Ludojady z Kumaonu - Jim Corbett - ebook

Ludojady z Kumaonu ebook

Corbett Jim

0,0
29,02 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Siedmiu czworonożnych zabójców. Setki ofiar. Bezkresne przestrzenie podhimalajskich lasów. Dziesięć mrożących  krew w żyłach opowieści o tropieniu, podchodzeniu i zabijaniu. A jednocześnie drobiazgowy opis egzotycznej fauny i flory oraz trudów życia indyjskich wieśniaków całkowicie podporządkowanych surowemu prawu dżungli. Jedyny w swoim rodzaju hołd złożony jednocześnie życiu, walce o nie i śmierci.

"To jak Corbett pisał o dzikich zwierzętach świadczy o ogromnym zrozumieniu i zażyłości. Książka Ludojady z Kumaonu stała się światowym bestsellerem przetłumaczonym na wiele języków, na jej podstawie nakręcono nawet film". 

Ramachandra Guha  "
Lives in the Widerness"


Jim Corbett był najsławniejszym łowcą ludojadów.  Pomiędzy 1907, a 1938 rokiem słynny myśliwy upolował 19 tygrysów i 14 panter. Wszystkie były ludożercami siejącymi postrach wśród mieszkańców indyjskich wiosek. Oblicza się, że zastrzelone przez Jima Corbetta drapieżniki zabiły w sumie ponad 1500 osób.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 330

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Uwagi autora

Zważywszy na to, że większość opowieści zamieszczonych w tej książce dotyczy tygrysów ludojadów, nie od rzeczy będzie krótko wyjaśnić, dlaczego zwierzęta te czasami przejawiają ludożercze skłonności. Tygrys staje się ludojadem pod wpływem okoliczności zmuszających go do wyboru takiego rodzaju pożywienia, które jest mu w istocie obce. Owe okoliczności to w dziewięciu przypadkach na dziesięć odniesione rany, w przypadku zaś pozostałym – podeszły wiek. Rana czyniąca tygrysa ludojadem jest albo skutkiem nieprecyzyjnego strzału, w którego wyniku nie udaje się dojść[1] ranionego zwierza, albo powstaje wówczas, gdy tygrys zbyt beztrosko sobie poczyna podczas próby zabicia jeżozwierza. Ludzie nie są dla tygrysów naturalnym obiektem łowów i tylko z wymienionych przyczyn, żeby utrzymać się przy życiu, uciekają się one do zdobywania ludzkiego mięsa.

Tygrys, polując w typowy dla siebie sposób, czyni to, bądź skradając się ku zwierzęcej ofierze, bądź urządzając zasadzkę, i o powodzeniu decyduje tutaj szybkość ataku oraz – w mniejszym stopniu – stan pazurów i uzębienia. Toteż kiedy tygrys cierpi od jednej lub wielu ran albo gdy jego uzębienie ulegnie uszkodzeniu, a pazury zużyciu, tak że staje się on niezdolnym do polowania na dziko żyjącą zwierzynę, wtedy konieczność przymusza go do zabijania ludzi. Osobiście sądzę, że owo przejście z mięsa zwierzęcego na ludzkie dokonuje się przeważnie przypadkowo. Za ilustrację tego, co rozumiem przez słowo „przypadkowo", niech posłuży przykład ludożerczej tygrysicy z Muktesaru[2]. Będąc stosunkowo młodym zwierzęciem, w wyniku potyczki z jeżozwierzem straciła oko, a w części przedramieniowej i opuszkach prawej przedniej łapy utkwiło niemal pięćdziesiąt igieł długości od jednego do dziewięciu cali. Kilka igieł, natrafiwszy na kość, wygięło się do tego stopnia, że szpic i odłamana nasada prawie się ze sobą stykały. W miejsca, z których tygrysica próbowała usunąć igły zębami, wdało się ropiejące zapalenie i gdy tak leżała w gęstym poszyciu, przymierając głodem i liżąc rany, traf sprawił, że ten właśnie spłacheć wybrała kobieta, aby naciąć trawy na paszę dla bydła. Początkowo tygrysica nie zwracała na nią uwagi, lecz gdy kobieta zaczęła żąć trawę w jej bezpośredniej bliskości, zwierzę zadało cios, który zmiażdżył kobiecie czaszkę. Śmierć nastąpiła natychmiast, bo kiedy znaleziono ofiarę następnego dnia, w jednej ręce wciąż trzymała sierp, podczas gdy druga ręka obejmowała pęk trawy gotowej do ścięcia. Zostawiwszy ofiarę tam, gdzie upadła, tygrysica, kulejąc, oddaliła się na przeszło milę i zaległa w niewielkim zagłębieniu pod zwalonym drzewem. W dwa dni później z tegoż drzewa pewien mężczyzna postanowił odrąbać trochę szczapek na opał i tygrysica, która leżała po przeciwnej stronie pnia, odebrała mu życie. Człowiek upadł na drzewo, a ponieważ przedtem zdjął płaszcz i koszulę, możliwe jest, że po tym, jak tygrysica, zadając mu śmierć, wbiła pazury bezpośrednio w jego ciało, zapach zbroczonych krwią, bezwładnie przewieszonych przez pień zwłok po raz pierwszy nasunął jej myśl, że przecież to jest coś, czym można zaspokoić głód. Jakkolwiek było, zanim się oddaliła, pożarła niewielką część torsu mężczyzny. Następnego dnia sięgnęła po trzecią ofiarę, tym razem już niczym niesprowokowana. Od tamtej pory stała się zawołanym ludojadem i zabiła dwudziestu czterech ludzi, póki nie przyszło jej zdać z tego sprawy.

Zdarza się czasem, że niepokojony tygrys zabija człowieka, bądź kiedy broni swego łupu, bądź kiedy jest ranny, albo wreszcie kiedy jest to tygrysica z młodymi; ale tygrysy te nawet przy najbardziej dowolnych kryteriach nie powinny być nazywane ludojadami, a często tak właśnie się czyni. Osobiście uważam, iż zanim uzna się, że sprawcą mordu jest tygrys lub lampart, należy zawsze za pierwszym razem, a może i za drugim razem także, zastosować swoiste domniemanie niewinności i w ogóle, kiedy to tylko jest możliwe, powinno się poddać ofiarę badaniu post mortem. Wymóg nekroskopii rzekomych ofiar tygrysów i lampartów czy też hien lub wilków, gdy zdarzenie miało miejsce na otwartej równinie, należy traktować bardzo poważnie, ponieważ, jakkolwiek powstrzymam się od podawania konkretnych przykładów, znam przypadki, kiedy pochopne posądzanie tych drapieżników o spowodowanie ludzkiej śmierci okazywało się nieuzasadnione.

Istnieje powszechne, acz błędne mniemanie, że ludojady są stare i pokryte parchami, a za przyczynę parchów uważa się jakoby nadmierną zawartość soli w ludzkim mięsie. Nie czuję się powołany do wygłaszania miarodajnych opinii co do zawartości soli w ludzkim czy zwierzęcym mięsie, mogę wszakże autorytatywnie stwierdzić, że bynajmniej nie zauważa się szkodliwego wpływu ludzkiego mięsa na futro ludojadów, a wręcz przeciwnie, wszystkie ludojady, które widziałem, miały futro w wyjątkowo dobrej kondycji.

