Loteria - Krzysztof Jóźwik - ebook + audiobook + książka

Loteria ebook i audiobook

Jóźwik Krzysztof

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Szybka akcja, nietypowa intryga, zaskakujący finał! Po wyjściu z więzienia Julia ledwo wiąże koniec z końcem, ale obiecuje sobie, że nigdy więcej nie złamie prawa i nie wróci do paki. Kiedy jednak pewni mężczyźni proponują jej oszałamiające kwoty za udział w skoku na loterię, przestaje się wahać i angażuje się w niebezpieczną rozgrywkę. „Loteria” to po „Zamachowcach” kolejna część serii powieści sensacyjnych Krzysztofa Jóźwika o cyberprzestępczości. Krzysztof Jóźwik – miłośnik literatury, dobrego kina i aktywnego spędzania czasu. Jeździ na rowerze, gra w squasha. Czyta polską i zagraniczną fantastykę, dobrą sensację i kryminał, nie pogardzi też literaturą piękną. Szczególnie ceni sobie twórczość Jarosława Grzędowicza, Jo Nesbo oraz pisarzy iberoamerykańskich. Namiętnie uczy się języków obcych. Ze względu na zainteresowania zawodowe często pisze o tematach związanych z cyberprzestępczością i użyciu nowoczesnych technologii

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 358

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 1 min

Lektor: Krzysztof Baranowski

Oceny
4,2 (22 oceny)
11
6
3
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Sandrus344

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo polecam.
00

Popularność




Wszystkie przedstawione w tej powieści postaci i zdarzenia są fikcyjne i są wymysłem wyobraźni autora. Jakiekolwiek podobieństwa nazwisk i zdarzeń do sytuacji rzeczywistych są przypadkowe.

Prolog

– Dziewiątka do wyjścia! – zagrzmiał głos dyżurnego strażnika. Echo odbijało jeszcze dobrą chwilę dźwięk w długich, ciemnych korytarzach zakładu karnego na warszawskiej Białołęce. Zgrzytnął zamek w potężnych, stalowych drzwiach celi numer dziewięć. Otworzyły się z mozołem, ukazując za sobą duszne i przytłaczające wnętrze. W tle dostrzec można było metalowe, pomalowane zieloną farbą, piętrowe łóżka. Jedna z więźniarek siedziała na taborecie przy stoliku zastawionym słoikami z jedzeniem przyniesionym przez rodzinę. Prostokąt zakratowanych okien wychodzących na więzienne podwórze rozświetlał nieco celę. Na środku pomieszczenia czekała już gotowa do wyjścia młoda, ubrana w szary, więzienny dres kobieta o blond włosach. Trzymając w obu dłoniach spakowaną sportową torbę, niepewnie patrzyła na strażnika, który groźnym wzrokiem ponaglał ją do wyjścia.

– Na co czekasz, piękna? – Klawisz cmoknął lubieżnie. – No wyłaź! Dziś wychodzisz na wolność.

Julia jeszcze raz spojrzała na ciasną celę, w której spędziła ostatnie pięć lat swojego życia, i bezgłośnie pożegnała się ledwo dostrzegalnym skinieniem głowy z koleżanką niedoli. Współlokatorka nieśmiało uśmiechnęła się i podniosła na pożegnanie dłoń. Tylko one dwie wiedziały, co przeżyły w tym piekle i jak bardzo teraz trzeba będzie cenić wolność.

– Chcesz tu zostać na zawsze? – Strażnik tracił cierpliwość. – Rusz wreszcie dupę!

Julia ocknęła się w końcu i ruszyła za nim długim korytarzem pomalowanym farbą olejną w jakże praktycznym i jednocześnie niesprecyzowanym, burym kolorze, typowym dla instytucji penitencjarnych. Mijali kolejne cele, idąc w stronę wyjścia, gdy zza drzwi jednego z pomieszczeń rozległo się wołanie dwóch kobiet.

– Ślicznotko! Wrócisz tu do nas szybciej niż ci się wydaje!

– Jeszcze tu wrócisz i mi wyliżesz! Czekam!

Rechot więźniarek rozległ się we wszystkich celach, a echo poniosło go dalej po korytarzach w głąb budynku. Strażnik ze złością zdzielił pałką drzwi jednego z pomieszczeń, z którego dochodziły wrzaski.

– Zamknąć ryje, bo będzie karne sprzątanie kibli!

Poskutkowało. Śmiechy i wrzaski ucichły.

Do oczu Julii napłynęły łzy. Zacisnęła mocno usta i przyspieszyła kroku. Chciała jak najszybciej opuścić to miejsce, w którym nie tylko straciła kilka cennych lat życia, ale przede wszystkim przeżyła największy dramat, o jakim nawet nie śniła w najgorszych snach. Koszmar permanentnego zamknięcia w czterech ścianach oraz nieunikniona fala więziennego terroru ze strony silniejszych i starszych współosadzonych był nie do opisania w prostych słowach. Całkowite wyłączenie z normalnego życia to było coś, co najbardziej dotknęło i pogrążyło psychicznie dziewczynę. Ale wytrzymała. Nie poddała się, cały czas marząc o powrocie do zwykłego życia, niechby nawet skromnego i pozbawionego luksusów, ale na wolności.

