Mała Dorrit - Charles Dickens - ebook

Mała Dorrit ebook

Dickens Charles

3,0

Opis

"Mała Dorrit" to bardzo osobista powieść Charlesa Dickensa, która według wielu krytyków jest jednym z jego najlepszych późniejszych dzieł. Fabuła skupia się na Amy Dorrit, młodej kobiecie o dobrym sercu, która przebywa w więzieniu Marshalsea, ponieważ jej rodziny nie stać na spłatę długów. Losy Amy i jej rodziny zmieniają się, gdy Artur Clennam, bogaty biznesmen, zaczyna interesować się jej bliskimi, próbując jednocześnie rozwiązać zagadkę swojego rodu. "Mała Dorrit" to rozległa saga rodzinna, w której nie brakuje nieodwzajemnionej miłości, szantażu i ponadczasowej historii od pucybuta do milionera. Słynna satyra społeczna Dickensa przejawia się w tej opowieści jako krytyka okrutnego systemu więziennictwa wiktoriańskiej Anglii, w którym jego ojciec spędził wiele lat, nie mogąc pracować ani spłacać długów. Choć jest to powieść mroczniejsza od wczesnych dzieł Dickensa, nadal bawi dzięki komicznym postaciom i lirycznej prozie. Porywająca powieść, która jest w równym stopniu przejmująca i zabawna.

"Mała Dorrit" jest wciąż tak samo aktualna jak wtedy, gdy została napisana i jest lekturą obowiązkową dla fanów "Dumy i uprzedzenia" oraz "Rozważnej i romantycznej".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1587

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (2 oceny)
0
1
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Charles Dickens

Mała Dorrit

SAGA Egmont

Mała Dorrit

Copyright © 1958, 2018 Charles Dickens i SAGA

Wszystkie prawa zastrzeżone

ISBN: 9788711662403

1. Wydanie w formie e-booka, 2018

Format: EPUB 2.0

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą SAGA oraz autora.

SAGA Books, spółka wydawnictwa Egmont

Przedmowa

„Mala Dorrit pobiła na głowę nawet Pustkowie. Świetny początek i ogromnie cieszę się z tego“ donosił Dickens przyjacielowi w grudniu 1855 r., po ukazaniu się pierwszej części powieści. W następnym miesiącu pisał do niego: „Wiesz, na Nowy Rok sprzedali 35000 egzemplarzy drugiej części“. Ku radości autora takim samym powodzeniem cieszyły się i dalsze rozdziały Małej Dorrit, drukowanej w odcinkach, jak w ogóle wszystkie dzieła Dickensa. Krytyka literacka XIX wieku uważała jednakże, że powieść ta nie dorównuje poprzednim utworom pisarza. Thackeray np. twierdził, że „chociaż Dickens nie zdaje sobie z tego sprawy, Mała Dorrit jest potwornie głupia“. Może drażniła w niej Thackeraya satyra na wyższe sfery społeczne, a więc temat i genre, który uważał za swą specjalność? Reputacja Dickensa jako pisarza uległa zresztą pewnemu zaćmieniu pod koniec XIX w. i na początku XX stulecia. Dopiero od kilkudziesięciu lat można zauważyć nawrót jego popularności. Świadczą o niej m. in. liczne monografie i artykuły przywracające Dickensowi należne mu miejsce w literaturze angielskiej, wykazujące nie dostrzeżone lub nie docenione dotychczas walory artystyczne jego twórczości. Najbardziej pochlebne zdanie właśnie o Malej Dorrit wyraził ostatnio Amerykanin Lionel Trilling w zbiorze szkiców The Opposing Self (1955): „Mala Dorrit, jedna z najgłębszych powieści Dickensa i jeden z najbardziej znamiennych utworów XIX wieku…“

Jak też dzisiejszy czytelnik polski źareaguje na wznowienie tego dzieła? Czego spodziewa się biorąc do ręki tę powieść Dickensa?

W ciągu ostatnich dziesięciu lat udostępniono polskiemu czytelnikowi prawie całą jego twórczość, tak że lektura nowego dzieła Dickensa dostarcza nie tylko przyjemności związanej z lekturą każdej dobrej powieści, lecz także przyjemności zbliżenia się do znanego już, ciekawego i specyficznego świata. Wierni czytelnicy Dickensa wiedzą, że pisarz przeniesie nas do odległego kraju, do Anglii XIX w. Chwilami będzie to świat Pickwicków, zacnych starszych panów wędrujących po idyllicznej wsi brytyjskiej, po starych gościńcach południowej Anglii. Światek ten opromienia optymizm młodziutkiego jeszcze autora, idealizującego czasy swego dzieciństwa. Jednakże inne rozdziały Klubu Pickwicka tak samo jak i dalsze dzieła pisarza zapoznają nas z mniej beztroską Anglią z okresu wzrastającego w siły kapitalizmu lub też okresu „prosperity“.

Karty dickensøwskie zaludniają postacie z różnych sfer. Poznajemy w nich świat przestępczy Londynu, zawodowych żebraków, a także i prawdziwych nędzarzy, i bezdomnych. W panoramie tej wielkomiejska nędza silnie kontrastuje z wielkomiejską plutokracją. Najbardziej udane kreacje Dickensa to liczni urzędnicy z trudem wiążący koniec z końcem, rzemieślnicy, drobni sklepikarze, aktorzy, służba domowa — zwykły szary człowiek.

Czytelnik otwierający nową powieść Dickensa wie z góry, że dużo będzie się w niej „działo“. W większości dzieł zasada fabuły jest podobna: główne postacie, już za młodu zdane na własne siły, muszą przejść jakąś próbę życiową, muszą wykazać dojrzałość i siłę charakteru. Komplikacje życiowe łączą ich losy z losami innych ludzi z różnych środowisk i znakomicie ilustrują stosunki społeczne Anglii wiktoriańskiej.

Czytelnik wie też, że i w tej powieści nie może zabraknąć owego specyficznego humoru dickensowskiego, w którym pomieszana jest kpina z nutą pobłażliwości. Czasem, jak np. w Klubie Pickwicka czy Nicholasie Nickleby, jest to beztroska, żywiołowa wesołość, bufonada młodzieńcza lub też niesamowita groteska.

Ale pozornie dobroduszny Dickens potrafi, gdy chce, stosować najzjadliwszą ironię i operować sarkazmem kłującym i tnącym jak skalpel chirurga. Takim ostrzem posługuje się w Pustkowiu i Ciężkich czasach obnażając bezlitośnie ogniska choroby w społeczeństwie.

Mała Dorrit została napisana w latach 1855 — 1857, a więc w okresie dojrzałej twórczości pisarza. Nie możemy przeto spodziewać się w niej żywiołowości i młodzieńczego optymizmu. Rzeczywisty czas wydarzeń opisywanych w tej powieści to rok 1826, ale — swoim zwyczajem — autor nie trzymał się ściśle jednego okresu. Przeplótł w niej realia życia codziennego sprzeda trzydziestu lat z incydentami, problemami aktualnymi w chwili pisania dzieła. Anglia po roku 1850, w epoce największego rozkwitu mieszczaństwa, różniła się znacznie od Anglii sprzed reformy Parlamentu w roku 1832. Dickens również — jako człowiek dojrzalszy — innymi niż za młodu oczami spoglądał na rzeczywistość. Tak więc światek Malej Dorrit jest wynikiem połączenia zawsze żywych wspomnień z lat, gdy autor był dzieckiem bystro chłonącym wszelkie wrażenia, wraz z doświadczeniem życiowym czterdziestotrzyletniego Dickensa.

Karol Dickens w r. 1855 był już sławnym pisarzem, autorem powieści, które na całym świecie pobudzały do śmiechu i do łez.

Pierwsze jego powieści były owocem talentu literackiego, niezwykłych zdolności spostrzegawczych i doskonałej pamięci. Wykształcenie otrzymał Dickens bardzo skromne. Kilka lat mizernej szkółki w Chatham pod Rochester, później, po przerwie, trzy lata szkoły średniej w Londynie — to wszystko, co składa się na oficjalne wykształcenie pisarza. Ojciec jego zapytany o to, gdzie kształcił się syn, odpowiedział: „Właściwie, proszę pana (ha! ha!), można by powiedzieć, że sam się wykształcił!“

Przerwę w nauce spowodował krach finansowy ojca. Karol, dwunastoletni wówczas chłopiec, zaczął pracować w fabryce pasty do obuwia — były to najczarniejsze miesiące w jego życiu. Mając lat piętnaście objął już stałą posadę pisarczyka w firmie prawniczej. Szkołą życia Dickensa były więc ulice Londynu z lat dziecięctwa, więzienie za długi, w którym siedział jego ojciec, sale sądowe, w których stenografował sprawozdania z rozpraw. Później jako reporter czasopism The True Sun i The Mirror of Parliament zdobył bogate doświadczenie dziennikarskie. Miał okazję poznać polityczne oblicze kraju pisząc — w latach 1832—34 — stenogramy z obrad parlamentarnych oraz reportaże z przemówień na wiecach politycznych w różnych częściach Anglii.

Za mało jeszcze znane są u nas prace publicystyczne Dickensa, a przecież z dziennikarstwem związał się na całe życie. Był redaktorem Bentley’s Miscellany, wydawnictwa tanich serii powieściowych. Następnie został współzałożycielem, a początkowo i redaktorem liberalnego dziennika Daily News. Wreszcie założył własny organ Household Words, tygodnik literacki o charakterze popularnym, który okazał się doskonalą trybuną dla wszystkich wystąpień i kampanii pisarza. Po r. 1859 tygodnik ten przekształcił się w pismo All The Year Round. Dickens bardzo sumiennie i fachowo redagował te periodyki. Dbał ogromnie o utrzymanie ich postępowego charakteru, prowadził ożywioną korespondencję ze swymi współpracownikami. Rady i wskazówki, których nie szczędził kolegom po piórze, wykazują duże oczytanie Dickensa we współczesnej literaturze angielskiej, doskonałą znajomość rynku i kół czytelniczych. Trzymanie ręki na pulsie wydarzeń, związane z zawodem dziennikarskim, lepiej posłużyło autorowi, aniżeli uczyniłoby to regularne wykształcenie średnie czy uniwersyteckie: zdobył rozległą wiedzę o Anglii ówczesnej.

