­ku. Ta­de­usz awan­so­wał o je­den sto­pień w hie­rar­chii urzęd­ni­ków pań­stwo­wych, pra­cu­jąc w Dy­rek­cji Poczt i Te­le­gra­fów, Ma­ria uczy­ła w szko­le ry­sun­ków oraz pol­skie­go, co wy­star­cza­ło na skrom­ne ży­cie, na­wet na słu­żą­cą, któ­ra sprzą­ta­ła, go­to­wa­ła i zaj­mo­wa­ła się Lu­dwi­kiem. Była to dość po­sęp­na star­sza ko­bie­ta, wdo­wa, lek­ko ułom­na, bo w mło­do­ści spa­dła z ja­błon­ki, w związ­ku z tym nie sta­no­wi­ła już po­ku­sy dla żoł­nie­rzy z po­bli­skich ko­szar. Na­zy­wa­ła się Klau­dy­na, ale ka­za­ła na sie­bie wo­łać Klo­dzia. Ta­de­usz nie prze­pa­dał za nią, z pre­me­dy­ta­cją na­zy­wał ją cio­cią Klo­cią lub pa­nią Klo­klo, Lu­dwik tro­chę się jej bał, ale pro­wa­dzi­ła im dom bar­dzo do­brze.

Na wa­ka­cje jed­nak nie mo­gli so­bie jesz­cze po­zwo­lić. Mały Lu­dwik spę­dzał całe lato pod Lwo­wem, w Zim­nej Wo­dzie, gdzie ciot­ka Ma­nia i wu­jek Ka­zi­mierz mie­li dom z du­żym ogro­dem. Przy­zwy­cza­ił się na­zy­wać ich bab­cią i dziad­kiem, na­to­miast Ali i Mysz­ki, tak nie­wie­le star­szych od nie­go, nie na­zy­wał ciot­ka­mi, cho­ciaż for­mal­nie nimi były. Jego mama, Ma­ria, przy­jeż­dża­ła i zo­sta­wa­ła z nim, jak tyl­ko skoń­czył się rok szkol­ny, a wte­dy Ta­de­usz pę­dził we Lwo­wie ży­wot sło­mia­ne­go wdow­ca. Do nich do­łą­czał je­dy­nie na nie­dziel­ny obiad, na któ­ry za­wsze po­da­wa­no zim­ną zupę owo­co­wą, prze­waż­nie ja­bł­czan­kę, kur­cza­ki z mi­ze­rią i mło­dy­mi ziem­nia­ka­mi, a na de­ser lody wa­ni­lio­we. Ta­de­usz na­zy­wał to menu ry­tu­al­nym, Ma­ria bła­ga­ła, aby nie mó­wił tego przy ciot­ce, mógł­by ją bo­wiem ob­ra­zić. Było to jed­nak mało praw­do­po­dob­ne, ciot­ka bar­dzo lu­bi­ła Ta­de­usza i mimo wszyst­ko, dla od­mia­ny, przy­rzą­dza­ła co ja­kiś czas jego ulu­bio­ne menu ry­tu­al­ne nr 2: zupę szcza­wio­wą z jaj­kiem na twar­do, ko­tle­ci­ki cie­lę­ce z mło­dą mar­chew­ką i kom­pot agre­sto­wy lub ra­bar­ba­ro­wy, tu na­zy­wa­ny „rum­bar­ba­ro­wym”.

Na czas urlo­pu Ta­de­usza, prze­waż­nie w sierp­niu, Ma­ria wra­ca­ła do Lwo­wa i urzą­dza­li so­bie mio­do­wy mie­siąc: cho­dzi­li na nie­da­le­kie wy­ciecz­ki po oko­li­cach mia­sta, na ką­pie­li­sko miej­skie na Za­mar­sty­no­wie, wie­czo­ra­mi do kina albo na lody orze­cho­we do cu­kier­ni Za­le­skie­go na uli­cy Aka­de­mic­kiej. A po­tem wcze­śnie szli do łó­żek i za­ry­wa­li noce lek­tu­ra­mi ksią­żek z za­przy­jaź­nio­nej wy­po­ży­czal­ni. Raz na ty­dzień, przy zga­szo­nym świe­tle, grzecz­nie i po bo­że­mu się ko­cha­li.