Doszli do końca korytarza i skręcili w stronę dyżurki, do której tyle razy chodziła odbierać klucze do pralni lub wspólnej umywalni. Eskortujący ją strażnik przyłożył kartę magnetyczną do czytnika i przeszli dalej przez zakratowane drzwi poza obręb obszaru ścisłej kontroli. Tutaj, po drugiej stronie magicznych, czerwonych drzwi znalazła się dopiero drugi raz. Pierwszy miał miejsce ponad pięć lat temu, kiedy przywieźli ją prosto z aresztu śledczego, już po wyroku skazującym na kilkuletnią odsiadkę. Teraz wychodziła na wolność! Poza te znienawidzone grube, więzienne mury i zakratowane okna! Odruchowo uśmiechnęła się do siebie.

– Co się tak cieszysz, laluniu? – Strażnik zmrużył złośliwie oczy. – Takie jak ty szybko wracają do pudła. Długo nie nacieszysz się wolnością, już ja to wiem.

Julia poczuła, jak oblewa ją zimny pot i ogarnia czarne przerażenie na myśl o powrocie do tej gehenny. O nie! Nigdy już nie wróci do więzienia! Choćby miała pracować jako pomywaczka albo sprzątaczka. Sto razy bardziej woli być na wolności i żyć skromnie, niż ryzykować powrót za kraty. Nie zniżyła się do skomentowania okrutnych słów klawisza. Spojrzała tylko na niego z wyższością i przeszła wprost do okienka recepcji zakładu karnego, który już za chwilę miała opuścić.

– Lidia Felgson? – Starsza kobieta z recepcji z marsową miną zmarszczyła czoło i spojrzała spoza grubych okularów na dziewczynę.

– Tak – odpowiedziała krótko. – Skończył mi się wyrok i wychodzę.

Recepcjonistka wstała zza biurka, podeszła do starej, obdrapanej szafy, a następnie wyjęła szare kartonowe pudełko z opisanym imieniem i nazwiskiem Julii.

– Komplet odzieży, zegarek, biżuteria, portmonetka z zawartością stu pięćdziesięciu sześciu złotych, karty kredytowe i płatnicze, pozostałe drobiazgi osobiste – wyliczała, wykładając kolejno na stół rzeczy. – Proszę tu podpisać. – Wskazała długopisem na spód formularza.

– Nie ma smartfona. – Julia z wahaniem spojrzała na kobietę.

– Został zarekwirowany przez policję jako dowód w sprawie. Musisz sobie kupić nowy – skwitowała beznamiętnie recepcjonistka i wskazała na brązowe drzwi naprzeciwko recepcji: – Możesz się przebrać w tamtym pokoju.

Julia złożyła zamaszysty podpis i z uczuciem ulgi wzięła pudło pod pachę.

Kiedy pięć minut później przekroczyła próg bramy zakładu i wyszła na mało ruchliwą ulicę, nie wytrzymała i rozpłakała się głośno. Bezsilna usiadła na ławce przystanku autobusowego i ukrywszy twarz w dłoniach szlochała jeszcze kilka minut. Płakała przede wszystkim ze szczęścia, że już jest wolnym człowiekiem, ale też ze strachu przed czekającą ją niepewną przyszłością.

1

Bazarek na warszawskiej Ochocie, jeden z większych tego typu obiektów w stolicy, przetrwał wszystkie rządy, wszystkie nowe plany zagospodarowania przestrzeni, przetrwał nawet bezpardonową walkę deweloperów mieszkaniowych o ten jakże cenny kawałek terenu w niezwykle atrakcyjnym miejscu stolicy Polski. Od lat handlowano tutaj wszelkiej maści produktami spożywczymi, od przysłowiowej pietruszki aż po mięso i wędliny. Pawilony i budki oferujące produkty spożywcze, artykuły chemii gospodarczej, tanią odzież i obuwie prowadzone były głównie przez przybyszów z Azji, z ogarniętych wojną krajów arabskich czy przez bliskich wschodnich sąsiadów, którzy z powodów politycznych bądź ekonomicznych musieli uciekać z Ukrainy czy Białorusi. Kilka lokali gastronomicznych serwowało specjały egzotycznej kuchni, dbając o podniebienia klientów oraz właścicieli punktów handlowych.

Jak na każdym tego typu bazarze zdarzały się tu kradzieże, rozboje i akty niszczenia mienia. Zwykłe incydenty chuligańskie, porachunki wzajemnie zwalczającej się konkurencji czy działania złodziejskich szajek były codziennością w tym zatłoczonym miejscu. W takiej sytuacji aż się prosiło o lokalną agencję ochrony, która dbałaby o bezpieczeństwo kupujących i sprzedających. I taka właśnie firma, lokalna agencja ochrony, miała swoją siedzibę w pawilonie oznaczonym numerem dwadzieścia dwa. Nad wejściem do lokalu widniał duży szyld namalowany najprawdopodobniej własnoręcznie przez właściciela. Fantazyjne litery w kolorze wściekle pomarańczowym układały się w nazwę „Tarcza”, a pod spodem widniał dopisany czarną farbą napis „Biuro ochrony”.

W biurze właśnie trwała kłótnia jednego z właścicieli lokalu gastronomicznego z szefem ochrony siedzącym za niezbyt nowym, ale wygodnym biurkiem, na którym piętrzyły się stosy segregatorów w różnokolorowych okładkach.

– Panie Norbercie, gwarantował pan skuteczną ochronę mojego lokalu przed złodziejami! A już trzeci raz w tym miesiącu jakiś gówniarz ukradł mi urobek całego dnia! Tak nie może być! – Śniady przedsiębiorca prowadzący barek o standardowej nazwie Kebab Bar żywo gestykulował, wyraźnie się denerwując. – Przecież płacimy co miesiąc za ochronę!

