Magnesy serc - Helena Mniszkówna - ebook + audiobook

Magnesy serc ebook i audiobook

Helena Mniszkówna

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Kasia Zahojska – główna bohaterka powieści jest ambitną i uzdolnioną szlachcianką studiującą na politechnice. Po ukończeniu studiów zostaje żoną hrabiego Edwarda Zebrzydowskiego. Mężowi przeszkadza charakter pracy żony. W końcu porzuca i ją i majątek aby podróżować przez długi czas po świecie. Kasia czuje się bardzo samotna i zaczyna coraz więcej rozmyślać o swoim bliskim koledze ze studiów Andrzeju Dęboszu – mężczyźnie wprawdzie niższego stanu ale za to wielkiego umysłu. Czy Kasia będzie znów szczęśliwa u boku Andrzeja?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 299

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 36 min

Lektor: Emilia Strzelecka

Oceny
4,6 (15 ocen)
11
2
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Helena Mniszkówna
Magnesy serc
Warszawa 2016
Rozdział I

Okno pracowni Kasi było szeroko otwarte. Wczesny poranek wniknął do pokoju całą gamą woni i blasków.

Kasia oparta o poręcz fotela zapatrzyła się w jasny błękit nieba usiany runami białych obłoków. Przed nią na dużym stole rzucone leżały kartony z planami gmachów, pałaców, domów wiejskich i kamienic piętrowych.

Po chwilowym zamyśleniu wzięła do rąk jeden karton i patrzyła na niego dłużej, z uwagą. Za plan ten otrzymała nagrodę. Ponadto powierzono jej zbudowanie gmachu według tego planu. Dokonała dzieła sumiennie i była z niego naprawdę dumna. Ileż zapału włożyła w tę pracę, ile trudu i pragnień, ile niepewności, czy podoła temu pierwszemu dziełu, które było jej debiutem, uwieńczeniem jej pracy i wytrwałości.

Uśmiechnęła się dodając w myśli i „głupiego uporu” wedle opinii jej rodziny. Upór koleżanki przeistoczył się w dzieło monumentalne – powiedział jej Andrzej Dębosz na uroczystości poświęcenia gmachu.

Widziała teraz postać Dębosza zupełnie wyraźnie.

To był kolega! to człowiek! On rozumiał ją najlepiej. Czyż z jego pochwały nie czuła się najdumniejsza?

Objęła myślą przeżycia z czasów studenckich. Do wspomnień tych, tak niedawnych wracała zawsze z najwyższą radością i tęsknotą.

Wtedy czuła, że żyje.

A teraz?

Jest panią Edwardową z Zahojskich Zebrzydowską, dziedziczką na Kromiłowie i Pochlebach. Jakaś filisterska obrzydliwa wegetacja. Gorzej bo grzęźniecie w duchowej nicości. Tępota i szczególne, nieznane dawniej lenistwo. Brak woli, brak zapału i ten wybujały do przesady samokrytycyzm.

Powstała z fotela i ręce podniosła do góry, jakby chciała uchwycić uciekające pasemko wspomnień. Lecz ramiona jej opadły niechętnie, podeszła do okna, oparła się o futrynę i rzuciła wzrok w zielone głębie parku, ożywione jasnymi plamami kwiecistych klombów. Z daleka, w umyślnie wyciętej luce, wśród drzew, ujrzała skrawek pola złotego, na którym żniwiarze pracowali pochyleni z sierpami błyskającymi w słońcu. Hen, za polem na wzgórku widniały słomiane dachy wioski. Pióropusze dymu z kominów strzelały w górę błękitną mgłą.

Żniwa, pogoda, poranek, wieś, młodość i nuda – szepnęła niecierpliwie.

Wróciła znowu do stołu i spojrzała krytycznie na nowy karton przedstawiający plan dużego gmachu. Na kształtnych ustach młodej mężatki wystąpił kapryśny grymas.

Wzruszyła ramionami i poszła do łazienki. Zimna woda orzeźwiła ją, pluskała się długo, po czym zaczęła się szybko ubierać, z jakąś lepszą nutą w duszy. Razem z rumieńcem świeżości na twarzy, wniknął w jej serce ożywczy prąd i poruszył w niej krew do szybszego obiegu.

...Wszystko da się naprawić – myślała weselej. – Zacznę pracować koniecznie. Tę szkołę muszę zbudować tak jak pragnę.

A gdyby nie?

...Byłoby to niedołęstwem! Do tego się nie doprowadzę za nic!

Ubrana wbiegła jeszcze do pracowni i znowu rozpatrywała rysunek.

– To się naprawi!

Po śniadaniu wyszła na ganek. Podszedł do niej powoli duży pies wilk, i powędrował też za nią.

Za chwilę była już na drodze wiodącej na pole. Skręciła na łan, gdzie barwno było od jaskrawych strojów żniwiarzy. Podeszła blisko i pozdrowiła pracujących.

– Boże dopomóż!

– Bóg zapłać – odkrzyknęli chórem.

Kilka kobiet i jeden chłopak podbiegli do pani radośnie, otoczyli ją pękiem kłosów żytnich.

Podziękowała im serdecznymi słowami i zaprosiła całą grupę żniwiarzy na wieczór do dworu, na poczęstunek. Dziękowali ochotnie całując ją w rękę z uśmiechami życzliwymi.

– Pani dziedziczka już na nogach, no, no! A toż dopiero niedawno słoneczko wstało. Jeszcze i rosa całkiem nie opadła – wołała jedna z kobiet, zgarniając sierpem dużą przygarść zboża.

– Pani dziedziczka ranny ptaszek – zawołała druga zażywna kobieta, błyskając dowcipnymi małymi oczkami.

– A to opowiadał nam Jurasek ze dwora, że pani dziedziczka cięgiem coś kreśli a kreśli na papierze. Myślał, że to jakie święte obrazy i raz zakradł się do pokoju pani dziedziczki, patrzy, a tu same jakieś krychy wielgachne, ni to ściany, ni to schody. Nijak nie rozebrał co to takiego. Ale ja tak myślę, że to będzie kościół, bo my słyszeli, że pani dziedziczka uczyła się na jenżyniera od budowania kościołów.

– Ot kiedy Marcycha rozgadała się to rozgadała – burknął starszy chłop wiążąc snopki. – Pani dziedziczka taka wielga pani i będzie pewno domy albo i kościoły budować. Co durny Jurasek naplótł to baby wierzą i ozorami mielą.

– My jeszcze mielema, a Sulej to już i tego nie potrafi, bo za stary jako te dziurawe sito – zaśmiała się Marcycha.

– Dlaczego ja nie mam gadać, kiedy pani dziedziczka słucha rada i sama się nieraz pośmieje z nami. Pani dziedziczka to jest jak ta zorza na niebie.

– Oj to, to! prawdę teraz rzekła, co zorza to zorza! – odezwało się parę głosów.

Marcycha ujęła się pod boki i zaczęła prawić rada z pochwały.

– I dziwować się trzeba, że pani dziedziczka wychodzi z jaśnie panów, a taka jest jakby ot, nasza, wsiowa, swoja własna, a dobra, a miła... że już i nie wypowiedzieć! Szkoda tylko... My tak często gadamy sobie, że szkoda... że...

– No już, no już! – niech pani Marcycha język za zęby schowa – warknął Sulej niechętnie.

– A cóż to pani dziedziczka niby nie kobieta, niezamężna! Sulej widzę zgłupiał do reszty. Widzita go!

– Ej, nie zgłupiał, ino więcej wiem od Marcychy, kiedy można ozorem chlapać a kiedy nie.

Kobieta zmieszała się trochę.

– Ano, toć ja nic złego! Chciałam jeno rzec, żeby się pani dziedziczce dzieciątko przydało. Zawszeć byłoby weselej we dworze... A tak co?... Aż i dziwno! Pani dziedziczka młodzieńka kiej ten kwiatek na łące, już dwa lata za mężem i nic, żadnej uciechy. Musi to jaśnie pana...

Sulej trącił kobietę w bok, dawał jej znaki milczenia.

– O, widzita ludzie, jaki ci Sulej skromny! – zaśmiała się baba. – A kiej sam się ożenił, to jeszcze jednych chrzcin nie wydychał a już były drugie.

– Dlatego Marcycha odstraszyła od nas panią. Ot i odchodzi.