Kolejny nietrafny pogląd tyczący ludojadów głosi, że potomstwo tych zwierząt automatycznie nabiera takich samych skłonności. Przypuszczenie to, aczkolwiek na pierwszy rzut oka wydaje się uzasadnione, nie znajduje jednakże potwierdzenia w faktach, co tłumaczy się po prostu tym, że istoty ludzkie nie są naturalnym obiektem łowów tygrysów i lampartów.

Tygrysie lub lamparcie młode oczywiście zje wszystko, co mu matka przyniesie, i znam nawet przypadek, że potomstwo pomagało matce w zabijaniu ludzi, ale nie jest mi znany ani jeden przykład, żeby młode po naturalnym ustaniu rodzicielskiej opieki lub kiedy matka ludojad została zabita, same podjęły ludożercze praktyki.

Kiedy dochodzi do zabicia człowieka przez drapieżnika, często trzeba rozsądzić, czy sprawcą jest tygrys, czy lampart. Generalna reguła brzmi – i nie znam tutaj wyjątków – że tygrysy są odpowiedzialne za wypadki zachodzące za dnia, podczas gdy lamparty można obwiniać za wypadki następujące po zapadnięciu ciemności. Oba gatunki zamieszkują mroczne leśne ostępy, mają podobne zwyczaje, zabijają w podobny sposób i potrafią przenosić swoje ofiary na znaczne odległości. Można by zatem sądzić, że i polować będą o podobnej porze; to, że tak się nie dzieje, należy przypisać różnym stopniom rozzuchwalenia u tych dwóch gatunków. Tygrys, stawszy się ludojadem, traci wszelki respekt przed człowiekiem, a jako że ludzie prowadzą raczej dzienny tryb życia, łatwiej jest mu pozyskać łup za dnia i nie potrzebuje nawiedzać skupisk ludzkich w ciągu nocy. Lampart natomiast, nawet gdy ma na koncie pokaźną liczbę ofiar, nigdy do końca nie wyzbywa się strachu przed człowiekiem, a chcąc uniknąć konfrontacji przy świetle dziennym, poluje albo na osoby, które noc zastała na dworze, albo nocą włamuje się do ludzkich siedzib. Wymienione wyżej cechy, te mianowicie, że tygrysy przestają odczuwać strach przed człowiekiem i polują za dnia, lamparty natomiast się człowieka boją i polują w nocy, sprawiają, że jeśli chodzi o ludojady, tygrysy są łatwiejsze do ustrzelenia niż lamparty.

Częstość zabijania ludzi przez tygrysa ludojada zależy od kilku czynników: po pierwsze, od obfitości naturalnego żeru w okolicy, w której ma ostoję; po drugie, od rodzaju ułomności, która uczyniła go ludojadem; po trzecie wreszcie, od tego, czy jest to samiec, czy samica z młodymi.

Gdy nie mieliśmy sposobności ukształtowania sobie opinii na jakiś temat w oparciu o własne doświadczenie, wówczas jesteśmy skłonni polegać na zdaniu innych i w żadnym przypadku nie przejawia się to tak wyraźnie jak wtedy, gdy chodzi o tygrysy. I nie mam tu na myśli tylko ludojadów, lecz tygrysy w ogóle. Ktokolwiek pierwszy dla udosadnienia języka użył przenośni w rodzaju „okrutny jak tygrys" albo „krwiożerczy jak tygrys", nie tylko wykazał się żałosną ignorancją na temat zwierzęcia, które podał w osławę, ale nadto dał żywot obiegowym liczmanom, głównie odpowiedzialnym za nieprzychylną opinię, jaką tygrysy mają u ludzi – wyjątek stanowią ci nieliczni, którzy mieli możność wyrobienia sobie własnego sądu.

Ilekroć napotykam takowe niedorzeczności przyobleczone w drukarską szatę, niezmiennie nasuwa mi się obraz małego chłopca ze starą odprzodówką[3] na ramieniu – której prawa lufa miała pęknięcie na odcinku sześciu cali, a dzięki oplotom mosiężnego drutu lufy w ogóle trzymały się łoża[4] – jak wędruje po dżunglach Teraju[5] i Bhabaru[6] w czasach, gdy tygrysów było dziesięć razy więcej niż obecnie, posypiając nocą, gdzie popadło, i raz po raz będąc budzonym ich porykiem – czasami z oddali, czasami tuż, tuż; i widzę, jak wówczas pacholę, dorzuciwszy uschły patyk do ognia, odwraca się na drugi bok i bez cienia obawy kontynuuje przerwany sen, wiedząc ze swego jakże jeszcze ułomnego doświadczenia i z tego, co powiedzieli mu inni, którzy jak on bratali się z dżunglą, że żaden niesprowokowany tygrys nigdy nie zrobi mu krzywdy; a kiedy w ciągu dnia, mimo wykazywanej roztropności, nie udało się chłopcu uniknąć spotkania z tygrysem, wystarczyło, że się zatrzymał i dał mu pierwszeństwo w przechodzie, aby zaraz móc kontynuować wędrówkę. Widzę także, jak pewnego razu chłopiec ów, próbując podkraść się do pół tuzina żerujących na polanie kuraków, podpełza do przyskrajnego krzewu, podnosi się, by wyjrzeć na polanę… aż tu po jej przeciwnej stronie zarośla się rozchylają i ukazuje się tygrys z wypisanym na obliczu pytaniem: „Hejże, dzieciaku, a cóż ty tu u licha robisz?", nie otrzymawszy zaś odpowiedzi, wolno się oddala, nie zaszczycając już chłopca spojrzeniem. Albo też myślę o tysiącach mężczyzn, kobiet i dzieci, którzy pracują w lasach, ścinają trawę lub zbierają chrust i dzień w dzień wielekroć przechodzą w pobok miejsc, gdzie polegują tygrysy, a po powrocie do domu w głowie nawet nie postaje im myśl, że byli obserwowani przez te „okrutne" i „krwiożercze" zwierzęta.

Od czasu, jak pamiętny tygrys wyłonił się z zarośli, minęło już pół wieku, z czego przez trzydzieści dwa lata z większą lub mniejszą regularnością oddawałem się tropieniu ludojadów. Przed moimi oczami przesunęły się sceny tak straszne, że poruszyłyby nawet kamień, ale nigdy nie widziałem, żeby tygrys był rozmyślnie okrutny lub krwiożerczy ponad potrzebę zaspokojenia swego głodu albo głodu swych młodych. Rola tygrysa polega na utrzymaniu równowagi w przyrodzie i tylko z bezwzględnej konieczności zabija ludzi, a kiedy zwierzyna będąca zwyczajowym obiektem jego łowów zostaje wytępiona przez człowieka, jest w rzeczywistości odpowiedzialny tylko za dwa procent przypisywanych mu strat wśród domowego bydła.

Myśliwi zwykli mocno trwać przy swoich poglądach, co jest zrozumiałe, gdyż każdemu z nich wiele lat zajęło ich ugruntowanie, wobec czego zdaję sobie sprawę, że mogą tu istnieć różne punkty widzenia, i bynajmniej nie oczekuję, że wszystko, co wyżej powiedziałem, spotka się z ogólnym uznaniem.

Wszelako jestem przekonany, iż niezależnie od tego, czy ów „punkt widzenia" określa wyżka na drzewie, grzbiet słonia, czy twardy grunt pod stopami, wszyscy myśliwi będą ze mną zgodni, że jeżeli tygrys, ten dżentelmen o wielkim duchu i bezgranicznej odwadze, zostanie wytępiony – co nieuchronnie nastąpi, jeżeli opinia publiczna nie stanie w jego obronie – wtedy Indie stracą najwspanialszego przedstawiciela swej fauny, a cały świat stanie się nieskończenie uboższy.