Ubrany w czarny strój agenta ochrony z przypiętym do paska spodni gazem łzawiącym oraz identyfikatorem swojego biura Norbert Moczar nie wyglądał może na siejącego postrach bezwzględnego osiłka, ale swoim autorytetem przynajmniej trzymał dyscyplinę wśród trzyosobowej ekipy biura. Teraz podniósł zmęczony wzrok na petenta reklamującego skuteczność działania agencji i bawiąc się antystresową, gumową piłeczką, wycedził powoli przez zęby:

– Panie Ahmed. Mam tylko trzech ludzi do ochrony. Podnieście miesięczną składkę, to zatrudnię kolejne osoby. To proste rozwiązanie.

– No to już jest skandal! – oburzył się rozmówca. – I tak płacimy więcej niż na innych bazarach. A jeszcze chce pan wyciągnąć od nas dodatkową kasę! To rozbój w biały dzień!

Szef ochrony wstał zza biurka i podszedł do brudnego okna wychodzącego na uliczkę targowiska.

– Panie Ahmed – powiedział spokojnie i podniósł palec wskazujący, uciszając swojego rozmówcę, który już chciał z siebie wyrzucić kolejny potok słów – nie ma co się pieklić. Mówiłem panu ze sto razy, żeby pan od razu chował utarg do kasy pancernej. Poza tym mamy tego złodziejaszka na tapecie, na pewno go zaraz dorwiemy. Wiemy, kto to jest i gdzie mieszka.

Właściciel baru już miał zaprotestować i zacząć od nowa narzekanie na funkcjonowanie agencji Tarcza, gdy do biura wtoczył się z hukiem jeden z trzech pracujących z Moczarem ochroniarzy, targając ze sobą rozpaczliwie szamoczącego się wyrostka umazanego kolorową farbą. Z kieszeni małolata wystawała puszka czerwonego spreju. Ochroniarz sprawnie przełożył sobie przez ramię skrępowane ręce delikwenta, który nie omieszkał wydusić z siebie błagalnego: „Auć! To boli!”, i posadził młodzieńca na krześle pod ścianą.

Ahmed obserwował przez chwilę rozgrywającą się scenę, a następnie machnął z rezygnacją ręką i mamrocząc pod nosem arabskie przekleństwa, wyszedł wściekły z lokalu.

– No i co, Arek? Znowu nabroiłeś? – zwracając się do aresztowanego, młodego człowieka, Moczar usiadł z westchnieniem za biurkiem. – Co ja mam z tobą zrobić?

Zmartwiona mina szefa ochrony mówiła sama za siebie. Chłopak mimo wielokrotnego upominania i rozmów z rodzicami, również handlującymi na tymże bazarze, sprawiał regularnie problemy i swoją radosną twórczością malarską raczył kolejnych właścicieli pawilonów handlowych.

– Beksiński to ty nie jesteś, chłopaku – skwitował z kwaśną miną ochroniarz, który przyprowadził młokosa. – I po co ci to? Nie możesz sobie znaleźć jakiegoś bezpańskiego kawałka muru, zamiast mazać po lokalach?

Dzieciak spojrzał spode łba na obu mężczyzn i stwierdził sucho:

– Brzydkie są te budy, chciałem im życia dodać. Nikt się nie zna na sztuce.

Obaj ochroniarze spojrzeli na siebie wymownie. Już nie mieli pomysłu, co zrobić z tym niepoprawnym, domorosłym artystą.

– Arek. To był ostatni raz. Kolejna wpadka i pójdziemy na policję. Weź się za coś pożytecznego. – Moczar nie krył znużenia. – Idź już, niech cię nie widzę na oczy.

2

Rejsowy samolot Aeroflotu z Mińska wylądował na Centralnym Porcie Komunikacyjnym w Mszczonowie zgodnie z rozkładem. O tej porze dnia ruch na lotnisku był raczej niewielki, bo większość lotów odbywała się rano lub późnym popołudniem oraz wieczorem. Mińsk nie był też zbyt obleganym kierunkiem, zwłaszcza od czasów wyraźnego, ponownego ochłodzenia stosunków dyplomatycznych pomiędzy Polską a Białorusią. Z tego też powodu loty z Mińska odbywały się właśnie w ciągu dnia, w najtańszym przedziale czasowym, a liczba podróżujących z Białorusi do Polski była na niewielkim poziomie.

Przed okienkiem kontroli paszportowej ustawiła się już krótka kolejka pasażerów, niecierpliwie wyczekujących, by okazać wymagane dokumenty i przejść dalej. Jednym z nich był modnie ubrany mężczyzna, którego bardzo oryginalna uroda i nietypowe rysy twarzy budziły na pierwszy rzut oka ciekawość i zmuszały do chwilowego zatrzymania wzroku. U boku pasażera stała aluminiowa walizka kabinowa, a on sam, trzymając w dłoni najnowszy smartfon z holograficznym ekranem, przeglądał jakiś portal informacyjny. Bujna, gęsta czupryna ułożona w fantazyjne fale, ostatni krzyk mody wśród mężczyzn, nadawała mu młodzieńczy wygląd. Wąskie usta, wyraźnie wystające kości policzkowe, oczy skryte za dużymi okularami przeciwsłonecznymi, postawna sylwetka. Wyglądał na człowieka sukcesu, biznesmena, któremu dobrze się wiedzie w życiu.

Kolejka powoli się przesuwała i wreszcie przyszła kolej na pasażera w okularach. Podszedł do okienka odprawy paszportowej i podał dokumenty. Strażniczka spojrzała wymownie na podróżującego.

– Proszę zdjąć okulary – poprosiła.