Dni bie­gły spo­koj­nie, le­ni­wie. Naj­drob­niej­sze wy­da­rze­nia ura­sta­ły do ran­gi nie­zwy­kłych, o któ­rych pa­mię­ta­no i któ­re opo­wia­da­no mie­sią­ca­mi, sta­ra­jąc się wzbu­dzić w słu­cha­czach emo­cje rów­ne wła­snym, co rzad­ko kie­dy się uda­wa­ło. Ale do­brze świad­czy­ło o cza­sie, w któ­rym przy­szło im żyć: pa­no­wał po­kój, czu­li się bez­piecz­nie, przy­szłość wy­da­wa­ła się ró­żo­wa.

Wśród wie­lu uro­ków i za­let ich miej­sca na zie­mi waż­ną rolę od­gry­wał zdro­wy kli­mat kon­ty­nen­tal­ny. Lata były upal­ne i su­che, zimy śnież­ne i mroź­ne, ży­zna zie­mia oko­lic da­wa­ła plo­ny ob­fi­te i do­rod­ne. Mia­sto bez­piecz­ne otu­la­ją­cy­mi je wzgó­rza­mi, pięk­ne na­war­stwio­ną przez wie­ki ar­chi­tek­tu­rą, bo­ga­te wie­lo­kul­tu­ro­wo­ścią miesz­kań­ców Po­la­ków, Ży­dów, Ru­si­nów, Or­mian, Niem­ców, Wę­grów, Ru­mu­nów i wie­lu in­nych na­cji, pro­mie­nio­wa­ło nie­po­wta­rzal­ną aurą spo­ko­ju, do­bro­by­tu i po­go­dy du­cha. Har­mo­nia peł­nej god­no­ści hi­sto­rii gro­du i jego tra­dy­cji z lek­ko­myśl­ną bez­tro­ską dnia co­dzien­ne­go, z hu­mo­rem uli­cy i otwar­to­ścią serc sta­ła się fir­mo­wym zna­kiem Lwo­wa, nie­wi­dzial­ną pie­czę­cią na to­wa­rach wy­sta­wia­nych tu na do­rocz­nych Tar­gach Wschod­nich. Tą im­pre­zą han­dlo­wą mia­sto przy­cią­ga­ło wy­staw­ców z ca­łej Eu­ro­py, jak kie­dyś ścią­ga­ło ka­ra­wa­ny kup­ców wio­zą­cych wschod­nie to­wa­ry: per­skie dy­wa­ny i tu­rec­kie sza­ble, figi, dak­ty­le, ro­dzyn­ki, cy­na­mon, wa­ni­lię, mig­da­ły, ra­cha­tłu­kum, słod­kie mał­ma­zje z Pe­lo­po­ne­zu i moc­ne wina z Wę­gier, aby tu wy­mie­nić je na bursz­ty­ny, becz­ki so­lo­nych bał­tyc­kich śle­dzi czy skó­ry gro­no­sta­jów i so­bo­li. Dzię­ki temu han­dlo­wi mia­sto bo­ga­ci­ło się i kwi­tło, wie­lu z przy­jezd­nych kup­ców osie­dla­ło się tu, za­kła­da­ło ro­dzi­ny, wie­lo­na­ro­do­wy ty­giel wrzał i ki­piał, de­sty­lo­wa­ły się wspa­nia­łe zja­wi­ska ar­ty­stycz­ne, ro­dzi­ły się wy­bit­ne jed­nost­ki, jak kro­ple szla­chet­ne­go krusz­cu wy­to­pio­ne i po­ły­sku­ją­ce w sty­gną­cym po­pie­le.