– Bywajcie zdrowi kochani! Idę do żniwiarek, więc mi pilno – rzekła młoda pani, widząc zmartwiałe miny Marcychy i Suleja.

– Niechże ta pani dziedziczka nie gniewa się na mnie. Wiadomo, że mam paskudną gębę!

– Nie gniewam się, nie! – odrzekła Zebrzydowska z uśmiechem i odeszła.

– Gęba to gęba! – sarknął Sulej. – Cheba trza miarkować co się gada i z kim. A bolączka nikomuj nie smakuje. Co nama do dziedzicowych dzieci? Ha!... Będą czy nie będą, nie nasza sprawa, nie trza tykać i jaśnie pana.

– Jak to broni chłop chłopa! Widzita ludzie? A pewnie, że to wina jaśnie pana nie zaś onego kwiatuszka, co już ze troje dziecioków mogłaby mieć.

– Pewnie! Może i z mendel! Czemuj nie! Babski ozór na wszystko je gotów, a osobliwie taki prześcipły jak Marcychy. Jaśnie państwo to je jaśnie państwo i tyła! Sulej rozumie? – wrzasnęła zaperzona nagle baba. – Cóż to jaśnie państwo mają tak samo dzieci sypać kiej z rękawa jak u Suleja w chałupie? Cóż to dwa lata znaczy? Sulej myśli, że już we dworze nic się nie urodzi? Cóż to niby dziedziczka taki stary grzyb jak Sulejowa a jaśnie pan to niby taki suchar, jak Sulej?

– Tfu! – splunął chłop flegmatycznie i schylił się nad sierpem nie uważając już na rozkrzyczaną kobietę.

Śmiech powstał wśród żniwiarzy. Dogadywano Sulejowi i Marcysze, ale ona nikomu nie dała się przegadać.

Młoda Zebrzydowska szła dalej z trochę cierpkim grymasem na ustach. Szpicrutą biła się po bucikach nerwowo. Usłyszała z daleka śmiech żniwiarzy. Drgnęła. Była pewna, że śmiali się z dowcipów Marcychy. Ściągnęła brwi. Chwila gniewu i jakby bólu. A wnet uśmiech ironiczny skrzywił jej twarz. Usta zacisnęły się.

– Sfera Dębosza – wyrzekła głośno.

Szpicruta mocniej uderzyła parokrotnie o wysokie cholewy dziedziczki Kromiłowa i Pochlebów.

– On pochodzi z nich... Andrzej Dębosz!... Chłop!...

Brwi Kasi zbiegły się nad czołem w linię lekkiej ironii. Oczy zmrużyła, chcąc przyćmić zjawiającą się w nich postać Andrzeja. Lecz postać ta rozrosła się w jej wyobraźni ze zniewalającą siłą. Twarz młodej kobiety przybrała inny wyraz. Rozprostowały się ciemne łuki brwi, oczy błysnęły pogodą i uśmiechem. Wspomnienie Dębosza nasunęło znowu słoneczne wizje życia studenckiego, niezapomnianych, najdroższych czasów.

Przeplatały je niemiłe kolizje z rodziną własną, która potępiała dziwactwo Kasi „z tą politechniką”.

Kasia prowadziła z rodziną zaciętą walkę i zwyciężyła. Pozostawiona samej sobie zarabiała korepetycjami na naukę i życie. Pracowała i mieszkała jak najskromniejsza studentka, cierpliwie słuchając wiecznych wymówek rodziców i brata. Była stanowcza. Żadne wpływy godzące w jej umiłowaną pracę nie zdołały jej do niej zniechęcić. Przeciwnie, umacniała się w postanowieniu swoim i dopięła celu.

Skończyła politechnikę z odznaczeniem, zdobyła dyplom inżynierski...

Dębosz był tym, który zawsze w najgorszych chwilach stał przy niej mocny i niezłomny w przyjaźni. Jej duchowy opiekun i kolega. I niby brat rodzony wspierał ją w momentach zniechęcenia lub osłabienia woli. Ileż razy Dębosz pomagał jej materialnie, gdy bywała bieda prawdziwie studencka.

Ile razy niby niechcący, przeczuciem wiedziony, wybawiał ją z kłopotów, gdy nie miała na zapłacenie komornego. A ilokrotnie pomagał jej w pracy, w wykonaniu planów gdy biedziła się w trudnych dla niej wyliczeniach lub wymiarach technicznych. Zawsze spokojny, skupiony, niemal zimny przy pracy, był doskonałym kompanem chwil swobody i skromnej zabawy.

Trzeźwy umysł jego nie podlegał nigdy pesymistycznym nastrojom. Był optymistą, patrzącym na świat i ludzi wzrokiem pogodnym, zabarwionym poezją szczerą bez egzaltacji.

– Jędrek ma chłopski rozum – mówili o nim często koledzy. – Nie obrażał się, przeciwnie, lubił to określenie i często sam je stosował: „mój chłopski rozum radziłby to i to” – mówił przy jakichś okazjach zupełnie naturalnie, bez przybranej sztucznie skromności. I zdarzało się najczęściej, że wszyscy go słuchali, idąc za jego radą. Nie okazywał z tego powodu dumy, nie starał się o przewagę nad kolegami posiadając ją jednakże prawie nieświadomie. Lubiany i ceniony miał i zawziętych wrogów, którzy nie mogli mu darować, że jest chłopskim synem. Na tym tle urabiana opinia o Andrzeju często krzywdziła go. Wiedział o tym, lecz się tym nie przejmował, nawet nie sądził źle swoich nieprzyjaciół. Tylko nie narzucał się im. Ale za to dla tych, którzy okazywali mu zaufanie, był oddany całym sercem z poświęceniem samego siebie.

Wybitnie zdolny wyróżniał się spośród kolegów. Nazywano go – molem książkowym, gdyż ciągle szperał w bibliotekach, był niezwykle oczytany. Wiedzę czerpał pełną garścią i zawsze wedle siebie za mało umiał.

Przystojny i silny, żywy i energiczny, podobał się kobietom, żałowały zawsze tylko, że to chłop. Niejednokrotnie Kasia słyszała takie żale i wówczas drażniły ją.

O rodowodzie Dębosza nie myślała wcale, było jej to obojętne. Lubiła go, wierzyła mu, często imponował jej mocą charakteru lub inteligencją. Jego zdolności wzbudzały w niej podziw, o resztę nie dbała. Gdy nasunęła się myśl, że Andrzej jest chłopem, synem gospodarza wiejskiego na zagrodzie, nie zrażała się do niego.

A dziś? Skąd ta myśl nagła i przykra, że on pochodzi z takich oto ludzi jak Marcycha, Sulej...

Kasia Zebrzydowska zatrzymała się nad głębokim rowem drenowym. Stoki rowu obrosłe były gęsto kwiatami polnymi i zielem, wysokie brzegi wznosiły się falisto na kształt pagórków, płaskich u góry. Na jednym z nich pokrytym gęsto macierzanką Kasia rozciągnęła się całą długością. Ręce zarzuciła za głowę i splotła elegancko obute nogi. Krótkie, faliste włosy połyskliwe jak mahoń rozpadły się na wonną zieleń macierzanki, wyglądając na tej podściółce jak zastygłe strugi starej miedzi. Oczy brązowe, pełne złotawych iskierek podniosła do góry i śledziła płynące na błękitach zwały obłoków. Cisza była tu bezmierna a jednak gwarno. Nad samą prawie głową Kasi dzwonił skowronek radośnie, i unosił się wyżej i opadał i trzepotał drobiazgiem skrzydełek, aż zanosząc się świergotem. Gdzieś z oddali odpowiadał mu drugi, on czy ona? Dokoła brzęczały pszczoły opadając na polne kwiaty, ciężarem pełnym słodyczy. Bąk huczał basem skurczony i zły. Jak kulka brązu toczył się tuż nad ziołami, a gdy wpadł w zielone puchy traw, bzyczał wściekle i kręcił się jak opętany. Gdzieś z daleka słychać było beczenie owiec. Zresztą pola same przez się wołały i śpiewały różnymi tonami do duszy wrażliwej, która głosy natury rozumie i odczuć potrafi.

Kasia zasłuchała się w tej wyłącznej gwarze przyrody. Usta jej lekko rozwarte chłonęły tę rzeźwość powietrza z rozkoszą. Całe jej ciało młode, smukłe, prężne miało w sobie siłę i urok przyrody. Upalne słońce ozłacało jej młodą nieco opaloną twarz. Postać jej wyglądała dziwnie zgodnie z fizjonomią pól, była jakby wykończeniem ich kwiecisto-zbożnej roztoczy.

Marzyła.

Ale marzenia jej na razie posiadały inne tło niżby się mogło zdawać, patrząc na tę młodzieńczą istotę kobiecą wśród kwiatów i złotych pól, w upalnym dniu letnim. Przed oczami Kasi snuły się obrazy jej prac dokonanych i zamierzonych. Trzeźwą analizą wywołany budził się gorzki wyrzut za marnowanie czasu i za żywot filisterski, który rozleniwiał, a nawet czasem był jakby wypoczynkiem dla nieustannej targaniny nerwów. Czyż z taką jałową pustką w duszy można trwać długo? Czyż zanik celów własnych może się wypełnić przez szych życia, pozornie błyskotliwy a tak naprawdę ciasny w rozmiarach? Dławił on każdy śmielszy rozpęd duszy, stęsknionej do czynów.

I dlaczego los chciał by te przestrzenie roztaczające się przed jej dziewiczą jeszcze wyobraźnią przyćmione zostały tak nagle, przez postać męską, niespodzianką życia. Czyż marzyła kiedy o takim zakończeniu swej samodzielnej pracy? Borykała się z przeciwnościami, poszła swoją drogą, wiedziona ideą i wolą po to, by oczy mężczyzny odwróciły prawie brutalnie drogowskaz jej życia w zupełnie innym kierunku. Czy w tym jest pierwiastek jej kobiecości mszczącej się za swe prawa odwiecznie uświęcone, czy też jest to dowód słabości jej duszy i woli?... I serca, które tak nieoczekiwanie dla niej samej uległo urokowi mężczyzny?

Zagadka! Zapewne dla wielu kobiet łatwa do rozwiązania, dla Kasi niepojęta. Ale dopiero teraz.

– War!...

Usta młodej kobiety wypowiedziały to imię bezwiednie, jakby echo myśli rzuconej w przestrzeń. Ale imię to zabrzmiało obojętnie, z odrobiną zdziwienia, że to samo imię tak niedawno tak bardzo odmienny posiadało dźwięk.

– War!...

Ten sam! świetny, porywający... Jakiż był urok tego człowieka, że zdołał tak łatwo, bezkrytycznie unieść ją w ów, znienawidzony już przez nią świat kabotyństwa, och, nawet kołtuństwa, w masce, niezasłaniającej dostatecznie parafiaństwo duchowe i małostkowość. Wróciła do nich – przez niego. On ją powrócił „towarzystwu dobrze myślących i dobrze urodzonych”.

Odzyskali ją!

Zatracona była „w nowoczesnym bałaganie przewróconych głów, w atmosferze cyganerii i spelunki” a oto on, War Zebrzydowski, wyrwał ją z tych okropności i oddał sferze taką, jaką powinna być z urodzenia i praw – wielką panią. Krew błękitna mści się za odstępstwo swych pupilów, skoro chwilowy bunt uniesie ich za daleko, lub wraca łaskawie marnotrawne dzieci na swe tradycyjno-dostojne łono. Kasię Zahojską, marnotrawną córę, krew błękitną, przygarnęła wyjątkowo uprzejmie, dając jej w nagrodę za powrót, świetną oprawę w roli Edwardowej Zebrzydowskiej. Ale Kasia triumfalny swój powrót odbyła bez skruchy ani pokory, raczej chmurnie. Lecz że była wówczas zapatrzona w oczy Wara i pod ich narkozą, przeto nikt nie zauważył tego. Kasia przeciągnęła się trochę leniwie, rozkrzyżowała ramiona. Westchnienie głębokie wydobyło się z jej piersi, oczy przyćmiły się rzęsami od nadmiaru blasków.

– Ach, wszystko to było! było! było!... – zawołała głośno z odcieniem niecierpliwości.

Poczuła ciepło na kostkach nóg. To łeb psa wilka tulił się do niej pieszczotliwie i ogrzewał jej stopy.

– Rex, poczciwy Rex!

Pies zaskomlał radośnie i jął lizać jej rękę. Pogładziła smukły łeb, po czym ocierała mokrą dłoń o puchy macierzanki, którą jęła rwać pełną garścią. Rzucała ziele na łeb psa. Pęki wonne przytulała do swojej rozgrzanej na słońcu twarzy, chłonąc silny, aromatyczny zapach z lubością.

Wtem Rex poruszył się niecierpliwie i nastawił uszy ostre jak lejki. Warknął groźnie. Kasia w jednej chwili podniosła się. Nikogo nie było, tylko kłosy dojrzałego żyta przed nią chwiały się lekko, szeleszcząc. Ale Rex wstał na nogi i cały skupiony wpatrzył się w złotą otchłań zboża. Drżał.

– Kto tam? – głos Kasi zabrzmiał groźnie.

Kłosy poruszyły się gwałtownie, pies skoczył naprzód. Kasia wstrzymała go. Z masy kłosów wychyliła się jasno lniana główka chłopięcia kilkunastoletniego. Błękitne jak chabry oczy patrzyły na Kasię śmiało. Pacholę w białej świtce trzymało coś przy piersiach bardzo troskliwie.

– Tomek, co ty tu robisz, niebożę? Podbiegł i przykucnął przy nogach pani.

– Kuropatwę skaleczyli kosą albo sierpem. Ot, już ledwie zipie. Kasia wzięła w rękę skrwawionego ptaka, obejrzała pilnie. – Kona biedula, nic już z niej nie będzie...

Chłopcu łzy trysnęły z oczów. Pochylił głowinę tuż nad ptakiem, tak, że włosy jego obsypały dłoń Kasi. Snadź obyty był z panią i w przyjaznych stosunkach.

– O, o, jakie coś sine zachodzi na oczy!... Już nic nie pomoże, już nic? – szepnął z bólem, patrząc na kuropatwę żałośnie.

– To moja wina, że ona umiera, to beze mnie.

– Dlaczego przez ciebie?

– A bo, a bo – jąkał się zawstydzony – jak ja ją znalazł to trza było ratować, a ja...

– Cóż ty robiłeś...

Spuścił oczy i milczał. Spod powiek kapały mu łzy. Kasia ujrzała w jego dłoni mały, szary przedmiot i ostrożnie wzięła go w rękę.

– A!! Z czegoś to zrobił?... z gliny?...

– Juści...

– Patrząc na tę kuropatwę?

– No, juści...

Młoda kobieta przyglądała się uważnie wyrobionym doskonale z gliny kształtom ptaka, który konał w jej dłoni. Zdziwiła się.

– Dziś to zrobiłeś? – Patrzyłem na nią i... lepiłem.

– Ach ty, mały rzeźbiarzu!... Ciągle tak sobie lepisz. Co?...

– Cięgiem.

– Przecie to jest wyborne! – szepnęła Kasia, obracając w ręku mokrą jeszcze, ze zwykłej gliny podobiznę kuropatwy. Cały kształt ptaka nawet pióra, dziobek i oczy były wykonane z drobiazgową starannością i talentem wyraźnym.

– La Boga już po niej!... – krzyknął chłopczyna. – Ja ją niósł do rowu, żeby wodą oblać ranę, a ot i już po niej!

Rzewne, obfite łzy zrosiły bladą wynędzniałą twarzyczkę. Kasia patrzyła na niego długo i pilnie. Dziwne uczucia budziły się w jej duszy.

Tomuś pieścił martwą kuropatwę i płakał nad nią a Kasia Zebrzydowska obracała w rękach ostrożnie glinianego ptaszka. Znowu nie wiadomo skąd nasunął się jej na myśl Andrzej Dębosz. Przyszło wspomnienie jego słów, z jakiejś rozmowy.

– „Są wśród nas siły i talenty ukryte, jak cenne minerały w ziemi. Ale rzadko kiedy szczęśliwy kilof losu wydobędzie je na jaw a i wtedy jeszcze nie zawsze dadzą się one oszlifować tak, by wydały z siebie istotny swój blask i wykazały wartość swej treści”.

Kasia spojrzała na chłopca z uśmiechem.

– Tomuś, po co ty to zrobiłeś? – wskazała na glinę.

– Czy ja wim?... Tak coś...

– Coś ci każe lepić, tak?

– Juści, palce chcom same...

– Aha, palce chcą! A dużo już zrobiłeś takich rzeczy?

– Ojej!... We schowku mom tego niemało.

– W jakim schowku?

– A w polu! Chłopak ożywił się.

– Na starych norach lisich som takie wielgachne dziury, to sobie tam składam co ulepię.

– Czemuż nie w chałupie?

Chłopak spuścił nisko głowę. Szepnął zawstydzony:

– Tatulo bijom!

– Aha, tatulo biją? Twój tatulo to Maciej Kostrzewa, tak?

– Noo!... Chodzom do dworu na zarobek.

– Znam twego tatula. A ty co robisz?

– Gęsi wsiowe pasę.

– A dobrze ty je pasiesz. Co?... Pacholę zaśmiało się swobodnie.

– Czasem tak, a czasem ni.

– Jak coś lepisz, to gęsi idą w szkodę.

– No juści, że tak.

– Zaprowadźże mnie do swojej schowki.

– Tam wielgie jamy, kamienie.

– No to przynieś mi swoje roboty do dworu.

– Do dworu? Bojam się! Straśnie się bojam.

– Mnie się boisz?

– Ni, ino jaśnie pana dziedzica.

– Pana nie ma we dworze.

– Eee... bojam się. Lokaj przepędzi. Jurasek tyż nie dopuści...

– Więc chodź, pójdziemy na nory.

W kilka chwil potem Kasia Zebrzydowska, siedząc na kamieniu, przy piaszczystych osypiskach oglądała z zaciekawieniem różne figurki lepione z gliny, lub wystrugane z drewna. Były tam psy, ptaki, owce, krowy i kwiaty. Jeden przedmiot wywołał okrzyk zdziwienia młodej kobiety i jednocześnie parsknęła śmiechem.

– Cóż to, to jest?... Pacholę milczało.

– Czekaj, to przecie karbowy Zadorek!

– O la Boga, to pani dziedziczka poznała? La Boga!... On ci to jest juści, kiej krzyczy na ludzi.

– Wyborne, doskonałe – śmiała się pani – doskonała karykatura Zadorka. Nadzwyczajne! A pokaż tamto. Co tam chowasz przede mną? Pokaż zaraz Tomuś, słyszysz?

– Kiej nie śmiem!

– No, pokaż...

Wzięła z rąk zaczerwienionego chłopca figurę wystruganą z drewna i zdziwiła się szczerze.

Była to miniaturowa jej własna sylwetka na koniu. Obok na podstawce z drewna stał Rex. Figura konia i jej własna postać były uchwycone widocznie z daleka, z taką zadziwiającą wypukłością, że podobieństwo rzucało się w oczy od razu. Twarz była do połowy odwrócona ale zarys części profilu był wprost zdumiewający, podobieństwo uchwycone niejako migawkowo lecz wybornie.

– Kiedy to zrobiłeś – spytała.

– Dawno!... Teraz tom ulepił Matkę Boską z parku dworskiego, co to ją widać ode drogi, kiele świercyny.

Kasia wzięła w rękę figurkę Matki Boskiej Łaskawej i badała ją długo. Oblicze wyrobione z gliny ze starannością, podobieństwo niemal zupełne.

– Czy byłeś przy tej figurze? Chłopak zmieszał się.

– Rankiem o świcie, kiej we dworze spali. Zakradłem się w świerki i... ulepiłem. Strasznie piękna je ta figura. Nie mógł wytrzymać, żeby ją nie ulepić; ale się okropnie bojałem.

Zebrzydowska patrzyła teraz na pacholę długo i poważnie. „Są pośród nas siły i talenty ukryte jak cenne minerały w ziemi”... – szeptały jej w duszy słowa Andrzeja Dębosza.

Rozdział II

Lipcowe popołudnie lało słoneczne strugi ciepła na park w Kromiłowie. Gęstwiny drzew i krzewów zatopione były w blaskach. Na zielonych trawnikach spacerowały wielkie pawie. Rozwite ich ogony mieniły się tęczą jak trzęsienia zdobne w klejnoty. Ich krzyk ostry i przeciągły mącił niekiedy ciszę. Gruchające gołębie milkły po wrzasku pawi jakby wystraszone. Ze stawu okolonego gęstą rzęsą trzcin dochodziło monotonne kumkanie żab. Świergot ptaków umilkł, wszystko otulał sobą i przyciszał upał, którym dyszało słońce jaskrawe i pełne żaru.

Drzewa stały ciche w tej gorącej kąpieli. W dużej naturalnej altanie pod rozłożystymi kasztanami leżał Rex rozciągnięty na chłodnej ziemi i patrzył pobłażliwie trochę a trochę sennie na swoją panią, która pomimo upału siedziała opodal przy stoliku, pod dużym parasolem w błękitne i żółte pasy. Parasol na wysokim kiju rzucał cień lekki na stolik i na sztalugi, przy których Kasia Zebrzydowska nakładała farbami rysunek, przedstawiający dwór kromiłowski, widoczny z daleka, spoza kwietników. Obok siedział Tomek Kostrzewa rozpromieniony, lepił z gliny konia z dżokejem, patrząc na piękną rzeźbę w marmurze stojącą na stoliku.

Jasna czupryna chłopca spadła mu na czoło, oczy świeciły blaskiem szczęścia i zachwytu. Był pochłonięty pracą, oddany jej, wyglądał jak w ekstazie. Zebrzydowska często spoglądała na chłopca uważnie, badając postępy jego roboty. Zaciekawił ją ten domorosły artysta, widziała w nim zapał i talent. Odczuwała iskrę Bożą, ukrytą, ale wyłaniającą się już wyraźnie z popieliska jego bytu i warunków. Wykończając swój rysunek myślała o tym, jak kształcić Tomusia, jak zrealizować powzięte postanowienie, by temu chłopcu dać możność wykorzystania talentu. Zapaliła się do tej myśli, lecz rozważała trzeźwo, czy podoła zadaniu tak, by doprowadzić ideę swoją do końca, by zrobić z Tomka artystę, o ile jest nim istotnie i o ile talent jego będzie się rozwijał twórczo. Ale czy wytrwa w postanowieniu? Nic jeszcze chłopcu nie mówiła o swych planach. Tymczasem wzięła tylko Tomka do ogrodu jako jednego z ogrodniczków i po kilka godzin dziennie pozwoliła mu oddawać się ulubionej pracy lepienia i rzeźbienia z drewna. Dostarczyła mu materiałów potrzebnych, dawała modele a on wyczekiwał godzin pracy wdzięczny i radosny. W ogrodzie pracował, grabił, zwijał się jak mógł, zaprzątnięty jedynie myślą o swych lepiankach i wycinaniach z drewna. Marzył o nich w dzień i śnił w nocy. Gdy zbliżała się godzina oznaczona, był już zawsze dużo wcześniej na stanowisku i zabierał się do roboty gorączkowo.

Kasia, widząc zapał chłopca pozwalała mu dłużej zajmować się jego robotą, co go uszczęśliwiało. Wolał to, niż czytać przed panią, gdyż dukał niemożliwie i wstydził się tego, bo wszakże uczęszczał do szkoły ale nie był zbyt pojętnym uczniem. Gdy wieczorem odchodził do domu, szedł zawsze z westchnieniem, oglądając się na dwór.

Kasia widziała to wszystko i zastanawiała się niekiedy, czy nie postępuje fałszywie, bałamucąc chłopca. Czy to dla niego nie będzie zgubny wpływ? Co z niego w ogóle wyrośnie? Zadawała sobie i teraz to pytanie, patrząc jak spod palców pacholęcia tworzyła się podobizna dżokeja na koniu modelowana doskonale z marmurowego pierwowzoru.

Kasia odrzuciła pędzel i paletę i odsunęła się z krzesłem od stolika. Na ten ruch Rex czuwający w cieniu kasztanów zerwał się i podbiegł do pani z takim impetem, że trącił głową stolik. W jednej chwili gliniana figura konia stoczyła się na ziemię i rozpadła w kawałeczki. Chłopak stanął zmartwiały, ręce załamał i blady patrzył na cząstki swego dzieła prawie ze łzami w oczach. Ale wnet oprzytomniał, rzucił się, zebrał glinę i całą tę bezkształtną masę położył na stoliku. Spojrzał na marmurowy posążek i rzekł z zaciętością:

– Żeby z tego to by się nie rozwaliło bo ciężkie i twarde. Westchnął z pełnej piersi.

– Chciałbyś kuć w marmurze, co? – spytała Zebrzydowska.

– La Boga, a toż bym cheba oszalał z radości.

– Na to trzeba się długo uczyć, to nie takie łatwe jak z gliny.

– Tyło to, że inna robota, ale to samo po prawdzie.

– Jak to rozumiesz?

– Czy ja wim, ale myślę tak, że to robię ręką, tyło palcami, a tamto trza narzędziem, młotkiem abo dłutkiem czy jak? Ja zrobię pług z gliny a kowal wykuje go na kowadle z żelaza, to i z kamienia toż samo.

– A chciałbyś takie rzeczy robić?...

– Już by myślał wtedy, że la mnie cały świat! już by nic więcej nie chciał ino żeby tak wyrabiać z kamienia ot takiego jak ten – odrzekł z błyszczącymi oczami, wskazując na marmur.

Pochylił się nad bryłką gliny.

– Trza to zacząć na nowo.

– Nie sprzykrzy ci się to samo lepić drugi raz?

– I... gdzie tam, przecie to nie było gotowe jeszcze. Taki ten koń piękny, że muszę go zrobić. A to ci stało, kiej mur – patrzył z podziwem na grupę z marmuru. Glina to się rozpadnie i tyło, miętka robota!

Westchnął znowu.

– Czegóż tak wzdychasz ciężko? Zrobisz na nowo tego konia i będzie.

– Co ta z tego?

– A cóż byś chciał?

– Czy ja wim? tak cości me rozpiera, że leciałbym gdzieś a coś chytał a sam nie wiem co i gdzie. Cości takiego we wnątrzu mom.

Zamyślił się smętnie.

Stara Marcycha Żulakowa gada na mnie, że ja niesamowity, czy jak. Rzekła, że trza me odczynić, bo we mnie złe siedzi i trza go wygnać, przez to odczynienie. A czy ja wim może i siedzi to złe. Ino że ja złego nie czuję, tyło czasem...

– Co... czasem?

– Czasem me coś dokucza jakby jaki ktoś drugi beł we mnie. Gdzieś ta mnie taszczy naprzód, niby na przełaj, wyrywa, że i nie pojmiesz, musi tak to i jest, że ja niesamowity. W szkole tyż mnie nazywają nieładnie.

– Jakże cię nazywają?

– Odmieniec albo dłubek, że to niby wyrzynam z drewna i lepię z gliny. Tak me przezywają a wyśmiewają, że aż czasem do bicia by się brał żeby już przestali kpinkować.

– No, a nauczyciel pozwala na to?

– On sam pierwszy się wyśmiewa. Raz to me zawołał na całą klasę „Tomek bzdura, lepifigura”. Wszystkie się zaczęli śmiać i tera tak me wołają: „bzdura, lepifigura”. Cierzpliwie słucham, ale jak kiedy dojmie za wiele to...

– To cóż zrobisz?

– Spierę chłopaków po pyskach i tyło.

– A dasz radę?

– Ojej! niektórym poredzę łatwo a od tych co by mnie dali radę... ucieknę.

– To widzę, że z ciebie zuch nie lada.

– Ii... gdzie tam! Ja się ich bojam, bo oni chcą się dobrać do moich schowek i porozbijać moje lepidła. Jakby wytropili, że one som na norach to już i po nich.

– Przynieś je tu, do dworu. Tomek zmieszał się.

– No cóż, nie chcesz?

– Tak mi się widzi, że już wtedy nie bedom moje własne.

– Jak to? Twoje będą, nikt ci ich przecież nie odbierze.

– Ee... na nory to też niełatwo dojść. Pani dziedziczka sama widziała.

– Więc nie chcesz, aby były tu schowane?

– Bo mi się widzi, że wtedy nie bedom takie moje, kiej som tera.

– Tak lubisz te swoje roboty?

– Lubię i nory lubię, bo to moja własna chałupa i niktoj o niej nie wie. A we krzach co tam rosną, tarniny i wierzbina, to kuropatki się gnieżdżą, często i zając się schowa. One się mnie nie bojom, znajom już, bo i jeść często przyniosę niebożętom to i one me lubiom.

Chłopak rozgadał się swobodnie, Kasia słuchała go z przyjemnością.

W tej chwili podszedł lokajczyk Jurasek i podał na tacy listy i telegram.

Kasia chwyciła depeszę, przeczytała: „Przyjeżdżamy z Warem w sobotę. Krystyn”. Rumieńcem spłonęła twarz Kasi.

– Pan dziedzic i pan Krystyn przyjadą w sobotę, czyli za trzy dni. Przygotować wszystko – rzekła do pokojowca hamując lekkie podniecenie głosu.

Jurasek odszedł nie bardzo wiedząc co właściwie przygotować, kiedy cały dwór w porządku. Kasia wzięła listy. Jeden był od męża, drugi od hrabiny Mohyńskiej. Powstała od stolika.

– Pewnikiem trza mnie już iść – rzekł Tomek zrezygnowany.

– Siedź sobie tu i lep, skoro jeszcze chcesz. Trochę gorączkowo otworzyła list męża.

– Biarritz? Skądże Biarritz! – wykrzyknęła półgłosem z niemiłym dreszczem. – Był wszakże w Ostendzie. Co to znaczy?

Uczuła, że blednie. Zaczęła czytać:

„Kasiątko moje!

Stęskniony wracam do Ciebie. Ani Karlsbad ani następnie Ostenda, ani obecnie Biarritz nie dały wyników pożądanych. Nie czuję się dobrze. Mam wrażenie, że Kromiłów zrobi mi najlepiej. Tęsknię za Tobą i chcę być przy Tobie jak najprędzej. Za kilka dni wyjeżdżam do Warszawy, skąd razem z Krzysiem do Kromiłowa. Spragniony jestem mojej Kachny słonecznej i spojrzenia Twoich brązowych źrenic wymownych, w których zapalają się takie śliczne, złote iskierki. War umie je zapalać?... czyje zapali?... Pojedziemy sobie do Pochlebów, potem do Gdyni. Z Gaskonii na polskie Pomorze to niezły kroczek... Po kąpielach w Zatoce Biskajskiej do Bałtyku, to ochłodzi. Nieprawdaż? Nie pisałem dawno, gdyż ogarniała mnie i ogarnia nuda. Tu nieco lepiej. Towarzystwo liczne, międzynarodowe, dużo finansjery w dobrym stylu i w bardzo miernym. Pogoda piękna. Zatoka jak płat lazuru. Na ocean wypływam często, gdyż daje emocje, których potrzebuję, aby żyć. Muszę tu przywieźć moją Kachnę. Lękałbym się tylko, że Twoja świeżość brzoskwiniowa zanadto podniecałaby tutejszych koneserów urody kobiecej i byłbym narażony na uczucia zazdrości, mało mi znane w ogóle. Tymczasem przeto wolę być egoistą i upajać się krasą mego Kasiątka w zaciszu Kromiłowa. Tylko zlituj się nade mną i gdy przyjadę nie mówmy nigdy nic o twoim „fachu”. Niech nie widzę tych robót twoich, planów, rysunków, i tych wszystkich projektów, które mi Ciebie szpecą. Zaraz mam wrażenie, że rączki Twoje umazane są wapnem i gliną i czuję zapach piłowanego drzewa, belek, krokwi... o fe, fe! To nie dla mnie. Kasieńka jest cud mój, stworzony dla mnie i tylko dla mnie a ja jestem estetą i tych wszystkich „inżynierskich” tytułów, zaszczytów, koncesji itd. nie znoszę. Kachuś mój zastosuje się do tego, nieprawdaż?... Będzie wytworne, kapryśne, trochę leniwe i zawsze Warem upojone i Warowi oddane. Zgadzam się na energię tylko na koniu. Twoja giętkość i sprężystość zachwyca mnie przy tenisie, ale nie chcę ciebie oglądać dozorującą przy budowie jakiejś szkoły w Kromiłowie i tej tam kamienicy we Lwowie. Ach nie!... Zostaw to innym. Tyś mój wykwintny kwiat, niech będzie nawet polny, skoro na orchideę się nie zgadzasz, ale nie inżynier jakiś. Tego nie chcę! Ustroiłbym ciebie w peplum dawnej Rzymianki i w przeźrocza tunikę, przez którą twoje ciało różane niby jutrzenka rozpalające się pod żarem moich ust!”

Kasia zgniotła list gwałtownie. Przeszła kilka kroków szybkim nerwowym ruchem i znowu rozprostowała arkusz. Czytając płonęła na twarzy jaskrawym rumieńcem, czytała bez tchu z biciem serca i silnym dreszczem podniecenia. Skończywszy czytanie przetarła dłonią czoło. Spojrzała na bogaty kwietnik w kolorowej powodzi barw, zalany potokiem złota.

Kwiaty i trawy szmaragdowe dyszały upałem. Senne pawie snuły się wśród gazonów szukając cienia. Zielone sklepienie alei lipowej, roniło woń przedziwnie słodką. Grona płowych trzęsień kwiatów sypały się zewsząd oblepione ruchomą ciżbą bursztynowych pszczół. Ociężałość była w naturze i przedziwna sytość. Brzęk owadów zbierających słodycz z lip napawał sennością. Był zarazem wyłącznie melodią lata, i upału. Nasuwał pragnienia zmysłowe, odurzał. Kasia chodziła po parku pogrążona w kręgach swoich myśli, w których królował War. Czuła się teraz tak bardzo jego, że poprzednie zwątpienia wydały się jej dziecinnymi przywidzeniami.

Goniła go wyobraźnią i stwarzała go takim, jakim był w onych dniach promiennych ich poznania się, dwutygodniowego narzeczeństwa, ślubu i niewypowiedzianie uroczego roku szczęścia. Jakże dalekie były wówczas od niej wszelkie refleksje na temat zmarnowanych ideałów i projektów studenckich. Przede wszystkim nie uważała ich za zmarnowane tylko chwilowo odłożone. Była wówczas pełna optymizmu, który się potem zaćmiewał stopniowo – i uporczywie. Czyżby teraz po dwóch z górą latach miał się na nowo odrodzić? Skoro wtedy mógł tak nagle i w tak niesprzyjających warunkach powstać u niej, może i teraz odżyć zasilony tą samą dynamiczną siłą uroku Wara.

Kasia wzrokiem wyobraźni ujrzała ów moment swego życia, gdy po otrzymaniu dyplomu inżyniera-architekta, po uroczystości poświęcenia gmachu, zbudowanego wedle jej planu i pod jej własnym kierunkiem, znalazła się w Krakowie u kuzynki swego ojca, hrabiny Oktawii Mohyńskiej. Wtedy poznała Wara.

Ten Edward Zebrzydowski, powracający z zagranicy, gdzie szalał przez dłuższy czas za księżniczką gruzińską, o którym była ogólna opinia hulaki i utracjusza nie zaciekawiał jej zbytnio. Mohyńscy niedwuznacznie przeznaczali go na męża dla niej. Rodzice Kasi również skłaniali się do tych planów, chcąc ją oderwać od „niepoczytalnych ambicji”, jak nazywali kierunek jej pracy. Lecz ona wyraźnie niechętna tym projektom, występowała przeciw nim z tąż samą energią, z jaką broniła poprzednio samodzielnej pracy i z jaką dopięła celu. Zamążpójście w programie jej życia nie było pierwszoplanowym punktem, za wiele miała polotów i pragnień całkiem odmiennych. Wybierała się jeszcze na studia za granicę, żądna była wiedzy i świata. Nie kochała dotąd nigdy żadnego mężczyzny. Zdawało się jej, że jest zbyt trzeźwa, czy może chłodna w stosunku do mężczyzn a obca i daleka od wszelkich objawów miłosno-erotycznych. Uczucia kolegów studentów kierowane w jej stronę zbywała lekko, traktując ich zawsze tylko po koleżeńsku. Serce jej dla żadnego z nich nie zabiło żywiej. Wystarczała jej przyjaźń. Jedni uważali ją za arystokratkę, która nie znajduje dla siebie odpowiedniego rasą i urodzeniem, inni posądzali ją o brak temperamentu, jakkolwiek impulsywność jej, szczery i gorący zapał, energia, zbyt wyraźnie zaprzeczały temu.

Więc nie była zmysłową – tak ją ocenili, pragnąc rozbudzić w niej zmysły i wyrwać ją z tej dziewiczości jej natury. Ale ich zakusy jeszcze bardziej odpychały Kasię.

Zamiary matrymonialne rodziców i hrabiostwa Mohyńskich zbywała w taki sam sposób, z dodatkiem gniewu, że ją chciano powstrzymać od wyjazdu na dalsze studia w świat. Wbrew całemu spiskowi godzącemu na jej wolność, przygotowała się do wyjazdu, gdy nadjechał Edward Zebrzydowski. Uprzedzona do niego za opinię, jaką posiadał, wiedząco jego szałach dawniejszych i nowszych o jego parokrotnych zaręczynach, odnosiła się do tego światowca sceptycznie, a nawet wrogo. Drażniły ją owe swaty, których nie cierpiała. Nie chciała iść na wieczór wyłącznie dla niego urządzony i nawet błagania brata Krzysia nic nie wskórały. Uciekała przed Zebrzydowskim tym bardziej, im więcej się nim zachwycano. Po owym wieczorze u Mohyńskich opinie o Zebrzydowskim rozłamały się na dwie strony. Jedni twierdzili, że jest czarujący jak dawniej, inni a zwłaszcza inne, szczególnie panny i panie z pretensjami do asysty, oburzały się na niego, że jest niesympatyczny, wyniosły i chociaż świetnie ułożony, ale chłodny jak głaz.

Kasia winszowała sobie, że nie biegła wraz z innymi na powitanie „tego lowelasa” lecz nie przyznawała się przed samą sobą, że scharakteryzowanie Zebrzydowskiego – chłodny jak głaz – zainteresowało ją cokolwiek. Pomimo to unikała spotkania z nim przez kilka następnych dni. Piątego dnia po wieczorze wypadł ślub jej kuzynki. Po tej uroczystości Kasia zamierzała opuścić Kraków bezzwłocznie. Na ślubie miała być drużką panny młodej z jej bratem, którego nie znała a którego oczekiwano z Wiednia, w dniu ślubu. Gdy po wszystkich ceremoniach przygotowawczych, w salonie panny młodej liczny orszak weselny wyjeżdżał do kościoła i formowały się pary, nagle przystąpił do Kasi jeden z panów, wybitnie wyróżniający się w zgromadzeniu, bardzo wytworny. Złożył jej głęboki ukłon, obrzucając ją badawczym spojrzeniem. Pod wpływem tego spojrzenia Kasia nagle stropiła się, po raz pierwszy w życiu i najniespodziewaniej dla siebie.

Niskim głosem wypowiedziany prędko skrót jego nazwiska uświadomił ją, że to jej drużba Strzębowski, którego oczekiwano. On zaś ofiarował jej wykwintną więź róż i ładnym ruchem dość sztywno podał jej ramię. W milczeniu zeszła z nim do karety, nie zdając sobie sprawy z niewytłumaczonego wrażenia, jakie wywierał na niej. Jadąc milczała, opanowując się całą siłą woli. Wreszcie podniosła na niego oczy chmurne. Spotkała jego przymrużone źrenice utkwione w niej.

A wtem głos niski, jakiś metalowy w dźwięku:

– Mam wrażenie, że pani wyrzuciłaby mnie z przyjemnością z karety.

Zmieszała się na nowo. Domyśliła się, że odgadł jej niepokój.

– Gdyby nie obecność pani, sam czmychnąłbym z rozkoszą z tego krakowskiego pudła. Pani ratuje sytuację, więc nie uciekam z tej rudery, która zapewne w kwiecie swego wieku woziła gości na uczty Wierzynka. Wstydzę się tego wehikułu przed panią, ale wybraną przeze mnie karetę o kilka wieków młodszą od niniejszej, zabrano mi bezczelnie dla pana młodego.

Kasia ochłonęła, nawet uśmiechnęła się.

– Czy to dlatego miałam pana wyrzucać z karety?

– Może nie tylko dlatego. Spojrzała pani na mnie tak okrutnie, że uczułem się zmiażdżony. Że zaś nie poczuwam się względem pani do żadnej winy, jak dotąd (prócz jednej, ale to znowu nie moja wina), przeto srogość pani ocknęła we mnie wyrzut sumienia, skierowany natychmiast ku tej landarze. Jak żyję nie jeździłem takim obijbrukiem i trzeba trafu czy fatum, że właśnie z panią...

– Wszakże mnie pan nie znał, więc skądże zaraz fatum?

– Owszem, znałem panią, że tak powiem w jej genezie przed poznaniem osoby. I to właśnie jest ów pierwszy powód, dla którego jak mi się zdawało, zirytowałem panią.

– Czy to może ta jedyna wina pańska względem mnie, która jakoby nie jest pańską winą – spytała Kasia. Przytrzymał na niej swój wzrok długo i badawczo i znowu rzucił na nie niesłychany urok...

– Co się ze mną dzieje?... – przemknęła myśl trwożna.

A on rzekł powoli, z akcentem odpowiadając na jej pytanie.

– Może?... I... zaczynam wierzyć, że teraz stanie się naprawdę moją winą...

– Nie rozumiem pana! – odrzekła nerwowo, będąc pod coraz silniejszym wrażeniem jego. – Czy daleko jeszcze ten kościół – wyjrzała przez okno...

– Znowu zirytowałem panią, co?...

– Ależ!...

Zajrzał jej w oczy z przedziwnym uśmiechem.

– Zresztą co nas kościół obchodzi, skoro jeszcze nie nasz ślub ma się tam odbyć tym razem.

– Słuszna uwaga! nawet bez niepotrzebnego zakończenia zupełnie zrozumiała – odparła żywo, dotknięta jego śmiałością.

– No nie! Na to się nie zgadzam! Ale pani się gniewa?... Doprawdy? Znowu ta chmurka w oczach? Czy byłem zbyt śmiały... odkrywając od razu karty? Nie lubię niejasnych sytuacji. Jeśli w pani mniemaniu popełniłem niegrzeczność, bardzo przepraszam... Byłem tylko szczery. Pani raczy mi wybaczyć. Widzę, że jestem u niej na srogim indeksie. Jeśli tak rzeczywiście... bardzo mi przykro, że się pani narzuciłem a raczej, że mnie narzucono jako drużbę dla pani. Niechże w tej wielkiej mojej winie tłumaczy mnie to, że pragnąłem panią nareszcie poznać i dlatego skusiłem się przyjąć rolę obecną, trochę późno mi ofiarowaną. Ale nie sądziłem nigdy, że panią tym tak bardzo rozgniewam.

W tonie jego głosu, poprzednio miękkim, prawie pieściwym, zabrzmiała duma i podrażniona ambicja.

Kasia patrzyła na niego i zamiast buntu, doznała na nowo olśnienia. Ach, jakże on się jej podobał! Tłumiąc wrażenie odrzekła:

– Panie Strzębowski, zdaje się, że my się nie rozumiemy. A może pan mię bierze za zupełnie kogo innego?

– Strzębowski? – powtórzył ze zdumieniem.

W tej chwili kareta stanęła przed kościołem, lokaj otworzył drzwi. On wysiadł i podał rękę Kasi. Nie patrzyła na niego, ale czuła doskonale wzrok jego na sobie. Usłyszała jak mówił do lokaja.

– Karetę moją, która wiozła pana młodego podać przy wyjeździe dla mnie.

W kościele szła obok niego wsparta na jego ramieniu i jakaś jakby inna. Sama sobie zdawała się obcą a za to dziwnie bliską jego. Nie mogła dojść do ładu z tym co w sobie odczuwała. Budziło się w niej coś niepojętego. Myśli biegły wichrem, plątały się, jedna drugiej zaprzeczała, wirowały jak różnobarwne motyle w mózgu. Szumiały jej w głowie natrętne pytania niezrozumiałe i bez odpowiedzi. Raz śmignęła myśl: Uciec od niego, uciekać z tego wesela. Myśl odleciała jak motyl, nadfrunęła druga. Jakie on ma oczy, co on ma w tych oczach...

I znowu:

A gdyby się wycofać zaraz, natychmiast.

Przed ołtarzem, stojąc w szeregu pań z orszaku, Kasia spojrzała na niego, stojącego naprzeciw, pośród panów. Drgnęła. Patrzył na nią wzrokiem, który wyprowadzał ją z równowagi. Ale w oczach jego była jakby iskra żartu. Na ustach błąkał się szczególny uśmiech. Dotknęło ją to i podrażniło. Lecz cała jego postać, nawet sposób trzymania figury bardzo swobodnie z odrobiną nonszalancji, nadawało mu wyłącznego charakteru i przykuło oczy Kasi pomimo jej woli. Patrzyli na siebie długą chwilę. Kasia niemal z przerażeniem czuła się pod jego hipnozą. Zadrżała usłyszawszy tuż przy sobie szept jednej z kuzynek.

– Jakże ci się, Kasiu, twój drużba podoba? Zaćmiewa sobą wszystkich panów, nieprawdaż?...

Kasia prędko odwróciła oczy od niego zmieszana. Odpowiedzieć nie chciała. Na szczęście zrobił się ruch, państwo młodzi odeszli od ołtarza. W małym zamieszaniu przeszła z nim przez kościół, nie spostrzegła się, jak już siedziała przy nim w karecie strojnej, ubranej różami.

– Na Błonia! – rzucił stangretowi, wsiadając.

Chciała zaprzeczyć, nie miała sił. Rasowe szpaki ruszyły pełnym kłusem.

– No, nareszcie znowu jesteśmy sami, jedziemy razem i trochę bardziej po europejsku.

Odetchnął. Patrzył na nią z uśmiechem.

– Tam kłóciliśmy się, tu mam nadzieję, że będziemy w zgodzie, czego bardzo gorąco pragnę. Ale chcąc uniknąć dalszych nieporozumień między nami, zacznę od pewnego sprostowania. Oto pani mnie posądziła, że biorę ją za kogoś innego. Czy tak?

– Zdawało mi się, sądząc z pańskich niektórych słów.

– Nie pani, ja nie popełniam podobnych omyłek. Zostałem drużbą pani ad hoc, tylko dlatego, by towarzyszyć pannie Kasi Zahojskiej.

Spojrzała na niego ze zdziwieniem.

– Za to pani uważa mnie na Strzębowskiego, podczas gdy ja jestem Zebrzydowski.

Ognie uderzyły na twarz Kasi, jakby wpadła w jakąś otchłań bezdenną a płomienistą.

– Jak to, więc to pan? – jęknęła głucho. Spostrzegł jej wzburzenie i przybladł nieco.

Ujął jej ręce mocno w swoje dłonie i przytulił do ust.

– Tak pani, jestem tym, którego pani unikała od kilku dni, bardzo zgrabnie, lecz który pomimo to postanowił sobie zdobyć ją dla siebie. Postanowienie moje utrwaliło się dziś, gdym panią poznał osobiście. Ach! Pani mi przecież nie ucieknie! – zawołał chwytając głębiej jej ręce, bo szarpnęła się gwałtownie.

– Panno Kasiu, pani wie, że przeznaczają panią na moją żonę od dawna? Czy to dlatego właśnie uciekała pani ode mnie tak uparcie? Nie przeszkadzałem, bo nie widziałem pani dotąd, ale teraz już pani nie puszczę!... Nie! za nic!

Patrzyła mu w oczy zupełnie osłupiała.

– Przemawia pan do mnie... doprawdy tak... szczególnie, jakbym była zmuszona, czy zobowiązana ulegać owym... swatom... Antypatyczne słowo.

– Och, nie swatom, ale ulegnie pani moim pragnieniom i swojej własnej woli.

– Pan jest nieprzytomny czy ja? Bo już nic nie rozumiem – wykrzyknęła w otumanieniu.

Pochylił się nad nią i mówił głosem przyciszonym.

– Jesteśmy przytomni, tylko padł na nas czar naszego przeznaczenia. Jesteśmy oboje pod wrażeniem tej siły, która nas zmogła i... która nas połączy. Nie zaprzeczaj! Odczułem, widziałem wrażenie twoje od pierwszej chwili naszego poznania, czyli przed godziną. Moje wrażenie miało taką samą moc, spotęgowaną przez płomień, którego jeszcze nie znasz.

Kasia siedziała odrętwiała i niema, jakby przykuta prądem elektrycznym. On całował jej dłonie rozpalonymi ustami, mówił do niej coś jeszcze, ale go już prawie nie słyszała. Urok jego ogłuszył ją zupełnie, nie władała sobą. Czuła ogień w mózgu i w całym swym jestestwie, chłonął ją, spalał, unicestwiał jej wolę do utraty zmysłów. Mówiła mu coś, ale nie pamiętała co, nie ocknęła się z tego stanu narkozy nawet wtedy, gdy powrócili do domu. Było już ciemno, nie widziała, kiedy zapadł wieczór.

– Strasznie długo jeździliście państwo, myśleliśmy, że już pan wykradł nam Kasię i że jej więcej nie ujrzymy – mówił ktoś wesoło.

Kasia widziała jak przez mgłę zgorszone miny pań. W tańcu z Warem doznała niepojętej rozkoszy jego obecności. Pochylił się do jej ucha i szepnął:

– Ogłosimy dziś nasze zaręczyny. Inaczej niepodobna. Czy chcesz?

– Tak.

Tańcząc, wpadł z nią do jakiegoś buduaru. Na ustach swoich uczuła żar jego pocałunku.

– To odwet za mężne władanie sobą w karecie – szepnął gorąco. Pocałunek ten wzbudził w niej płomień i pogrążył ją w otchłań szaleństwa. Pamięta jakie po ogłoszeniu ich zaręczyn zapanowało osłupienie w towarzystwie. Taka niespodzianka! Radość Mohyńskich, zdumienie jej rodziców i Krzysia. Pamięta gdy ją brat spytał, czy jest zupełnie przytomna, odrzekła szczerze „nie, ale jestem szczęśliwa”.

Czuła się istotnie bardzo szczęśliwą.

A teraz?...

Pytanie to rzucone samej sobie zraniło Kasię. Ale myśl tę niebezpieczną odparła drugą myślą – dobrą i ufną: – pomimo wszystko jestem i teraz szczęśliwą.

Zarumieniła się pod krytyczną analizą tej drugiej istoty, która była w niej, a której Kasia lękała się jak najsurowszego sędziego. W obawie krytyki tej drugiej, nie chcąc sobie psuć dobrego usposobienia zaniechała rozmyślań. Z miłych i łagodnych prowadzą one często do gorzkich i nieufnych... Kasia pragnęła zachować nastrój obecny do przyjazdu Edwarda, aby mu uprzyjemnić jego powrót. Dopiero za trzy dni! Więc już zapewne jedzie do Warszawy.

Zebrzydowska spojrzała obojętnie na list hrabiny, trzymany w ręku, ale nie miała ochoty czytać foliałów, zawierających najczęściej różne morały, lub utyskiwania na ludzi i czasy. Wróciła spiesznie do domu i od razu wpadła w wir codziennych zajęć. Wszędzie jej było pełno. Konno pojechała do żniwiarek, odwiedziła folwark a spotkawszy na drodze stangreta, który objeżdżał młodą parę źrebców ze stadniny, kazała stajennemu odprowadzić swego wierzchowca i długo jeździła na wozie, stojąc i powożąc sama rozhukaną parą arabczyków. Był już wieczór, gdy zatrzymała wóz przed stajnią. Oddała lejce stangretowi i zeskoczyła zręcznie na ziemię. Bolały ją ramiona i drżały trochę kolana.

– Pani dziedziczka to jak chłopak, z przeproszeniem wielmożnej pani – skłonił się jej czapką.

– Ależ te ogiery ostre, niechże ich! – zawołała rozprostowując ramiona.

– Ba – ba! toć czterolatki! Ogień im z pysków idzie. Jaśnie pan jak przyjedzie, to nie pozna tych piekielników. A nasz panicz Krystyn to już chyba ze stajni nie wyjdzie.

Kasia uśmiechnęła się. Przyzwyczajona była do tego, że służba w Kromiłowie nazywała ją tylko panią dziedziczką, Krzysia paniczem, podczas gdy War otrzymywał zawsze tytuł – jaśnie pana.

Wiedziano, że ona nie pozwalała się tak tytułować, ani Krystyn również. Oni oboje byli niejako dziećmi Kromiłowa. Edward był obcym tu i mniej lubianym przybyszem. Odnoszono się do niego bardzo życzliwie, ale trochę chłodno. Tytuł nadawany mu przez służbę oddalał go od niej jeszcze bardziej, lecz Kasia nic na to poradzić nie umiała. War nie dążył do zjednywania sobie służby i tak się jakoś utarło.

Zebrzydowska odbyła naradę z rządcą. Wydała kilka poleceń stangretowi i ogrodnikowi i wolnym krokiem, zmęczona przejażdżką wróciła do domu. Przeczytała jeszcze raz list od Wara, zastanawiając się dlaczego ogarnia ją szczególny niepokój, pomimo że słowa listu podnieciły ją i poiły dobrą otuchą.

Wieczór już był cichy i słodki.

Kasia spacerowała po alei lipowej zamyślona. Dziwny dreszczyk niepokoju wniknął do duszy i dręczył.

Księżyc wypłynął na niego, czyste jak polerowana blacha, o tonach seledynowych, które wolno nasycały się odcieniem szaro-błękitnym, coraz ciemniejszym. Budziły się glosy i echa nocne. Wołały za parkiem przepiórki, cicho cykały koniki polne. Z głębin gęstych drzew kwiliły żałośnie młode sówki. Przemykały się zdradliwym lotem nietoperze. Nieszporny rechot żab i ciche a jednostajne bzyczenie komarów było monotonnym refrenem pojedynczych odgłosów i pieśni lipcowego wieczoru. Zapach duszący a upoisty zboża skoszonego, którym tchnęło powietrze, odurzał Kasię. Nozdrza jej chciwie wchłaniały woń drażniącą. Rosło w niej jakieś pragnienie, tęsknota ogromna zdawała się rozwijać w jej piersiach skrzydła mocarne, by unieść ją całą gdzieś w przestrzeń ku szlakom rozkoszy i szczęścia. Była w niej świadomość tej tęsknoty, a nie było pełnej świadomości jej celu. Poryw jej serca, odczuwany wyraźnie błądził, unosząc ją ku czemuś co nie było realne.

Odczuwała to ale nie mogła dojrzeć oczami ducha.

Był w niej ogrom niepojęty, więc mu się poddawała biernie a nawet z rozkoszną uległością.

W miarę wzmagania się w niej tej siły niezrozumiałej, Kasia chodziła coraz prędzej i coraz ciaśniej było jej w parku. Dusiły ją gąszcze drzew, straszyły cienie przepastnych alei. Zapragnęła przestrzeni.

Zdyszana, łaknąca powietrza i jakby pędu, dopadła do bramki w sztachetach, szarpnęła ją i wybiegła na pole.

Szła prędko w blasku błękitno-siwym po drodze, po rżyskach ostrych, po miedzach wonnych od ziół i drobnych kwiatuszków mlecza. Oddychała pełną piersią, kąpała się w tej roztoczy rzeźwej, pachnącej cząbrem, przesyconej wonią zbóż i rosy. Niosła się wskroś tych pól wiotka i chybka, tajemnicza a zwodna, srebrząca się w brzasku księżyca jak błędny ognik.

Był w niej odmęt wrażeń nieskrystalizowanych, chaos myśli płynących przez mózg nurtem rzeki. I był w niej płomień rozpalający ją do żaru, który trawił ją i targał jej nerwy.

A zarazem nieuchwytną mocą sprzeczności koił ją i przesycał jej serce zaspokojeniem. Zmęczona wrażeniami tej burzy wewnętrznej, rzuciła się na snopy pszeniczne, lekko wilgotne, pachnące silnie i zapadła w sypką, chrzęstliwą pościel.

Był w niej radosny zachwyt odpoczynku i ciszy. Czuła jak ta cisza brała ją w swe ramiona i tuliła pieściwie i nasycała błogosławieństwem spokoju. Spokój spływał na nią powoli, kołysał ją jak dziecko umęczone szarpaniną i buntem. Czuła ten spokój prawie dotykalnie. Muskał jej czoło rozpalone męką niewysłowionej tęsknicy. Kładł się na jej gorących ustach pieczęcią słodką niby upragnionym pocałunkiem. Poczuła w sobie bezwład i upojenie, dosyt rozkoszy i cicho... cicho, gasnący żar.

Zmąciła się myśl i odczucia wszelkie. Nasunęła się leciutka różowo-szara mgła, zasłaniająca metalowy blask księżyca. Pokryła sobą wszystko dokoła i stawała się coraz bardziej różowa, coraz bardziej purpurowa, aż zmieniła się w zaspę szkarłatną. Zasnuła, zasypała sobą błękitną roztocz księżycowej poświaty. Umilkło granie żab z oddali, tylko cykał konik polny w snopach pszenicznych dyszących rozkoszą.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.