Lunatyczka - Chris Bohjalian - ebook + książka

Lunatyczka ebook

Chris Bohjalian

4,0

Opis

„Mistrzostwo… Bohjalian w najlepszym wydaniu, podejmuje przerażająco fascynujący temat i idealnie zwiększa napięcie”. USA Today Annalee Ahlberg jest kobietą spełnioną, zniewalająco piękną, a jej życie to pasmo sukcesów. Rysą na szkle jest jej wstydliwa przypadłość, która bywa zgubna i kuriozalna w skutkach ‒ kobieta lunatykuje. Gdy pewnej nocy nie wraca do łóżka, rodzina obawia się najgorszego. Ekipa poszukiwawcza przeczesuje okoliczne lasy, ale po Annalee nie ma śladu. Lianna, jej starsza córka, rzuca studia, by zająć się ojcem i młodszą siostrą. Wkrótce wikła się w romans ze śledczym prowadzącym sprawę matki, Gavinem Rikertem, ale zdaje się, że mężczyzna wie o Annalee znacznie więcej, niż powinien. „Seks, kłamstwa i tajemnice snu – oto składniki nowego, klimatycznego thrillera Chrisa Bohjaliana. To mroczna powieść przywodząca na myśl filmy Hitchcocka, która na długo zapada w pamięć”. The Washington Post

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 388

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (75 ocen)
28
27
15
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Korulcia

Nie oderwiesz się od lektury

Dosc dobra. Ale po opiniach spodziewałam się czegoś więcej.
00

Popularność




The Sleepwalker

Copyright © 2017 by Chris Bohjalian

Copyright © 2020 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2020 for the Polish translation by Adam Olesiejuk (under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Jolanta Olejniczak-Kulan

Korekta: Edyta Malinowska-Klimiuk, Aneta Iwan

ISBN: 978-83-8230-044-4

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E - wydanie 2020

Dla Andrew Furtscha

Dla Erica Nazariana

Przeraża mnie ten drzemiący we mnie mrok.

SYLVIA PLATH

CZĘŚĆ PIERWSZA

Wydaje się to całkowicie sensowne. Budzisz się, czujesz zapach dymu i widzisz, że kot u stóp twojego łóżka zaczął się palić. Więc łapiesz go, pędzisz do łazienki, wstawiasz pod kran w wannie i odkręcasz wodę. Uspokajasz go, mówisz, że nic mu nie będzie – bo nic mu się nie stało – że wszystko jest w porządku. Trzymasz go mocno, ale łagodnie pod kranem, bo martwisz się, że się poparzył.

Rzecz w tym, że wcale się nie obudziłaś. Ale też nie do końca jesteś pogrążona we śnie. W końcu rano widzisz, że pościel jest mokra w miejscu, gdzie położył się kot, kiedy oboje wróciliście do łóżka, a w wannie znajdujesz futro. Na dłoniach i przedramionach masz zadrapania, ponieważ zwierzak wykazywał zrozumiałą niechęć do twojego pomysłu, aby w środku nocy zafundować mu prysznic. No i, rzecz jasna, wcale się nie palił. Nigdzie w domu nie było żadnego ognia. A ty jesteś przecież osobą rozsądną – wiesz, że koty i psy nie ulegają nagle samozapłonowi. Ale wtedy w nocy byłaś absolutnie przekonana, że ratujesz temu kotu życie, i nic innego poza tym się nie liczyło.

Albo innym razem otwierasz oczy w egipskich ciemnościach i stwierdzasz, że jesteś głodna. Więc udajesz się do kuchni i zaczynasz sobie robić omlet – wylewasz roztrzepane jajka na patelnię, posypujesz odrobiną startego cheddara i garścią dziecięcej aspiryny o smaku pomarańczowym – w ruch idzie moździerz i tłuczek, dzięki którym przeistaczasz się w średniowiecznego aptekarza ucierającego lekarstwa w glinianym naczyniu – ponieważ w pomroczności tej chwili najbardziej łakniesz ostrego słodko-kwaśnego smaku pomarańczowego mlecznego shake’a.

Albo postanawiasz iść popływać. W rzece.

A może dopada cię mrowienie między nogami, uczucie przemożnej żądzy, więc sięgasz ręką, by namacać ciało leżące obok. A jeśli nikogo tam nie ma? Zrzucasz z siebie pościel i wychodzisz z łóżka, żeby poszukać jakiegoś obcego, który zaspokoi twój apetyt. Przy odrobinie szczęścia udaje ci się obudzić, zanim go znajdziesz. Ale nie zawsze.

Jest w tym – w tobie – coś wampirycznego. I chociaż łatwo byłoby rzucać słowami takimi jak „nienasycona” czy „niewyżyta”, nie oddawałyby one w pełni prawdy. Albowiem libertyńskie potrzeby twojej śpiącej duszy zostaną zaspokojone. W ten czy inny sposób.

I w tym właśnie problem.

Rozdział pierwszy

Wszyscy w hrabstwie założyli, że zwłoki mojej matki gniją gdzieś na dnie rzeki Gale, stopniowo upodabniając się do rozgotowanej owsianki. Był rok 2000 i już tylko trzy pory roku dzieliły nas od szaleństwa „pluskwy milenijnej”: oczekiwanego z trwogą końca epoki cyfrowej. Na samym koniuszku dolnego Manhattanu w dalszym ciągu stały dwie bliźniacze wieże. Słowa takie jak „fotobomba”, „selfie” czy „hydroszczelinowanie” miały pojawić się w codziennym języku dopiero za wiele lat, ale nie w pełni przebite karty do głosowania na Florydzie zagościły na ustach wszystkich już kilka miesięcy później.

Tamtego lata i jesieni miałam dwadzieścia jeden lat, a moja siostra dwanaście. Żadna z nas nigdy do końca się nie otrząsnęła z tego, co się wtedy wydarzyło.

*

Eksperci nie kryli zdziwienia tym, że ciało Annalee Ahlberg nie zostało odnalezione, ponieważ zwłoki topielców zazwyczaj wypływają na powierzchnię niedaleko miejsca, gdzie poszły na dno. Ale „niedaleko” to relatywne określenie. Policyjni nurkowie przeszukali długie odcinki rzeki, a nawet rozkopali kawał dna wzdłuż wału zbudowanego po to, by chronić biegnącą tamtędy drogę przed powodziami błyskawicznymi, które nękały ten rejon mniej więcej raz na dwadzieścia lat. Ale nie było po niej ani śladu. Policja przeczesała także mały, płytki, zamieszkany przez bobry staw w lesie pół kilometra za czerwonym wiktoriańskim domem mojej rodziny. Tam również niczego nie znaleziono. Mimo to moja młodsza siostra i ja uważałyśmy, że nasza matka musi być gdzieś w tej płynącej przez Nową Anglię rzece. Nie straciłyśmy całkiem nadziei, że może jednak przeżyła – przynajmniej ja jej nie straciłam – ale z każdym dniem coraz trudniej było udawać optymizm przed naszym ojcem oraz odpowiadać w należyty, stosowny sposób, kiedy ludzie pytali nas, jak się trzymamy.

Pewnego dnia po szkole, nieco ponad dwa tygodnie po tym, jak policjanci dali sobie spokój i zabrali swoje mobilne laboratorium kryminalistyczne oraz pontony Zodiac – kiedy wszystkie tropy okazały się jedynie urojeniami – Paige sama chwyciła płetwy, maskę i fajkę do nurkowania i ruszyła nad rzekę. Dopiero na samym brzegu zdołałam ją przekonać, że tylko marnuje czas. Moja siostra siedziała na skale jakieś pięć metrów nad wodą, ubrana w swój granatowy kostium kąpielowy z konikiem morskim na biodrze, ten sam, który zakładała, gdy szła na basen w college’u, gdzie wykładał nasz ojciec. Bez wątpienia miała poważne zamiary. Paige była wówczas w siódmej klasie i już dała się poznać jako nieustraszona narciarka zjazdowa, a latem i jesienią, za namową swojego trenera narciarstwa, niemal codziennie pływała mniej więcej przez godzinę. Wciąż była na tyle młoda, by uważać samą siebie za nieokiełznany żywioł. Ciągle zdarzało się jej śnić na jawie.