Oczy mężczyzny były niebieskie. Wpatrywały się teraz hipnotycznie w młodą pracownicę portu lotniczego i czekały na dalszy ciąg odprawy.

– Pan Jacek Cichomski – przeczytała kobieta z rozłożonego paszportu. – Mieszka pan w Polsce czy na Białorusi?

Mężczyzna spojrzał prosto w oczy strażniczki i po chwili, jakby ważąc słowa, odpowiedział:

– Byłem kilka lat na Białorusi. Prowadziłem tam interesy handlowe. Teraz wracam na dłużej do kraju. Kto wie? Być może już tutaj zostanę? – Uśmiechnął się szeroko.

– Ma pan oryginalną urodę – stwierdziła dziewczyna już tylko dla podtrzymania rozmowy, stemplując wjazd do Polski na kolejnej stronie w trzymanym paszporcie.

– Po dziadku, który przyjechał do Polski z Kaukazu – odpowiedział mężczyzna z nostalgią w głosie i ponownie obdarzył strażniczkę szerokim uśmiechem, dodając: – To było wiele lat temu.

– Witamy w kraju. – Kobieta oddała paszport i zwróciła swój wzrok na kolejnego pasażera.

Pięć minut później Jacek Cichomski wyszedł z nowoczesnego budynku jednego z największych lotnisk w Europie Wschodniej. Zatrzymał się, spojrzał na niebieskie, bezchmurne niebo, zdjął okulary, przymknął oczy, wciągnął głęboko powietrze i zamruczał do siebie: „Welcome home!”.

3

Salon piękności Beauty Lady działał zaledwie od trzech miesięcy, ale już zdobył sobie zaufanie klientek i na tyle dużą renomę, że zapisy na zabiegi upiększające trzeba było robić ze sporym wyprzedzeniem. Popularność tego typu lokali rosła w bardzo szybkim tempie, stąd rosło też zapotrzebowanie na pracowników salonów.

Ten zwyżkowy trend pomógł Julii w zdobyciu pracy. Dostała angaż na stanowisku recepcjonistki, co nie było szczytem jej marzeń, ale w tej sytuacji, tuż po wyjściu z zakładu karnego, na nic lepszego nie mogła liczyć. Wielokrotnie przekonywała samą siebie, że przecież mogła trafić o wiele gorzej. Mogła pracować na kasie w dużym supermarkecie lub harować fizycznie jako sprzątaczka.

Jeszcze przed niespodziewanie wcześniejszym zakończeniem wyroku matka Julii skontaktowała się z nią, pierwszy raz od dłuższego czasu, i sucho poinformowała córkę o czekającej na nią kawalerce na warszawskim Bemowie. Pani Felgson, pomimo ogromnego rozczarowania, wstydu i wciąż odczuwanego rozgoryczenia, zrobiła ten jeden gest, by pomóc swemu dziecku stanąć na nogi. Prezent w postaci tego skromnego mieszkania obłożony był jednym warunkiem: Julia miała pójść do pracy i sama się utrzymać. Nie było to łatwe. Koszty życia w stolicy przez czas jej odsiadki poszybowały mocno w górę. Od tej pory dziewczyna musiała liczyć każdy grosz, by móc opłacić mieszkanie, jedzenie czy zakupić najniezbędniejsze artykuły. O żadnych luksusach nie mogła nawet marzyć. Kupowała najtańsze kosmetyki, a markowe, drogie ciuchy musiała zamienić na te tańsze, często pochodzące nawet z wtórnego rynku. Jeździła autobusami i tramwajami. Prowadziła normalne, skromne życie.

Po jakimś czasie Julii udało się znaleźć pracę na drugą zmianę, w osiedlowym butiku z ciuchami. Dzięki temu co prawda miała zajęty cały dzień, ale stać ją było na wszystkie opłaty i raz na jakiś czas na jakieś szaleństwo, wyjście do kina czy pójście do knajpy na kolację.

Doskwierała jej samotność. Pomimo tego, że zarówno w salonie urody, jak i w butiku z odzieżą spotykała codziennie mnóstwo nowych osób, to jednak brakowało jej bratniej duszy. Matka unikała z nią kontaktu. Zadzwoniła tylko raz, by zapytać oschle, czy Julia sobie radzi, ale nie zaprosiła córki do siebie ani razu po jej wyjściu z więzienia. Najwyraźniej czuła się w obowiązku podtrzymania jako takiej relacji, ale wciąż nie potrafiła przeboleć kryminalnej przeszłości swojego dziecka i wybaczyć mu, że zeszło na złą drogę. Ponadto Julia zdawała sobie sprawę, że dla pani mecenas, prowadzącej własną kancelarię prawniczą, córka w więzieniu, z wyrokiem za udział w działaniach grupy przestępczej była bardzo negatywną reklamą. Julia nigdy się tego nie dowiedziała, ale przeczuwała, że matka straciła sporo klientów w ciągu ostatnich pięciu lat, bo wizytówka córki z przestępczą przeszłością z pewnością na długo przykleiła się do nazwiska Felgson.

Julia siedziała właśnie na recepcji salonu, bezmyślnie bazgrając jakieś fantazyjne wzory na kartce papieru, gdy z zamyślenia wyrwał ją kobiecy głos:

– Dzień dobry, jestem umówiona na wizytę do pani Kasi, na manicure.

– Dzień dobry, już sprawdzam – odpowiedziała dziewczyna machinalnie i spojrzała na kalendarz umówionych wizyt. Nie zerknęła nawet na klientkę i od razu zaczęła szukać w grafiku odpowiedniego wpisu.