Lamparty, odmiennie niż tygrysy, są do pewnego stopnia padlinożercami, ludojadami zaś stają się wtedy, kiedy wskutek splotu okoliczności zdarzy im się rozsmakować w ludzkim mięsie, a liczebność zwierzyny będącej ich naturalnym łupem ulegnie drastycznemu zmniejszeniu.

Mieszkańcy przedgórza Himalajów są przeważnie wyznawcami hinduizmu i jako tacy mają zwyczaj poddawania swoich zmarłych kremacji. Ceremonia ta odbywa się zawsze nad brzegami rzek i strumieni, by prochy mogły spłynąć do Gangesu, a później do morza. Biorąc pod uwagę, że większość wiosek znajduje się na terenach wysoko położonych, w odległości wielu mil od dolin, gdzie płyną rzeki i strumienie, łatwo zrozumieć, iż dla tych małych społeczności pogrzeb stanowi niemałe przedsięwzięcie, bo oprócz tego, że duża grupa ludzi jest zajęta dźwiganiem zwłok, zachodu wymaga również zbieranie i znoszenie opału potrzebnego do kremacji. W zwykłych okolicznościach obrządek ten przebiega bardzo sprawnie, lecz kiedy wybucha epidemia, której żniwo przekracza możliwości pochówku, wtedy rytuał ulega uproszczeniu, i ciała z kawałkiem żarzącego się węgla w ustach są po prostu zrzucane ze wzgórza na dno doliny.

I jeśli wówczas jakiś cierpiący na brak naturalnego pokarmu lampart znajduje takie porozrzucane ciała, szybko staje się on amatorem ludzkiego mięsa, kiedy zaś epidemia mija i nastają normalne warunki, zwierzę pozbawione dostępu do łatwego łupu zabiera się do zabijania ludzi.

Z dwóch lampartów ludojadów grasujących w prowincji Kumaon[7], które łącznie pozbawiły życia pięćset dwadzieścia pięć osób, pierwszy uaktywnił się po wielkiej epidemii cholery, podczas gdy drugi pojawił się w ślad za tajemniczą chorobą zwaną „zarazą wojenną"[8], która przetoczyła się przez Indie w 1918 roku.

[1] Dojść (myśl.) – w tym kontekście: zbliżyć się i dostrzelić.

[2] Wszystkie nazwy miejscowości podano w pisowni angielskiej z racji powszechnego jej użycia na terenie Indii. Objaśnienia w przypisach pochodzą od tłumacza, chyba że zaznaczono inaczej.

[3] Broń ładowana przez wylot lufy.

[4] Drewniana część broni palnej.

[5] Teraj (z hindi) – podmokły, malaryczny pas ciągnący się między przedgórzem Himalajów a równinami.

[6] Bhabar (z hindi) – obszary suche, położone wyżej, na przedgórzu Himalajów.

[7] Region w północnych Indiach rozciągający się na zachód od granicy z Nepalem; na północ od Kumaonu leży Garhwal, również w książce wymieniany; do XIX w. Kumaon i Garhwal były samodzielnymi państewkami.

[8] Była to pandemia grypy; na świecie zmarło 20 mln ludzi.

I Ludojad z Champawat

I

O tygrysie, później urzędowo nazywanym ludojadem z Champawat, usłyszałem po raz pierwszy w czasie, gdy polowałem z moim przyjacielem Eddiem Knowlesem w okolicach Malani.

Eddie, który zawsze będzie pamiętany w naszej prowincji jako myśliwy z prawdziwego zdarzenia i niewyczerpana skarbnica myśliwskich opowieści, należał do tych nielicznych szczęśliwców, którym los wszystkiego użycza tylko w najlepszej postaci. I tak: jego sztucer nie miał sobie równych, jeśli chodzi o celność i moc rażenia, a podczas gdy jeden z jego braci był najlepszym strzelcem w całych Indiach, drugi brat był najlepszym tenisistą w całej Armii Indyjskiej. Kiedy przeto Eddie oznajmił mi, iż jego szwagier – oczywiście najlepszy myśliwy na świecie – został wyznaczony przez rząd do rozprawy z ludojadem, można było przyjąć za pewnik, że dni ludojada są policzone. Jednakowoż z jakichś niewytłumaczonych przyczyn tygrys zdołał wywinąć się z opresji i kiedy po czterech latach zawitałem do Naini Tal, nadal stanowił dla rządu przedmiot strapienia. Ustanowiono nagrody, zaangażowano wytrawnych myśliwych, a z Almory odkomenderowano oddział Gurkhów[9], lecz pomimo tych środków poczet ofiar ludojada rósł w zastraszającym tempie.

Zwierzę okazało się tygrysicą, która już jako wytrawny ludojad przywędrowała z Nepalu, skąd przepędził ją zbrojny oddział Nepalczyków po tym, jak zabiła dwustu ludzi; w ciągu zaś czterech lat aktywności w prowincji Kumaon wzbogaciła swoje konto o dalsze dwieście trzydzieści cztery ofiary.

Tak oto sprawy się miały, kiedy krótko po moim przybyciu do Naini Tal[10] złożył mi wizytę Berthoud. Berthoud – podówczas wicekomisarz Naini Tal, a obecnie po tragicznej śmierci pochowany w obskurnym grobowcu w Haldwani – był człowiekiem bardzo lubianym i szanowanym, toteż nic dziwnego, że kiedy mi opowiedział, jakie niebezpieczeństwo zawisło nad mieszkańcami dystryktu i jaką udręką jest ludojad dla niego osobiście, obiecałem mu, że wyruszę do Champawat niezwłocznie po otrzymaniu wiadomości o następnej ofierze.

Postawiłem wszelako dwa warunki: po pierwsze, aby odwołano obwieszczenie o nagrodzie, i po drugie, żeby zarówno zawodowi myśliwi, jak i żołnierze regularnej armii, którzy przybyli z Almory, zostali natychmiast wycofani. Powody, dla których to uczyniłem, nie wymagają chyba uzasadnienia, bo jestem przekonany, że podobnie jak ja, żaden myśliwy nie chciałby być uważany za łowcę nagród, jak również wolałby uniknąć ryzyka narażenia się na przypadkowy strzał. Warunki te zostały przyjęte i już po tygodniu Berthoud złożył mi poranną wizytę, aby mnie poinformować, że w nocy piesi posłańcy przynieśli wiadomość, iż ludojad zabił kobietę w wiosce Pali położonej między wioskami Dabidhura a Dhunaghat.

Wyruszyłem zaraz po śniadaniu, gdyż przewidując możliwość rychłej wyprawy, już wcześniej nająłem sześciu ludzi do niesienia obozowego sprzętu. Po przebyciu w tym dniu siedemnastu mil dotarliśmy do Dhari. Nazajutrz na pierwszy posiłek zatrzymaliśmy się w Mornauli; spędziwszy noc w Dabidhurze, wieczorem osiągnęliśmy Pali, w pięć dni po śmierci kobiety.

Ludność wioski licząca pięćdziesięcioro mężczyzn, kobiety i dzieci znajdowała się w stanie skrajnego przerażenia. Chociaż w chwili naszego przybycia słońce stało jeszcze wysoko, wszyscy mieszkańcy siedzieli pozamykani w chatach i dopiero kiedy moi ludzie rozpalili na dziedzińcu ognisko, a ja rozsiadłem się przy nim z kubkiem herbaty, tu i ówdzie drzwi nieśmiało się uchylały i co niektórzy odważyli się wychynąć ze swoich sadyb. Oznajmiono mi, że od pięciu dni nikt nie oddalił się od swojej chaty (stan sanitarny dziedzińca dowodnie o tym świadczył), że żywność jest na wyczerpaniu i że ludzie poumierają z głodu, jeżeli tygrys nie zostanie zabity albo przynajmniej przepędzony.

Tygrys stale krążył w pobliżu. Przez trzy noce z rzędu słychać go było na drodze w odległości stu jardów od domostw, a w dniu naszego przybycia widziano go na polu uprawnym tuż poniżej wioski.

Naczelnik wyraził gotowość oddania izby do mojej dyspozycji, ale jako że było nas ośmiu, a w dodatku jedyne drzwi stamtąd wychodziły na zanieczyszczony dziedziniec, zdecydowałem się spędzić noc pod gołym niebem.

Po zaimprowizowanym posiłku dopilnowałem, żeby moi ludzie znaleźli się bezpiecznie zakwaterowani w izbie, sam zaś usiadłem obok drogi, opierając się plecami o drzewo. Wieśniacy twierdzili, że tygrys zwykł przechadzać się tą drogą, a jako że była pełnia, mogłem oczekiwać sposobności do strzału.

Wiele nocy spędziłem w dżungli na łowach, ale po raz pierwszy zdarzyło mi się w nocy czatować na ludojada. Droga ciągnąca się przede mną była co prawda jasno oświetlona przez księżyc, lecz rosnące po moich obu stronach rozłożyste drzewa rzucały głęboki cień, więc kiedy nocny wiatr zaczął poruszać gałęziami, cienie zaczęły się poruszać także, a mnie się zdawało, że skrada się ku mnie tuzin tygrysów, i rychło zacząłem żałować, iż tak pochopnie wystawiłem się na łaskę i niełaskę ludojada. Byłem zbyt przerażony, aby wywiązać się z zadania, które sam na siebie nałożyłem, i w rezultacie całą noc przesiedziałem dzwoniąc zębami, tyleż z zimna, co ze strachu. Ledwie brzask pobielił piętrzące się w oddali śnieżyste szczyty Himalajów, oparłem głowę o podciągnięte kolana i po upływie godziny w tej pozycji zastali mnie moi ludzie – w mocnych objęciach snu; co się tyczy tygrysa, to nie widziałem ani nie słyszałem niczego, co by świadczyło o jego obecności.

Powróciwszy do wioski – jak spostrzegłem, wszyscy byli niezmiernie zaskoczeni tym, że udało mi się przeżyć noc – usiłowałem znaleźć mężczyzn gotowych zaprowadzić mnie do miejsc, gdzie tygrys dokonywał mordów, nikt wszelako nie przejawiał na to ochoty; co najwyżej z pozycji wioskowego dziedzińca wskazywali palcami okolice, w których wydarzenia te się rozegrały. Ostatnia tragedia – ta, po której przybyłem do wioski – miała miejsce za stopniem góry po zachodniej stronie wioski. Kobiety i dziewczęta, których było w przybliżeniu dwadzieścia i które tamtego feralnego dnia zrywały dębowe liście na karmę dla bydła, bardzo chętnie szczegółowo opowiedziały mi całe zdarzenie.

Wyruszyły z wioski na dwie godziny przed południem. Po przejściu około pół mili dotarły do drzew, wspięły się na nie i zaczęły zrywać liście. Późniejsza ofiara oraz jej dwie towarzyszki wybrały drzewo rosnące na skraju niewielkiego parowu, głębokiego – co później ustaliłem – na cztery stopy i szerokiego na stóp dwanaście. Nazrywawszy potrzebną ilość liści, jedna z kobiet zaczęła schodzić z drzewa i wówczas tygrys, któremu udało się niepostrzeżenie podkraść, podniósł się na tylne łapy i chwycił ją za stopę. Oderwawszy szarpnięciem ofiarę od gałęzi, zaciągnął ją do parowu i tam zluzował chwyt, lecz gdy kobieta próbowała powstać, rozerwał jej gardło, po czym wyskoczył z parowu, unosząc ciało w gęste poszycie.

Wszystko to rozegrało się w odległości kilku stóp od dwóch pozostałych kobiet jeszcze siedzących na drzewie, a inne widziały to z oddali. Jak tylko tygrys zniknął z pola widzenia, zdjęte trwogą kobiety co sił pobiegły do wioski. Mężczyźni właśnie przybyli na południowy posiłek. Wkrótce cała społeczność uzbroiła się w bębny, metalowe garnki i w ogóle wszystko, co mogło wywołać hałas, i ekspedycja ratunkowa wyruszyła – mężczyźni na czele, kobiety w ariergardzie. Po dotarciu do parowu zaczęto rozstrząsać istotny problem: „co dalej?", gdy z nagła tygrys wmieszał się w obrady, wydając donośny ryk z odległości trzydziestu jardów. Jak jeden mąż ludek podał tyły i na złamanie karku pomknął do wioski. Odzyskawszy dech, członkowie społeczności jęli obrzucać się wzajem oskarżeniami, kto pierwszy spanikował i wywołał ogólny popłoch. Padały cierpkie słowa, zanim ktoś nie poddał myśli, że skoro nikt nie przyznaje się do tchórzostwa, a wszyscy deklarują odwagę, to dlaczego nie wrócić i nie próbować ratować kobiety, nie tracąc już więcej czasu. Propozycję przyjęto i trzy razy grupa zbliżała się do jaru. Za trzecim razem jeden z mężczyzn wypalił ze strzelby, na co tygrys odpowiedział rykiem z głębi zarośli; po tej próbie roztropnie poniechano dalszych ratowniczych posunięć. Na moje pytanie, dlaczego strzelił w powietrze zamiast w zarośla, mężczyzna odpowiedział, że przecież tygrys i tak już był bardzo rozsierdzony, więc gdyby przypadkiem go trafił, ten bez pochyby by go zabił.

Tego ranka przez trzy godziny krążyłem wokół wioski w poszukiwaniu śladów, żywiąc przy tym nadzieję przemieszaną z obawą, że uda mi się tygrysa spotkać. Gdy przeszukiwałem gęsto zadrzewiony mroczny parów, w pewnej chwili z kępy krzewów z wrzaskiem wystrzelił bukiet[11] bażantów nepalskich[12], nieomal przyprawiając mnie o atak serca.

Moi ludzie przygotowali mi śniadanie pod orzechowcem. Po posiłku naczelnik poprosił mnie, abym zgodził się strzec tych, którzy będą na polu żąć pszenicę; oświadczył zarazem, że albo plon zostanie zebrany w mojej obecności, albo nie zostanie zebrany w ogóle, gdyż mieszkańcy wioski są zbyt przerażeni, żeby opuścić domy. W pół godziny później cała społeczność wspomagana przez moich ludzi uwijała się przy pracy, podczas gdy ja wartowałem z nabitym sztucerem. Około wieczora plon z pięciu wielkich łanów był zebrany; pozostały tylko dwa małe zagoniki przylegające do domostw, ale z nimi zdaniem naczelnika będzie można sprawić się następnego dnia.

Stan sanitarny wioski poprawił się znacznie, więc przyjąłem oferowaną mi izbę i odespałem zaległości z poprzedniej nocy, zabezpieczywszy wprzódy wejście kolczastymi krzewami.