– Wiesz co, poziom wody w rzece jest teraz tak niski, że naprawdę nie będziesz potrzebować płetw – zauważyłam, siadając obok niej i starając się zachować swobodny ton. Mnie wydawało się to śmieszne, ale Paige naprawdę myślała, że te płetwy się jej przydadzą. Był środek września i w Vermoncie nie padało od miesiąca. Nie padało od zniknięcia naszej matki – co uznawałyśmy za meteorologiczny zbieg okoliczności, a nie oznakę jakiejś astrologicznej czy kosmicznej synergii. Koryto rzeki miało na tym odcinku nie więcej niż dziesięć metrów szerokości, a woda sięgała najwyżej do ramion. Tak wprawnej pływaczce jak Paige płetwy tylko by przeszkadzały, zamiast pomagać.

– No to ich nie użyję – mruknęła.

– Może w niecce – zasugerowałam, żeby całkiem jej nie zniechęcać. Trochę dalej rzeka zmieniała się w nieckę u stóp niewielkiego wodospadu. Tam woda miała może z trzy i pół metra głębokości, więc płetwy pomogłyby jej dotrzeć do dna.

– Może – zgodziła się.

Brzeg był tu bardzo stromy i gęsto porośnięty młodymi drzewkami, głównie dębami i klonami, których liście zaczynały już przybierać barwę miedzi i czerwonego wina. Gdzieniegdzie rosły krzaki malin, dawno objedzone z owoców przez ludzi i sarny.

Scenerię uzupełniały głazy, mech i błoto – chociaż akurat tego dnia z powodu suszy ziemia była sucha jak wiór. Siedem dni wcześniej, w Święto Pracy, nad rzeką było pełno dzieci i nastolatków. Dziewczyny w moim wieku, ubrane w bikini, opalały się na przełamujących brzeg skalistych występach, jednak do wody wchodziło mniej ludzi niż w poprzednich latach, ponieważ minęło zaledwie półtora tygodnia, odkąd roiło się tu od policji i służb ratowniczych. Wszyscy, którzy chcieli popływać albo wylegiwać się na kamieniach nad rzeką Gale w tych ostatnich dniach lata, podświadomie obawiali się chyba, że niechcący natrafią na zwłoki naszej matki. Ale i tak się zjawiali. A rodzice nadal przyprowadzali tu swoje dzieci.

Tamtego popołudnia woda była bardzo przejrzysta i na płytszych odcinkach Paige i ja wyraźnie widziałyśmy kamienie pokrywające dno. Niektóre przypominały żółwie, a inne kształtem i kolorem kojarzyły się z ludzką czaszką. Wątpię, czy którakolwiek z nas dopatrywałaby się w kamieniu podobieństwa do czaszki przed zaginięciem naszej matki, lecz teraz nie dało się od tego uciec. Kiedy milczałyśmy, słyszałyśmy szum wody, którą prąd pchał na zachód, przeciskającej się między głazami i rozbijającej z pluskiem o zarośla oraz przewrócone klony na brzegu.

Wyprostowałam nogi i oparłam je o korzeń drzewa.

– Poza tym wiesz, że woda jest już dzisiaj dużo chłodniejsza niż jeszcze dwa tygodnie temu – przypomniałam swojej młodszej siostrze. – Tu jest dość płytko, ale wczoraj w nocy temperatura spad­ła do zaledwie kilku stopni.

– Dzisiaj w porze lunchu było prawie dwadzieścia stopni – skontrowała Paige. – Sprawdziłam w szkole.

– Słońce schowało się już za górą. Teraz jest pewnie bliżej dziesięciu. Zobacz, masz na rękach gęsią skórkę. Wytrzymasz najwyżej pięć minut, a potem albo wyjdziesz z wody, albo dostaniesz hipotermii. Będę musiała cię wyciągać.

– Nie dostanę hipotermii, Lianno – odpowiedziała. Nie umiała ukryć rozdrażnienia. – I wcale byś za mną nie wskoczyła. Po prostu nie chcesz, żebym dalej szukała.

– Nie. Nie w rzece.

– Obie dobrze wiemy…

– Gdyby tam były jakieś tropy, to policja już by je znalazła. Niczego tam nie ma – odparłam, chociaż tak naprawdę sama uważałam podobnie jak ona. Wierzyłam, że pod wodą czeka nawet coś więcej niż tropy. Nie mogłam przestać myśleć o tym, że nasza matka tam jest. Oczami wyobraźni widziałam jej ciało zaklinowane na dnie gdzieś pomiędzy Bartlett a tym miejscem, w którym rzeka wpływała do jeziora Champlain, kilka kilometrów na zachód od nas. Zwłoki zaczepiły się o ostrą skałę wyrastającą z dna jak stalagmit. Albo prąd wcisnął je pod zardzewiałą maskę samochodową, stary sprężynowy materac, powyginaną taczkę, kadłub zatopionej łodzi czy jakiekolwiek inne szczątki, jakie opadły na dno rzeki na jednym z jej odcinków, gdzie koryto robi się głębsze. Ale skoro zawodowi nurkowie nie znaleźli naszej matki – ani żadnych śladów – to nie było mowy o tym, żeby Paige mogło się to udać.

– Coś przecież musimy zrobić – upierała się Paige poirytowanym głosem. – Wiem, że robienie czegokolwiek z wyjątkiem wydzwaniania do przyjaciół ze studiów, palenia trawki i bawienia się w te twoje czary jest wbrew twojej religii. Ale ja nie jestem tobą.

– Robię coś w tej chwili. Próbuję nie dopuścić do tego, żebyś zamarzła na śmierć. Albo przynajmniej zmarnowała mnóstwo czasu.

Paige, położywszy się na ziemi, rozciągnęła szeroko ręce, jakby miała zostać ukrzyżowana. Pomyślałam, że jak na dziewczynę, która bez problemu przepływa basen olimpijski, ma ramiona cienkie jak patyczki. Tamtego dnia przyszła nad rzekę tylko dlatego, że zrezygnowała już z dalszych poszukiwań w stawie bobrów i w lesie za naszym domem. Widziałam ją tam kilka dni wcześniej, jak ubrana w wędkarskie spodniobuty brodzi w wodzie, metodycznie przeczesując zbiornik według niewidzialnej siatki, którą ma nakreśloną w głowie. Ostatecznie jedyne, co znalazła, to jedna męska tenisówka. Innym razem szła przez las zgarbiona jak czarownica z jakiejś książeczki dla dzieci, studiując opadłe liście i próchnicę, wypatrując jakichkolwiek śladów naszej matki. Ale cała okolica została już przeszukana, i to nie raz, zarówno przez profesjonalistów, jak i ochotników. Mężczyźni i kobiety z miasta kroczyli po tym terenie zwartym szeregiem, niemal ramię w ramię, i nikt niczego nie znalazł. Tak samo jak Paige. Nie udało się jej niczego znaleźć – niczego oprócz pustych butelek po piwie, papierków po cukierkach i plastikowych nakładek na kubek do kawy – ani tam, ani na brzegu rzeki wzdłuż drogi, gdzie chodziła godzinami, rozgarniając trawę czubkiem buta.

– Co zrobisz na obiad? – odezwała się po dłuższej chwili, gwałtownie przerywając ciszę, tak jak ryba latająca przełamuje taflę wody.

– Mam przez to rozumieć, że postanowiłaś jednak spożytkować swoją energię na coś mądrzejszego niż nurkowanie w rzece?

– Chyba tak.

– Dziękuję – odparłam. – Naprawdę bym się wkurzyła, gdybym musiała za tobą wskakiwać i wyciągać cię za kostium kąpielowy.

– Nie odpowiedziałaś mi na pytanie.