– A jest! Godzina jedenasta. Pani Paulina? – Julia podniosła wzrok na kobietę stojącą za ladą. Nagle gwałtownie pociemniało jej w oczach, a serce szaleńczo przyspieszyło. Powróciły wspomnienia sprzed pięciu lat. Paulina Molska, Tomasz Królikiewicz i szantaż, którego dopuściła się Julia, pracując dla grupy przestępczej i licząc na szybkie wzbogacenie się. Teraz wszystko powróciło w ułamku sekundy. Wspomnienia. Trauma więzienia. Jej największy błąd życiowy i dramat.

– Tak, to ja – potwierdziła powoli Paulina, przyglądając się coraz uważniej dziewczynie.

Paulina Molska, mimo upływu czasu, wyglądała zjawiskowo. Nienaganna fryzura, piękna oliwkowa cera, duże migdałowe oczy i zmysłowe usta sprawiały, że była jedną z najpiękniejszych kobiet, które można było zobaczyć na wizji. Julia wiedziała, że wciąż prowadziła swoje programy o modzie i urodzie, ale także, że mocno się udziela w show-biznesie, próbując swoich sił także w kinematografii. Dzięki magazynom dla pań, które zawsze aktualne leżały w recepcji salonu, Julia mogła być na bieżąco z takimi tematami. Teraz ona sama, piękna i dobrze ubrana Paulina stała przed nią. Nietknięta uroda i świetny wygląd uzupełniał jeden drobny szczegół, którego dziewczyna nie spodziewała się zobaczyć u prezenterki. Kobieta była w ciąży. Wyraźnie zarysowany brzuszek pod błękitną, elastyczną sukienką pokazywał, że gwiazda kanału TV Glam po raz drugi wkrótce zostanie mamą.

– Zapraszam, gabinet numer dwa. Pani Kasia czeka – wydusiła z siebie w końcu Julia, starając się nie patrzeć w oczy kobiety, której próbowała kilka lat wcześniej zniszczyć życie.

– Dziękuję – wyartykułowała wolno klientka, wlepiając intensywnie swój wzrok w oczy recepcjonistki. Julia wiedziała już, że żona inspektora Królikiewicza ją rozpoznała.

4

Norbert Moczar wracał do domu po całym dniu pracy na warszawskim bazarze. Jak zwykle późnym wieczorem, jak zwykle skonany, jak zwykle psychicznie zdruzgotany i wyprany. Nienawidził tej roboty z całego serca. Czuł się poniżony i zniechęcony. Dramatyczny koniec jego kariery politycznej, bez możliwości powrotu, dodatkowo naświetlony w negatywny sposób przez media, poważnie zawęziły możliwości znalezienia dobrze płatnej pracy. Jedyne, co mu pozostawało, to rozkręcić własny interes. Mimo najszczerszych chęci i początkowej motywacji wciąż mu się nie udawało. Mimo wielu wydawało by się genialnych pomysłów na świetnie prosperujący biznes, większość spaliła na panewce już na samym początku. Internetowy sklep z bronią bez zezwolenia, agencja pośrednictwa pracy czy ośrodek szkolenia ochroniarzy wymagały sporych inwestycji i pomocy ewentualnych współpracowników. Żadnej z tych dwóch rzeczy Moczar nie miał. Z kasą też był problem, a nikt z jego dawnych kolegów nie kwapił się do współpracy z owianym złą sławą byłym ministrem, którego brat był na dodatek przestępcą. Co prawda Norbert Moczar z braku jednoznacznych dowodów nigdy nie usłyszał zarzutów współpracy z grupą terrorystów, jednak niesmak i ogólna, kiepska atmosfera wokół jego osoby dawały się wyraźnie odczuć. Nawet teraz, po pięciu latach od tamtych wydarzeń, wiele osób patrzyło na niego z podejrzliwością i wyraźną niechęcią. Agencja ochrony na bazarze to było wszystko, na co w tej sytuacji mógł sobie pozwolić, żeby jako tako wiązać koniec z końcem.

Tego dnia musiał na chwilę wrócić do domu w ciągu dnia, bo zapomniał wziąć ze sobą dokumenty dotyczące jego firmy. Wchodząc do pustego apartamentu, w którym niegdyś wiódł spokojne rodzinne życie, poczuł dodatkowy ciężar spadający na barki. Od kiedy żona wyprowadziła się z dwójką jego dzieci do Poznania, żeby zacząć nowe życie i odseparować się od męża – nieudacznika, który popełnił zbyt dużo niewybaczalnych błędów, mieszkanie wyraźnie podupadło. Nie miał siły, czasu ani motywacji, by sprzątać, dbać o wygląd czy inwestować w ten atrakcyjny niegdyś, przestronny apartament. Praca na bazarze zajmowała mu całe dnie. Nie mógł sobie pozwolić na zatrudnienie nowych osób i odciążenie siebie od obowiązków szefa ochrony, bo każdy grosz się teraz liczył.

Mężczyzna obszedł całe mieszkanie, zaglądając do pustych i smutnych pokojów, w których mieszkały niegdyś dzieci, nietkniętych, od kiedy opuścili go podczas jednej z nocy, gdy znów omamiony ułudą wysokiej wygranej spędzał czas w kasynie przy ruletce, przepuszczając kolejne pieniądze. Zakurzone fotografie rodzinne, stojące samotnie na komodzie, przypominały mu o tym, co stracił. Po raz kolejny sięgnął po pospiesznie napisaną kartkę papieru i czując masochistyczną potrzebę ukorzenia się, przeczytał po raz kolejny tych kilka zdań, które zabijały go za każdym razem, gdy przebiegał oczami po rzędach nierównych liter układających się w zdania:

Nie mogę tego więcej znieść. Przegrałeś całą naszą rodzinę. Już Ci nie ufam. Wyjeżdżam, by dalej normalnie żyć oraz zapewnić naszym dzieciom bezpieczeństwo i przyszłość.