Naj­licz­niej­szą na­cję na­ro­do­wą sta­no­wi­li rzecz ja­sna Po­la­cy, więc mia­sto i jego duch były przede wszyst­kim pol­skie, na­wet pod za­bo­rem au­striac­kim, kie­dy we Lwo­wie znaj­do­wa­ła się sto­li­ca Ga­li­cji i Lo­do­me­rii, a co do­pie­ro te­raz, w nie­pod­le­głej Rzecz­po­spo­li­tej, wy­wal­czo­nej tu przez Or­lę­ta, świę­tą iko­nę Lwo­wa. Czas po­wo­li jed­nak za­cie­rał wspo­mnie­nia krwa­wych walk, wro­gość mię­dzy Po­la­ka­mi a Ukra­iń­ca­mi top­nia­ła, ak­cje na­cjo­na­li­stów na­to­miast były jesz­cze spo­ra­dycz­ne i mia­ły nie­wiel­ki wpływ na na­stro­je w mie­ście, gdzie Ukra­iń­cy na­le­że­li do zde­cy­do­wa­nej mniej­szo­ści. Co in­ne­go na pro­win­cji – Lwów ota­cza­ło mo­rze wsi ru­skich (bo wciąż Ukra­iń­ców zwa­no tu Ru­si­na­mi), re­zer­wu­ar siły ro­bo­czej i pro­duk­tów rol­nych, a im da­lej na po­łu­dnio­wy wschód, tym bar­dziej do­mi­no­wał ży­wioł ukra­iń­ski. Tu byli po pro­stu u sie­bie. Od paru lat pa­no­wa­ła moda na hu­culsz­czy­znę, in­te­li­gen­cja lwow­ska, a i war­szaw­ska, za­czę­ła jeź­dzić na wa­ka­cje do ma­łych pod­kar­pac­kich miej­sco­wo­ści. Ta­kie na­zwy jak Wo­roch­ta, Ja­rem­cze, Ko­sów sta­ły się zna­ne i po­pu­lar­ne, za­czę­ły kon­ku­ro­wać z Za­ko­pa­nem czy Kry­ni­cą, a hu­cul­skie liż­ni­ki, czy­li ki­li­my, świet­nie pa­so­wa­ły do awan­gar­do­wych, pro­stych me­bli „Ładu”, w któ­rych za­gu­sto­wa­ły mło­de, po­stę­po­we mał­żeń­stwa za­miesz­ku­ją­ce spół­dziel­cze no­wo­cze­sne osie­dla, ta­kie jak sto­łecz­ne WSM lub lwow­skie blo­ki na Wzgó­rzach Wu­lec­kich.

Pora, któ­ra wła­śnie na­de­szła, na­zy­wa­na na­iw­nie, a w grun­cie rze­czy szo­wi­ni­stycz­nie, „zło­tą pol­ską je­sie­nią”, też była tu uro­dzi­wa, zwłasz­cza w licz­nych we Lwo­wie par­kach i ogro­dach. Ten, do któ­re­go mie­li naj­bli­żej, u stóp Wy­so­kie­go Zam­ku, przy strzel­ni­cy Brac­twa Kur­ko­we­go, na­le­żał do przy­byt­ków szcze­gól­nie ma­low­ni­czych, ze sta­ry­mi, ma­je­sta­tycz­ny­mi drze­wa­mi, za­dba­ny­mi klom­ba­mi i cie­ni­sty­mi alej­ka­mi, gdzie ław­ki sta­ły w za­cisz­nych za­ko­lach sta­ran­nie strzy­żo­nych ży­wo­pło­tów, sprzy­ja­ją­cych bez­dom­nym, za­ko­cha­nym pa­rom i zmę­czo­nym by­wal­com zna­nej, lu­bia­nej pi­wiar­ni, ulo­ko­wa­nej przy wej­ściu.

Tej sło­necz­nej nie­dzie­li sie­dzie­li jak zwy­kle na swo­jej ulu­bio­nej ław­ce i pa­trzy­li z za­chwy­tem na Lu­dwi­ka, któ­ry zbie­rał błysz­czą­ce kasz­ta­ny i z da­le­ka po­ka­zy­wał im je z dumą. Ta­de­usz na­le­wał z ter­mo­su kawy, Ma­ria roz­wi­ja­ła ka­nap­ki. Na­gle na po­lan­ce po­ja­wił się duży pies, bok­ser, i pu­ścił się bie­giem w stro­nę Lu­dwi­ka. Ma­ria wy­da­ła okrzyk prze­stra­chu, Ta­de­usz ze­rwał się i po­pę­dził do syna. Pies pod­biegł do chłop­ca, ten od­wró­cił się do nie­go uf­nie, wy­cią­gnął rącz­kę, oj­ciec był już bli­sko, krzyk­nął na psa ostro:

– Po­szedł! Po­szedł stąd! Marsz!