Jakkolwiek moja obecność zaczęła napawać ludzi odwagą i poruszali się oni już o wiele śmielej, to jednak odwaga ta nie była jeszcze na tyle duża, żeby miało sens ponawianie prośby o oprowadzenie mnie po dżungli. Ludzie ci znali każdą piędź ziemi w promieniu wielu mil, toteż gdyby zechcieli, mogliby zaprowadzić mnie tam, gdzie istniało największe prawdopodobieństwo spotkania ludojada albo przynajmniej natrafienia na jego tropy. To, że ludojadem jest tygrys, nie ulegało wątpliwości, lecz nie wiedziałem, czy jest to osobnik młody, czy stary, czy jest to samiec, czy samica – a właśnie te tak ważne dla dalszej strategii łowów informacje zdołałbym wyczytać z jego śladów.

Po porannej herbacie oznajmiłem, że potrzebuję mięsa dla moich ludzi, i poprosiłem o wskazanie mi terenu, gdzie mógłbym upolować gorala[13]. Wioska leżała na szczycie długiego grzbietu ciągnącego się w kierunku wschód–zachód. Tuż poniżej drogi, przy której spędziłem noc, ku północy spływał stromy stok mający formę szeregu trawiastych skłonów, na których, jak mi powiedziano, gorale występowały w obfitości i gdzie kilku mężczyzn zadeklarowało się mnie zaprowadzić. Baczyłem, żeby nie okazać ukontentowania tą propozycją; dobrawszy sobie trzech ludzi, na odchodnym powiedziałem naczelnikowi, że jeżeli rzeczywiście gorali będzie tak wiele, jak mówił, to oprócz jednego, którego przyobiecałem moim ludziom, ustrzelę jeszcze dwa dla wioski.

Przekroczywszy drogę, zaczęliśmy schodzić bardzo stromą grzędą. Bezustannie przepatrywaliśmy prawą i lewą stronę, nie dostrzegając jednak niczego. Pół mili niżej, u zbiegu wąwozów, obraliśmy sobie punkt obserwacyjny, który dawał widok na znajdujący się po prawej stronie trawiasty stok gęsto usiany skałami. Usiadłem u podnóża samotnie rosnącej sosny, oparłem się plecami o jej pień i jąłem lustrować stok; po paru minutach jakieś poruszenie wysoko na wzgórzu przyciągnęło moją uwagę. Gdy się to powtórzyło, stwierdziłem, że jest to goral strzygący łyżkami[14]; korpus zwierzęcia skrywała trawa i tylko łeb był widoczny. Moi towarzysze niczego nie zauważyli, a ponieważ w tym momencie goral pozostawał w zupełnym bezruchu, będąc przy tym doskonale wtopionym w otoczenie, nie mogłem wskazać im dokładnie miejsca, gdzie się znajduje, toteż określiwszy im tylko ogólnie pozycję zwierzęcia, poprosiłem, aby usiedli i statystowali mi przy dawaniu strzału. Miałem ze sobą stary sztucer Martini Henry[15], broń, która dawała dotkliwy odrzut, ale rekompensowała to niezwykłą precyzją. W tym przypadku w grę wchodziło dwieście jardów, a to znaczyło dla tej pukawki tyle co nic. Położyłem się zatem na ziemi, oparłem sztucer o wystający korzeń sosny, starannie wycelowałem i wypaliłem.

Chmura dymu z czarnego prochu[16] przesłoniła widok, a moi towarzysze orzekli, że trafiłem prawdopodobnie w skałę albo kupę zeschłych liści. Nie zmieniając pozycji, przeładowałem[17] sztucer. Trochę poniżej punktu, w który celowałem, zauważyłem ruch pośród traw i tylne biegi[18] gorala. Gdy bezwładnie staczające się po stromym stoku zwierzę dotarło do beztrawiastego gruntu, zaczęło nabierać prędkości, a kiedy na połowie wysokości zbocza znowu natrafiło na gęstą trawę, ruch ten wypłoszył dwa inne zalegające tam gorale. Wydawszy ostrzegawczy głos, para zwierząt jęła rączo piąć się po stoku. Odległość była teraz mniejsza, ustawiłem więc odpowiednio szczerbinę, poczekałem, aż większy z nich trochę zwolni i przestrzeliłem mu krzyże; kiedy zaś drugi goral zmienił kierunek i ukazał mi się na kulawy sztych[19], wpakowałem mu kulę na komorę[20].

Czasami zdarza nam się dokonać rzeczy, które wydają się niewykonalne. I tak, strzelając z niewygodnej pozycji na odległość dwustu jardów pod kątem sześćdziesięciu stopni w górę, za widomy cel mając jedynie białe znamię na podgardlu zwierzęcia, zdawało się szansą ledwie jedną na milion, że taki strzał się uda, a mimo to ciężki ołowiany pocisk pchnięty gazami czarnego prochu nie chybił ani o włos, kładąc gorala w ogniu[21]. A zaraz potem nieżywe zwierzę, spadając po pożlebionym, gęsto usianym skałami stoku, trafiło w miejsce, gdzie zalegały dwa inne osobniki, i zanim pierwszy goral wytoczył się z trawy, one również, martwe, zsuwały się po zboczu. Zabawna była radość i zdumienie mężczyzn, którzy nigdy nie widzieli sztucera w akcji. Zniknęła nawet obawa przed ludojadem, gdyż raźno pospieszyli po zdobycz na dno wąwozu.

Wyprawa okazała się wielkim sukcesem, i to więcej niż pod jednym względem, bo oprócz tego, że zapewniłem wszystkim mięsne racje, zdobyłem jeszcze zaufanie całej wioski. Gadce myśliwskiej, jak wiadomo, nie zbywa na kolorach; tak i teraz, podczas gdy gorale były obielane[22] i rozbierane[23], trzej mężczyźni na całego dali folgę fantazji. Do miejsca, w którym jadłem śniadanie, docierały okrzyki zadziwienia, gdy zgromadzeni ludzie usłyszeli, że gorale zostały ustrzelone z odległości przeszło mili, a zaczarowane kule nie tylko że, ot tak sobie, zabiły zwierzęta, ale ponadto ściągnęły je wprost do stóp sahiba.

Po południowym posiłku naczelnik zapytał mnie, gdzie chcę się udać i ilu ludzi chciałbym zabrać ze sobą. Z napierającego na mnie tłumu chętnych wybrałem dwóch spośród tych mężczyzn, którzy towarzyszyli mi poprzednio, za czym pod ich przewodnictwem wyruszyłem obejrzeć miejsce ostatniej tragedii.

Mieszkańcy tamtych okolic są wyznawcami hinduizmu i jako tacy mają zwyczaj palenia ciał swych zmarłych. W razie porwania człowieka przez ludojada na krewnych spoczywa obowiązek odzyskania w celu kremacji przynajmniej części zwłok, nawet gdyby miało to być tylko parę odłamków kości. W przypadku tej kobiety obrządku tego jeszcze nie dopełniono, toteż kiedy wyruszaliśmy, krewni ofiary zobowiązali nas do przyniesienia niechby najmniejszej cząstki, jaką uda nam się znaleźć.

Od najwcześniejszego dzieciństwa uczyłem się rozumieć mowę dżungli. Wprawdzie tym razem dysponowałem relacją naocznych świadków, ale naoczni świadkowie nie zawsze są miarodajni, podczas gdy dżungla niezawodnie utrwala to, co się rzeczywiście wydarzyło. Po dotarciu do celu szybko zorientowałem się, że tygrys tylko z jednego miejsca mógł podkraść się niezauważony, a mianowicie z parowu. Gdy tam wszedłem sto jardów poniżej drzewa i zacząłem posuwać się pod górę, na pasie miękkiej ziemi wciśniętym między dwie duże skały znalazłem tropy tygrysa. Wynikało z nich, że była to dojrzała tygrysica. W trochę wyższej części wąwozu, w odległości około czterdziestu jardów od drzewa, tygrysica przyczaiła się za skałą, wyczekując zapewne, aż któraś z kobiet zacznie z niego schodzić. Zerwawszy potrzebną ilość liści, jedna z kobiet jęła opuszczać się po gałęzi o średnicy około dwóch cali. Wtedy tygrysica, podczołgawszy się niepostrzeżenie, stanęła na tylnych łapach, chwyciła ją za stopę i zaciągnęła do parowu. Wygląd gałęzi świadczył o desperackiej walce o życie: na liściach i korze znalazłem strzępy skóry zdartej z wewnętrznej części dłoni. Miejsce, w którym tygrysica zadała kobiecie śmierć, nosiło ślady zmagań, widniała tam również plama skrzepłej krwi. Skrwawiony ślad przecinał następnie parów, prowadząc poza krawędź jego przeciwległej ściany. Postępując owym śladem, natrafiliśmy w zaroślach na miejsce, gdzie tygrysica pożarła swą zdobycz.

Często można spotkać się z poglądem, że ludojady nie zjadają głowy, dłoni i stóp swoich ofiar. To nieprawda. Ludojady, jeśli coś im w tym nie przeszkodzi, zjadają wszystko łącznie z zakrwawionym odzieniem, jak mogłem się o tym pewnego razu przekonać. (To jest już jednak inna historia i jeszcze do niej powrócę).

Znaleźliśmy ubranie i kilka odłamków kości, które starannie owinęliśmy w przyniesiony specjalnie w tym celu kawałek czystej tkaniny. Jakkolwiek żałośnie niewiele tych szczątków zostało, wystarczyło jednak do spełnienia obrządku kremacji, po której prochy tej należącej do wyższej kasty kobiety będą mogły spłynąć do Matki Ganges.

Odpocząwszy krótko przy herbacie, udałem się na miejsce jeszcze jednej tragedii. Poza obrębem wioski, obok uczęszczanej drogi, znajdowała się dzierżawa wielkości paru akrów, której właściciel wybudował sobie chatę na zboczu, nieco powyżej drogi. Żona tego człowieka, matka dwojga dzieci – chłopca liczącego cztery lata i sześcioletniej dziewczynki – wraz ze swą młodszą siostrą ścinały trawę na zboczu powyżej chaty, gdy naraz pojawiła się tygrysica i porwała starszą z sióstr. Przez sto jardów młodsza siostra biegła za tygrysicą, wykrzykując, żeby puściła ona jej siostrę, a zabrała ją. Świadkami tego aktu bezprzykładnego poświęcenia było wielu ludzi z wioski. Uniósłszy kobietę na odległość około stu jardów, tygrysica puściła zdobycz i zwróciła się przeciw swej prześladowczyni. Z głośnym rykiem skoczyła ku dzielnej kobiecie, ale ta już biegła na przełaj do wioski po ratunek. Początkowo wydawane przez nią nieartykułowane dźwięki przypisywano zadyszce, strachowi i podnieceniu, lecz kiedy grupa, która wyruszyła na ratunek – daremnie zresztą – powróciła, okazało się, że kobieta straciła mowę. O tym wszystkim opowiedziano mi w wiosce, gdy zaś udałem się prowadzącą pod górę ścieżką i odwiedziłem bohaterkę opowiadania w jej dwuizbowej chacie, jej niemota trwała już od dwunastu miesięcy.

Była akurat zajęta przepierką; poza osobliwym wyrazem oczu wydawała się całkiem normalną, a kiedy powiedziałem, że przybywam, by zastrzelić tygrysa, który zabił jej siostrę, w modlitewnym geście złożyła dłonie i pochyliwszy się, dotknęła moich stóp, co sprawiło, że poczułem się jak szalbierz. W rzeczy samej naprawdę przybyłem w zadeklarowanym celu, ale widoki na to, że zdołam rozprawić się z tygrysem, który nigdy nie zabijał dwa razy w tej samej okolicy, nigdy też nie wracał do łupu, operując przy tym na obszarze o powierzchni wieluset mil kwadratowych, równały się szansie znalezienia igły w dwóch stogach siana.

Zanim jeszcze wyruszyłem z Naini Tal, ułożyłem mnóstwo strategicznych wariantów; jeden już wypróbowałem i żadna siła nie zmusiłaby mnie do jego powtórzenia, a jeżeli chodzi o inne, to i one nie jawiły mi się obiecująco. Nie było również nikogo, kogo mógłbym zapytać o radę, ponieważ był to w ogóle pierwszy ludojad, jaki kiedykolwiek pojawił się w prowincji Kumaon. Przez następne trzy dni wędrowałem po dżungli od wschodu do zachodu słońca, odwiedzając wszystkie rozrzucone na wiele mil wokoło miejsca, w których, jak mnie zapewniali wieśniacy, istniała szansa spotkania tygrysicy.

Muszę tutaj uczynić dygresję i zaprzeczyć krążącym pogłoskom, jakobym wtedy i przy następnych okazjach przebierał się za kobietę, przynęcając w ten sposób ludojady, które następnie zabijałem sierpem lub siekierą. Wprawdzie zdarzało się, że przywdziawszy sari, ścinałem trawę lub wchodziłem na drzewa i zrywałem liście, ale nigdy podstęp nie okazał się skuteczny, jakkolwiek, o ile mogłem się zorientować, w dwóch przypadkach ludojady skradały się ku drzewu, na którym siedziałem, pozostając przy tym ukryte – raz za skałą, drugi raz za zwalonym drzewem – co uniemożliwiło mi danie strzału.

Wracam jednakże do wątku. Ponieważ wyglądało na to, że tygrysica na dobre opuściła tamte okolice, postanowiłem, ku rozżaleniu mieszkańców Pali, przenieść się do Champawat, miejscowości położonej o piętnaście mil na wschód od Pali. Wyruszywszy bardzo wcześnie, zatrzymałem się na posiłek w Dhunaghat, do Champawat zaś dotarłem przed zachodem słońca. Drogi w tej okolicy były uważane za niebezpieczne, toteż ludzie, przechodząc z wioski do wioski lub podążając na bazary, łączyli się w większe grupy. Podczas marszu z Dhunaghat do naszej ośmioosobowej grupy dołączali mieszkańcy przydrożnych wiosek, tak że do Champawat dotarliśmy w sile trzydziestu ludzi. Niektórzy spośród tych, którzy się do nas przyłączyli, znajdowali się w grupie odbywających wędrówkę do Champawat dwa miesiące wcześniej i od nich usłyszałem następującą relację:

– Po tej stronie Champawat droga przez kilka mil biegnie obok południowego zbocza góry, równolegle do doliny, znajdującej się pięćdziesiąt jardów niżej. Przed dwoma miesiącami nasza grupa złożona z dwudziestu mężczyzn zdążała na bazar w Champawat i kiedy znaleźliśmy się na tej części drogi, usłyszeliśmy rozpaczliwe krzyki dochodzące z doliny. Stłoczeni na skraju drogi, kuliliśmy się ze strachu, słysząc krzyki coraz bliżej, i zaraz ukazał się tygrys z nagą kobietą w paszczy. Tygrys trzymał ją w okolicy krzyży, a stopy i włosy wlokły się po ziemi; nieszczęsna uderzała się w piersi, wzywając Boga i ludzi na pomoc. Wyraźnie widzieliśmy, jak tygrys minął nas ze swoim łupem w odległości pięćdziesięciu jardów, i kiedy krzyki zamarły w oddali, mogliśmy kontynuować podróż.

– Było was dwudziestu mężczyzn i nie uczyniliście nic?

– Nie, sahibie, nie uczyniliśmy nic, bo się baliśmy, a co może człowiek uczynić, kiedy się boi? A poza tym, nawet gdyby udało nam się uratować tę kobietę, nie doprowadzając tygrysa do furii i nie ściągając nieszczęścia na nas samych, nic by to jej nie pomogło, bo cała była we krwi, i z pewnością i tak by umarła od ran.

W dalszym toku opowiadania dowiedziałem się, że była to mieszkanka wioski położonej blisko Champawat, a tygrys napadł ją, gdy zbierała chrust. Ci, którzy byli razem z nią, pobiegli do wioski i podnieśli alarm. W chwili, gdy wyruszała grupa ratunkowa, nadeszło owych dwudziestu strwożonych mężczyzn. Jako że widzieli oni, w którym kierunku podążył tygrys z ofiarą, przyłączyli się do grupy z wioski i historia ta miała następujący ciąg dalszy:

– Było nas wtedy już pięćdziesięciu lub sześćdziesięciu, a kilku miało strzelby. Dwieście jardów od miejsca, gdzie kobieta zbierała chrust i gdzie została zaatakowana, znaleźliśmy jej potargane odzienie. Wtedy jedni zaczęli bić w bębny, drudzy strzelać na oślep i tak posuwaliśmy się przez ponad milę, aż dotarliśmy do czoła doliny i tam znaleźliśmy martwą kobietę, właściwie jeszcze dziewczynę, leżącą na skalnej płycie. Tygrys tylko zlizał krew z ciała, a jako że nie było pośród nas kobiety, my, mężczyźni, odwracaliśmy twarze, bo leżąc na plecach, wyglądała tak, jakby spała, i mogła obudzić się w zawstydzeniu, kiedy owijaliśmy ją w części naszego przyodziewku.

Nic dziwnego, że przeżycia takie, ciągle przywoływane w opowieściach podczas nocnych czuwań w głucho zamkniętych chatach, wpłynęły na charakter i zachowanie ludzi żyjących przez lata na obszarach zawładniętych przez ludojada, a przybysz z zewnątrz mógł ulec wrażeniu, że wstąpił w pradawny świat bezlitosnych, drapieżczych praw, kiedy władztwo szablozębnego tygrysa wpędzało ludzi do jaskiń. Byłem młody i niedoświadczony w owych dniach, w których rozgrywały się te wydarzenia w okolicach Champawat, ale już wówczas, nawet po krótkim pobycie w tej udręczonej krainie, nabrałem przekonania, że nie ma nic straszniejszego niż żyć w cieniu ludojada, a doświadczenia następnych trzydziestu dwóch lat jeszcze bardziej we mnie to przeświadczenie umocniły.

Tahsildar[24] Champawat, otrzymawszy w mej sprawie listy polecające, odwiedził mnie u schyłku dnia w bungalowie, w którym się rozlokowałem, i zasugerował mi, abym nazajutrz przeniósł się do innego bungalowu oddalonego o kilka mil – w okolicę, gdzie ludojad zabił wielu ludzi.

Wczesnym rankiem następnego dnia wyruszyłem w towarzystwie tahsildara do wskazanego bungalowu. Gdy jadłem śniadanie na werandzie, dwóch ludzi przybyło z wieścią, że tygrys zabił krowę w wiosce odległej o dziesięć mil. Tahsildar musiał udać się do Champawat, gdzie czekały na niego obowiązki, pierwej mi oznajmiwszy, że wróci przed wieczorem i będzie nocował w bungalowie razem ze mną. Moi przewodnicy okazali się dobrymi piechurami, droga zaś prowadziła przeważnie w dół, toteż dziesięć mil pokonaliśmy w rekordowym czasie. W wiosce zaprowadzono mnie do obory i pokazano mi tygodniowe cielę – zabite i częściowo pożarte przez lamparta. Nie mając czasu ni ochoty na zajmowanie się lampartem, wynagrodziłem przewodników i podążyłem z powrotem do bungalowu, gdzie okazało się, że tahsildar jeszcze nie wrócił. Do zmierzchu pozostała przeszło godzina, więc poszedłem w towarzystwie czaukidara[25] bungalowu do miejsca, w którym, jak mnie zapewniał, jakiś tygrys zwykł gasić pragnienie; miejsce to znajdowało się u wypływu źródła nawadniającego pobliski ogród. Na miękkiej ziemi wokół źródła widniały tygrysie tropy sprzed paru dni, ale były to tropy zupełnie różniące się od zbadanych przeze mnie w jarze, w którym straciła życie kobieta z Pali.

Powróciwszy do bungalowu, zastałem tam tahsildara, i zaraz opowiedziałem mu o wydarzeniach dnia. Wyraził żal, że odbyłem tak długi marsz na darmo, za czym oświadczył, że musi niezwłocznie wyruszyć, bo ma długą drogę przed sobą. Kłóciło się to z zadeklarowanym przezeń zamiarem pozostania na noc w bungalowie, lecz zbytnio mnie nie zaskoczyło. Zaniepokoiło mnie jednakże ryzyko, które podejmował. Był wszelako głuchy na perswazje i w końcu nie pozostało mi nic innego, jak uchylić kapelusza przed jego odwagą, kiedy zobaczyłem, jak w asyście tylko jednego człowieka niosącego nikle świecącą lampę wprost z werandy wkracza w ciemność nocy, mając do przebycia cztery mile w okolicy, gdzie ludzie poruszali się tylko w większych grupach i to wyłącznie za dnia. Towarzyszyłem mu wzrokiem, póki chybotliwe światło nie znikło mi z oczu, po czym wszedłem do bungalowu.

Z bungalowem tym łączy się pewne zdarzenie, którego jednakże w tym miejscu nie będę opowiadał, ponieważ ta książka dotyczy spraw dżungli, a nie sfery zjawisk nadprzyrodzonych.

II

Cały następny ranek spędziłem na obchodzeniu rozległego sadu i plantacji herbaty, potem zażyłem kąpieli w strumieniu, około południa zaś, ku mej uldze, pojawił się tahsildar, cały i zdrów.

Podczas rozmowy z nim powędrowałem wzrokiem wzdłuż długiego zbocza, gdzie w oddali znajdowała się otoczona uprawnymi polami wioska. W pewnym momencie wybiegł stamtąd człowiek, zdążając w naszym kierunku. Po chwili spostrzegłem, że na przemian to biegł, to szedł, i wyglądało na to, że chce nam przekazać jakąś ważną wiadomość. Przeprosiwszy tahsildara, puściłem się pędem w dół zbocza; gdy mężczyzna zobaczył, że zmierzam mu naprzeciw, zatrzymał się i usiadł dla unormowania tchu. Kiedy się do niego zbliżyłem na odległość głosu, krzyknął do mnie:

– Przyjdź szybko, sahibie. Ludojad właśnie zabił dziewczynę.

– Zostań, gdzie jesteś! – odkrzyknąłem i szybko zawróciłem do bungalowu.

Powiedziałem tahsildarowi, co się stało, porwałem sztucer oraz kilka naboi i wraz z tahsildarem pospieszyliśmy do wioski. Posłaniec nie potrafił zsynchronizować procesu mówienia z poruszaniem się: kiedy otwierał usta, zamierał w bezruchu, a kiedy zaczynał biec, natychmiast milkł – toteż zasugerowałem mu, by ograniczył się do wskazywania drogi, i w milczeniu biegliśmy w dół zbocza.

W wiosce oczekiwał nas wielce poruszony tłum mężczyzn, kobiet i dzieci i, jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, wszyscy zaczęli mówić równocześnie. Odciągnąłem jednego z mężczyzn na bok i zapytałem, co się stało. Wskazał na kilka dębów luźnie porastających łagodny stok w odległości dwustu jardów od wioski, i oznajmił mi, że to tam właśnie, pod tymi drzewami, w chwili, gdy dwanaście osób zajętych było zbieraniem chrustu, znienacka pojawił się tygrys i porwał jedną z nich – dziewczynę w wieku szesnastu, siedemnastu lat. Pozostali uciekli do wioski, a ponieważ wiedzieli, że zatrzymałem się w bungalowie, natychmiast pchnięto posłańca, aby mnie powiadomił o zdarzeniu.

Żona mężczyzny, z którym rozmawiałem, była w rzeczonej grupie i to ona wskazała mi rosnące na stopniu wzgórza drzewo, w którego pobliżu znajdowała się dziewczyna w chwili, gdy nastąpił atak. Nikt z grupy nawet się nie obejrzał, żeby zobaczyć, czy tygrys uniósł ofiarę, a jeżeli tak, to w którym kierunku.

Nakazawszy wszystkim, by zachowali ciszę i pozostali w wiosce aż do mego powrotu, skierowałem się ku drzewu. Teren był tam przejrzysty i trudno było sobie wyobrazić, jak zwierzę wielkości tygrysa mogło podkraść się do dwunastu ludzi niezauważone, tak że dopiero stłumiony krzyk dziewczyny zdradził, co się dzieje.

Miejsce ataku znaczyła kałuża krwi, a tuż obok, w żywym kontraście do szkarłatnej plamy, leżał naszyjnik z niebieskich paciorków. Stamtąd ślad prowadził w górę.

Tropienie było łatwe: po stronie, gdzie zwisała głowa dziewczyny, widniały plamy krwi, po drugiej stronie zaś znać było ślad wleczonych po ziemi stóp. Pół mili dalej znalazłem sari, a na szczycie wzgórza – spódnicę. I znowu tygrysica trzymała w paszczy nagą kobietę, lecz tym razem ofiara dostąpiła miłosierdzia szybkiej śmierci.

Na wierzchołku wzgórza trop wchodził w gąszcz tarniny, na której kolcach spostrzegłem pasma kruczoczarnych dziewczęcych włosów. Zaraz potem tygrysica zapuściła się w pokrzywy i właśnie szukałem sposobu, jak je ominąć, gdy posłyszałem za sobą czyjeś kroki. Odwróciwszy się, zobaczyłem zbliżającego się ku mnie uzbrojonego w karabin mężczyznę. Zapytałem go, dlaczego za mną idzie, skoro wyraźnie nakazałem, żeby nikt nie opuszczał wioski. Odpowiedział, że to tahsildar kazał mu iść za mną, on zaś nie śmiał nie podporządkować się jego poleceniu. Odniosłem wrażenie, że dysputa na ten temat byłaby tylko stratą cennego czasu, więc kazałem mu zdjąć ciężkie buty, które on następnie ukrył w krzakach, trzymać się blisko mnie i dawać baczenie na to, co dzieje się za nami.

Musiałem ruszyć tropem tygrysicy wprost przez pokrzywy, gdyż okazało się, że nie ma drogi okrężnej, a jako że ubrany byłem w krótkie spodnie, cienkie podkolanówki i płytkie buty na gumowych podeszwach, łączyło się to z bardzo niemiłymi doznaniami.

Za pokrzywami krwawy ślad skręcał ostro w lewo, schodząc jednocześnie w dół bardzo spadzistego zbocza gęsto porośniętego paprociami i górską odmianą bambusa. Sto jardów niżej tygrysica weszła w stromo opadające łożysko strumienia, gdzie poruszanie się sprawiało jej niejaką trudność, o czym świadczyła obsunięta ziemia i poprzemieszczane kamienie. Uszedłem wzdłuż owego strumienia jakieś pięćset czy sześćset jardów, przy czym mój towarzysz stawał się coraz niespokojniejszy. Kilkanaście razy chwycił mnie za ramię, trwożnie poszeptując, iż słyszy tygrysa – to z prawej strony, to z lewej, to znów z tyłu. Na połowie wysokości wzgórza natrafiliśmy na sterczynę skał, wysoką na mniej więcej trzydzieści stóp, a ponieważ mój kompan osiągnął już nieodwołalny kres wytrzymałości nerwowej, kazałem mu wejść na skały i czekać mego powrotu. Nad wyraz ochoczo usadowił się na szczycie, dając mi znak, że ma się dobrze, a ja zacząłem dalej posuwać się wzdłuż strumienia, który, okrążywszy skałę, wpadał do parowu ciągnącego się po lewej stronie i sto jardów niżej. W miejscu wpływu uformowała się mała sadzawka; zbliżywszy się do jej brzegu, od razu natknąłem się na plamy krwi.

Tygrysica przyniosła dziewczynę wprost do tego miejsca, a moje nadejście musiało jej przeszkodzić w uczcie. Odłamki kości leżały obok odciśniętych przed chwilą tygrysich tropów, w które jeszcze wsączała się woda, na brzegu sadzawki zaś leżało coś, co zaintrygowało mnie już podczas drogi w dół strumienia: teraz okazało się, że jest to część ludzkiej nogi. Już nigdy potem, w ciągu wszystkich lat polowań na ludojady, nie zdarzyło mi się widzieć czegoś równie poruszającego jak owa odgryziona tuż poniżej kolana, tak równo jakby odcięta toporem, dziewczęca noga, z której ciągle sączyła się krew.

Pochłonięty opisanym widokiem na chwilę zapomniałem o tygrysicy, gdy naraz poczułem, że grozi mi śmiertelne niebezpieczeństwo. Błyskawicznie przyłożyłem broń do ramienia, kładąc palce na obu spustach; uniósłszy głowę, spostrzegłem, jak grudki ziemi staczają się po piętnastostopowej skarpie i z pluskiem spadają do wody. Byłem nowicjuszem w polowaniach na ludojady i popełniłem błąd, tak lekkomyślnie wystawiając się na atak. Szybkie uniesienie sztucera prawdopodobnie uratowało mi życie, bo to przez raptownie wyhamowany rozpęd do skoku tygrysica spowodowała osypanie się grudek ziemi.

Skarpa była za stroma na to, by się wspinać na nią powoli, przeto, postąpiwszy nieco w górę strumienia, wziąłem krótki rozbieg, przeskoczyłem sadzawkę i siłą pędu sięgnąłem drugiego brzegu na tyle wysoko, że udało mi się chwycić jakąś krzewinę i wciągnąć się na skarpę. Rzut oka na kobierzec strobilantesów[26], których przygięte łodygi z wolna się podnosiły, pozwalał zorientować się, którędy świeżo przeszła tygrysica; w pewnym oddaleniu pod skalnym nawisem znalazłem miejsce, w którym na chwilę pozostawiła szczątki dziewczyny, postanowiwszy mi się przyjrzeć.