Moczar usiadł bezsilny w fotelu i po raz kolejny przeżywał w myślach wydarzenia, które doprowadziły do tej sytuacji. Kolejne napady hazardu, kolejne pogróżki mafii, która domagała się spłaty długów, kolejne nieprzespane noce. Strach przed zagrożeniem życia i zdrowia rodziny przeplatający się z poczuciem winy i jednocześnie nieodpartej wiary, że tym razem uda mu się wygrać i wszystko zmienić. Wpadał coraz głębiej i głębiej w spiralę narkotycznej potrzeby gry, zapominał o rodzinie, o tym, że roztrwania resztki środków finansowych, o tym, że naraża na niebezpieczeństwo życie żony i dzieci. Ciągle żył iluzją, że jutro los się odmieni. Jednakże wielka wygrana nic tu by nie zmieniła, bo nawet, jeśli powtarzał, że chce się tylko odegrać, grał dla samej gry, a nie dla wygranej. Jeżeli zdarzyło mu się zdobyć jakieś kwoty, to i tak następnego dnia pieniądze wracały do kasyna. Obecnie zdawał sobie sprawę, że jest nałogowym hazardzistą, który stracił kontrolę. Nie umiał przerwać gry w odpowiednim momencie i zaczynał w nią brnąć ponownie, mimo narastania dramatycznych konsekwencji. Trudny do opanowania wewnętrzny przymus uprawiania hazardu doprowadził do ruiny finansowej, rozpadu rodziny i osamotnienia.

Ostatecznie, po odejściu żony z dziećmi, poszukał pomocy u psychoterapeuty. Bolesne i długie sesje pomogły i mógł skończyć z hazardem. Potrzeba było rozpadu rodziny, który, niczym kubeł lodowatej wody wylanej na jego głowę, otrzeźwił go i wydostał z piekła uzależnienia.

Norbert wstał z fotela i spojrzał na stosik piętrzących się listów i ulotek reklamowych, które zgarnął jeszcze wczoraj ze skrzynki na parterze. Rachunki za mieszkanie, gaz i wodę. Ponaglenie od kilku firm pożyczkowych domagających się spłaty długu i grożących kolejnymi, wysokimi odsetkami. Dobrze, że przynajmniej mafię spłaciłem – pomyślał z ulgą. Jeszcze jedna koperta, oficjalna korespondencja z jakiegoś urzędu. Przeczuwając najgorsze, rozerwał ją drżącymi palcami i zajrzał do środka. To było powiadomienie z sądu o wszczęciu postępowania rozwodowego.

To ostatnie zabolało najbardziej. To najgorsze, co mogło go spotkać. Norbert Moczar wiedział, że zdobycie pieniędzy, nawet w najtrudniejszej sytuacji, to tylko kwestia czasu. Kwestia dobrego pomysłu lub po prostu szczęścia. Odzyskanie rodziny i normalnego życia stanowiło teraz dla niego niedosiężny cel, do którego musiał dążyć za wszelką cenę. Musiał coś zrobić, i to szybko, by odwrócić nieprzyjazny los.

5

Jacek Cichomski po wyjściu z budynku lotniska w Mszczonowie wciągnął głęboko powietrze i z przymkniętymi powiekami delektował się dobrą chwilę ciepłem promieni słońca ogrzewających jego twarz.

– Potrzebuje pan taksówki?

Z zamyślenia i stanu głębokiego relaksu wyrwał go zachrypnięty głos taksówkarza. Jacek spojrzał trochę zdziwiony, a trochę zaskoczony na stojącego przed nim łysego, niskiego mężczyznę.

– Nie dziękuję. Już mam transport. – Założył okulary przeciwsłoneczne i odszedł energicznym, zdecydowanym krokiem w stronę parkingu lotniska, ciągnąc za sobą srebrną, aluminiową walizkę.

Czarny mercedes już na niego czekał. Zgodnie z umową. Duża limuzyna lśniła w pełnym słońcu wczesnego popołudnia. Mężczyzna podszedł do samochodu. Gdy był przy aucie, pokrywa bagażnika otworzyła się automatycznie. Schował sprawnie walizkę, a tylna klapa zamknęła się z lekkim plaśnięciem. Cichomski otworzył drzwi pasażera i wsiadł do środka. Zgodnie z przewidywaniami za kierownicą siedział on, jego anioł stróż, jego przewodnik i kumpel. Bez zbędnych słów ruszyli przed siebie. Dopiero po kilku minutach kierowca odezwał się:

– Dobrą miałeś podróż? Wygodnie było?

– W miarę – odparł Cichomski. – Szybko zleciało, bo to krótki dystans.

Chwilę milczeli. Krajobraz za oknem przesuwał się szybko, bo mknęli trasą ekspresową prowadzącą wprost do centrum stolicy.