Niezwykle szybka kariera literacka Dickensa wprowadziła go wcześnie do kół artystycznych stolicy. Pewien zasób ogłady, kultury, a także i wiedzy zawdzięczał również licznym podróżom. Człowiek o bardzo żywym temperamencie nie potrafił długo usiedzieć na jednym miejscu. Ustawicznie zmieniał miejsce zamieszkania, podróżując po kraju i zagranicy. Wędrówki po Wielkiej Brytanii zapoznały go z jej okręgami przemysłowymi, zwłaszcza z warunkami życia proletariatu fabrycznego. Wyprawa do Stanów Zjednoczonych w r. 1842 była dlań istnym wstrząsem psychicznym. Nie znalazł tam bowiem, jak sobie wyobrażał, idealnego kraju demokratycznego. Zastał za to podobne do angielskich stosunki kapitalistyczne, a ponadto rażący prymityw życia codziennego. Kilkakrotne podróże do Włoch i Francji niezmiernie rozszerzyły jego horyzonty myślowe i artystyczne. Z twórczości jego — pod wpływem częstych pobytów we Francji, gdzie chętnie spędzał wakacje, sam lub z rodziną — zniknęło wyspiarskie zacieśnienie, insularność tak typowa dla angielskiej literatury wiktoriańskiej. Dickens zaczyna wykpiwać pychę i szowinizm swoich rodaków, piętnując ich protekcjonalny stosunek do cudzoziemców w kraju, ą także i aroganckie nieraz zachowanie się poza granicami ojczyzny. W Małej Dorrit znajdziemy echo zabawnego spostrzeżenia, którym Dickens dzieli się ze swym przyjacielem Försterem w liście z Włoch. Kilkakrotnie zauważył, że nie znający obcych języków Brytyjczycy sądzą, iż można porozumieć się z cudzoziemcami mówiąc po angielsku, byle bardzo głośno.

Dłuższy pobyt w Paryżu (a tam właśnie napisał znaczną część Malej Dorrit) zbliżył go do francuskiego środowiska literackiego, stojącego na znacznie wyższym poziomie, niż angielskie. We Francji też po raz pierwszy został poważnie potraktowany przez krytykę literacką. H. Taine ogłosił o nim artykuł, w którym zwrócił uwagę na szczególną bystrość obserwacji pisarza, na jego zdolność malowania bardzo plastycznych obrazów, porównując je do fotografii. Dzisiaj Taine porównałby obrazy Dickensa raczej do filmu.

Początkowo w twórczości Dickensa krytyka instytucji społecznych miała charakter sporadyczny, dotyczyła raczej pojedynczych wypadków niesprawiedliwości i nadużyć, ale począwszy od Pustkowia zaczęła przenikać całe dzieła, stając się jednym z podstawowych ich tematów. W Malej Dorrit tak jak w Pustkowiu pod ostrze satyry dostał się w ogóle problem rządzenia krajem.

W pierwotnym zamiarze tytuł powieści brzmiał: „Niczyja wina!“, słowa te miął powtarzać jeden z bohaterów, a wyrażać miały karygodne uchylanie się sfer rządzących od odpowiedzialności za zło społeczne. Tytuł książki został zmieniony, kiedy losy rodziny Dorrit nabrały znaczenia w miarę pisania pierwszych rozdziałów. Trafniejszą jeszcze nazwę wymyślił Dickens w trakcie pisania powieści, świetnie określającą bierność i bezczynność rządu: Ministerstwo Przelewania z Pustego w Próżne (Circumlocution Office). Sprawa owego Ministerstwa to jedno z podstawowych zagadnień powieści; drugie — to kult pieniądza.

Ministerstwo Przelewania z Pustego w Próżne przedstawia machinę państwową, całkowicie opanowaną przez wielką klikę arystokratyczną, przez ród Polipów — Barnacle’ów. (Słowo „barnacle“ oznacza gatunek mięczaka, który przyczepia się do dna statków. Od czasu do czasu łodzie i statki należy dla bezpieczeństwa oczyszczać z owych narastających warstw polipów.)

Podstawową zasadą Ministerstwa P. P. P. jest sztuka niezałatwiania spraw — jak nic nie robić, jak niczego nie dokonać (How not to do it) — inercja, złośliwy bezwład posunięty do ostatnich granic. Pogmatwanie kompetencji pomiędzy poszczególnymi departamentami i wydziałami ułatwia im zrzucanie z siebie odpowiedzialności za skandaliczne zaniedbania czy fałszywe posunięcia. Nikt nie jest winien! Nikogo nie można pociągnąć do odpowiedzialności. Tak właśnie było ze skandalem wojny krymskiej: nikt nie był winien. Lord Melbourne, gdy był premierem, doskonale oddawał tę zasadę, uporczywie odpowiadając na wszelkie nagabywania zwolenników reform: „Ależ dajcie spokój!“ Doskonałym narzędziem były tysiące formalności, paragrafów, przepisów, które sprawnie hamowały wszelkie próby zmian, wszelki postęp. Gdy Clennam, bohater Malej Dorrit, nieopatrznie zwrócił się do Ministerstwa po pewne informacje, dano mu tylko… formularze, stosy formularzy do wypełnienia. R. J. Cruiksbank w dziele Charles Dickens and Early Victorian England (1949) dowodzi, że gniew Dickensa ną Ministerstwo P. P. P. to gniew nowego liberalizmu przeciwko staremu konserwatyzmowi torysów. „Polityczne rozdziały Małej Dorrit są, w pewnym sensie, znakomitym udramatyzowaniem Adama Smitha“. Jego zdaniem Meagles ryczący z irytacji na Ministerstwo P. P. P. i z pasją wlokący za kołnierz wynalazcę Doyce’a wyraża nienawiść zwolenników liberalizmu ekonomicznego do administracyjnego rządzenia sprawami ekonomicznymi.

Polipy wszędzie mają swoje macki. Oni rządzą w parlamencie. Oni obsiedli najważniejsze stanowiska w administracji państwowej, w sądownictwie, w Kościele Anglikańskim, w wolnych zawodach mają właściwie monopol. Dickens bynajmniej nie przesadzał. W biografii Gladstone’a, pióra Morleya, czytamy notatkę z memoriału z 1853 r.: „Od dawna zasiedziałe w polityce rodziny zwyczajowo już żerują na protekcji — ich synowie, ślubni i nieślubni, krewni i protegowani wszelkiego autoramentu ustawicznie otrzymują posady“.

Jedyna potęga, przed którą Polipowie chylą czoło, to majątek. Milioner Merdle, choć obcy zupełnie i w dodatku podrzutek, zostaje skwapliwie przyjęty do ich grona, rzekomo tak ekskluzywnego. Pasierb Merdle’a dostaje intratną posadę państwową, choć jest bezgranicznie głupi i — o ironio — pod koniec powieści okazuje się, że ta posada to jedyny trwały zysk spowodowany przeż powiązanie z Merdle’em. Alians Merdle’a z Polipami symbolizuje sojusz arystokracji ze światem finansów, zależność parlamentu i rządu od kapitału.

Pasożytnictwo, korupcja i biurokracja — oto zarzuty, jakimi Dickens obrzuca administrację angielską. Satyra jego jest ostra, czasem niezmiernie zabawna, częściej ma jadowite żądło, a zawsze jest trafna.

Ściśle związany z problemem rządzenia krajem jest drugi temat powieści: kult pieniądza. Temat ten przedstawiony jest w dwu wątkach: historii Merdle’a i historii Dorritów.

Historia zawrotnej fortuny Merdle’a, opartej na zręcznej, akrobatycznej wręcz spekulacji, jest charakterystyczna dla tego okresu rozwoju kapitalizmu. Autor sam wskazuje nam kilka przykładów karier podobnych do losów Merdle’a. Właśnie w r. 1825 znany był wypadek nagłego bankructwa równie nagle powstałego majątku. Podobne wypadki zdarzały się często w epoce manii spekulacji, zrodzonej podczas gorączki budowania kolei żelaznych w latach czterdziestych. Wreszcie samą postać bogacza podsunęli Dickensowi dwaj współ. cześni byznesmeni: John Sadleir, który poderżnął sobie gardło w r. 1856, oraz potentat kolejowy Hudson.

W Paryżu Dickens był goszczony z niesłychanym luksusem przez plutokrację Drugiego Cesarstwa. W powieści znalazły więc odbicie nastroje przepychu, wystawności, popisywania się bogactwem, panujące w stolicy Francji, nastroje zmącone ukazującymi się w gazetach wiadomościami o bankructwach i samobójstwach. „Gdybyś tu widział — pisał do przyjaciela Forstera — schody przed Giełdą o czwartej po południu i tłumy ludzi w prostych bluzach, spekulujących, wrzeszczących i bladych z podniecenia, byłbyś przejęty grozą na myśl o tym, co się tu dzieje. Woźni i ludzie tego rodzaju wciąż sobie w łeb strzelają albo rzucają się do Sekwany z powodu strat na giełdzie. W każdej prawie gazecie francuskiej trafiam na tego rodzaju wiadomości. Z drugiej strony moc rasowych koni, czerwone aksamitne powozy z białą skórzaną uprzężą na kruczoczarnych koniach przez cały dzień kręcą się po ulicach; a przechodnie oglądają się za nimi, mówiąc z uśmiechem: »To Giełda!«.“

Merdle przedstawia międzynarodowy typ potentata finansowego, który wszędzie znajdzie poparcie swoich Polipów, wszędzie pociągnie za sobą naiwne tłumy spekulujące. Temat ten — satyra na ów sojusz, demaskowanie współzależności arystokracji i ziemiańśtwa z burżuazją finansową — staje się charakterystyczny dla dickensowskiej twórczości wieku dojrzałego. Został wprowadzony już w Pustkowiu i powróci z równie przejrzystą i mocną ironią w Naszym wspólnym przyjacielu.

Związek między Dorritami a Merdle’em jest bardzo nikły na początku powieści. Fabuła wkrótce łączy ich losy dzięki wspólnemu ideałowi: gonitwie za pieniądzem. W końcu dochodzi do bliskiego połączenia się obu rodzin, do spowinowacenia — z tragicznym dla obu stron rezultatem.

Głównymi bohaterami dzieła są formalnie Dorritowie, rodzina ze środowiska drobnomieszczańskiego, tak ulubionego przez Dickensa. Tak jak wszyscy jego bohaterowie poddani są oni próbie życiowej. We wcześniejszych powieściach zazwyczaj próbę tę stanowi utrata majątku, np. w Nicholasie Nickleby lub w Martinie Chuzzlewit. Czasami jest nią ciężki start życiowy, walka o byt. Sympatyczni bohaterowie wychodzą z tej próby zwycięsko i w nagrodę otrzymują… majątek, Tak jest w obu wspomnianych powieściach, tak jest w Sklepie ze starożytnościami. Dojrzalszy Dickens zmienił owo zakończenie z bajki na bardziej realne. Happy end w Dawidzie Copperfieldzie, w Pustkowiu, zabezpiecza materialnie byt bohaterów nie obdarzając ich większą fortuną.

Wgrupie ostatnich powieści zmienia się sama zasada próby życiowej. W Wielkich nadziejach napisanych dopiero w r. 1860 i w Naszym wspólnym przyjacielu, cztery lata później, właśnie sam majątek, posiadanie bogactwa jest próbą ognia. W Małej Dorrit autor każe bohaterom swym przejść przez obie próby: Nędzy i Bogactwa. Dla Amy Dorrit, ulubienicy Dickensa, bogactwo jest większym nieszczęściem aniżeli bieda, gdyż wznosi pomiędzy nią a ukochanym człowiekiem mur różnicy klasowo-majątkowej. Pieniądz jest wszędzie źródłem zła i jego narzędziem. Zatruwa światopogląd Gowana cynizmem, każe mu czysto komercjalnie podchodzić do sztuki. Pieniądz każe Pancksowi spełniać nienawistną rolę pośrednika dla wstrętnego wyzyskiwacza Casby’ego. Chęć łatwego wzbogacenia się, gorączka spekulacji (ogniskiem choroby jest znów Merdle) zaraża nawet Clennama i niektórych mieszkańców Dziedzińca. Przemiany, którym podlega William Dorrit, wykazują, że choć nędza i pobyt w więzieniu miały na niego wysoce demoralizujący wpływ, moralna degradacja, jakiej ulega pod ciężarem złota, jest jeszcze bardziej uderzająca. Ta pochwała średniego stanu posiadania to morał charakterystycznie drobnomieszczański, drogi Dickensowi.

Mała Dorrit jest wyjątkową istotą, na której więzienie nie wycisnęło swego ponurego piętna. Więzienie, w którym dziewczyna spędza prawie całe życie, różni się od więzienia (również dla niewypłacalnych dłużników), które znamy z Klubu Pickwicka cży Dawida Copperfielda. Tutaj więzienie urasta do symbolu pęt, jakie kapitalizm nakłada na człowieka, zwłaszcza na robotnika. Miasto przemysłowe to prawdziwe więzienie dla robotnika. „Dawne pola, które niegdyś służyły jako boiska publiczne, są ogrodzone; policjanci strzegą ulic i pilnują szos; wysokie mury okalają wszelkie posiadłości, a nawet żelazne ogrodzenia, otaczające piękne parki, są zazdrośnie zabite deskami, żeby prosty robotnik nie mógł cieszyć się widokiem zieleni czy aromatem kwiatów“. Taką wypowiedź znajdujemy w periodyku robotniczym z r. 1833 (Pionier, Manchester).

Cień murów więziennych a jest to zarazem symbol bardzo często stosowany przez autora — pada nie tylko na nieszczęsnych mieszkańców Marshalsea. Obejmuje on również bogatych gości na przyjęciu Polipów, samego potentata Merdle’a, sięga nawet do Anglików włóczących się po Włoszech. Cień ten symbolizuje wszystko, co krępuje normalne życie człowieka, jego zdrowy rozwój; kult pieniądza i jego konsekwencje — podział klasowy, snobizm, hipokryzja, samolubstwo. Nawet obłudę i zacieśnienie purytańskie pani Clennam autor bardzo logicznie podciąga pod wspólny mianownik złowróżbnego cienia więziennego.

Niedziela purytańska, tak zdumiewająca podróżników z Kontynentu, np. Heinego lub Taine’a, psuła zupełnie jedyny dzień wypoczynku dostępny ludziom pracy. „Rodziny były uwięzione w domach jak żołnierze w koszarach, wyjść wolno było jedynie do kościoła“ — pisze Cruikshank. Jego babka znała kobietę, która nawet oswojoną małpkę umartwiała, nie dając jej w niedzielę jeść, żeby i ona „uczestniczyła w powszechnej pokucie i oczyściła się postem, rozmyślając nad swymi grzechami“. Mimo kampanii prasowej Dickensa, Kingsleya i innych usiłujących obalić ustawy zakazujące rozrywek w święta, sytuacja w drugiej połowie XIX w. stawała się coraz gorsza. Wybitny pisarz Thackeray nie został wybrany posłem w r. 1857 głównie dlatego, że domagał się niedzielnych koncertów publicznych i otwarcia muzeów i galerii w dni świąteczne.

Z owej więziennej próby „bogactwa“ czy „nędzy“ wychodzą szczęśliwie tylko najbardziej pozytywni bohaterowie powieści: Mała Dorrit, jej wuj i ubodzy przyjaciele z Dziedzińca, a po części tylko — jej przyszły mąż. Swoje moralne zwycięstwo zawdzięczają nie tylko niezachwianej dobroci serca — tak byłoby w powieści z lat młodzieńczych Dickensa — ale i rzetelności i pracowitości. Pracowitość, solidność mieszkańców Dziedzińca stanowi wyraźny kontrast z pasożytniczym, bezużytecznym życiem Polipów czy Merdle’ów.

Pochwała szczerego uczucia połączonego z solidnością — oto nauka, jaką czytelnik wyniesie z powieści. Morał ten wynika z losów bohaterów i nie jest bynajmniej podany w formie pouczającej. Zakończenie powieści nie przypomina baśniowych happy endów, w których czarownica czy zły czarodziej znikają z powierzchni ziemi. Tutaj Smok — Ministerstwo P. P. P. — nie zapadł się w ziemię i nadal krępuje wszelki postęp, dławiącymi zwojami papierowych formularzy wciąż omotuje szyję narodu.

Mała Dorrit należy do późniejszej twórczości Dickensa, w której element satyryczny wyraźnie dominuje. W Małej Dorrit nie brak przekomicznych sytuacji lub zabawnych figur, np. Flora ze zwariowaną ciotką czy Janek Chivery układający swój napis nagrobkowy. Ale ton dzieła jest bardzo poważny. Powieść cechuje za to większy rozmach epicki, zasięgiem swym obejmuje szersze kręgi społeczne. Tak jak w innych dziełach i tu Dickens wykazuje szczególną zdolność do wywoływania specyficznego nastroju, np. obrazki Wenecji widziane poprzez pryzmat melancholijnych myśli Małej Dorrit, tęskniącej za Londynem. Dickens często powtarzał w listach do Forstera, że nie lubi Londynu. A jednocześnie nikt nie potrafi tak jak on mistrzowsko oddać melancholii owej szarzyzny nieba, dymów i mgły, nostalgii, na którą cierpi londyńczylc za granicą, odtworzyć malowniczości niesamowitych zaułków, krętych uliczek i zakamarków starych dzielnic czy wreszcie niezaprzeczalnego piękna i uroku Tamizy. Nie ma w jego opisach ani idealizowania, ani melodramatycznego przeciemniania barw. Nędza i brud slumsów nad rzeką, wyzierające z kart Małej Dorrit, nie mają w sobie nic przesady. Lord Shaftesbury, znany filantrop, wspomina o pewnym pokoju w Londynie, w którym mieszkały cztery rodziny, i o innym znów, w którym tuż pod drewnianą podłogą znajdowało się szambo. Otoczenie pani Clennam razi zbyt melodramatycznymi efektami, ale sugestywne opisy starej kamienicy, w której mieszka, realistycznie odtwarzają atmosferę zgnilizny i rozpadu slumsów.

Mała Dorrit nie może równać się z niektórymi poprzednimi powieściami Dickensa pod względem bogactwa rysunku postaci, jednakże analiza psychologiczna Williama Dorrita jest wręcz znakomita. Pisarz świetnie oddał przemiany dokonujące się w nim pod wpływem niezwykłych warunków. Przedstawił go z nadzwyczajną subtelnością, ironią, humorem, prawdziwym zrozumieniem okoliczności zwiększających lub zmniejszających jego odpowiedzialność za czyny. Doskonałe są również portrety rodzeństwa Małej Dorrit czy pani Gewan. Ciekawa, choć czasem nużąca jest śmieszna Flora, której sposób mówienia przypomina Jingle’a z Klubu Pickwicka. Styl jej oparty jest na powiązaniu kolejnym wszelkich asocjacji, jakie przebłyskują w jej chaotycznym umyśle. Dickens podświadomie stosuje tu metodę psychologiczną Sterne’a (w Tristramie Shandym) i wyprzedza eksperymenty Joyce’a i Prousta.

Czołowa bohaterka, Amy Dorrit, wydaje się wielu czytelnikom zbyt wyidealizowaną postacią. Jej anielska dobroć może czasem zirytować. Lionel Trilling widzi w niej raczej symbol dzieciństwa uciemiężonego aniżeli żywą kobietę czy dziecko: „U Dickensa tak jak u Blake’a dziecko nieszczęśliwe jest najdoskonalszym obrazem niesprawiedliwości, a Dickens tak jak historyk Burckhardt kojarzy los narodów ze sposobem traktowania dzieci“.

Irena dobrzycka

Księga pierwsza

Ubŏstwo

Rozdział pierwszy

Światła i cienie

Pewnego dnia przed trzydziestu laty Marsylia prażyła się w słońcu.

Upalny dzień sierpniowy nie był podówczas na południu Francji większą rzadkością niż kiedykolwiek przedtem lub potem. W Marsylii i w jej okolicach nic nie mogło się ukryć przed jaskrawymi promieniami słońca, wszystko odbijało te promienie, aż wreszcie wszystko dokoła zaczynało razić wzrok. Oślepiający ten blask działał na przyjezdnych przygnębiająco — lśniące białe domy, lśniące białe ściany, lśniące białe ulice, lśniące gościńce przecinające jałowy i wyschnięty grunt, lśniące wzgórza, na których bezlitosny żar słoneczny nie pozostawił ani krzty zieleni. Nie lśniły jedynie krzewy winorośli uginające się pod ciężarem gron, ale i te migotały chwilami, gdy prąd gorącego powietrza lekko poruszał ich omdlałe liście.

Najlżejszy nawet wietrzyk nie marszczył cuchnącej wody w przystani ani pięknej tafli morza poza nią. Linia demarkacyjna między dwiema barwami — czarną i błękitną — znaczyła granicę, za którą czyste morze nie miało już dostępu, było ono jednak równie spokojne, jak odrażająca kałużą, z którą nigdy nie mieszały się jego wiody. Nie pokryte brezentem łodzie były tak rozgrzane, że nie podobna było ich dotknąć; na zakotwiczonych statkach pękała pokrywająca je farba; kamienie nabrzeża od miesięcy już nie ostygły ani na chwilę, czy to we dnie, czy w nocy. Potomkowie wszystkich budowniczych wieży Babel: Hindusi, Rosjanie, Chińczycy, Hiszpanie, Portugalczycy, Anglicy, Francuzi, genueńczycy, neapolitańczycy, wenecjanie, Grecy, Turcy, których interesy ściągnęły do Marsylii — wszyscy jednako szukali cienia, nie gardząc żadną kryjówką, byleby tylko nie patrzeć na zbyt intensywny błękit morza i schronić się przed oślepiającym blaskiem słońca — płomiennego klejnotu w oprawie rozpalonego do czerwoności nieba.

Od blasku tego bolały oczy. Wprawdzie nad daleką linią włoskiego wybrzeża unosił się lekki obłok oparów morskich, ale było to jedyne miejsce na widnokręgu, na którym zmęczony wzrok mógł spocząć z ulgą. Poza tym bowiem wszędzie dokoła jaskrawym blaskiem lśniły drogi, pokryte grubą warstwą kurzu, odcinając się rażąco od zboczy pagórków, od kotlin, od ciągnącej się w nieskończoność równiny. Krzewy winorośli, oplatające przydrożne domki, i zwiędłe, nie dające cienia drzewa w bocznych alejach kurczyły się i usychały smętnie wśród spiekoty, bijącej zarówno z nieba, jak i z ziemi. Smutne, umęczone konie, zaprzężone do wozów sunących długimi szeregami w głąb lądu, opuszczały nisko głowy i wlokły się powoli, ledwie pobrzękując dzwoneczkami. Prażące słońce w równym stopniu dawało się we znaki woźnicom drzemiącym na wozach, jak i rolnikom pracującym w polu. Wszystko, co żyło i rosło, cierpiało od skwaru. Wyjątek stanowiły tylko jaszczurki przemykające się po chropowatych murach i cykady, których suche, gorące ćwierkanie przypominało dziecinne grzechotki. Nawet kurz był spalony i brunatny, cała zaś atmosfera drgała, jak gdyby samo powietrze oddychało z trudem.

Firanki, markizy, zasłony, żaluzje, story spuszczono wszędzie i zaciągnięto, aby uchronić mieszkania od bezlitosnego słońca. Ale gdy tylko jakiś promień trafił na szparę lub dziurkę od klucza, wpadał natychmiast do wnętrza, niby rozpalona do białości strzała. Najchłodniej było w kościołach. Pod sklepieniami, wśród kolumn tu i ówdzie migotały sennie lampki i świece, panujący zaś półmrok zaludniały odrażające cienie starców i staruch, którzy bardzo pobożnie drzemali, spluwali na podłogę lub żebrali. Ale gdy przechodzień wyszedł z kościoła, miał wrażenie, że wpadł wprost do płomiennej, wrzącej rzeki, i musiał płynąć co sil do najbliższego skrawka cienia. Gdziekolwiek więc byłą choć odrobina tego cienia, tam siedzieli i leżeli ludzie, a ciszę przerywał tylko stłumiony gwar rozmów, poszczekiwanie psów, niekiedy też niezgodny chór dzwonów kościelnych lub złowrogie bicie w bębny. Słowem, owego dnia Marsylia prażyła się w słońcu, fakt ten zaś można było odczuć wyraźnie zarówno powonieniem jak smakiem.

Istniało owego czasu w Marsylii ohydne więzienie. W jednej z cel — miejscu tak wstrętnym, że nawet natarczywe promienie słoneczne unikały bezpośredniego z nim zetknięcia pozostawiając mu tylko nikłe, odbite światło — znajdowało się dwóch mężczyzn. Prócz nich była tam jeszcze przymocowana do ściany stara i wykrzywiona ławka — na której ktoś niezdarnie wyciął nożem szachownicę — komplet warcabów, zrobionych z guzików i kości wygotowanych w zupie, domino, dwie słomiane maty i kilka butelek od wina. Jeżeli więc nie liczyć szczurów i innych niewidzialnych pasożytów, stanowiących uzupełnienie pasożytów widzialnych w osobach wymienionych dwóch mężczyzn — było to wszystko, co zawierała cela.

Nieco światła przesączało się do celi przez kratę z żelaznych prętów, tworzących coś na kształt sporego okna. Wychodziła ona na mroczne schody, aby można było z nich zawsze zajrzeć do wnętrza celi. W miejscu, w którym krata łączyła się z podmurówką, był szeroki, kamienny występ, mający około trzech stóp wysokości. Na nim właśnie na poły leżał, na poły siedział jeden z mężczyzn podciągnąwszy w górę kolana, stopami zaś i ramionami opierając się o przeciwległe ściany wnęki. Pręty kraty znajdowały się w takiej od siebie odległości, że mógł przez nie przesunąć rękę aż do łokcia, toteż dla większej wygody trzymał ją w tej niedbałej pozycji.

Na wszystkim znać tu było. piętno więzienia. Nic nie mogło oprzeć się niszczącemu działaniu zamknięcia i odosobnienia — ani więzienne powietrze, ani więzienne światło, ani sami więźniowie. Ich blade i wynędzniałe twarze tworzyły jedną całość z zardzewiałym żelazem krat, z wilgotnymi murąmi, przegniłym drzewem, ciężkim powietrzem i przyćmionym światłem. Jak studnia, jak piwnica, jak mogiła, więzienię nic nie wiedziało o jaskrawym, słonecznym dniu roztaczającym swe blaski na zewnątrz jego murów i niewątpliwie zachowałoby swoją zatrutą atmosferę, nawet gdyby znalazło się na jednej z wonnych wysp Oceanu Indyjskiego.

Człowiekowi, który leżał na oknie, dokuczało nawet zimno. Niecierpliwym ruchem ramienia otulił się szczelniej swą szeroką peleryną i mruknął:

— Niech licho porwie to przeklęte słońce, które nigdy tu nie zagląda!

Czekał na jedzenie i przez kratę zerkał, aby móc lepiej dojrzeć, co się dzieję w dalszej części schodów. Przypominał w tej chwili dzikie zwierzę w klatce, wyczekujące pożywienia. Ale jego za blisko osadzone oczy nie miały tej szlachetności wyrazu, co oczy króla zwierząt, były też nie tyle błyszczące, co ostre — niby dwa ostrza sztyletów, tak cienkie, że ich prawie nie widać. Oczy te nie zmieniały wcale wyrazu i pozbawione były głębi — migotały tylko, otwierały się i zamykały. Gdyby chodziło tylko o ich wygląd zewnętrzny, nie zaś o użyteczność, to pierwszy lepszy zegarmistrz potrafiłby niewątpliwie zrobić ładniejszą parę oczu. Więzień miał dość kształtny orli nos, w tym samym stopniu jednak za wysoko osadzony między oczami, w jakim oczy te znajdowały się za blisko siebie. Poza tym był to człowiek wysoki i postawny, miał wąskie usta (o ile można je było dostrzec pod gęstymi wąsami) i gęste suche włosy, obecnie tak zmierzwione i brudne, że trudno było określić ich kolor, choć tu i ówdzie lśniły w nich rudawe błyski. Ręka, którą trzymał na kracie (poorana głębokimi, ledwie zagojonymi zadrapaniami), była niezwykle mała i pulchna; byłaby też pewno niezwykle biała, gdyby nie pokrywająca ją warstwa brudu więziennego.

Drugi więzień leżał na kamiennej podłodze, przykryty grubym brunatnym płaszczem.

— Wstawaj, wieprzu! — warknął pierwszy mężczyzna. — Nie śpij, kiedy jestem głodny!

— Wszystko mi jedno, szanowny panie — odparł wieprz tonem pokornym, lecz nie pozbawionym pogody. — Potrafię czuwać, kiedy zechcę, potrafię też spać, kiedy zechcę. Nie robi mi to żadnej różnicy.

Przy tych słowach więzień wstał, otrząsnął się, podrapał w głowę, zarzucił na siebie brunatny płaszcz (którego przedtem używał zamiast kołdry), luźno związał jego rękawy na szyi, ziewnął i znów usiadł na podłodze naprzeciw kraty, opierając, się plecami o ścianę.

— Powiedz mi, która godzina — mruknął pierwszy więzień.

— Dzwon zadzwoni na południe… za czterdzieści minut.

Czyniąc tę niewielką pauzę człowiek w brunatnym płaszczu rozejrzał się po celi, jak gdyby jej ściany mogły udzielić mu wskazówek.

— Istny zegar z ciebie. W jaki sposób potrafisz zawsze dokładnie określić godzinę?

— Trudno powiedzieć. Zawsze wiem, która jest godzina i gdzie się znajduję. Przyprowadzono mnie tutaj w nocy z łodzi, a mimo to wiem, gdzie jestem. Proszę spojrzeć! Tu jest port marsylski — człowiek w płaszczu ukląkł i śniadym palcem zaczął rysować mapę na kamieniach podłogi — Tulon (gdzie stoją okręty), tam dalej Hiszpania, za morzem Alger. Skręcamy teraz na lewo do Nicei. Dokoła Corniche’u do Genui. Genueńskie molo i port. Teren kwarantanny. W tej stronie leży miasto; tarasy ogrodowe rumienią się od kwiecia belladonny. Tutaj jest Porto Fino. Ruszamy stąd do Livorno, potem dalej do Civita Vecchia. Stąd jeszcze dalej do… ha! nie ma już miejsca ną Neapol — człowiek w płaszczu dotarł już bowiem do ściany celi — ale to nic; tam właśnie jest Neapol!

Nie wstając z klęczek podniósł na towarzysza niedoli oczy, których żywe spojrzenie stanowiło uderzający kontrast z posępnym otoczeniem więziennym. Był to opalony, zwinny, drobny człowieczek, dość jednak mocno zbudowany. W brązowych jego uszach tkwiły kolczyki, białe zęby lśniły na tle wyrazistej opalonej twarzy, krucze włosy spadały puklami na brunatną szyję, podarta czerwona koszula odsłaniała brązowy tors. Miał na sobie szerokie marynarskie spodnie, mocne buty i czerwoną czapkę; za czerwoną szarfą, którą był przepasany, tkwił długi nóż.

— Teraz zobaczymy, czy potrafię wrócić z Neapolu tą samą drogą! Proszę spojrzeć, szanowny panie! Civita Vecchia, Livorno, Porto Fino, Genua, Corniche, Nicea (która jest tutaj, z boku), Marsylia, pan i ja. Mieszkanie dozorcy i jego klucze są tutaj, gdzie trzymam wielki palec; a tu, przy przegubie mojej dłoni spoczywa w futerale brzytwa narodowa — tutaj zamknięta jest gilotyna.

Mężczyzna przy kracie splunął nagle na podłogę, coś zabulgotało mu w gardle.

Jednocześnie gdzieś na dole klucz zazgrzytał w zamku i trzasnęły drzwi. Ktoś wchodził powoli po schodach; z odgłosem kroków mieszał się dziecięcy szczebiot. Po chwili przed kratą ukazał się dozorca więzienny, który niósł kilkuletnią córeczkę, w ręku zaś trzymał koszyk.

— Jak się miewacie, panowie? Moja maleńka przyszła dziś ze mną, żeby obejrzeć ptaszki tatusia. No, spójrz na ptaszki, moja śliczna, spójrz na ptaszki.

Przysunął dziecko do kraty, jednocześnie też sam przyglądał się bacznie ptaszkom, zwłaszcza mniejszemu, którego ruchliwość nie budziła w nim widać zaufania.

— Przyniosłem panu chleb, signore Janie Baptysto — rzekł (mówili wszyscy po francusku, ale drobny człowieczek był Włochem) — i chciałbym poradzić panu, żeby pan nie grał więcej…

— Szanownemu panu nie udziela pan takich rad! — zauważył Jan Baptysta ukazując zęby w uśmiechu.

— O, bo szanowny pan zawsze wygrywa — odparł dozorca rzucając drugiemu więźniowi przelotne spojrzenie, które bynajmniej nie wyrażało sympatii — a pan Baptysta wciąż przegrywa. To zupełnie inna sprawa. Dlatego właśnie pan Baptysta dostanie razowy chleb i kwaśną lurę, on zaś dostanie liońską kiełbasę, cielęcinę w galarecie, białe pieczywo, dobry ser i wyborne wino. Patrz na ptaszki, moja śliczna!

— Biedne ptaszki! — powiedziała dziewczynka.

Na jasnej twarzyczce dziecka, zaglądającego lękliwie przez kratę, malowało się niebiańskie współczucie. Zdawało się, że to anioł zstąpił do więzienia. Jan Baptysta wstał i podszedł bliżej, jak gdyby pociągnięty urokiem tej twarzyczki. Drugi ptaszek nie poruszył się z miejsca, zerkał tylko niecierpliwie w stronę koszyka.

— Stój tutaj! — powiedział dozorca stawiając córeczkę na zewnętrznym występie kraty. — Będziemy karmili ptaszki. Ten wielki bochen jest dla signora Jana Baptysty. Musimy połamać chleb na kawałki, żeby się przedostał przez pręty. Patrz, jaki oswojony ptaszek — całuje małą rączkę! Kiełbasa w liściu winorośli jest dla pana Rigaud. Cielęcina w galarecie — też dla pana Rigaud. Trzy białe bułeczki — także dla pana Rigaud. Ser, wino, tytoń — wszystko to również dla pana Rigaud. Ten ptaszek ma szczęście!

Dziewczynka przesuwała te wszystkie wiktuały między prętami kraty i wkładała je do miękkiej, gładkiej, kształtnej dłoni z widoczną odrazą — kilkakrotnie przy tym cofała swoją rączkę i spoglądała na mężczyznę marszcząc brewki z wyrazem na pół lęku, na pół gniewu. Z całą natomiast ufnością włożyła kawał razowca do żylastych, śniadych, spierzchniętych rąk Jana Baptysty (którego paznokci ze wszystkich dziesięciu palców nie wystarczyłoby chyba na jeden paznokieć pana Rigaud) i gdy Włoch ucałował jej rączkę, z własnej woli pogłaskała go pieszczotliwie po twarzy. Panu Rigaud nie zależało wcale na takim wyróżnieniu, chodziło mu jednak o pozyskanie względów ojca, więc uśmiechał się także i kiwał głową, ilekroć dziewczynka mu coś podawała; gdy zaś wygodnie rozłożył dokoła siebie we wnęce wszystkie otrzymane specjały, niezwłocznie z apetytem zabrał się do jedzenia.

Kiedy pan Rigaud się uśmiechał, twarz zmieniała mu się zupelanie, choć nie była to zmiana korzystna. Wąsy podnosiły się wówczas pod sam nos, który zwisał nad nimi, nadając twarzy wyraz złowrogi i okrutny.

— To wszystko! — powiedział dozorca odwracając koszyk dnem do góry i wytrząsając z niego okruchy. — Wydałem wszystkie pieniądze, które otrzymałem; oto rachunek, ta sprawa jest więc już załatwiona. Panie Rigaud, jak wczoraj przewidywałem, pan prezes będzie miał przyjemność widzieć pana u siebie dziś o pierwszej po południu.

— Sąd? — zapytał Rigaud, który znieruchomiał z, nożem w ręku i z nie dojedzonym kąskiem w ustach.

— Rzekł pan. Sąd.

— A dla mnie nie ma żadnych nowin? — zapytał Jan Baptysta, który zaczął już zajadać ze smakiem swój chleb.

Dozorca wzruszył ramionami.

— Panno Święta! Ojcze, czyż mam się tu poniewierać przez całe życie?

— Cóż mogę odpowiedzieć? — zawołał dozorca z porywczością właściwą południowcom. Zwrócił się do Włocha i zaczął gestykulować obydwiema rękami i wszystkimi palcami, jak gdyby miał go za chwilę rozszarpać. — Przyjacielu, skąd mam wiedzieć, jak długo jeszcze będzie się tu pan poniewierał? Skąd to mam wiedzieć, Janie Baptysto Cavaletto? Klnę się na mą duszę! Miewamy tu czasem więźniów, którym wcale nie zależy na tym, żeby jak najprędzej stanąć przed sądem!

Przy tych słowach zerknął spod oka na pana Rigaud, monsieur Rigaud jednak powrócił już do przerwanego posiłku, choć nie zdradzał teraz tak dobrego apetytu jak przed chwilą.

— Adieu, ptaszki! — dozorca więzienia wziął córeczkę na ręce i przypieczętował te słowa pocałunkiem.

— Adieu, ptaszki! — powtórzyło śliczne dziecko.

Odszedł z nią, śpiewając dziecinną piosenkę:

Któż tak późno idzie drogą?

Compagnon de la Majolaine!

Któż tak późno idzie drogą?

Wesół wciąż!

Twarzyczka dziecka, wyglądając spoza ramienia ojca, promieniała taką pogodą, że Jan Baptysta uznał, iż musi przyłączyć się do śpiewu. Odpowiedział więc przez kratę głosem nieco ochrypłym, lecz zachowując dokładnie rytm i melodię:

To najpierwszy rycerz króla,

Compagnon de la Majolaine!

To najpierwszy rycerz króla,

Wesół wciąż!

Głos Jana Baptysty towarzyszył im tak długo, że dozorca musiał wreszcie przystanąć na stromych schodach, aby dziewczynka mogła wysłuchać do końca piosenki i powtórzyć refren, znajdując się jeszcze w polu widzenia więźnia. Następnie główka dziecka znikła z oczu Jana Baptysty, za nią znikła też głowa dozorcy, lecz dziecinny śpiew słychać było jeszcze, dopóki drzwi nie zatrzasnęły się za nimi.

Pan Rigaud uznał, że Jan Baptysta przeszkadza mu stojąc przy kracie, zanim więc jeszcze echo głosów ucichło (gdyż nawet echo w tym miejscu odosobnienia wydawało się słabsze i rozlegało się w zwolnionym tempie), kopniakiem przypomniał Włochowi, że powinien, wrócić do swego ciemnego kąta. Jan Baptysta usiadł znów na podłodze z niedbałą swobodą człowieka przyzwyczajonego do takiej pozycji, położył przed sobą trzy kawały razowca, wziął do ręki czwarty kawał i ochoczo zabrał się do jedzenia, jak gdyby pochłonięcie całej tej masy chlebą uważał za swoistą zabawę.

Zerkał może na kiełbasę liońską, być może też zerkał na cielęcinę w galarecie, potrawy te jednak niedługo budziły w nim zazdrość, gdyż pan Rigaud spałaszował je szybko, mimo przykrej myśli o rychłym spotkaniu z prezesem sądu i trybunałem. Następnie oblizał do czysta palce, otarł je liściem winorośli i sięgnął po wino. W pewnej chwili odjął butelkę od ust i spojrzał na towarzysza. Wąsy podniosły mu się w górę, nos opadł w dół.

— Jak ci smakuje chleb?

— Jest nieco suchy, mam jednak do niego swój zwykły sos — odparł Jan Baptysta, podnosząc nóż.

— Co za sos?

— Potrafię krajać chleb tak — jak melon. Albo tak — jak omlet. Albo tak — jak smażoną rybę. Albo tak — jak kiełbasę liońską — powiedział Jan Baptysta demonstrując na trzymanym w ręku chlebie różne sposoby krajania i pracowicie żując kęs, który miął w ustach.

— Masz! — zawołał pan Rigaud. — Napij się. Możesz wypić do dna.

Nie był to zbyt hojny poczęstunek, gdyż w butelce zostało już bardzo niewiele wina, signor Cavaletto jednak żwawo zerwał się na nogi, z wdzięcznością przyjął butelkę, wlał jej zawartość do ust odrzucając głowę do tyłu, po czym mlasnął z zadowoleniem.

— Odstaw ją do tamtych butelek — polecił pan Rigaud.

Jan Baptysta wykonał polecenie, po czym stanął w pozycji, wyczekującej, aby podać panu Rigaud zapaloną zapałkę. Monsieur Rigaud bowiem skręcał właśnie papierosy, używając do tego małych kwadracików papieru, które przyniesiono mu wraz z tytoniem.

— Masz! Możesz sobie skręcić jednego papierosa.

— Tysiąckrotne dzięki szanownemu panu! — skwapliwie powiedział Jan Baptysta ujmującym tonem, właściwym wszystkim jego rodakom.

Monsieur Rigaud wstał, zapalił papierosa, schował resztę papierosów w zanadrze i wyciągnął się wygodnie na ławie.

Cavaletto znów usiadł na podłodze, objął nogi rękoma i palił w milczeniu.

Miejsce na podłodze tuż obok punktu, w którym Jan Baptysta rysując mapę zatrzymał wielki palec, w szczególny sposób przyciągało wzrok pana Rigaud. Wpatrywał się w nie tak uporczywie, żę mały Włoch zaczął obserwować towarzyszą ż pewnym zdziwieniem.

— Cóż to za przeklęta dziura! — rzekł wreszcie po długim milczeniu pan Rigaud. — Spójrz tyłko na światło! Czy je można nazwać dziennym? To światło z zeszłego tygodnia, sprzed pół roku, sprzed sześciu lat — takie jest ospałe i martwe!

Światło przedostawało się tu z trudem, gdyż czworokątna ukośna wnęka w grubym murze zasłaniała okno na klatce schodowej, przez które nigdy nie widać było nieba — ani też zresztą nic innego.

— Cavaletto — powiedział pan Rigaud odwracając nagle wzrok od tej wnęki, ku której obaj bezwiednie zwrócili oczy — wiesz, że jestem dżentelmenem.

— Oczywiście, oczywiście!

— Jak długo już tu jesteśmy?

— Jutro o. północy będzie jedenaście tygodni, jak tu jestem. Dziś o piątej po południu będzie dziewięć tygodni i trzy dni od czasu, jak pan tu przybył.

— Czy widziałeś kiedykolwiek, żebym coś robił? Może dotknąłem kiedy miotły, może choć raz rozłożyłem lub zwinąłem maty, poszukałem warcabów, zebrałem domino? Czy w ogóle przyłożyłem kiedykolwiek rękę do jakiejś pracy?

— Nigdy!

— Czy przyszło ci kiedy na myśl, aby spodziewać się po mnie jakiejkolwiek pracy?

Jan Baptysta odpowiedział na to charakterystycznym ruchem wskazującego palca prawej ręki, który to ruch w języku włoskim stanowi najbardziej wyraziste zaprzeczenie.

— Nie! Od pierwszej chwili, gdy mnie tu ujrzałeś, wiedziałeś, że jestem dżentelmenem?

— Ąltro — odparł Jan Baptysta zamykając oczy i gwałtownie kiwając głową. Genueńskie to słówko, które w zależności od intonacji, jaką mu się nada, może oznaczać potwierdzenie, zaprzeczenie, zapewnienie, wyzwanie, komplement, żart oraz jeszcze pięćdziesiąt innych pojęć, w tym wypadku w sposób niezwykle wyrazisty mówiło: „Wierzę panu!“

— Ha-ha! Masz rację! Jestem dżentelmenem, przejdę przez życie jako dżentelmen i umrę jako dżentelmen! Postanowiłem sobie, że zawsze będę dżentelmenem. To moja gra! Na mą duszę, prowadzę ją, gdziekolwiek się znajduję!

Przybrał wytworną pozę i usiadł wołając z tryumfem:

— Oto jestem! Spójrzcie na mnie! Kapryśny los rzucił mnie w towarzystwo zwykłego przemytnika — zamknięto mnie w jednej celi z mizernym kontrabandzistą, mającym fałszywe dokumenty, którego policja ponadto oskarża o to, że oddał swoją łódź — jako środek przedostania się za granicę — innym mizernym typom, również mającym fałszywe dokumenty. A jednak ten przemytnik instynktownie czuje moją wyższość, nawet w tym miejscu i przy tym oświetleniu. To wyborne! Na Boga! Wygram w tej grze, jakkolwiek się ona potoczy!

Wąsy znów podniosły mu się w górę, a nos opadł w dół.

— Która teraz godzina? — zapytał, a twarz jego powlokła gorączkowa bladość, która nie harmonizowała bynajmniej z wesołym tonem jego słów.

— Dochodzi pół do pierwszej.

— Dobrze! Pan prezes wkrótce ujrzy przed sobą dżentelmena. Słuchaj! Chcesz wiedzieć, o co mnie oskarżają? Powiem ci to teraz albo nigdy, gdyż więcej tu już nie wrócę. Albo uwolnią mnie, albo też zaprowadzą tam, gdzie przygotowują ludzi do golenia. Wiesz przecież, gdzie trzymają brzytwę narodową.

Signor Cavaletto wyjął papierosa z ust. Był bardziej przejęty, niż można się było tego po nim spodziewać.

— Jestem — przy tych słowach monsieur Rigaud wstał — jes tem dżentelmenem kosmopolitą. Nie mam właściwie ojczyzny. Ojciec mój był Szwajcarem z kantonu Vaud. Matka moja była z pochodzenia Francuzką, z urodzenia zaś Angielką. Urodziłem się w Belgii. Jestem obywatelem świata.

Przybrał teatralną pozę opierając rękę na biodrze pod fałdami peleryny i zwrócił się twarzą do przeciwległej ściany, nie patrząc wcale na swego towarzysza. Wszystko to wskazywało, że odbywa próbę generalną swego wystąpienia przed sądem, który czekał go za chwilę; na pewno bowiem nie zadawałby sobie tyle trudu tylko po to, by poinformować tak mizerną osobę, jak Jan Baptysta Cavaletto.

— Mam trzydzieści pięć lat. Wiele podróżowałem i znam świat. Mieszkałem tu i ówdzie, zawsze jednak jako dżentelmen. Wszędzie traktowano mnie jak dżentelmena i okazywano mi odpowiedni szacunek. Gdyby chciano mi zarzucić, że żyłem z własnego sprytu, zapytam wówczas: a z czego właściwie żyją adwokaci? politycy, giełdziarze?

Gestykulował wciąż swą drobną, gładką ręką, jak gdyby miał w niej świadka swego szlachectwa, który już nieraz oddawał mu znaczne usługi.

— Przyjechałem do Marsylii przed dwoma laty. Przyznaję, że znalazłem się bez środków do życia, byłem bowiem po ciężkiej chorobie. Gdy waszym prawnikom, politykom, giełdziarzom zdarzy się, że zachorują, a przedtem nie zdążyli uskładać sobie pieniędzy, wpadają również w nędzę. Zatrzymałem się pod Złotym Krzyżem. Właścicielem tego zajazdu był podówczas pan Henri Barronneau, który miał co najmniej sześćdziesiąt pięć lat i odznaczał się bardzo słabym zdrowiem. Mieszkałem już w zajeździe od czterech miesięcy, gdy pan Henri Barronneau miał nieszczęście umrzeć. Jest to nieszczęście dość rozpowszechnione. Zdarza się ono dość często bez mojego udziału.

Ponieważ Jan Baptysta dopalił już papierosa do ostatka, pan Rigaud wspaniałomyślnie rzucił mu drugiego, Włoch przypalił go od swego niedopałka i palił dalej zerkając spod oka na towarzysza, który, pochłonięty swą tyradą, wcale nie zwracał na niego uwagi.

— Pan Barronneau pozostawił wdowę, która miała dwadzieścia dwa lata. Znana była z piękności, a przy tym (co nie zawsze idzie w parze) była rzeczywiście piękna. Mieszkałem nadal pod Złotym Krzyżem. Po pewnym czasie ożeniłem się z panią Barronneau. Sąd o tym, czy był to niedobrany związek, nie należy do mnie. Oto stoję tu mając na sobie piętno więzienia, mimo to jednak niektórzy być może uznają, że byłem dla niej bardziej odpowiedni niż jej pierwszy mąż.

Rigaud zachowywał się jak piękny mężczyzna — którym w rzeczywistości wcale nie był. Przybierał też pozy człowieka dobrze wychowanego — jakim w rzeczywistości również nie był. Wszystko polegało jedynie na tupecie i przechwałkach, ale w tych sprawach, jak zresztą w wielu innych, bezczelna pewność siebie osiąga częstokroć lepsze skutki niż istotne dowody prawdy.

— Tak czy owak, pani Barronneau uznała, że jestem jej godzien. Spodziewam się, że nikt nie zrobi mi z tego zarzutu?

Przy tym pytaniu wzrok jego padł na Jana Baptystę, który wobec tego energicznie potrząsnął głową na znak przeczenia i zaczął niezliczoną ilość razy powtarzać szeptem: — Altro, altro, altro, altro.

— Ale potem zaczęły się nieporozumienia. Jestem dumny. Nie twierdzę, że to szlachetny rys, wyznaję jednak, że jestem dumny. Poza tym moją cechą charakterystyczną jest dążenie do władzy. Nie potrafię ulegać, muszę panować. Niestety, majątek pani Rigaud zapisany był na jej imię. Tak postanowił w swym niedorzecznym testamencie jej zmarły mąż. Jeszcze bardziej godny pożałowania jest fakt, że pani Rigaud miała krewnych. Gdy krewni żony wtrącają się do spraw męża — dumnego dżentelmena, który z natury rzeczy stworzony jest do panowania — musi to wywołać niesnaski. Istniało zresztą jeszcze jedno źródło nieporozumień. Madame Rigaud była niestety odrobinę wulgarna. Starałem się poprawić jej maniery i nauczyć ją wykwintniejszego zachowania, ona jednak (znów pod wpływem krewnych) patrzała na te usiłowania niechętnym okiem. Między nami zaczęły wybuchać kłótnie, które stały się głośne w sąsiedztwie za sprawą plotek i oszczerstw, rozsiewanych przez krewnych pani Rigaud. Mówiono, że obchodzę się z panią Rigaud w sposób okrutny. Nic podobnego! Ktoś mógł co najwyżej widzieć, jak uderzyłem ją w twarz — nic ponadto. Mam lekką rękę i jeżeli nawet widziano, że karciłem panią Rigaud w ten sposób, to, zapewniam, czyniłem to niemal żartem.

Jeżeli żartobliwość pana Rigaud znajdowała odbicie w jego uśmiechu w tej chwili, to krewni pani Rigaud mogli twierdzić z całą stanowczością, że woleliby, aby karcąc tę nieszczęśliwą kobietę czynił to z całą powagą.

— Jestem wrażliwy i odważny. Nie szczycę się tym bynajmniej, stwierdzam po prostu, że wrażliwość i odwaga są to moje cechy charakterystyczne. Gdyby mężczyźni z rodziny pani Rigaud wystąpili przeciwko mnie otwarcie, umiałbym sobie z nimi poradzić. Wiedzieli o tym, więc też snuli swe intrygi potajemnie, w wyniku czego między mną a panią Rigaud dochodziło do częstych a pożałowania godnych starć. Nawet gdy potrzeba mi było drobnej sumy na osobiste wydatki, nie mogłem uzyskać jej bez utarczki — i to ja, człowiek stworzony do panowania! Pewnego wieczora spacerowaliśmy z panią Rigaud w najlepszej komitywie — mógłbym powiedzieć: jak zakochani — nad wysokim, urwistym brzegiem morza. Jakiś zły demon skusił panią Rigaud, aby wspomniała o swych krewnych. Usiłowałem dyskutować z nią na ten temat, zwróciłem jej uwagę, że ulegając namowom krewnych, powodowanych zawiścią i bezpodstawną niechęcią do jej małżonka, okazuje mi brak miłości i poczucia obowiązku. Pani Rigaud odpowiedziała na to ostrym tonem, ja również zacząłem się irytować. Pani Rigaud uniosła się, ja również się uniosłem i — sprowokowałem ją. Przyznaję to. Szczerość jest moją cechą charakterystyczną. Wreszcie pani Rigaud w ataku furii, który będę opłakiwał do końca życia, rzuciła się na mnie wydając gwałtowne krzyki (niewątpliwie te właśnie, które słyszano z pewnej odległości), podarła na mnie ubranie, wyrwała mi garść włosów, podrapała ręce, stratowała ziemię dokoła i w końcu skoczyła w dół, znajdując śmierć na przybrzeżnych skałach. Tak się przedstawia prawdziwy obraz wypadków, który złośliwość ludzka pragnie wypaczyć, twierdząc, iż usiłowałem wymusić na pani Rigaud, aby zrzekła się swych praw na moją korzyść, gdy zaś napotkałem jej stanowczy sprzeciw, zacząłem się z nią szamotać i — zamordowałem ją!

Odszedł do wnęki, w której wciąż jeszcze leżały rozrzucone liście winorośli, wziął stamtąd kilka liści i wycierając nimi ręce stanął plecami do światła.

— Cóż — zapytał po chwili milczenia — czy nic nie masz na to do powiedzenia?

— Brzydka sprawa — rzekł mały Włoch, który wstał i zaczął wycierać nóż o podeszwę, opierając się jedną ręką o ścianę.

— Co masz na myśli?

Jan Baptysta w milczeniu czyścił nóż.

— Czy chcesz powiedzieć, że niewłaściwie przedstawiłem sprawę?

— Al-tro! — odparł Jan Baptysta. Słowo to zabrzmiało teraz jak prośba o wybaczenie i miało znaczyć: „O, bynajmniej!“

— O co więc chodzi?

— Prezes i trybunał są tak niesprawiedliwi.

— Cóż — zawołał z przekleństwem Rigaud, nerwowym ruchem zarzucając sobie na ramię brzeg peleryny — niech mnie skażą!

— Doprawdy myślę, że tak właśnie zrobią — mruknął Jan Baptysta do siebie, pochylając głowę, aby wetknąć nóż za pas.

Żaden z nich nie odezwał się już więcej, chociaż obaj zaczęli przemierzać celę tam i z powrotem, siłą rzeczy mijając się co chwila. Pan Rigaud niekiedy przystawał, jak gdyby chcąc rzucić nowe światło na sprawę lub też wypowiedzieć jakąś gniewną uwagę, ponieważ jednak pan Cavaletto chodził wciąż miarowo tam i z powrotem swym zabawnym, rozkołysanym krokiem i ani razu nie podniósł oczu, wysiłki dżentelmena spełzły na niczym.

Po pewnym czasie odgłos kluczą przekręcanego w zamku sprawił, że obaj więźniowie zamarli w wyczekujących pozach. Następnie rozległy się głosy i kroki. Trzasnęły drzwi, głosy i kroki zbliżyły się, wreszcie na schodach ukazał się dozorca więzienny, za którym szedł oddział żołnierzy.

— Panie Rigaud — rzekł dozorca zatrzymując się na chwilę przy kracie z kluczami w ręku — zechce pan łaskawie wyjść.

— Widzę, że mam odjechać stąd z honorami?

— Hm, gdyby nie to — odparł dozorca — mógłby pan stąd odjechać w tak wielkiej ilości kawałków, że trudno byłoby potem zebrać pana do kupy. Przed więzieniem stoi tłum, który nie darzy pana miłością, panie Rigaud.

Przeszedł dalej, znikając więźniom z oczu, i otworzył kluczem a następnie odryglował niskie drzwi w kącie celi.

— Proszę — rzekł otwierając szeroko te drzwi i stając w nich — niech pan wyjdzie.

Wśród wszystkich odcieni białości nie znalazłoby się pod słońcem odpowiednika tej białości, która powlokła w owej chwili twarz pana Rigaud. Nie istnieję też wyraz oblicza ludzkiego podobny do wyrazu jego twarzy, z której każdego najdrobniejszego rysu widać było wyraźnie, jak bije oszalałe ze strachu serce. Zarówno bladość tę jak i teń wyraz zwykło się porównywać ze śmiercią, lecz różnicę stanowi tu owa głęboka przepaść, która dzieli zakończoną walkę od szczytowego punktu rozpaczliwego zmagania.

Rigaud zapalił od papierosa towarzysza nowego papierosa własnej roboty, wsadził go sobie w zaciśnięte żęby, nakrył głowę miękkim kapeluszem z szerokimi skrzydłami, znów zarzucił brzeg peleryny na ramię i nie zwracając już uwagi na signora Cavaletto wyszedł przez drzwi ńa boczny korytarz. Mały Włoch zaś ześrodkował całą swą uwagę na tym, aby się dostać jak najbliżej drzwi i wyjrzeć przez nie. Jak pojmane zwierzę zbliża się do odsłoniętego otworu klatki, aby rzucić okiem na wolność, tak też Jan Baptysta w ciągu tych kilku chwil usiłował zerknąć na świat rozpościerający się poza celą, dopóki drzwi nie zatrzasnęły się przed nim.

Żołnierzami dowodził oficer; tęgi, służbisty, niewzruszenie spokojny mężczyzna z obnażoną szablą w dłoni i cygarem w ustach. Kazał umieścić pana Rigaud w środku oddziału, z miną najzupełniej obojętną stanął na jego czele, zakomenderował: „Odmarsz!“ i cała grupa ze szczękiem i brzękiem ruszyła w dól po schodach. Drzwi trzasnęły, klucz zazgrzytał w zamku — i zdawało się, że przez więzienie przemknął promień niezwykłego światła, że powiało przez nie tchnienie świeżego powietrza, które jednak rozpłynęło się zaraz w nikłym wianuszku dymu, pozostawionego przez cygaro oficera.

Więzień, który pozostał teraz sam, przypominając wciąż jakieś dzikie zwierzę w niewoli — podrażnionego szympansa lub zaniepokojonego niedźwiadka — skoczył na występ, aby nie stracić nic ze sceny wymarszu. Gdy tak stał, obydwiema rękami kurczowo trzymając się kraty, do uszu jego dobiegł ryk tłumu. Wycie, okrzyki, przekleństwa, groźby, złorzeczenia — wszystko to zawierało się w tym ryku, chociaż (jak podczas burzy) nie można było rozróżnić żadnych słów — słychać było tylko narastającą falę wściekłości.

Pragnąc dowiedzieć się czegoś więcej, w podnieceniu swym coraz bardziej podobny do pojmanego dzikiego zwierzęcia, więzień zwinnie zeskoczył na podłogę, obiegł dokoła celę, znów wskoczył zręcznie na występ, chwycił za kratę i spróbował nią potrząsnąć, znów zeskoczył i pobiegł, znów wskoczył na górę, aby nasłuchiwać — i nie uspokoił się, aż odgłosy stały się coraz słabsze i wreszcie zamarły zupełnie w oddali. Iluż godniejszych od niego więźniów zaznaje podobnej udręki, która targa ich szlachetnymi sercami, a przecież, nikt o tym nigdy nie myśli, nawet najbliższe i najdroższe im osoby nie zdają sobie sprawy z ich katuszy. Więlcy królowie i władcy, co wtrącili ich do więzienia, na pewno nie wspominają o nich, gdy mkną beztrosko w powozach pod pogodnym słonecznym niebem, witani entuzjastycznymi okrzykami ludności, ani nawet wtedy, gdy umierają przykładnie we własnych łóżkach, wygłaszając przed śmiercią efektowne mowy. Nie wspomni też o więźniach bardziej służalcza niż najwierniejsi słudzy królewscy, uprzejma historia, która po śmierci balsamuje zawsze możnych tego świata.

Jan Baptysta, który mógł teraz wybierać sobie w obrębie celi dowolne miejsce, aby wprawiać się w sztuce zasypiania, kiedy mu się spodoba, położył się wreszcie na ławce, oparł twarz na skrzyżowanych ramionach i zapadł w drzemkę. Jego pokora, pogodne usposobienie, dobry humor, krótkotrwałe wybuchy namiętności, umiejętność zadowalania się suchym chlebem i twardym łożem, jego łatwy sen, jego porywczość i ruchliwość — wszystkie te cechy czyniły zeń prawdziwego syna kraju, który był jego ojczyzną.

Rażący blask zgasł nareszcie; słońce zaszło w szkarłatnej, zielonej i złotej aureoli; na niebie ukazały się gwiazdy, świetliki zaś nad ziemią poczęły je naśladować, podobnie jak czasem ludzie nieudolnie naśladują dobroć istot wyższego rzędu; długie, pokryte kurzem drogi i bezgraniczne równiny odetchnęły z ulgą, a na morzu zapanowała tak głęboka cisza, że szeptało ono tylko ledwie dosłyszalnie o czasie, gdy pocznie zwracać ciała topielców ukryte w jego odmętach.

Rozdział drugi

Towarzysze podróży

— Cóż, proszę pana, dziś już tam w mieście nie wrzeszczą tak jak wczoraj?

— W każdym razie nic dziś nie słyszałem.

— To może pan być pewien, że już nie wrzeszczą. Kiedy ci ludzie krzyczą, robią to tak, żeby ich słyszano wszędzie wokoło.

— Można to chyba powiedzieć o większości ludzi w ogóle.

— Ależ ci ludzie zawsze hałasują. Bez tego nie czuliby się szczęśliwi.

— Ma pan na myśli ludność Marsylii?

— Mam na myśli wszystkich Francuzów. Zawsze robią hałas. Co się zaś tyczy Marsylii, to wiemy przecież, co o niej sądzić. Marsylia puściła w świat najbardziej buntowniczą melodię, jaką kiedykolwiek skomponowano. Nie mogłaby istnieć bez aller i marchera dokądkolwiek bądź — ku zwycięstwu, na śmierć czy po prostu do piekieł.

Mężczyzna, który powiedział te słowa tonem dobrotliwej drwiny, z wyrazem najwyższego lekceważenia spojrzał przez parapet tarasu na Marsylię, po czym przybrał wyzywającą pozę, włożył ręce do kieszeni i brzęcząc w nich pieniędzmi zakończył swą tyradę krótkim śmiechem.

— Allons i marchons, rzeczywiście! Myślę, że lepiej by to świadczyło o tobie, Marsylio, gdybyś pozwoliła innym ludziom aller i marcher w swoich najzupełniej legalnych sprawach, zamiast więzić ich w kwarantannie!

— Tak, to dość przykre — zauważył jego towarzysz. — Ale dziś już nas wypuszczą.

— Dziś nas wypuszczą! — powtórzył pierwszy mężczyzna. — Fakt ten podkreśla tylko niedorzeczność calej sytuacji! Wypuszczą nas? A za co nas właściwie zamknięto?

— Muszę przyznać, że nie było po temu zbyt ważkich powodów. Ponieważ jednak przyjechaliśmy ze Wschodu, a Wschód jest ogniskiem i rozsadnikiem dżumy…

— Dżumy! — powtórzył pierwszy mężczyzna. — O to właśnie mam największą pretensję. Od czasu, jak tu przyjechałem, o niczym innym nie słyszę. Jestem jak człowiek zdrowy na umyśle, którego wsadzono do domu wariatów. Nie mogę znieść tej atmosfery podejrzliwości. Przyjechałem tutaj zdrów jak rydz, ale już sam fakt, że podejrzewano mnie o szerzenie dżumy, wystarczył, abym na nią zachorował. Dostałem więc dżumy — i mam ją dotychczas!

— Doskonale ją pan znosi, panie Meagles — zauważył z uśmiechem drugi mężczyzna.

— Nie. Gdyby pan wiedział, jak się rzeczy mają, na pewno by pan tego nie powiedział. Budziłem się co noc i mówiłem sobier: „Teraz już się zaraziłem, teraz choroba już się rozwija, teraz zginę, teraz urzędnicy marsylscy będą mieli nareszcie uzasadnienie dla środków ostrożności, które stosują“. Powiadam panu, wolałbym, żeby mnie przebito szpilką i przymocowano do tekturki w kolekcji chrabąszczy, niżbym miał nadal prowadzić takie życie, jakie tutaj prowadzę.

— No, no, panie Meagles, nie mów już o tym, przecież wszystko to już minęło — odezwał się pogodny głos kobiecy.

— Minęło! — powtórzył pan Meagles, który (choć bynajmniej nie miał złośliwego usposobienia) znajdował się w owym szczególnym nastroju, kiedy ostatnie słowo, wypowiedziane przez kogoś innego, stanowi coraz to nowy powód do obrazy. — Minęło! A dlaczego właściwie nie miałbym o tym wszystkim mówić, jeżeli nawet minęło?

Pani Meagles — bo ona to właśnie próbowała uspokoić pana Meaglesa — była, podobnie jak mąż, osobą przyjemnej powierzchowności, czerstwą i postawną, w wieku około pięćdziesięciu pięciu lat. Jej miła twarz typowej Angielki promieniała pogodą — zapewne dzięki temu, że pani Meagles spędziła znaczną część życia w swojskiej atmosferze zacisza domowego.

— Przestań się gniewać, tatusiu! — perswadowała. — Na miłość boską, pociesz się towarzysiwem Milusi.

— Milusi? — powtórzył pan Meagles wciąż jeszcze urażony.

W tej chwili jednak Milusia, która stała tuż za nim, dotknęła jego ramienia i pan Meagles od razu z głębi serca wybaczył Marsylii, wszystkie doznane krzywdy.

Milusia miała około dwudziestu lat. Była to urocza dziewczyna z gęstymi kasztanowatymi włosami, opadającymi w naturalnych lokach na ramiona; śliczna dziewczyna o szczerej twarzy i wspaniałych, wielkich, łagodnych i promiennych oczach, pięknie osadzonych pod czołem, świadczącym o dobroci i szlachetności. Była krągła, świeża i różowa, a na jej twarzy ozdobionej ślicznymi dołeczkami malowała się nieśmiałość i uległość. Ta najpiękniejsza w świecie słabość stanowiła szczytowy wdzięk, jakiego mogło jeszcze brakować tak ładnej i miłej dziewczynie.

— Niech mi pan powie — rzekł z ujmującą bezpośredniością pan Meagles, robiąc krok w tył i wysuwając Milusię naprzód, żeby zilustrować swe słowa — niech mi pan powie otwarcie, jak mężczyzna mężczyźnie, czy słyszał pan kiedykolwiek o talk wierutnym głupstwie, jak trzymanie Milusi w kwarantannie?

— Dzięki temu nawet kwarantanna stała się przyjemna.

— Tak — zgodził się pan Meagles — jest w tym bez wątpienia trochę racji. Wdzięczny jestem panu za tę uwagę. Milusiu, kochanie, najlepiej będzie, jeżeli pójdziesz z mamą i przygotujesz się do odjazdu. Urzędnik wydziału zdrowia przyjedzie niedługo razem z innymi błaznami w trójgraniastych kapeluszach, żeby nas stąd nareszcie wypuścić. Potem my wszyscy, byli współwięźniowie, mamy się zebrać i zjeść wreszcie znów mniej lub bardziej chrześcijańskie śniadanie, zanim każdy z nas wyruszy w swoją drogę. Tattycoram, nie odstępuj, proszę, swojej młodej pani.

Ostatnie zdanie skierował do pięknej, schludnie ubranej niewiasty o lśniących ciemnych włosach i oczach. Odpowiedziała lekkim ukłonem, odchodząc za panią Meagles i Milusią. Wszystkie trzy przeszły przez taras rozpalony od żaru słonecznego i znikły pod sklepieniem, od którego białości bolały oczy. Towarzysz pana Meaglesa, poważny ciemnowłosy mężczyzna lat około czterdziestu, stał w zamyśleniu wpatrując się w sklepienie, pod którym znikły panie. Gdy pan Meagles dotknął jego ramienia, mężczyzna drgnął.

— Przepraszam bardzo — powiedział.

— Nic nie, szkodzi — odparł pan Meagles.

Obaj w milczeniu przeszli się tam i z powrotem w cieniu muru otaczającego baraki kwarantanny zbudowane na szczycie wzgórza, pragnęli bowiem zażyć tej odrobiny chłodu, którą przynosił wiejący od morza nikły wietrzyk poranny. Po chwili towarzysz pana Meaglesa podjął znów rozmowę.

— Czy wolno zapytać — rzekł — jak jest na imię…

— Tattycoram? dokończył pan Meagles. — Nie mam pojęcia.

— Sądziłem, że…

— Tattycoram? — podpowiedział znów pan Meagles.

— Dziękuję bardzo… że Tattycoram to imię. Niejednokrotnie też zastanawiałem się nad jego oryginalnym brzmieniem.

— Widzi pan, rzecz w tym — rzekł pan Meagles — że pani Meagles i ja jesteśmy bardzo praktyczni.

— Nadmieniał pan to nieraz podczas miłych i ciekawych rozmów, które prowadziliśmy spacerując tam i z powrotem po tych kamieniach — rzekł tamten, a lekki uśmiech opromienił jego poważną, opaloną twarz.

— Tak jest, jesteśmy praktyczni. Pewnego więc razu przed pięciu czy sześciu laty, kiedy zaprowadziliśmy Milusię do kaplicy przy domu podrzutków — słyszał pan o domu podrzutków w Londynie? Instytucja analogiczna do zakładu dla podrzutków w Paryżu.

— Zwiedzałem ten zakład.

— Otóż pewnego razu, kiedy zaprowadziliśmy Milusię do tamtejszej kaplicy, aby posłuchała muzyki — gdyż jako ludzie praktyczni uważamy za swój obowiązek pokazywać jej wszystko, co zdaniem naszym może jej sprawić przyjemność — mamusia (tak zazwyczaj nazywam panią Meagles) wybuchnęła takim płaczem, że trzeba ją było stamtąd wyprowadzić. „Co ci jest, mamusiu? — zapytałem, kiedy udało nam się uspokoić ją nieco. — Patrz, kochanie, jak nastraszyłaś Milusię“. „Wiem o tym, tatusiu — odparła pani Meagles — ale właśnie z miłości do niej wpadło mi to na myśl“. „Co ci wpadło na myśl, mamusiu?“ „O, Boże, Boże! — zawołała pani Meagles znów wybuchając łzami — kiedy zobaczyłam, jak te ustawione w szeregi dzieci, które nigdy nie miały ojca tu na ziemi, zwracają się do naszego Wspólnego Ojca w niebiosach, pomyślałam sobie, że może jakaś udręczona matka przychodzi tu czasem i wpatruje się w te dziecinne twarzyczki. Może szuka wśród nich biedactwa, które wydała na ten nieszczęśliwy świat, a które nigdy nie doświadczy jej miłości, jej uścisków“, nie pozna jej twarzy, jej głosu ani nawet jej imienia!“ Był to dowód wielkiej praktyczności ze strony mamusi i powiedziałem jej to od razu. Powiedziałem: „Kochanie, to z twojej strony dowód wielkiej praktyczności“.

Towarzysz pana Meaglesa potwierdził to skinieniem głowy; na twarzy jego znać było wzruszenie.

— Zaraz więc nazajutrz powiedziałem jej: „Mamusiu, mam dla ciebie pewną propozycję. Sądzę, że przypadnie ci do gustu. Weźmy jedną z tych sierotek na pokojóweczkę dla Milusi. Jesteśmy praktyczni. Jeżeli zauważymy u niej jakieś wady, jeżeli nawet zachowaniem swym będzie się nieco różniła od nas, będziemy wiedzieli, na karb czego mamy to złożyć. Weźmiemy pod uwagę, że nie oddziaływały na nią dobroczynne wpływy, które nas urabiały — nie miała rodziców, rodzeństwa ani własnego domu, nie znała Kopciuszka ani Dobrej Wróżki“. Oto w jaki sposób Tattycoram znalazła się w naszej rodzinie.

— A samo imię…

— Do pioruna! — zawołał pan Meagles. — Zapomniałem zupełnie o imieniu. W zakładzie nazywano ją Harriet Pedel. Było to oczywiście imię nadane jej przez kierownictwo zakładu. Zmieniliśmy więc Harriet na Hatty, a potem na Tatty, gdyż jako ludzie praktyczni sądziliśmy, że pieszczotliwe imię będzie może dla niej nowością i — uważa pan wywrze zbawienny, łagodzący wpływ na jej charakter. Co się zaś tyczy nazwiska Pedel, to nie potrzeba chyba nadmieniać, że w ogóle nie mogło być o nim mowy. Boć przecie pedel to ucieleśnienie wszystkiego, czego pod żadnym warunkiem nie wolno tolerować, uosobienie pychy i arogancji urzędniczej wraz z tradycyjnymi frakami, kamizelkami i laskami, symbol tego, jak my, Anglicy, kurczowo trzymamy się absurdu, mimo że wszyscy od dawna już wiedzą doskonale, że to absurd. Może miał pan sposobność widzieć niedawno jakiego pedla?

— Nie. Jestem wprawdzie Anglikiem, ale ostatnie dwadzieścia lat spędziłem w Chinach.

— W takim razie — oświadczył z przejęciem pan Meagles dotykając wskazującym palcem piersi towarzysza — jeżeli może pan tego uniknąć, niech ich pan lepiej nie ogląda. Ilekroć widzę pedla, który w pełnym rynsztunku kroczy w niedzielę na czele szkółki dobroczynnej, odwracam się i uciekam, bo inaczej musiałbym go uderzyć. Ponieważ więc o nazwisku Pedel nie mogło być mowy, założyciel zaś domu dla biednych podrzutków, święty człowiek, nazywał się Coram, postanowiliśmy dać jego nazwisko pokojóweczce Milusi, Wołaliśmy na nią raz Tatty, to znów Coram, aż wreszcie połączyliśmy imię z nazwiskiem i teraz nazywamy ją zawsze Tattycoram.

Obaj mężczyźni znów w milczeniu przemierzyli taras tam i z powrotem, zatrzymali się na chwilę przy murze, aby spojrzeć w dół na morze, po czym ponownie rozpoczęli przechadzkę.