Dochodziła piąta. W momencie, gdy zauważyłam Paige nad rzeką, szłam właśnie do sklepu po butelkę dietetycznej coli i brownie. Byłam już tylko na lekkim haju, ale ciągle strasznie chciało mi się jeść. Miałam też nadzieję, że w sklepowej lodówce znajdę coś, co da się potraktować jako obiad, i że dopiszę to do rachunku taty. Może jakąś sałatkę ziemniaczaną i parę meksykańskich wrapów. Trzeba przyznać, że jak na taki mały sklep w niewielkiej wiosce mieli imponująco zaopatrzoną lodówkę. Zawsze kiedy byłam upalona – bardziej niż tego popołudnia – tamtejszy dział z kanapkami przypominał mi „magiczną” zabawkę, którą się bawiłam, gdy miałam mniej lat, niż obecnie ma Paige, i wyobrażałam sobie, że w przyszłości zostanę iluzjonistką. Wyglądała jak czerwony plastikowy dzban o wysokości najwyżej dziesięć–dwanaście centymetrów i wydawała się wiecznie pełna wody. Albo mówiąc ściślej, wydawało się tak dokładnie dwa razy w czasie pokazu. Potem naprawdę dzban robił się pusty. Ale dwa razy można go było na niby opróżnić na oczach – teoretycznie zdumionej – publiczności. Lodówka i gablota z kanapkami w sklepie wielobranżowym w Bartlett sprawiały podobne wrażenie, zwłaszcza gdy po trawce dopadał mnie wilczy apetyt.

– Obiad – mruknęłam. – Pomyślmy…

W pierwszych dniach po zniknięciu matki nasz ojciec uwijał się jak w ukropie. Próbował zrozumieć, skąd się wzięła ścieżka, którą detektywi z pomocą psa policyjnego imieniem Max nakreślili w naszym ogrodzie – tam, gdzie trawa została przygnieciona w nocy i widniały na niej ślady, które oni uznali za odciski stóp w porannej rosie – jak również (co najbardziej nie dawało mu spokoju) mały fragment materiału oderwany z rękawa jej koszuli nocnej, zawieszony na nagiej gałęzi martwego drzewa nad brzegiem rzeki. Sam zaprojektował plakaty z jej zdjęciem i kazał mnie oraz Paige rozwiesić je na słupach telefonicznych i tablicach ogłoszeń przed wszystkimi piekarniami i sklepami spożywczymi w promieniu kilku kilometrów. Godzinami jeździłam granatowym pathfinderem matki – rodzice kupili tego SUV-a, kiedy zaczęłam trzecią klasę liceum, bo idealnie się nadawał do wożenia nas wszystkich, ale głównie Paige, na stoki narciarskie, a także z myślą o mojej przeprowadzce do college’u – pomiędzy Bartlett, Hinesburgiem i Middlebury, gdzie była uczelnia taty. Ojciec zaniósł też ogłoszenia ze zdjęciem swojej żony do lokalnych gazet, aby sprawa nie przycichła i ludzie nie zapomnieli tak szybko o Annalee Ahlberg – bo wiedział, że prędzej czy później i tak przestaną o niej pamiętać. Jak sam mawiał czasem do swoich studentów, to nie dobroć pomaga ludziom przetrwać w świecie, lecz bezduszność. Starał się patrzeć na to realistycznie, bez wartościowania czegokolwiek. Czy potrafilibyśmy bowiem stawiać czoła każdemu kolejnemu dniowi, gdybyśmy nie nauczyli się przechodzić obojętnie wobec całej litanii codziennych tragedii, takich jak wojny, zamachy terrorystyczne, katastrofy lotnicze i tsunami? A potem, nawet gdy policja sprawdziła już ten czy inny trop – zgłoszenie o kobiecie rzekomo błąkającej się bez celu w koszuli nocnej albo fragment ubrania unoszący się na rzece kilka kilometrów dalej – i uznała go za ślepy zaułek, uparcie kontynuował własne śledztwo. W tamtych pierwszych dniach jego dociekania często wywoływały konsternację u nieznajomych, a policjantów doprowadzały do szału.

W tym samym czasie wprawił w osłupienie dziekana swojego wydziału oraz rektora college’u, informując ich w weekend przed wrześniowym Świętem Pracy – ledwie tydzień po zniknięciu jego żony – że jesienią nadal planuje prowadzić zajęcia ze studentami. Tylko w ten sposób, tłumaczył, może przestać myśleć o tym, co się stało. Osiem dni później Paige i ja siedziałyśmy razem nad brzegiem rzeki Gale. Ojciec może i nadal potrafił być sobą na sali wykładowej – gdzie wygłaszał na zmianę natchnione myśli i puste frazesy – ale kiedy przebywał z nami, niemalże popadał w katatonię. Był całkowicie wyczerpany. Wieczorami pił tak długo, aż zasypiał. W pierwszych dniach po zaginięciu matki to nasza ciotka – jego szwagierka – pilnowała, żeby każdy z nas coś zjadł, zajmowała się praniem i co jakiś czas czesała Joego, naszego podwórkowego kota. Ale potem wyjechała, wróciła do swojej własnej rodziny na Manhattanie. Dziadkowie od strony mamy, słabowici i zdruzgotani, starali się pomóc, lecz babcia cierpiała na szybko postępującego alzheimera. Sami rozumieli, że zamiast ułatwiać sprawy, jeszcze bardziej je utrudniają, i wkrótce wrócili do swojego kolonialnego domu pod Bostonem, gdzie dziadek mógł przynajmniej opiekować się swoją żoną w znajomym otoczeniu. Sąsiedzi przestali przynosić nam lasagne, makaron z serem i miski pełne pokrojonych owoców. I tak obowiązek gotowania posiłków spadł na mnie. Chociaż ojciec miał zajęcia tylko trzy razy w tygodniu, jeździł na uczelnię każdego dnia, poczynając od Święta Pracy. Tłumaczył, że musi uczestniczyć w zebraniach pracowników naukowych. Zapoznać się ze swoimi nowymi studentami. Zająć się pisaniem. Osobiście porozmawiać z ludźmi, którzy być może widzieli gdzieś Annalee Ahlberg. Codziennie wychodził wczesnym rankiem i wracał tuż przed kolacją. Odnosiłam wrażenie, że nie jest w stanie wytrzymać w domu. Czy wierzył, że jego żona wciąż żyje? Z początku tak twierdził, aby dodawać otuchy swoim córkom, ale już teraz coraz częściej zdarzało mu się mówić o niej w czasie przeszłym. W głębi serca wiedziałam, że tak samo jak ja dobrze wie, co się stało: mama zaczęła iść przed siebie podczas trzeciej fazy snu i skończyło się to dla niej tragicznie.

Jeszcze przez kilka minut siedziałyśmy z siostrą obok siebie nad rzeką i żadna z nas nie mówiła nic więcej. Miałam już wstać i ruszyć dalej w stronę sklepu, kiedy Paige zaskoczyła mnie pytaniem:

– Czy nasi rodzice dużo się kłócili? To znaczy w porównaniu z innymi małżeństwami?

– Nie. Chyba nie.

– Nie znosiłam tego, kiedy w domu robiła się napięta atmosfera.

– To się nie zdarzało często. W każdym razie myślę, że nie częś­ciej niż w każdym innym małżeństwie.

– Pięć lat temu mieli tę epicką awanturę. Pamiętam, jak oboje krzyczeli. Wrzeszczeli na siebie.

– Tylko ten jeden raz – odparłam.

To naprawdę był jedyny raz, kiedy słyszałam, jak moi rodzice podnoszą na siebie głos. Czułam się wtedy okropnie. Schowałyśmy się z Paige w moim pokoju i siedziałyśmy tak za zamkniętymi drzwiami, a ona pociągała nosem, wciskając twarz w kapę na moim łóżku. Ten jeden, jedyny raz w życiu bałam się, że moi rodzice zaczną nawet okładać się pięściami. Zazwyczaj, gdy się kłócili, robili to niezbyt głośno, a ich wzajemne ataki ograniczały się do złośliwych, pełnych uszczypliwości docinków. Zasób słów mojego ojca rozszerzał się wtedy niczym czarna dziura erudycyjnego sarkazmu. Matka była mniej elokwentna, oszczędniejsza w słowach, za to potrafiła być bardziej chłodna, a jej milczenie wyrażało lekceważący stosunek do tego, co on mówił. Co stało się zarzewiem pożaru, który wybuchł tamtej potwornej nocy? Co sprawiło, że podniesione głosy wędrowały z pokoju do pokoju, wykraczając poza ramy utarczki słownej w stylu wiktoriańskim? To chyba miało związek z lunatykowaniem mojej matki i tym, że ojciec był zażenowany jej zachowaniem. Oboje czuli wstyd, ale każde z innego powodu: jego deprymował fakt, że inni wiedzą o jej przypadłości, a ona się wstydziła, że nie ma nad tym żadnej kontroli.

– Tamtej nocy wydawali się naprawdę wytrąceni z równowagi.

– Dlaczego?

– Chyba poszło o lunatykowanie, chociaż nie wiem na pewno – odpowiedziałam. – Ale przecież się kochali – dodałam, starając się, by mój głos zabrzmiał pewnie, choć wcale tej pewności nie miałam.

Zakładałam, że ojciec ją kochał albo przynajmniej myślał, że ją kocha, a to wcale nie jest jednoznaczne z miłością, z czego nawet wtedy zdawałam sobie sprawę. Jeśli natomiast chodzi o matkę, to moja wiara w jej uczucia do ojca była jeszcze mniejsza, tyle że sama przed sobą nie chciałam tego przyznać, a już na pewno nie zamierzałam dzielić się moimi wątpliwościami z Paige. Czasami jednak zastanawiałam się, czy moja matka nie była przypadkiem zbyt inteligentna i zbyt kreatywna jak na takiego męża: wykładowcę literatury na prestiżowej uczelni w Nowej Anglii. Człowieka, który ma na koncie rozliczne publikacje, w tym dwie uznane biografie amerykańskich poetów. Annalee Ahlberg była bez wątpienia zbyt inteligentna dla większości mężczyzn. Co więcej, zmagała się z depresją – jedna z półek w apteczce w głównej łazience uginała się od pomarańczowych fiolek wypełnionych antydepresantami.

Mimo to nadal szczerze wierzyłam, że napięcie między moimi rodzicami wynikało w dużej mierze z tych samych lęków i frustracji, które zrujnowałyby każde inne małżeństwo. Ich związek z pewnością bardzo się zmienił w okresie między pojawieniem się na świecie mnie i mojej siostry. Byłam starsza od Paige o dziewięć lat, a w ciągu tych dziewięciu lat mama pięciokrotnie poroniła. Przy ostatnich trzech razach miałam już na tyle dużo lat, by wyraźnie pamiętać rozpacz matki i rozczarowanie ojca. Dobrze pamiętałam te miesiące, które mama przeleżała w łóżku, jak niepełnosprawna, zanim urodziła się Paige. Niezliczone godziny, kiedy musiałam siedzieć cicho, żeby mama mogła odpocząć. Noce spędzone u znajomych, żeby mama mogła odpocząć. Tydzień u dziadków, żeby mama mogła odpocząć. A potem pojawiła się Paige: nieco przed terminem, ale blisko. Trzydziesty czwarty tydzień. Trochę ponad dwa kilogramy. Zaledwie półtora tygodnia na intensywnej terapii noworodka. Uważam, że moja siostra w przeciwieństwie do innych wcześniaków nigdy nie przypominała małego kosmity. Od urodzenia miała kruczoczarne włosy, co stanowiło rzadkość w naszej rodzinie – Ahlbergowie od strony ojca i Manholtowie od strony matki niemal bez wyjątku wyglądali jak statyści w skandynawskich reklamach turystycznych. Kobiety miały długie blond warkocze, a mężczyźni z wysokimi czołami i cienkimi żółtymi włosami mogliby z powodzeniem robić za tło w starych filmach Bergmana.

A potem, siedem lat później, mama zaczęła lunatykować. Byłam wtedy w liceum, a Paige w drugiej klasie podstawówki. Już wcześniej przeczytałam wszystko, co się dało, na temat tego zjawiska, bo jako dziecko sama sporadycznie lunatykowałam. Czytałam o innych parasomniach. Czytałam o snach. (Przeczytałam również prawie każde słowo, jakie wyszło spod pióra taty: opublikowane książki oraz niezliczone artykuły w czasopismach naukowych, jak również zeszyty pełne nigdy niepublikowanych – moim zdaniem nienadających się do publikacji – wierszy. Wiele z nich, jak stwierdziłam ze smutkiem, traktowało o somnambulizmie).

Nasz dom znajdował się na skraju Bartlett, jakieś sześćdziesiąt metrów od rzeki i pięć minut spacerem od centrum wioski, gdzie mieściły się sklep wielobranżowy, biblioteka, remiza ochotniczej straży pożarnej i jeden pensjonat. Stał tam również ceglany kościół, oficjalnie kongregacjonalistyczny, ale wierni – a każdej niedzieli przychodziło około siedemdziesięciu pięciu osób – zaliczali się w większości do baptystów i metodystów, trafiła się też garstka prezbiterian. Ale to była jedyna miejscowa świątynia, więc jeżeli ktoś uczęszczał na nabożeństwa, nie miał wyboru. Moja rodzina pokazywała się tam tylko w Boże Narodzenie i Wielkanoc. Dlatego kiedy po zaginięciu matki pastorka, ciepła zielonooka kobieta z krótkimi, przyprószonymi siwizną włosami, próbowała wziąć nas pod swoje skrzydła, budziło to we mnie więcej poczucia winy niż wdzięczności. W ostatnim tygodniu załatwiła mi nawet dwa występy zaplanowane na późną jesień: pokazy magiczne na przyjęciach urodzinowych dzieci ze szkółki niedzielnej.

Nasi najbliżsi sąsiedzi, McClellanowie, słyszeli tę, jak to określiła Paige, „epicką awanturę” pięć lat temu. Podsłuchałam, jak Carol McClellan opowiadała o niej policji w dzień, gdy matka zniknęła, przez co ojciec był przez chwilę podejrzanym w sprawie. Ale nikt chyba tak naprawdę nie wierzył w to, że mógłby zamordować swoją żonę.

Poza tym Carol, która wyjawiła policji, że pewnej nocy Ahlbergowie strasznie na siebie wrzeszczeli, opowiedziała także o tym, że moja matka kiedyś w środku nocy, przy świetle padającym z okna salonu zaczęła malować srebrną farbą w sprayu naszą olbrzymią hortensję. Krzew rósł w ogrodzie przed domem, sześć czy siedem metrów od drzwi wejściowych. To ja usłyszałam matkę i wprowadziłam ją z powrotem do środka, ale zapalone światła i nasze głosy obudziły McClellanów, więc Carol mogła na własne oczy się przekonać, jakie dziwactwa wyprawia w nocy Annalee Ahlberg. (Zmaltretowany krzew jakimś cudem przeżył. Ojciec usunął srebrne gałęzie i starał się odpowiednio poprzycinać te, które pozostały, dzięki czemu z czasem hortensja znów zaczęła kształtem przypominać grzyb atomowy). Później była jeszcze noc, kiedy inni nasi sąsiedzi, Fred i Rosemary Harmon, którzy wyszli na zewnątrz, żeby podziwiać wspólnie pełnię księżyca, zobaczyli, jak nieco po północy prowadzę matkę przez most na rzece Gale, niedaleko sklepu. Wiedziałam, że z tym niebudzeniem lunatyka to tylko stary przesąd, więc po prostu ją obudziłam. Do tego czasu zdążyła wdrapać się już na betonową balustradę i ustawić jak jeden z marmurowych aniołów, które pełnią straż nad Tybrem i Sekwaną. Most był na tyle wysoko, że gdyby zeskoczyła, mogłoby się to skończyć śmiercią lub kalectwem: złamałaby sobie kręgosłup, rozbiła czaszkę albo – zaledwie – utonęła. Wyszła z domu naga, a ja – miałam wtedy siedemnaście lat – nie mogłam się nadziwić temu, jaka jest piękna. Sprowadziłam ją na ziemię, okryłam swetrem, który miałam na sobie, i zabrałam do domu.

Kiedy mama lunatykowała, wydawała się nieświadoma nawet chłodu. Pewnej marcowej nocy, gdy ostatnia śnieżyca tamtego roku zmieniła Bartlett w zimowy krajobraz rodem z litografii od Currier and Ives, zabrała swoje narty i urządziła sobie bieg przełajowy przez las za naszym domem. Następnego ranka przy śniadaniu niczego nie pamiętała, ale jej ubrania suszyły się przy kozie – którą również rozpaliła w nocy – a ja po powrocie ze szkoły odtworzyłam jej trasę, idąc po śladach nart.

Wszystkie te incydenty miały jeden wspólny mianownik: dochodziło do nich tylko wtedy, gdy ojciec przebywał poza domem. Tak samo było w noc, kiedy zniknęła raz na zawsze. To dlatego policja niemal natychmiast skreśliła go z listy podejrzanych. W tym czasie brał udział w konferencji poetyckiej w Iowa City.

Oczywiście oznaczało to również, że zaginięcie matki stanie się dla mnie i mojej siostry źródłem poczucia winy i wyrzutów sumienia. W końcu żadna z nas nie zbudziła się tamtej nocy. Gdyby tylko któraś coś usłyszała, wstała z łóżka, powstrzymała ją. Ja jako ta starsza, ta, która już raz uratowała mamę przed katastrofą, przeżywałam to szczególnie dotkliwie. To dlatego postanowiłam nie jechać do college’u na ostatni rok studiów. Nie mogłabym zostawić taty i siostry samych. Nie byłam w stanie tak po prostu powrócić do normalnego życia. W Amherst to rozumieli. Mój plan, o ile w ogóle jakikolwiek posiadałam, zakładał, że zjawię się tam po Bożym Narodzeniu i podejmę naukę od wiosennego semestru.

Niektórzy uważali, że wciąż czekałam na powrót matki, że nie zamierzałam tracić nadziei, dopóki nie zostanie znalezione jej ciało. Chciałabym, żeby tak było, ale w głębi duszy wiedziałam, że to nieprawda. To nie nadzieja trzymała mnie w tym miejscu, tylko rozpacz.

– Wiesz, o której tata będzie dziś w domu? – spytała Paige.

– Nie.

– Rozmawiałaś z nim w ogóle dzisiaj?

– Nie.

Paige wyprostowała się i z rozczarowaniem pokręciła głową.

– Mama by z nim porozmawiała. Wiedziałaby, co i jak.

– Ja nie jestem twoją matką, tylko siostrą. – Ponieważ Paige nic na to nie odpowiedziała, zaczęłam ją zasypywać pytaniami, uruchamiając swój najbardziej sarkastyczny ton. – Jak było w szkole, Paige? Jak ci idzie z wielomianami? Przyniosłaś ze szkoły swojego Władcę much? Za co się przebierzesz na Halloween? A może jeszcze za wcześnie, żeby to planować? Czy ty i twoi przyjaciele jesteście już za duzi na takie przebieranki?

Paige popatrzyła na mnie, a jej ciemne oczy się zwęziły. Wiedziałam, że ta dziewczyna wyrośnie na prawdziwą piękność, widać to było zwłaszcza wtedy, kiedy się wkurzała. Niektórym ludziom w gniewie opadają kąciki ust, a ich twarz traci wyraz. Ale nie Paige. Nawet w wieku dwunastu lat ze złością było jej twarzy.

– Czy ty umiesz tylko szydzić? – odezwała się w końcu. – Dla ciebie wszystko, co słyszysz, to jedynie pustosłowie. Dlaczego zawsze musisz być taka… cyniczna?

Westchnęłam. Większość siódmoklasistów nie używa takich słów jak „pustosłowie” i „cynizm”. Ale większość siódmoklasistów nie ma ojca, który wykłada literaturę i sam jest domorosłym poetą. Ani starszej siostry, która latem wykonuje pokazy magiczne jako Czarodziejka Lianna. (Przed zniknięciem naszej matki zastanawiałam się, czy nie czas na nowy pseudonim sceniczny, najlepiej taki, który nie kojarzyłby się z ogłoszeniami towarzyskimi). Wiedziałam, że gdy byłam w wieku Paige, ja również szczyciłam się swoim zasobem słów.

– Wkładam w to dużo pracy – odparłam. – Ludziom się wydaje, że to przychodzi łatwo. Nieprawda.

– Czuć od ciebie trawą.

Zapewne miała rację i to wzbudziło we mnie poczucie winy. Domyślałam się, że moje ubrania są przesiąknięte zapachem marihuany, który przywiera do flanelowych koszul L.L. Bean jak superklej. Spośród wszystkich moich przyjaciół z liceum jedynie Heather Prescott nie wybrała college’u w Maine, Massachusetts albo Nowym Jorku, więc ostatnio przebywałam głównie w jej towarzystwie. Była na ostatnim roku na Uniwersytecie Vermontu i nadal lubiła ostro imprezować. Większość dnia spędziłam z nią i dwoma sympatycznymi, ale niezbyt rozgarniętymi studentami. Powąchałam swój rękaw i faktycznie trochę śmierdział. Nawet całkiem mocno. To, że przez cały ten okres nikt nigdy nie zapytał mnie, dlaczego czasami cuchnę jak zaplecze w coffee shopie, pokazuje tylko, jak bardzo pobłażliwie traktowali mnie wtedy ludzie – mnie, córkę Warrena Ahlberga, dziewczynę, której matka zaginęła i która nie wróciła przez to do college’u.

– No to zadzwonię do taty i dowiem się, o której wróci do domu – powiedziałam, nie chcąc dalej ciągnąć tej kłótni. Naprawdę czułam, że daję Paige zły przykład. Pragnęłam zacząć się bardziej starać, dla niej. – Planowałam po prostu kupić nam jakieś wrapy i sałatkę ziemniaczaną. Ale może zrobię pieczeń rzymską. Masz ochotę? Zawsze uwielbiałaś pieczeń mamy.

– Umiesz zrobić pieczeń rzymską?

– A co może być w tym trudnego? Mięso do hamburgerów, ketchup i cebula. Może jeszcze jajko. Sprawdzę w przepisie. Wierz mi, mama nie jest jakimś francuskim szefem kuchni. To chyba jedyne, co potrafi zrobić.

– OK – pokiwała głową Paige.

A potem powiedziała to jeszcze raz i sięgnęła po swoje płetwy, żeby zanieść je do domu. Nagle jednak znieruchomiała, wpatrzona w płynącą obok nas rzekę. Kiedy uniosła głowę, miała w oczach łzy. Płakała, nie wydając z siebie najmniejszego dźwięku. Chciałam ją objąć, ale trzepnęła mnie płetwą w rękę.

– Nie trzeba – burknęła. – Nic mi nie jest.

Oczywiście to nie była prawda. A ja czułam dokładnie to samo co ona.

Nie da się spierać ze snem.

Bo nigdy się nie wie, czy to jest sen.

Brzmi to irracjonalnie, ale w obliczu zdradzieckiego prawdopodobieństwa tego działającego w zwolnionym tempie nocnego świata – z jego śmiertelnie poważnym oddaniem dla obłędu i niezachwianą wiarą w słuszność nonsensu – ta nowa norma wymusza respekt. Cały świat jest zasnuty mgłą, zwłaszcza wtedy, gdy otacza nas przypominający lampy solarium żar kryjący się pod pościelą.

Mówią, że nie ma związku między snami a lunatykowaniem. Może to i prawda. W końcu zdarza ci się pamiętać swoje sny.

Słyszałaś o ludziach, którzy umieją się sami wybudzić z koszmaru. Albo świadomie kontrolować środowisko snu i swoje w nim przeżycia. Ty do nich nie należysz. Nie potrafisz ani odwrócić wzroku, ani się cofnąć. Podejmujesz tylko najlepsze decyzje, na jakie cię stać.

Rozdział drugi

Podczas gdy lato ustępowało jesieni, ja niezliczoną ilość razy rozkładałam na czynniki pierwsze ostatnią noc przed zaginięciem matki. Wszystko, co zdołałam sobie przypomnieć, powtarzałam ojcu. Policji. I samej sobie. Gruntownie przedyskutowałam temat z Heather Prescott, kiedy siedziałyśmy w jej skromnym mieszkaniu w Burlington, nieopodal kampusu Uniwersytetu Vermontu, a także z jeszcze jedną koleżanką z liceum, Ellen Cooper – która zamiast na studia poszła do pracy i od razu zaczęła zarabiać zatrważające jak dla mnie sumy pieniędzy na projektowaniu cynowej biżuterii i ozdobnych świeczników w odlewni w Middlebury – kiedy wpadła do mnie na chwilę w drodze powrotnej do Bartlett. Nie mogłam przestać myśleć o tym, jak zwyczajna i prozaiczna wydawała się ostatnia noc mojej matki w domu. Nie odebrałam z jej strony żadnych sygnałów ostrzegawczych, żadnych złowrogich aluzji, nic, co nawet najzagorzalsi zwolennicy teorii spiskowych mogliby zinterpretować jako zapowiedź tego, co nastąpiło później.

Ojciec był wtedy na konferencji naukowej, oddalony o jedną strefę czasową na zachód. Razem z innymi wykładowcami i literaturoznawcami analizował poezję. Ponieważ miał tam zostać na dwie noce, przyszło mi do głowy, że matka może w tym czasie lunatykować. Wszystkim nam przyszło to do głowy. W końcu jedynie pod nieobecność męża zdarzało jej się wychodzić w nocy z łóżka i wyruszać na te swoje wędrówki. Ale od ostatniego takiego incydentu minęły niemal cztery lata – przynajmniej z tego, co wiedzieliśmy, ale kto miał to wiedzieć, jeśli nie tata – i to właśnie dlatego ojciec w ogóle wziął pod uwagę wyjazd na tę konferencję. (Przez chwilę zastanawiali się nad tym, żeby mama mu towarzyszyła, skoro ja byłam w domu i mogłam zająć się Paige, ale nikt chyba nie myślał o tym poważnie – mama miała przecież własną pracę tu, w Vermoncie).

Tak więc tamtego dnia ojciec po raz pierwszy od czasu wizyt Annalee w klinice snu, w której opracowano skuteczną, jak się nam wszystkim wydawało, terapię na jej somnambulizm, zostawił ją samą w łóżku. Właściwa higiena snu. Żadnego alkoholu. Hipnoza, która według odczuć matki nie wywarła na nią żadnego wpływu. I co najważniejsze, mała tabletka klonazepamu przed pójściem do łóżka. Lek, być może w połączeniu z jej antydepresantami, dosłownie zwalał ją z nóg. Wyglądało na to, że spała bez żadnych zakłóceń. Badania polisomnograficzne mózgu Annalee Ahlberg, kiedy była pod jego wpływem, wzbudziły wielkie zainteresowanie wśród lekarzy i techników w klinice snu, a jej wykresy EEG zaczęto nawet pokazywać studentom w sąsiedniej szkole medycznej.

Mimo to ojciec ostrzegał mnie, żebym nadal nie traciła czujności. Unosząc znacząco brwi, radził mi powstrzymać się od wszelkich form rekreacji, które mogą obniżyć moją koncentrację. Właśnie skończyłam dwadzieścia jeden lat, więc dobrze wiedział, że podejdę do sprawy w sposób poważny i odpowiedzialny. Byłam przecież dorosła.

I naprawdę wzięłam sobie jego słowa do serca. Tamtego wieczora nie poszłam na żadną imprezę, chociaż był koniec sierpnia. Zostałam w domu i oglądałam telewizję z Paige, głaszcząc naszego podwórkowego kota – wciąż uparcie nazywaliśmy tego ośmiokilowego łobuza podwórkowym kotem, chociaż Joe już od pięciu lat mieszkał z nami w domu – ilekroć postanowił wskoczyć mi na kolana. Spałam przy otwartych drzwiach. Powtarzałam sobie, że już jako siedemnastolatka ściągnęłam swoją nagą matkę z mostu oraz że udało mi się uratować pół krzewu hortensji przed uduszeniem za pomocą srebrnej farby w sprayu. Jeśli matka wyjdzie w nocy ze swojej sypialni, na pewno się obudzę. Nie zawiodę.

Pocieszałam się też faktem, że sama nie lunatykowałam już od piętnastu lat. Jako dziecko przeszłam krótki okres dość typowych zaburzeń snu, ale szybko z tego wyrosłam. Nikomu nie wydawało się to przesadnie niepokojące, nikt nie uznał tego za reakcję na somnambulizm mojej matki, ponieważ działo się to niemal dziesięć pełnych lat przed tym, jak ona rozpoczęła swoje nocne eskapady.

*

Tamtego sierpniowego popołudnia mama zabrała Paige z basenu przy college’u i obie zjawiły się w domu jakieś dwadzieścia minut po moim powrocie od Heather Prescott – która w sierpniu wciąż jeszcze była w Bartlett, chociaż niedługo planowała razem ze znajomymi ze studiów wprowadzić się do nowego mieszkania w Burlington. Zdążyłam już przynieść marchewki, pomidory koktajlowe i zieloną paprykę z ogrodu za domem i zrobiłam prostą sałatkę jako dodatek do kurczaka w curry, którego mama miała przygotować na kolację.

Po jedzeniu wszystkie trzy byłyśmy trochę nerwowe, ale żadna nic nie powiedziała. Nie dało się zignorować faktu, że profesor Ahlberg pojechał do Iowa, a zatem Annalee będzie w ich sypialni sama. Przyszło mi do głowy, że w ramach tego wielkiego eksperymentu powinnam się położyć na miejscu ojca w ich ogromnym łóżku z mahoniowym wezgłowiem, ale nie chciałam, żeby matka poczuła się jak inwalidka, więc nawet tego nie zasugerowałam.

Razem z Paige obejrzałyśmy na wideo Masz wiadomość, jeden z naszych ulubionych filmów w tamtych czasach – nie tylko dlatego, że to historia miłosna z księgarniami w tle. Akcja dzieje się na Manhattanie, czyli w centrum elegancji, kulturowo oddalonym o lata świetlne od Bartlett w stanie Vermont. Tam mieszkali nasza ciotka, wujek i kuzyni. Paige i ja zawsze uwielbiałyśmy ich odwiedzać. No i oczywiście film kończy się tą poruszającą wersją Over the Rainbow w wykonaniu Harry’ego Nilssona.

Poszłam do łóżka jako ostatnia. Zajrzałam do pokoju siostry, potem do matki i z zadowoleniem stwierdziłam, że obie smacznie śpią. Napisałam parę e-maili do przyjaciół, w tym do chłopaka z Amherst o imieniu David, który mieszkał w Los Angeles i trochę mi się podobał. Nie zapomniałam zostawić drzwi otwartych, żeby się łatwiej obudzić w razie jakichkolwiek incydentów. Kilka minut przed pierwszą odłożyłam książkę, którą czytałam, po raz ostatni sprawdziłam pocztę i zgasiłam światło. Wzięłam to za dobry znak, że jest już tak późno, ponieważ matka położyła się spać około dziesiątej. Godzina duchów, kiedy lunatycy powstają niczym żywe trupy – co zazwyczaj zdarza się w pierwszej fazie snu, podczas pierwszych trzech godzin – minęła bez niespodzianek.

*

Rano Paige zbudziła mnie gwałtownym szarpaniem. Otworzyłam oczy i natychmiast zrozumiałam, że stało się coś złego. Moja siostra trzymała mnie za ramiona i praktycznie okładała pięściami. Przez ułamek sekundy, w zawieszeniu między snem a jawą, wydawało mi się, że jesteśmy w pociągu, który pędzi przez zalesioną górską przełęcz – widocznie w głowie zostały mi jeszcze jakieś resztki snu. Ale zaraz potem, jeszcze zanim w pełni dotarło do mnie, co mówi moja siostra, zdałam sobie sprawę, że chodzi o naszą matkę.

– Mama zniknęła! – powtarzała Paige. Nie krzyczała, ale panika w jej głosie była ewidentna. – Nie ma jej!

Bez słowa zrzuciłam z siebie kołdrę i chwiejnym krokiem ruszyłam do sypialni rodziców. Siostra poszła za mną, nie przestając lamentować.

– Kiedy tylko się obudziłam, zajrzałam do jej pokoju, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku, ale jej już nie było! Musiała w nocy wyjść z domu!

Za oknem słońce dopiero wychynęło zza góry, więc wciąż było wcześnie. Żałowałam, że nie spojrzałam po drodze na zegar, bo nawet nie wiedziałam, która jest godzina. Do pewnego stopnia zdawałam sobie sprawę, że nie ma sensu iść do sypialni rodziców, bo Paige postawiła sprawę jasno: naszej matki tam nie było. Ale mimo to nie cofnęłam się. Musiałam to zobaczyć na własne oczy.

Przez chwilę stałam w drzwiach, wpatrując się w puste łóżko. Potem podeszłam bliżej i dotknęłam strony, po której spała mama. Pościel była zimna, poduszka też. Rozejrzałam się po pokoju, żeby sprawdzić, czy gdzieś leży jej letnia koszula nocna. Mama miała w zwyczaju ubierać się przed śniadaniem i z biegiem lat zaobserwowałam, że najczęściej zostawiała zmiętą koszulę nocną w nogach łóżka. Czasami po śniadaniu – kiedy już wyprawiła mnie i Paige do szkoły, a jej mąż pojechał do pracy – wracała na górę, żeby pościelić łóżko i schować to, w czym spała w nocy, pod poduszką. Pamiętam, że gdy wracałam ze szkoły do domu, łóżko zawsze wyglądało idealnie, niczym na zdjęciu w katalogu Bloomingdale – mama była architektem i bardzo zależało jej na tym, by jej własna przestrzeń życiowa była równie dopracowana w każdym szczególe jak wnętrza, które projektowała dla innych. Ale tamtego ranka nigdzie nie widziałam jej koszuli nocnej. Nie leżała ani w nogach łóżka, ani na nocnym stoliku, nie wisiała też na oparciu krzesła pod oknem. Nie była nawet rzucona na podłogę.

– Sprawdziłaś na dole? – spytałam Paige. – Patrzyłaś w kuchni?

– Oczywiście, że sprawdziłam na dole.

– Byłaś na zewnątrz? W ogrodzie?

– Tak, wyszłam na zewnątrz – odparła Paige, po czym, jakby na potwierdzenie swoich słów, wrzasnęła na całe gardło: – Maaaaaaamoooo! – Każdą z sylab wydłużała przy tym tak bardzo, że trwała co najmniej trzy czy cztery sekundy.

Nie doczekałyśmy się odpowiedzi, więc zapytałam krótko:

– A w piwnicy?

Paige położyła dłonie na biodrach. Obie wiedziałyśmy, że moja siostra odrobinę boi się piwnicy. Ja zresztą też. Był to straszny, pozbawiony okien świat z klepiskiem zamiast podłogi – tylko zbiorniki z ciepłą i zimną wodą oraz pralka i suszarka stały na niewielkich cementowych podstawach. Ściany były tam z kamienia, a nisko nad głową wisiał sufit pokryty odłażącą warstwą izolacyjną. Za całe oświetlenie służyły dwie żarówki dyndające na przeciwległych końcach pomieszczenia. Wszystko to kojarzyło się nam z lochem, więc rzadko się tam zapuszczałyśmy – a już na pewno nie o zmroku i nie, kiedy byłyśmy same w domu.

– Tak, patrzyłam w piwnicy. Patrzyłam wszędzie.

– Jest jej samochód?

Moja siostra westchnęła, ale nic nie odpowiedziała. Podeszłam do okna, żeby rzucić okiem na starą powozownię przerobioną na garaż. Latem nigdy nie chciało nam się zamykać drzwi. Wnęka, w której ojciec parkował swój samochód, była pusta, odkąd dzień wcześniej pojechał na lotnisko. Ale SUV naszej mamy stał na swoim miejscu.

– Dobra, zadzwonię do taty – postanowiłam. Byłam prawie pewna, że w Iowa jest o godzinę wcześniej niż w Vermoncie. – Która godzina?

Paige bez słowa pokazała palcem na zegar. Dochodziła siódma.

– No tak – powiedziałam. – Dzięki.

Kiedy podniosłam słuchawkę z widełek, zaskoczył mnie jej kształt i ciężar. Moi rodzice od niemal czterech lat korzystali z telefonów samochodowych, chociaż w tamtych czasach aparaty były już bezprzewodowe i mama zawsze chowała swój do torebki, o ile nie siedziała akurat za kółkiem. Ja jednak dopiero tamtego lata dostałam od nich swoją pierwszą komórkę. Kilka miesięcy wcześniej niedaleko Bartlett stanęła wieża przekaźnikowa i nagle zyskaliśmy w wiosce zasięg. Oczywiście na terenie całego Vermontu sygnał wciąż był w najlepszym razie nieregularny – rodzice używali swoich telefonów samochodowych głównie na autostradzie międzystanowej albo kiedy przebywali w Burlington – dlatego w ciągu tych sześciu tygodni, odkąd stałam się właścicielką nowej, ceglastej komórki, skorzystałam z niej najwyżej kilkanaście razy. Ale proces przechodzenia od telefonii naziemnej do komórkowej już się rozpoczął, więc odruchowo zwróciłam uwagę na to, jak dziwnie trzymało mi się w ręku nasz domowy aparat stacjonarny.

– Dzwoń do niego! – ponaglała Paige.

Powoli przypomniałam sobie i wybrałam numer do ojca. Po drugiej stronie odezwał się tylko jego nagrany głos proszący o zostawienie wiadomości.

– Cześć, tato – zaczęłam, próbując zachować spokój. – Mam nadzieję, że trzymasz swój telefon przy sobie. Wybacz, że dzwonię, ale… możliwe, że mamy sytuację awaryjną. Paige właśnie przyszła mnie obudzić. U nas jest teraz siódma rano, a mama zniknęła. Oddzwoń, jak tylko wstaniesz.

Następnie się rozłączyłam.

– Nie powiedziałaś, kto dzwoni – zauważyła Paige.

– Sądzę, że się domyśli.

– Zadzwoń do hotelu. Niech go obudzą.

– Nie wiem, w którym hotelu się zatrzymał – odparłam. A potem, nie konsultując się z Paige ani nie mówiąc jej, co robię, wybrałam 911.

*

Telefon na numer alarmowy nie przebiegł zgodnie z przewidywanym scenariuszem, o ile w ogóle miałam w głowie jakiś scenariusz. Na pewno jednak zakładałam, że w okamgnieniu pod domem zjawią się wszystkie możliwe służby: policja stanowa, wydział kryminalny, biuro szeryfa. Że dorośli będą gotowi ruszyć nam z pomocą.

– Jak dawno temu zaginęła? – zapytała mnie bardzo spokojnym głosem dyspozytorka.

– Nie wiem. Ale wczoraj w nocy była w swoim łóżku. A teraz jej nie ma.

– Czy jej samochód jest na miejscu?

– Mhm.

– Czy zostawiła jakąś kartkę?

Rozejrzałam się po sypialni, ale nic takiego nie widziałam.

– Chwileczkę – powiedziałam. Zasłoniłam dłonią mikrofon w słuchawce i odwróciłam się do Paige. – Znalazłaś jakąś kartkę od niej?

– Nie, ale nie szukałam – odpowiedziała, jakby odpierała zarzut. – Mama nie zostawia liścików, kiedy robi coś takiego.

– Wydaje mi się, że nie – odpowiedziałam kobiecie przez telefon. – Ale nie mam pewności.

– Czy oprócz pani i pani siostry jest jeszcze ktoś w domu?

– Nie. Nasz tata wyjechał na konferencję.

– Jaką konferencję?

– Poetów – odpowiedziałam, nie bardzo wiedząc, co to ma do rzeczy. W wyobraźni widziałam, jak dyspozytorka przewraca oczami.

– Został poinformowany? – zapytała.

– Przed chwilą zostawiłyśmy mu wiadomość.

– Czy drzwi frontowe były zamknięte?

– Nie wiem.

– Czy był jakiś powód, dla którego pani matka mogła wyjść na chwilę z domu? Może miała coś do załatwienia?

– W środku nocy?

Dyspozytorka głośno westchnęła.

– Może macie chorego sąsiada, któremu pomagała? Może pojechała kogoś odwiedzić?

– Ona lunatykuje.

Po drugiej stronie zapadła cisza.

– Dziękuję – odezwała się w końcu kobieta.

– Czyli przyśle pani pomoc? Wyśle pani ekipę na poszukiwanie czy coś takiego?

– Jak często matka lunatykuje?

– Niezbyt często. Nie zdarzyło jej się to od lat. Ale…

– Za chwilę przychodzi nowa zmiana. Nocna zmiana już prawie skończyła. Pani matka tak naprawdę zniknęła dopiero niedawno, a mówi pani, że już od dłuższego czasu nie lunatykowała. Jeśli nie wróci do domu za pół godziny i nie uda się pani ustalić, gdzie jest, proszę do nas jeszcze raz zadzwonić, dobrze?

– To wszystko?

– To wszystko.

Podziękowałam kobiecie, a ponieważ spieszno mi było zakończyć tę rozmowę, zapomniałam przybrać odpowiednio sarkastyczny ton. Zapewne wydałam się jej jedynie lakoniczna zamiast sfrustrowana czy zirytowana. Ale gdy tylko odłożyłam słuchawkę, telefon zaczął dzwonić, co trochę mnie wystraszyło. Jeszcze zanim odebrałam, wiedziałam, że to ojciec.

– Mama zniknęła? – zapytał od razu. – Powiedz mi wszystko po kolei. Jak dawno temu wyszła?

– Nie wiem. Dopiero wstałam.

– Dzwoniłaś na policję?

– Tak. Nie byli zbyt pomocni.

– Nie rozumiem.

– Powiedzieli, żeby zadzwonić jeszcze raz za pół godziny, jeśli sama nie wróci do domu.

– To nie w porządku. Przecież to bez sensu.

– Chyba tak.

– Boże. No dobra, zadzwoń do Elliota Sheldona. I do Donniego Hempsteada. Obaj są w służbach ratowniczych. Zacznij od Elliota. Na pewno jeszcze jest w domu, ale już niedługo będzie wychodził do pracy. Odezwij się do nich od razu, jak tylko skończymy rozmawiać. Ja zadzwonię na policję. Przepraszam, byłem pod prysznicem, kiedy próbowałaś się ze mną skontaktować.

– Na pewno nic jej nie jest, prawda?

– Na pewno – potwierdził. – Ale lepiej nie ryzykować.

– Mamy zacząć jej szukać? Sprawdzić, czy nie ma jej w lesie albo w wiosce, albo jeszcze gdzieś? Może jest na moście?

– Nie – odparł ojciec. – Poproś sąsiadów, żeby się za nią rozejrzeli.

Kiedy odłożyłam słuchawkę, zobaczyłam, że Paige jest bliska łez – wystarczyło słowo „most” i wszystkie dawno zagrzebane wspomnienia, które się z nim wiązały. Paige nie widziała naszej matki stojącej na balustradzie nad rzeką Gale, ale była przy tym, gdy przyprowadziłam ją do domu. Był to jeden z tych obrazów, który wrył jej się w pamięć i od czasu trzeciej klasy zamiast blednąć, jedynie zyskiwał na ostrości.

*

Annalee Ahlberg była uderzająco piękną kobietą. Moja matka miała szwedzkie, błękitne oczy, przez które, gdy się uśmiechała, wyglądała na lekko opętaną. Dosłownie lapis-lazuli. Zdjęcie na kliszy Kodaka nie oddałoby w pełni tego koloru. To przypominało bardziej animację komputerową – tylko za sprawą efektów specjalnych dałoby się uzyskać taką barwę oczu. Za dnia nosiła szkła kontaktowe, ale wieczorami i wtedy, gdy pracowała w domu, zakładała owalne okulary w stylowej turkusowej oprawce. Miała tak jasne, wręcz żółte włosy, że wyglądały na tlenione, ale to był jej naturalny kolor. I była wysoka, wzrostem niemal dorównywała ojcu, który mierzył ponad metr osiemdziesiąt. Miała niesamowicie długie nogi. Gdyby urodziła się z ładniejszym nosem, może trochę mniej zadartym, i potrafiła cierpliwie stać nieruchomo – jej dusza pragnęła ruchu nawet przez sen – mogłaby zostać modelką zamiast architektem.

Tak więc kiedy tamtego ranka, czekając na powrót ojca z Iowa City, policja stanowa z New Haven przesłuchiwała Paige i mnie, funkcjonariusze brali pod uwagę możliwość, że nasza matka uciekła z domu albo miała romans. Oczywiście kobietom mniej atrakcyjnym niż Annalee Ahlberg również zdarzają się pozamałżeńskie przygody. Jeden z policjantów, tęgi i przysadzisty sierżant przed czterdziestką, krótko ostrzyżony i z małym ptasim nosem, próbował – bardzo niezgrabnie – wybadać, czy któraś z nas podejrzewała matkę o to, że miała kochanka. Może nawet więcej niż jednego. Byłam zła, ponieważ czułam, że podobne insynuacje wyrządzają krzywdę naszej rodzinie. Rozumiałam, dlaczego muszą o takie rzeczy pytać, ale to nie czyniło tego toku rozumowania ani trochę mniej absurdalnym, a na jakimś poziomie, z którego w tamtym momencie nie do końca zdawałam sobie sprawę, było to wręcz upokarzające.

Pamiętam, że udaliśmy się wszyscy do salonu kilka minut po dziewiątej rano. Usiadłam na kanapie, a sierżant naprzeciwko mnie na krześle z drabinkowym oparciem, które przyniósł sobie z jadalni. Nie miałam wątpliwości, że jedynym powodem, dla którego dwaj policjanci w końcu zjawili się w naszym domu, była awantura, jaką zrobił im ojciec, kiedy do nich zadzwonił. Irytowało mnie, że sama nie zostałam potraktowana równie poważnie. Koniec zmiany, akurat. Po lasach wokół Bartlett i wzdłuż rzeki od przynajmniej półtorej godziny krążyły już ekipy poszukiwawcze, ale jak dotąd naszej matki nie udało się odnaleźć.

– No więc – zaczął sierżant – czy pani matka miała jakichś… znajomych… z którymi mogła się spotkać? – Na jego odznace widniało nazwisko C. Hardy. Paige tymczasem pokazywała drugiemu funkcjonariuszowi piętro domu i sypialnię naszych rodziców.

– Już mówiłam. Ona lunatykuje.

– Ma pani dwadzieścia jeden lat, zgadza się?

– Tak.

– Studiuje pani?

– Właśnie zaczynam czwarty rok.

– Dobrze. W takim razie czy mogę pani zadać kilka całkiem dorosłych pytań?

Powstrzymałam się przed przewróceniem oczami.

– W porządku.

Uśmiechnął się z aprobatą, a ja już miałam go dosyć.

– Czy pani rodzice czasem się kłócili?

– Czasami, pewnie. Ale ona lunatykuje. W tym cały problem. Zapytajcie ludzi w klinice snu w Burlington.

– O co się kłócili? Widzę w domu te wszystkie zdjęcia. Pani matka jest piękną kobietą. Czy inni mężczyźni, no wie pani, próbują ją podrywać?

– To moja matka – warknęłam, zniesmaczona jego niby łagodnym, ale jednak protekcjonalnym tonem. – Nie mam pojęcia, czy mężczyźni ją podrywają. Ale nawet jeśli, to ona miałaby to gdzieś.

– Aha. No więc o co się kłócili? Pani rodzice?

– Nie wiem, a o co normalnie kłócą się rodzice? I w ogóle wszyscy ludzie? Pewnie trochę o pieniądze. I o lunatykowanie matki, o to, co można z tym zrobić. Kłócili się o rzeczy, które sprawiały im zawód. O trudne sprawy.

– Co pani ma na myśli, mówiąc „trudne sprawy”? Poda mi pani jakieś przykłady?

Sierżant trzymał otwarty notes, ale z tego, co widziałam, na razie prawie nic w nim nie zapisał. Jednak po raz pierwszy wydawał się naprawdę zainteresowany tym, co mówię. Typowe policyjne schadenfreude.

– Depresję. Moja mama miewa okresy depresji. Ale leczy się na to. Sytuacja jest pod kontrolą. Zapewniam pana, że nie popełniła samobójstwa.

– Jej leki są na górze?

– Tak. – Zauważyłam, że akurat