– Mam dla ciebie wygodny dom – ponowił rozmowę kierowca. – Wszystko opłacone za sześć miesięcy z góry. Są wygody, o które prosiłeś. Szerokopasmowy internet, kablówka, wstęp do siłowni i na basen, sprzęt elektroniczny zgodnie z twoją specyfikacją. – Kierowca na chwilę spojrzał na Cichomskiego, odrywając wzrok od drogi, ale ten niewzruszony kontemplował krajobraz za oknem, jakby był nieobecny i nie docierały do niego słowa towarzysza. – Masz konto w banku na trzysta tysięcy złotych, do tego karty płatnicze i kredytowe. Fundusze do wyczerpania. Jak będzie potrzeba więcej, daj znać. Właściwie nie masz się o co martwić. Wszystko dla ciebie. – Znów kontrolne spojrzenie na pasażera, ale ten zupełnie niezainteresowany podawanymi informacjami patrzył przez okno, nie odzywając się ani słowem. – Jacek, kurwa! Jesteś tu ze mną czy nie? – Prowadzący mercedesa ze złością spojrzał raz jeszcze na towarzysza podróży, dając mu do zrozumienia, że jego ignorancja przeszła wszelkie granice.

– Co? – Cichomski dopiero teraz się ocknął i wreszcie dotarły do niego słowa kierowcy. – Ach tak, przepraszam, Miłosz. – Potarł czoło. – Przepraszam, dawno tu nie byłem. Muszę się napatrzeć na Polskę.

Kierowca jakby złagodniał i uspakajająco kiwnął głową.

– No dobrze, odpocznij trochę. Pogadamy może jutro?

– Nie. Spoko. Mów. Jestem już gotów.

Kierowca jeszcze raz, jakby upewniając się, że jego kompan jest już z nim ciałem i duchem, zerknął na niego i westchnął.

– No dobrze. Mamy jeszcze kilka minut, to przegadajmy temat.

Cichomski rozpakował paczkę gum do żucia i z pytaniem w oczach skierował opakowanie zielonych, miętowych pasków w stronę kierowcy. Ten pokręcił przecząco głową. Pasażer rozpakował dwa listki i wpakował obydwa naraz do ust. Mlasnął kilka razy, żując, i spytał:

– To od czego zaczynamy?

– Od naszego celu. Od Norberta Moczara. Co o nim wiemy?

– Kilka lat temu był ministrem MSWiA w rządzie partii, która już praktycznie nie istnieje, Sprawiedliwych i Zjednoczonych – odpowiedział tonem wykładowcy Jacek. – Ministrem był słabym, marionetkowym, ale swoje zrobił. I oczywiście miał dostęp do większości tajemnic państwowych, w tym wszystkich służb mundurowych. Miał specjalne archiwum z czarnymi teczkami zawierającymi haki na większość znaczących osób w Polsce zarówno w świecie polityki, jak i biznesu. Po aferze z serią ataków terrorystycznych w dwutysięcznym dwudziestym szóstym roku Moczar stracił bezpowrotnie stanowisko i wypadł w ogóle z polityki. Powodem była nie tylko jego kompromitacja w kierowaniu resortem i dopuszczenie do powstania największego zagrożenia bezpieczeństwa w dotychczasowej historii kraju, ale też fakt, że jego rodzony brat, zabity przez policję po ataku na elektrownię atomową, był liderem terrorystów.

– Moczar nie poszedł za to za kratki? – zdziwił się prowadzący mercedesa.

– Nie było żadnych twardych dowodów, że Moczar był w jakikolwiek sposób związany z atakami. Wszyscy oczywiście podejrzewali, że musiał być umoczony, ale prokurator nie miał na niego dosłownie nic. Fakt, że rodzony brat okazał się kryminalistą, to już tak zwany nieszczęśliwy przypadek. W każdym razie Norbert Moczar wyleciał z hukiem ze świata polityki. Potem imał się różnych biznesów, ale żaden nie wypalił. Dodatkowo to nałogowy hazardzista. Chciał wygrać fortunę, a przegrał życie i rodzinę. Zapożyczył się na kosmiczne pieniądze, gdzie się tylko dało. Banki, firmy pożyczkowe, mafia. Po jakimś czasie miał więcej listów z żądaniami zwrotu kasy i pogróżkami niż normalnej korespondencji. – Jacek zrobił krótką przerwę i spróbował zrobić z gumy balona. Nie udało się, więc wrócił do swojego monologu: – Doszło do tego, że żona zabrała dwójkę dzieci i uciekła do rodziny, bo grożono im porwaniami. Wyjechali do Poznania, tam żona ma rodziców. Moczar został sam, ledwo wiążąc koniec z końcem. Ktoś mu wreszcie pomógł i gość otworzył biuro ochrony na jakimś bazarze w Warszawie. Upierdliwa robota, spędza tam po dwanaście godzin dziennie i nie są to żadne kokosy. Powoli, mozolnie oszczędzając, spłacił częściowo długi, te najpilniejsze, które wisiał mafii. Dalej ma do zwrotu masę kasy, ale przynajmniej nikt mu za to nie obetnie ręki. – Cichomski nieładnie się uśmiechnął, rozbawiony własnym dowcipem, ale szybko spoważniał, gdy kompan spojrzał na niego chłodno.

– Czyli mieszka sam, tyra od rana do nocy za grosze i wciąż wisi mu nad głową spłata długów? – upewnił się kierowca.

– Dokładnie tak.

– A co z interesującymi nas materiałami? Masz jakiś pomysł, jak się do nich dobrać?

– Na razie nie – odparł Cichomski. – A skąd w ogóle pewność, że Moczar ma te teczki? Przecież upłynęło już kilka lat, od kiedy wyleciał z resortu. Może je zniszczył, komuś przekazał, sprzedał?

Kierowca spojrzał wymownie na współpasażera.

