Mad - Hubert Bojarski - ebook

Mad ebook

Hubert Bojarski

4,0

Opis

Opowieść ze Świata Mroku. Świata, w którym oprócz ludzi, żyją stwory z najczarniejszych koszmarów. To na nie poluje Matylda - łowczyni i zabójca. Jej nowe zadanie, może jednak przerosnąć nawet ją…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 113

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (2 oceny)
1
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Hubert Bojarski

Mad

© Hubert Bojarski, 2017

Opowieść ze Świata Mroku. Świata, w którym oprócz ludzi, żyją stwory z najczarniejszych koszmarów. To na nie poluje Matylda, Łowczyni i zabójca. Jej nowe zadanie, może jednak przerosnąć nawet ją…

ISBN 978-83-8126-208-8

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Zuzce, bez której nie byłoby Mad

Agnieszce, bez której nie byłoby tej książki

Magdzie, dla której ona jest

Wystrzeliła dwa razy. Drugi raz właściwie niepotrzebnie. Pierwsza kula uderzyła stwora tuż powyżej prawego oka, druga niewiele wyżej. Dwumetrowe monstrum zrobiło jeszcze kilka kroków, zatoczyło się w baletowym piruecie i wyciągając łapy przed siebie upadło trzy metry od swego zabójcy. Dziewczyna opuściła broń. Schowała ciężki pistolet do kabury na biodrze, podeszła do ofiary. Wiatr na dachu trzydziesto piętrowego wieżowca w centrum Warszawy nie ułatwiał poruszania się. Pochyliła głowę, i sięgając po nóż kucnęła koło ścierwa. Kudłate stworzenie, nie żyło. Tył jego głowy przypominał rozbity arbuz. Leżał na brzuchu, i z niemałym trudem udało się jej przetoczyć go na wznak. Podważyła ostrzem niedźwiedzio — wilczą paszczę, i sprawnym ruchem usunęła język. Dowód wykonanej pracy. Dwie eleganckie dziurki po kulach ziały czernią jak niedomknięte oczy.

Kiedy weszła do gabinetu Prezesa Konsorcjum przebiwszy się wcześniej przez redutę sekretariatu, musiała sprawiać wrażenie postaci z horroru. Pojedynek na dachu był jedynie sceną finałową dłuższej batalii stoczonej na całym ostatnim piętrze. Nawet nie chciała myśleć jak firma pokryje straty materialne wywołane jej działaniami na tej kondygnacji. Zresztą nic jej to nie obchodziło. W rozoranej pazurami kurtce, krwawą szramą na nodze, potarganymi blond włosami i (przede wszystkim) rozmytym makijażem, sprawiała wrażenie aktorki filmów klasy C z lat czterdziestych. Rzuciła przerażonemu człowiekowi krwawy ochłap na lśniące biurko.

— Mój czek…

Drżącymi rękami sięgnął do szuflady, wyjął książeczkę. Zanim wypisał wszystkie dane, zdążyła uspokoić oddech i nieznacznym ruchem poprawić włosy. Podał jej wypełnioną kartkę. Biorąc ją w dwa palce, by nie zabrudzić krwią, obdarzyła Prezesa jednym ze swoich wieloznacznych uśmiechów.

— Ma pan moją wizytówkę?

Przytaknął skwapliwie pokazując jakby w obronie, kartonik z dwiema jedynie linijkami tekstu. Na samym środku, większą czcionką napisano MAD, pod spodem, mniejszą, widniał numer peigera. Skinęła głową i opuściła gabinet obrzucając ostatnim spojrzeniem wzburzoną obrończynie sekretariatu.

Kiedy opuszczała miasto było grubo po dziesiątej wieczór. Zrealizowała czek, doprowadziła się do porządku w hotelowym pokoju i przespała parę godzin. Gdy wstała około siódmej, na monitorze peigera znalazła numer telefonu. Kierunkowy wskazywał Lublin. Zgodnie z przyjętą zasadą to ona oddzwaniała do potencjalnych klientów. Wyciągnęła się na łóżku, sięgnęła po telefon. Połączenie uzyskała po dwóch sygnałach.

— Mad — powiedziała po prostu.

— Mam dla pani zadanie — odezwał się męski głos z drugiej strony. — Pilne.

— Lublin?

— Też, ale pewnie i okolice.

— Adres?

— Proszę czekać w Parku Saskim. Znajdę panią

Połączenie przerwano. Mad wzruszyła ramionami. Nie była w Lublinie od dwóch lat. Miała tam znajomych. Właściwie znajomą. Jedną.

Jechała pustą o tej porze drogą. Ciężki Fat Boy dostojnie pożerał kolejne kilometry. Granice miasta przekroczyła koło północy. Przetoczyła się z hukiem przez Sławinek, minęła gmach KUL — u. Skręciła w Lipową i robiąc pętlę zatrzymała się na Krakowskim. Na poddaszu paliło się światło. Nie zawiadamiała, że przyjeżdża. Miała po prostu nadzieję, że jej jedyna przyjaciółka będzie w domu. Wprowadziła motocykl na podwórze i z sakwami na ramieniu wspięła się po schodach.

— Matylda?

Ruth otworzyła szerzej drzwi.

— Nie dałaś znać, że wpadniesz…

— Cześć Ruth — Mad spokojnie weszła do środka — Byłam w pobliżu…

Ruth uśmiechnęła się znacząco. Doskonale wiedziała, że Matylda nie należy do osób, które wpadają tak, bez powodu. Nawet do najlepszej, i o ile się nie myliła, do jedynej przyjaciółki.

— Fajnie że jesteś — powiedziała — Tyle, że wiesz… Ja zaraz wychodzę… Rozumiesz?

— Nie ma o czym mówić — Mad położyła sakwy koło kanapy. — pozwól mi się tylko odświeżyć Pogadamy nad ranem, jak wrócisz.

Ruth kiwnęła gęstą grzywą krótkich czarnych włosów, uśmiechnęła się. Były zupełnie inne, choć widać było pewne podobieństwo. Wątła, na pozór bardzo delikatna czarnowłosa Ruth, i tryskająca energią Matylda o blond czuprynie i nienagannym mimo podróży makijażu. A jednak były do siebie podobne. Jak siostry. Różnica leżała jednak gdzie indziej. Wcale nie w wyglądzie czy charakterze. Różnica była zdecydowana. Ruth w dzień spała, w nocy zaś tkała gobeliny i wychodziła jeść, polować. Matylda nie miała nic przeciwko gobelinom, ale na tych, którzy nocą wychodzili polować, polowała ona. Zresztą, nie tylko na tych. Różnica była zasadnicza. Ruth była Wampirzycą, Mad — Łowcą…

Ruth delikatnie potrząsnęła ramieniem Matyldy. Było jeszcze ciemno gdy wróciła Za dwie godziny wstawało słońce. Nie miała wiele czasu żeby pogadać z przyjaciółką. Dziwna to zresztą była przyjaźń i Ruth wiele razy zastanawiała się, dlaczego w ogóle jeszcze trwa. Dlaczego Mad, najlepiej opłacana Łowczyni w tym kraju, nie urżnie jej kiedyś głowy tylko dlatego że ktoś jej za to zapłacił? Nie była tego warta? To nie to. Ale teraz Matylda przyjechała do Lublina. Znała ją od bardzo dawna, i doskonale wiedziała, że na sto procent sprowadziło ją do tego miasta jakieś zadanie. Matylda nie jeździła darmo. Wolała całymi dniami siedzieć w hotelowej saunie i popijać drinki, niż po próżnicy tłuc się od miasta do miasta. Teraz mogła sobie na to pozwolić. Teraz tak. Ciężki Harley którego zresztą kupiła, od Ruth nie musiał już pokonywać tysięcy kilometrów w poszukiwaniu pracy dla swej pani. Teraz Mad była firmą. Znaną i cenioną firmą szczególnie po okresie tak zwanego Przebudzenia, kiedy wszelkie potworności przestały się trzymać Strefy Cienia i wylazły na świat. A teraz Matylda była w Lublinie…

— Matylda — Ruth jeszcze raz potrząsnęła śpiącą — już jestem, chcesz kawy?

Łowczyni westchnęła przytakująco i przeciągnęła się. Usiadła na kanapie, na której spała i spojrzała niezbyt przytomnie na dziewczynę w szarym swetrze krzątającą się przy kuchni.

— Która godzina?

— Po trzeciej. Mam jeszcze jakieś dwie, może trzy godziny. Przepraszam, że nie dałam ci pospać, ale znając cię to zaraz znikniesz…

— Jeszcze nie. Muszę się spotkać z klientem

— Coś ważnego — w głosie Ruth słychać było wyraźne napięcie. Mad jednak tego nie dostrzegła. Albo udawała…

— Pojęcia nie mam. Spotkam się, będę wiedzieć…

Wampirzyca skinęła głową. Wierzyła Matyldzie. Tak jej się przynajmniej wydawało. Zresztą gdyby rzeczywiście przyjechałaby tu po nią czy powiedziałaby jej? Tak. Ruth była pewna że tak. Znałaby prawdę, bo Mad nie kłamała nigdy, nawet w takiej sytuacji…

***

Park jeszcze był zielony. Pierwsze objawy jesieni dopiero lizały delikatnie liście. Matylda siedziała na ławce. W dżinsach i sportowej bluzie, z książką Prousta w ręku, nie wyróżniała się zbytnio w wielobarwnej grupie studentów okupującej ogród. Co jakiś czas zmieniała miejsce, lecz jak dotąd nikt do niej nie podszedł. Postanowiła być cierpliwa. Zresztą i tak nie miała nic konkretnego do roboty. Włóczyła się po parku przez kilka godzin coraz częściej myśląc, że została zrobiona w konia. Już miała wyjść, kiedy pojawił się „jej” człowiek. Wysoki facet w długim płaszczu, jak gdyby nigdy nic podszedł do zajmowanej przez nią ławki. Kamienna twarz nie wyrażała żadnych uczuć. Wyciągnął z kieszeni kopertę, podał.

— Jutro o dwunastej w Lubartowie przy dworcu. — odwrócił się, ruszył.

Matylda popatrzyła na jego plecy, na kopertę.

— Hej! — zatrzymał się, nie spojrzał.

— Jutro… — poszedł.

Zaklęła głucho, wsadziła kopertę w kieszeń. Opuszczając park dostrzegła sylwetkę swojego rozmówcy. Znikał w podcieniach KUL-u. Zaklęła jeszcze raz. Sięgnęła do kieszeni dopiero na Starówce, przy piwie. Zawartość przesyłki nie była pokaźna. Jedna kartka, jedna dyskietka. Tylko kilka słów. „Nic nie jest takie, na jakie wygląda” — jakby sama o tym nie wiedziała — „Zło objawia się tam, gdzie się go najmniej spodziewamy” — poeta, szlag by trafił! I jeszcze „Nawet pod purpurą kryje się głęboki mrok”. To było wszystko. Na kartce. Przeczytała jeszcze raz, i jeszcze. Zrobiło się jej gorąco. Pod purpurą… Facet zniknął w budynku KUL-u… Jeśli to ksiądz, to purpura… Niemożliwe. Szybko dopiła piwo, ruszyła w kierunku domu Ruth. W motocyklowej sakwie miała laptopa. Nic nadzwyczajnego, ale czasem się przydawał. Na przykład teraz. Zamknęła drzwi na klucz, zajrzała do ciemnego pokoju gdzie spała jej gospodyni. Wszystko w porządku. Najciszej jak mogła zrobiła sobie miejsce na zawalonym biurku, uruchomiła komputer. Zanim jednak zaczęła, wzięła głęboki oddech. Dyskietka zniknęła w stacji. Kliknęła na ikonkę. Na ekranie pojawiło się zdjęcie. Starszy gość, na oko po sześćdziesiątce, siedzący na ratanowym fotelu. Miły starszy pan. Żadnego nazwiska, imienia. Tylko jedno słowo. Cel…

***

Do Lubartowa dotarła wcześniej. Miała około godziny. Postanowiła rozejrzeć się, wybrać miejsce. Możliwości wiele nie było, lecz Mad wybrała, jak się jej wydawało, najlepszy punkt. Widziała z niego najbliższe ulice, plac. Miała blisko do motocykla, w przypadku ewentualnego odwrotu. Czekała. Tuż przed dwunastą, na plac podjechał prywatny żółty autobus. Wśród pasażerów dostrzegła swojego wczorajszego rozmówcę. Był wyraźnie bardziej rozluźniony, spokojniejszy. Nawet się uśmiechnął na jej widok. Starała się chyba odwzajemnić, lecz wyszedł jej tylko żałosny grymas.

— Cieszę się, że Panią widzę — nieznajomy zbliżył się. Był wyższy od Łowczyni.

— Nie jestem pewna czy podzielam Pańskie uczucia. Nikt Panu nie powiedział, że nie poluję na ludzi?

— Oczywiście — nie przestawał się uśmiechać — doskonale o tym wiem.

— Więc co ma znaczyć ta dyskietka?

— Proponuję żebyśmy gdzieś usiedli — rozejrzał się — O, na przykład tam — wskazał ogródek przed jakimś barem — Ja zapraszam.

— Nie przyjmuję zaproszeń od nieznajomych. To także powinien Pan wiedzieć.

— Proszę wybaczyć. Moja wina — walnął się w pierś — Jestem Marek. To tymczasem musi wystarczyć.

Skinęła głową. Tymczasem. Może być. Ruszyła w kierunku stolików. Przewidziała taki obrót spraw, i była nawet zadowolona, że nie stoją na widoku. Zamówiła mineralną, on sok.

— Kim jest ten człowiek? Ze zdjęcia…

— To trochę skomplikowane… To, prawdopodobnie nie jest człowiek… Jeśli wiesz, co mam na myśli…

— Sprecyzuj.

— Ten człowiek, to znaczy… nieważne. To jest duchowny, Prałat. Bardzo ważna figura, chociaż niewielu wie o jego istnieniu. Jest już na emeryturze, ale to wcale nie oznacza, że stracił wpływy. Wręcz przeciwnie… — zawahał się — teraz jest chyba jeszcze potężniejszy…

— No dobra, ale co z nim nie tak?

— To tylko podejrzenia, takie prywatne śledztwo…

— Jaja sobie robisz?! Ściągnąłeś mnie do Lublina z powodu nieuzasadnionych podejrzeń?! Mój czas kosztuje, mam nadzieję, że zdajesz sobie z tego sprawę!

— Tak oczywiście — skwapliwie skinął głową, ręce mu się trzęsły, gdy podnosił do ust szklankę — Źle się wyraziłem.

— Mam nadzieję…

— Dobra. To jest tak. Jestem przedstawicielem pewnej grupy. Nie mogę powiedzieć wiele więcej, bo nasze istnienie jest nie do końca legalne. Wystarczy, że będziesz wiedzieć, że działamy w imieniu kościoła…

— Ksiądz… — to był stwierdzenie.

— No… tak. I tak wiedziałem, że się domyślisz. Jestem księdzem. Nasza grupa prowadziła śledztwo w sprawie zniknięcia kilku osób. Zniknęli tak świeccy jak i duchowni. Nie tacy zwykli duchowni…

— Co na to policja?

— Jak zwykle. Nic nie znaleźli. My poszliśmy dalej, i wszystkie nitki doprowadziły nas do tego człowieka. Tego z fotografii. I wtedy…

— Co wtedy — Matylda nie wytrzymała przedłużającej się pauzy — no?

— Wtedy znaleźliśmy to — wyciągnął z kieszeni płaszcza kolejną kopertę, Mad otworzyła ją cały czas obserwując rozmówcę. Był cholernie zdenerwowany.

W kopercie było zdjęcie. Duży pokój, urządzony na wzór najlepszych wiktoriańskich bibliotek. Ciemne meble pięknie kontrastowały z bielą kaflowej podłogi. Mniej więcej w połowie ujęcia, stał człowiek w szacie jak z najgorszego horroru klasy C z zakrwawionym nożem w jednym ręku, i krwawym ochłapem w drugim. Człowiek stał w narysowanym pentagramie, a przed nim klęczał zupełnie nagi chłopak z czerwoną dziurą w piersi. Spojrzała na Marka. Był blady jak ściana.

— On żyje. Ten klęczący — wyszeptał.

— To znaczy co. Ten wasz prałat jest satanistą? A może nekromantą? I dlatego mam go zabić? Pieprzenie! Do wariatkowa z nim! Macie tu całkiem niezłe!

— Spójrz na następne — powiedział cicho sięgając do kieszeni.

Mad obrzuciła go gniewnym spojrzeniem, sięgnęła po kilka kolejnych fotek. To samo miejsce, czas prawdopodobnie też. Coś się jednak zmieniło. Na pierwszym zdjęciu nad klęczącym stało kilka osób. Na kolejnym, wpijali się w niego wyraźnie sprawiając mu ból. Jedli. Ostatnie zdjęcie przedstawiało kapłana odwróconego prawie do fotografującego. Jego twarzy nie można było nazwać ludzką, nawet z dużą dawką tolerancji. Była tak powykrzywiana, tak demoniczna a zarazem natchniona, że Mad przeszył dreszcz.

— To na pewno nie fotomontaż?

Pokręcił głową. Zresztą wyraz jego twarzy świadczył dobitnie, że mówi prawdę. Zaschło jej w gardle. Odłożyła zdjęcia. Dopiła mineralną,.

— I co?

— Jeszcze nie wiem. Muszę mieć czas, rozejrzeć się. Widziałam na zdjęciach Wampiry, to trochę zmienia sytuację. Ale czym on jest, jeszcze nie wiem. Dowiem się, i jeśli uznam że warto, że trzeba, dam znać. Daj mi na siebie jakiś namiar.

Napisał na serwetce, podał. Nie wyglądał na odprężonego, ale najgorsze tym czasem miał za sobą i bladość z twarzy powoli znikała.

— Dziękuję — powiedział to takim głosem jakby wyznawał grzechy. Uśmiechnął się blado i ruszył w kierunku przystanku. Matylda odprowadziła go wzrokiem, zamówiła jeszcze jedną mineralną. Do Lublina wróciła późnym wieczorem.

***

Ruth nie było. Matylda wstawiła wodę i ciężko usiadła w fotelu. Gwizdek czajnika dotarł do niej dopiero wtedy, gdy połowa wody wyparowała. Zalała kawę, i wyciągnęła stary zeszyt. Miała tam wszystko. Wiersze, rysunki, notatki. Pojedyncze myśli z każdej prowadzonej sprawy. Ogryzionym ołówkiem wodziła po kartce kreśląc nieregularne elipsy. Potem wpisała trzy słowa. Klucze, według których postanowiła działać. Prałat, Marek, wampiry. Spojrzała na swoje dzieło, i po chwili zastanowienia strzałkami zmieniła kolejność. Prałat wylądował na końcu, jego miejsce zajął Marek. Wampiry znalazły się na pozycji drugiej. Tak było lepiej. Taka będzie kolejność. Ten ksiądz, Marek, był dla niej największą zagadką. O ile w ogóle był duchownym. Co do tego pewności nie miała. Na ile mogła ufać w to, co jej powiedział? Jeśli nawet była to prawda, to czy cała? Ktoś starał się rozegrać jej rękami swoją grę, a tego nie lubiła. Taka więc będzie kolejność, na razie, zanim nie wymyśli nic lepszego.

***

Drzwi uchyliły się cicho. Były naoliwione, lecz i tak wydały denerwujący zgrzyt. Ruth wślizgnęła się do mieszkania, powiesiła kurtkę na wieszaku. Nie zapalając światła, skierowała się do łazienki. Ciemny kształt na fotelu nie poruszył się, jedynie czerwony ognik papierosa pozwolił wychwycić go z mroku.

— Nie zapalaj światła — Matylda miała zachrypnięty głos — jeśli możesz chodź tu. Musimy pogadać

Ruth znieruchomiała. Dopiero teraz dostrzegła Mad. Stała przez chwilę z dłonią na włączniku światła. Westchnęła, opuściła rękę.

— Coś się stało?

— Mam nadzieję, że ty mi powiesz… — Matylda zgasiła papierosa, sięgnęła po szklankę z piwem stojącą na podłodze — mam nadzieję…

— Daj mi umyć ręce — Łowczyni skinęła głową. Po chwili Ruth przysunęła sobie drugi fotel.

— Znasz tego faceta? — Mad podała jej fotografie. Nie musiała martwić się o brak światła Ruth widziała w ciemności.

— Nie. Pierwszy raz…

— Oni znali — Matylda podała następne zdjęcie. — wygląda na to, że dobrze…

Wampirzyca patrzyła długo. Dłonie zaczęły jej drżeć. Oddała.

— Ich znam — głos jej się łamał — są z otoczenia Księżnej.

— Wysoko… — Mad zawiesiła zdanie. Ciszę przeciął ryk policyjnej syreny za oknem. Zamilkł gdzieś w okolicy Placu Litewskiego. — Myślisz, że Księżna wie?

— O czym?

— No jak o czym! O tym!

— Nie wiem. Zresztą, co to właściwie jest i skąd masz takie… rzeczy?

— Te… rzeczy, mam od zleceniodawcy. Ale nie chodzi o was. Nie masz się co bać, zresztą sama wiesz, że bym ci powiedziała. Chodzi o niego — Matylda stuknęła w fotografie prałata — tyle, że jeszcze nie wiem komu chodzi i dlaczego.

— To dla ciebie takie ważne? To dlaczego? — nie chciała tego powiedzieć. Jakoś tak samo…

Mad patrzyła na nią długo. Bardzo długo i jakoś tak nieprzyjemnie.

— Więc tak mnie oceniasz — jej głos był głuchy. — Nie spodziewałam się. A może spodziewałam…

Wstała, podeszła do okna. Zagapiła się na wyludnione Krakowskie Przedmieście.

— Przepraszam Mad, ja nie chciałam…

— O.k. Nic nie mów. Chcę cię tylko prosić, żebyś zorganizowała mi audiencję.

— To niemożliwe!

— Czemu? Bo jestem krwiożerczym potworem żądnym pieniędzy?

— Przestań, przecież przeprosiłam…