– Mamy pewną informację – wyjaśnił – że jako zabezpieczenie na życie jego brat, Bitcoin, przekazał Moczarowi komplet dokumentacji, która nas interesuje. Nie zdążyli tego wykorzystać, bo zamachowiec zginął z rąk policji, a Moczar, czy to z powodu strachu, czy nieporadności, nie wiedział, co z tym zrobić. Zapewne gdzieś ukrył te materiały. Jacek, on doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że te teczki mają siłę rażenia większą niż bomba atomowa. On sam ma za małe jaja, żeby to wykorzystać. Gdyby miał trochę więcej rozumu, to dawno już by to opylił za gruby hajs, spłacił długi i utrzymał rodzinę.

– Skąd to przypuszczenie?

– Nasza specjalna komórka analiz psychologicznych rozłożyła Moczara na czynniki pierwsze. A oni się raczej nie mylą. – Ironiczny uśmiech zagościł na twarzy kierowcy.

Chwilę jechali w milczeniu. Za oknem auta pojawiały się już pierwsze budynki miasta.

– Generalnie, musimy opracować plan, jak się dostać do tych czarnych, czy w jakim innym kolorze one tam są, teczek. To nasz cel numer jeden. Nie muszę ci chyba przypominać, że centrala traktuje ten projekt priorytetowo. Mamy pełne wsparcie zaplecza technicznego i praktycznie nieograniczone finansowanie, ale plan musi się powieść. Musimy mieć te dokumenty. – Kierowca spojrzał we wsteczne lusterko i na chwilę zamilkł, obserwując jadące za nimi samochody, jakby coś sprawdzając. Po chwili oderwał wzrok i wrócił do rozmowy: – Jacek, pamiętaj, że tu nie ma miejsca na porażkę. Jeśli wszystko nam się uda, to będziesz się smażyć na egzotycznej wyspie ze szklanką osiemnastoletniej whisky w łapie, a jakaś panienka będzie ci robić laskę cały dzień. Ale wiesz, jak mój przełożony potraktuje ten temat, jeśli coś pójdzie nie tak? To jest wóz albo przewóz. To nie żarty, naprawdę.

Jacek spochmurniał. Domyślał się, że ta operacja to ryzykowna gra, w której najmniejszy błąd może się zakończyć bardzo niefajnie. Firma, dla której teraz pracował, nie cackała się. Zresztą nie miał za bardzo wyboru. Musiał wziąć tę robotę. Po tym wszystkim, co oni dla niego zrobili, jak mu pomogli, jak w niego zainwestowali i postawili jego życie znów na nogi, nie mógł im tak po prostu odmówić.

– Zrobimy to, Miłosz. Dotrzemy do tych dokumentów i zdobędziemy je. Mam plan. Dość skomplikowany i wymagający czasu, ale możliwy do zrealizowania. Przy okazji upieczemy dwie pieczenie przy jednym ogniu.

– Oby. Nie mamy wyjścia. Muszę codziennie raportować do centrali, więc nie zawal tego.

Wjeżdżali właśnie na teren zamkniętego osiedla na Szczęśliwicach, gdzie rzędy szeregowych willi oddzielone bujnymi cyprysami i tujami zamykały przestrzeń w półokręgu. Przed kilkoma domami na podjazdach stały dobre samochody, audi, bmw i volvo. Miłosz podjechał pod willę z numerem dwadzieścia jeden i zatrzymał się przed bramą. Na podjeździe przed garażem dostrzegli szary, połyskujący metalicznie samochód marki Infinity. Miłosz zgasił silnik i zwrócił się do Cichomskiego:

– No dobra. Powiedzmy, że masz już plan i jesteś pewien, że się uda. Jak chcesz podejść Moczara?

Jacek wyciągnął z plecaka czerwoną teczkę i wręczył ją kierowcy.

– Tu masz szkic całej akcji i rzeczy, których będziemy potrzebować. Szacuję, że jakieś trzy do czterech tygodni i zaczniemy działać na poważnie. Przez ten czas muszę przygotować teren. Daj znać, czy uda się to wszystko załatwić.

Jego kolega ze zmarszczonym czołem szybko przekartkował wręczone przez Cichomskiego dokumenty i westchnął głęboko.

– No dobra, muszę to dokładnie przeczytać. Póki co zacznij działać. – Wyciągnął rękę z dwoma spiętymi metalowym kółkiem kluczami oraz niewielkim pilotem i objaśnił: – Tu masz klucze. Jeden jest od garażu, drugi od drzwi wejściowych do willi. A to pilot do bramy i alarmu. Kluczyk do bryki masz w środku. Jest taka, jaką chciałeś. Raport codziennie o szesnastej. Nie wyłączaj komórki. W razie czego dzwoń na numer alarmowy. Wiesz jaki? Miałeś przed wyjazdem szkolenie?

– Tak, tak. Wszystko wiem.

– Baw się dobrze.

6

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Prolog
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33
Rozdział 34
Rozdział 35
Rozdział 36
Rozdział 37
Rozdział 38
Rozdział 39
Rozdział 40
Rozdział 41
Rozdział 42
Rozdział 43

Copyright © Oficynka & Krzysztof Jóźwik, Gdańsk 2020

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Książka ani jej część nie może być przedrukowywana

ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana

w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Oficynki.

Wydanie pierwsze w języku polskim, Gdańsk 2021

Redakcja: Monika Wysocka

Korekta: zespół

Projekt okładki: Anna Damasiewicz

Zdjęcia na okładce: © Luciano De Polo | Depositphotos.com,

© Daniel Nagy | Depositphotos.com,

© Jonathan Bilous | Depositphotos.com

ISBN 978-83-66899-36-0

www.oficynka.pl

email: [email protected]

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek