Łosoś a'la Africa - Michał Krupa - ebook

Łosoś a'la Africa ebook

Michał Krupa

4,5

Opis

„Łosoś a la Africa” Michała Krupy to kontynuacja wcześniejszych losów bohaterów: Macieja, Agaty, kapitana Zbigniewa Lisieckiego i majora Karola Nowaka przedstawionych w pierwszej powieści autora - „Łosoś norwesko – chiński”. Wśród pozostałych istotnych bohaterów są także: Sobieski – podkomendny kapitana, Kunegunda – asystentka i prawa ręka kapitana, następczyni Jakubiaka, wódz plemienny i kilku innych, które częściej lub rzadziej uczestniczą w fabule tego utworu. Tym razem dzięki bohaterom przenosimy się do Afryki, a bliżej do regionu, gdzie ma miejsce wojskowa misja pokojowa. Stacjonują tam głównie wojska polskie i amerykańskie, a ich przedstawiciele weszli w konflikt z rdzennym afrykańskim plemieniem, co rodzi szereg zabawnych, ale też mrożących krew w żyłach sytuacji.

Autor w sposób kunsztowny, z dużą dozą śmiechu, opisuje ludzi, wydarzenia i relacje międzyosobowe: „Dąb. Można by wiele o nim opowiadać. Nie był może bystry w działaniach operacyjnych, nie był też może zbyt rozwiniętym człowiekiem, z którym można by podjąć ciekawą dyskusję o sensie istnienia ludzkości na Ziemi, ale był niezrównany w pędzeniu bimbru. Z czego on go robił? Tego nie wiedział nikt i dlatego stał się mimochodem najbardziej strzeżonym członkiem naszego plutonu. A bimber spod jego ręki był przedni. Nawet amerykańcy ustawiali się w zapisy, by za grube dolary dostać choć manierkę”.

Powieść ta jest historią pełną zwrotów akcji, sensacyjnych wydarzeń, komicznych postaci, czasami abstrakcyjnych lub rubasznych wypowiedzi, ale przede wszystkim zawiera dużą dawkę wytrawnego humoru.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 311

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
agnieszka3201

Nie oderwiesz się od lektury

Fajne, zabawne. Krupa pełną... twarzą he, he. W tej książce bardzo wiele się dzieje. Nie można odpocząć, ani przez chwilę. Akcja trzyma w napięciu, a po chwili, owe napięcie, zostaje rozładowane przez dawkę leczniczego humoru. Nie da się nie śmiać. Autor zadbał oto, aby jego dzieło, było inne niż wszystkie. Faktycznie, do tej pory nie spotkałam się z podobnymi lekturami. Jedynie kojarzą mi się, dwa podobne seriale, „13 Posterunek” oraz „Świat według Kiepskich”. Fanom tych seriali, na pewno przypadnie ta książka, jak i poprzednia, do gustu.
00

Popularność




Michał Krupa "Łosoś à la Africa"

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2014 Copyright © by Michał Krupa, 2014

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, powielana i udostępniana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Skład: Arkadiusz Woźniak INFOX e-booki Projekt okładki: Wydawnictwo Psychoskok Zdjęcie okładki: Geno; depiano; Maria Vazquez; yod77; ivankok – fotolia.com, Corel

ISBN: 978-83-7900-285-6

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. ul. Chopina 9, pok. 23, 62-507 Konin tel. (63) 242 02 02, kom. 665-955-131

Michał Krupa
Łosoś
à la Africa
Wydawnictwo Psychoskok

Książkę tę dedykuję mojej Mari.  Niech jasność Boga plemienia Geni 

- Maciej, nudzę się.

Agata siedziała w fotelu z podkurczonymi nogami i bawiła się kubkiem wypełnionym zimną kawą. Nie patrzyła na mnie, tylko w wirujący czarny płyn. "Oho! Coś jest na rzeczy!" pomyślałem. Ostatnio coraz częściej miewała takie nastroje. Niby zadowolona z życia, a jednak nieobecna. Nie ma to jak związek dwóch osób przeciwnej płci. Życie nauczyło mnie już, że kobiety różnią się od mężczyzn w sposób znaczny. My mężczyźni nie dzielimy włosa na czworo, nie szukamy cały czas dziury w całym. My po prostu żyjemy, poszukując nowych zdobyczy. Przynajmniej ja i mój dobry kumpel Filip. Kocham Agatę. Nigdy na nikim tak mi nie zależało jak na niej. Jest spełnieniem moich marzeń. Zarówno seksualnych jak i … no właśnie. Dobrze mi z nią. Mieszkamy razem, ona jest zawziętą bizneswomen, a ja nadal pracuję jako pasożyt ludzkości w roli bankiera.

- Naprawdę cukiereczku? Wyjdźmy gdzieś. Na przykład do kina. Co ty na to? Albo do knajpy na imprezę, kawiarnia, spacer po mieście... Co tylko chcesz. No dalej! Podnieś się z fotela i zróbmy coś!

- Słodki jesteś Maciej, ale nie o takie znudzenie mi chodzi.

No i zaczyna się. Czy w ogóle istnieją rodzaje znudzenia?! Jeżeli tak, to jakie?

- Wiem, o co ci chodzi - szczery uśmiech zawitał na mojej twarzy.

- Nie, nie o to. Możesz mnie bzyknąć jeśli chcesz, ale to nie to.

No to kurwa co?! Ukryłem moje dość intensywnie zagotowanie pod osłoną nadal uśmiechniętej twarzy. Jestem dobry w tych gierkach. Wyćwiczyłem to w zawodzie, jaki sobie sam kiedyś dawno temu wybrałem. Grałem dalej i podszedłem do mojej Agaty, po czym uklęknąłem przy niej.

- Agatko ty moja, powiedz mi o co ci chodzi, bo ja, prosty Maciej, nie rozumiem, a chcę zrozumieć, bo cię kocham.

Agata nadal wpatrywała się w kawę. Co ona tam widzi?!

- Ptaszynko.

- Nie nazywaj mnie tak.

- No to jak mam cię nazywać?! Kocham cię i wiesz, że zrobię dla ciebie wszystko! Ale nie wiem, o co ci chodzi! Jestem inteligentnym facetem, wydałem nawet książkę...

- Tak, wydałeś... w moim wydawnictwie.

- To nie jest ważne. Fakt jest faktem, że zaistniałem publicznie, a to znaczy, że nie jestem głupi.

- Czy ty wiesz Maciej ile sprzedaliśmy egzemplarzy twojego „bestselleru”? Nie wiesz? To ci powiem. Trzy sztuki. Maciej sprzedaliśmy trzy książki pod twoim nazwiskiem. Nie mów mi więc, że jesteś pisarzem.

- Trzy to jednak lepiej niż nic, prawda?

- Oczywiście! Jedną kupiłam ja, drugą Filip, a trzecią twoja pierwsza żona.

- Agata, powiedz mi, co cię gryzie? Mówisz, że się nudzisz. OK, mogę zrozumieć, że masz kasę, firmy, które same na siebie zarabiają i oczywiście mnie... Agata, chyba nie chcesz mi powiedzieć, że...

- Że co?

- No, że koniec z nami, albo że masz kogoś innego?

- Nie, nic z tych rzeczy Maciej. Ja też ciebie kocham. Chyba, ale męczy mnie ta codzienność, te rutyny i ten codziennie zajebisty seks. Rozumiesz mnie?

- Nie. Tego nie rozumiem.

- O Jezu Maciej, jakiś ty głupi. Słuchaj mnie. Fajnie mi z tobą. Mamy kasę, spokojne życie... no właśnie, potrzebuję akcji, działania, niepewności, dreszczyku emocji, adrenaliny...

- Aaaa, to już wiem co cię trapi...

- Wiesz? Uśmiechnęła się, szczerze spoglądając mi wreszcie w oczy. Jej wzrok emanował nadzieją.

- Jutro, albo nie! Dzisiaj polecę jeszcze do seks-shopu i kupię coś naprawdę mocnego! Jakieś kajdanki, pejcz, skóry i wysokie obcasy. Może nawet mają taką klatkę dla psów. Zabawimy się w sado-macho! Trafiłem?

- Nie, nie trafiłeś. Maciej, posłuchaj mnie. Nie chodzi mi o seks, nie chodzi mi o kino i inne romantyczne pierdoły! Potrzebuję akcji, strzelanin, ucieczek... polowania.

Poddałem się. Moja wiedza o kobietach, bądź co bądź opisana w mojej książce, legła w gruzach. Agata była przypadkiem niepodlegającym ogólnie przyjętym standardom. Ona była inna, ona była Agatą.

- Czego ode mnie oczekujesz? Zapytałem, choć już wiedziałem, że zadając to pytanie robię błąd.

- Wyjedźmy gdzieś Maciej. Wyrwijmy się z tego zapyziałego miasta! Zaznajmy przygody!

Kamień spadł mi z serca.

- No to trzeba było tak od razu! Agatko ty moja! Jutro znajdę jakieś fajne oferty w biurach podróży. Co by cię interesowało? Hiszpania? Grecja? Może Egipt?

- Raczej myślałam o Syberii.

Kamień powrócił na swoje miejsce.

- Gdzie?! Zapytałem, nie dowierzając w moje odczucia słuchowe.

- Na Syberię na przykład. Maciej, nie miałeś nigdy ochoty zapolować na przykład na tygrysa, albo na półtonowego łosia?! No wiesz, mrozy, minus dwadzieścia stopni na przykład, śnieg, zamiecie, żadnej żywej duszy w promieniu setek kilometrów. Tylko ty i trop zwierzęcia. Taki tygrys syberyjski... to by było trofeum. Pomyśl tylko! Spanie w szałasach zrobionych z gałęzi drzew, walka o ogień i ciepło, walka o przetrwanie, walka o...

Tego było dla mnie za wiele. To o czym mówiła Agata nie tyle co mnie przeraziło, co po prostu nie mieściło się w mojej głowie! Jaka Syberia?! Jakie tygrysy?! O czym ona mówi?!

- Agatko ty moja. Najsłodsza i najbardziej seksowna... o czym ty do mnie mówisz?!

- O akcji Maciej!! Ja potrzebuję akcji!! Polowania i seksu w dziczy! W szałasie na przykład, albo we krwi tygrysa syberyjskiego! Chcę zrobić coś co wiąże się z wytryskiem adrenaliny i wielkim podnieceniem! Wytropmy razem wielkiego zwierzaka. Zabijmy go i kochajmy się później na jego skórze! Maciej co ty na to?

- Może od razu zapolujmy na Yeti, co?

- Może być Yeti! Widzę, że zaczynasz czuć klimat! To dobrze mój ty myśliwy!

Wyraz twarzy Agaty momentalnie się zmienił. Zauważyłem błysk w jej oczach, porównywalny do wybuchu bomby termojądrowej. Dobra! Chcesz Yetiego, to go dostaniesz! Tu i teraz! A jutro, mam nadzieję, że będzie tak jak wcześniej. Czasami trzeba poświęcić się dla ratowania związku.

- No to teraz Yeti zje cię na kolację!!! Krzyczę, wstając na nogi i podnosząc ręce. Zacząłem chodzić po pokoju, udając niedźwiedzia. Przynajmniej tak mi się wydawało.

- Teraz pożrę cię ty ludzka istoto! Hu, hu, hu!! - chodzę ciężkim krokiem z rękami uniesionymi w górze i udaję Yeti.

- Maciej, uspokój się. Czy ty rozumiesz, co ja do ciebie mówię?

Zrezygnowany stanąłem w miejscu i opuściłem ręce. Spojrzałem na Agatę. Już wtedy byłem pewny, że czeka mnie coś, czego chętnie bym chciał uniknąć.

RAPORT Z ODPRAWY

27.06.2013 Zimbabwe Gwanda

Na odprawie stawili się plutonowy Karol Nowak, Pierwszy, Drugi, Trzeci, Dąb, Brzoza i Świerk. Zebraniu przewodniczył pułkownik armii amerykańskiej John „Mac coś tam”.

Punkt

pierwszy odprawy - podział obowiązków i zadań na rozpoczynający się tydzień.

Pułkownik rozwinął tajną mapę

rejonu

z zaznaczonymi najnowszymi punktami kontroli ludności cywilnej. Zaobserwowane flagi: polska i czeska.

Dwójka

podnosi

rękę w celu zadania oficjalnego pytania.

Prośba o pytanie odrzucona machnięciem ręki

jebaneg

o

pułkownika.

Dwójka

nie

poddaje się, trzymając swoją prawicę w górze.

Pułkownik

po

rozdaniu obecnych rozkazów, poinstruował nas przy pomocy tłumacza, w których miejscach spędzimy najbliższy tydzień naszej walki o pokój na świecie.

Pojawiły się następne ręce w górze.

Pułkownik z ignorancją przeszedł do następnych punktów odprawy.

Co

mówił, nikt nie zrozumiał i nawet nikt nie starał się zrozumieć. My, czyli siły zbrojne Rzeczpospolitej Polskiej wciąż nie byliśmy zgodni z rozkazami dotyczącymi punktu pierwszego, czyli rozmieszczenia NAS na mapie.

Tłumacz tłumaczył,

ale

biorąc pod uwagę, że też trzymałem rękę w górze, nie za wiele do mnie docierało. W końcu jestem obecnie tylko plutonowym, a nie majorem. Ale to taka tylko dygresja, o ile szanowny pan kapitan to słowo oczywiście zrozumie. Fakt jest faktem, że odprawa stanęła w martwym punkcie. Nikt nie słuchał amerykańca i tłumacza, bo każdy rwał się do zadania pytania.

Fuck! Zanotowana

reakcja amerykańca, znaczy się pułkownika armii amerykańskiej, naszego sojusznika i przyjaciela na dobre i złe.

Tłumacz: Kurwa!

Pułkownik coś

po

swojemu, ale tłumacz dawał po polsku - O co wam chodzi?! Po co te ręce w górze?! Rozkaz to rozkaz i nie dyskutować!

Tłumacz wczuł się w rolę i nawet krzyknął na nas. Propozycja zwykłego plutonowego - wysłać go na misję tam, gdzie nas się nie dało.

Ręce

nadal

w górze. Dwójka cierpliwie walczył o prawidłowe krążenie w prawej dłoni, ściskając i prostując palce.

Pułkownik poddał się. Zapytał

przez

tłumacza, o co nam chodzi. Użył słowa kurwa po amerykańsku, ale to to nie może znaleźć się w oficjalnym raporcie, bo mogłoby to wpłynąć na stosunki polsko-amerykańskie.

Pierwszy

odezwał się Dwójka. Cytuję: Czemu ,

kurw

a

my

mamy stać za każdym

jebany

m

razem

na tych

pierdolonyc

h

drogach

i przeszukiwać tych czarnuchów od świtu do

jebaneg

o

zmierzchu, stojąc w w

jebany

m

słońcu

bez

jebaneg

o

skrawka

cienia, a 

jeban

i

amerykańcy siedzą

sobie

w bazie i popijają

jeban

e

zimne

piwko, albo dupczą

jeban

e

, chore

na hiv miejscowe? Czyż to

kurw

a

jest

jeban

a

sprawiedliwość?!

Pułkownik coś zanotował,

po

czym spojrzał na las rąk wzniesionych do góry. Kiwnął głową na Świerka.

- Jego wypowiedź: Ja się kurwa na to nie pisałem. Pierdolę to! Znowu stać na jakiejś polnej drodze i sprawdzać toboły miejscowych. Mam to w dupie!

Pułkownik uśmiechnął się.

Nie

było to profesjonalne. W naszych, polskich służbach nie śmiejemy się z wypowiedzi zebranych. Ale to tylko taka prywatna uwaga skromnego PLUTONOWEGO. Nic poza tym. Proszę tego nie brać sobie tego do SERCA Panie wciąż Kapitanie.

Pułkownik

Najlepszej

Armii Świata wyszedł, zostawiając nas samych w celu dopracowania szczegółów wyznaczonych nam zadań.

Świerk: Pierdolę

to. Mam

już odparzenia słoneczne nawet na uszach!

Brzoza:

Ni chuja!

Dwójka:

Major

zna moje zdanie. Czas zastrajkować.

Ja:

Nie jestem majorem. Zdegradowano mnie za Poznań do stopnia PLUTONOWEGO.

Świerk: Byłem w Poznaniu. Ledwo przeżyłem, ale Pan będzie dla mnie zawsze MAJOREM.

Dąb:

dla

mnie to powinien Pan awansować na GENERAŁA, za Poznań, a nie kiblować tu w tym Zimbabwe na misji pokojowej.

Podjąłem decyzję zakończenia

marudzenia

i zasugerowałem rozpoczęcie rozpisania grafiku kto z kim i kiedy będzie stać na tej

pierdolone

j

drodze

polnej.

Ustalenie

grafiku zajęło nam pięć minut. Wszyscy byli zgodni, że trzeba w biedzie trzymać się w kupie, a raczej nikt nie chciał odbywać warty bez Dębu. Dlaczego? Wiadomość ściśle tajna, podlegająca zaszyfrowaniu.

Przydzielenie

racji dziennych puszek i płynów odbyło się bez większych zakłóceń. Chińska fasolka po bretońsku smakuje przecież tak samo na całym świecie.

Ja:

Życzyłem wszystkim zebranym powodzenia w akcji i powrotu w całości. W końcu jesteśmy na misji pokojowej i w każdej chwili może kogoś ukąsić wąż, lub dopaść jakaś choroba choćby malaria, albo inny hiv.

Koniec cotygodniowego raportu

Plutonowy Karol Nowak - oddany wojownik o wolność i suwerenność naszej ukochanej ojczyzny.

Ps.

Przepraszam za skreślenia, ale raport pisałem na żywca, a w dobie elektroniki zaobserwowałem chroniczny brak papieru do pisania.

  Kapitan Zbigniew Lisiecki, siedząc w swoim wypasionym fotelu, czytał raport już po raz trzeci. Ten był wyjątkowy. Poprzednie miał w zwyczaju przeglądać maksymalnie dwa razy. Popatrzył jeszcze raz na ilość skreślonych słów i stwierdził, że ich liczba z tygodnia na tydzień zwiększa się. Pierwszy raport, jaki został mu dostarczony był wręcz przykładem wzorowo napisanego dokumentu. Nawet pieczątka dumnie prężyła się na dole kartki. „Im głębiej w las tym więcej drzew” - pomyślał. Obecnie można było wyczuć ze słów Karola jakby nutkę irytacji i poddenerwowania. Delikatnie mówiąc. On sam też nie miał lekko. Cały ciąg wypadków, których apogeum zniszczyło starówkę Poznania o mało co nie zrzuciłoby także i jego z piastującego stanowiska. To byłaby życiowa porażka, to oznaczałoby też śmierć jego błyskotliwej kariery. Poznań, Agata. Ileż to razy budził się zlany zimnym potem, mając przed oczami obrazy, w których koszmarna wyobraźnia mieszała się z prawdziwymi przeżyciami tamtych dni. Kapitan Lisiecki pewnego dnia zdecydował się na sięgnięcie po pomoc u specjalisty. Od tego dnia spotykał się regularnie z rządowym psychologiem. Pomogło. Zbigniew prywatnie i kapitan zawodowo mogli spojrzeć w swoje odbicie w lustrze, bez uprzedniego obalenia przynajmniej ćwiartki wódki. Stan trzeźwości kapitana czasami dosięgał nawet godzin późno-porannych. Niestety były nadal momenty w jego dniu, z którymi jeszcze sobie nie poradził. Tak, oczywiście! Miał wyrzuty sumienia, że zrobił z Karola kozła ofiarnego i sam osobiście zdegradował go do plutonowego. Premier, ten wścibski kurdupel, dopominał się bardziej surowej kary. Według niego powinno się ówczesnego majora ukamienować na pręgierzu, właśnie na starym rynku w Poznaniu. Obaj jednak panowie spotkali się pośrodku, wybierając wspólnie miejsce odbycia dwuletniej misji pokojowej, z możliwością przedłużenia. Dotyczyło to także tych wszystkich agentów, którzy podczas misji przejęcia Agaty zabili więcej niż pięciu ludzi. Policjantów liczono podwójnie. Tak... Agata. Agentka Agata. W zasadzie cała ta rozpierducha nic nie wyjaśniła. Agentka wraz z dokumentami rozpłynęła się w powietrzu i nikt tak do końca nie dowiedział nawet co w nich było. Jest oczywiście poszukiwaną, ale kapitan wątpił, by kiedykolwiek jakiekolwiek służby trafiły na jej ślad.

To były jednak przemyślenia Kapitana, które brał na sucho. Nie wzruszał się, ani nie okazywał emocji. Tak po prostu wygląda przesrane życie w służbach. Dopóki jest dobrze, dostajesz medale i awansujesz. Wystarczy jednak jeden błąd i lecisz na ryj.

  Najgorsze nadchodziło, gdy musiał wezwać swojego nowego sekretarza. Kapitan starał się nie robić tego zbyt często. Miał ku temu kila powodów. Przede wszystkim sztywność nowego, i nie mniej pewność siebie, wkurzały go pod niebiosa. Za nic! Za nic nie można było sekretarza wyprowadzić z równowagi. Kawę podawał w kubku w ilości odpowiedniej, nawet perfekcyjnej, dokumenty zjawiały się na biurku zanim zostały jeszcze wydrukowane. Znakomicie spławiał petentów i byłby najwierniejszym psem jakiego miał, gdyby nie ujawniona z czasem skrywana miłość ojcowska do Jakubiaka. Jakubiak, kiedyś najbardziej znienawidzony człowiek przez kapitana. Życzył mu śmierci każdego dnia, a wymyślanie wyrafinowanych na nim mordów sprawiało mu perfidną przyjemność. Teraz, gdy go nie już wśród żywych, kapitan po prostu rozkleja się i płacze jak dziecko widzące śmierć swojej mamusi pod kołami tira. Trauma do końca życia.

  I tym razem, po przeczytaniu raportu Karola Nowaka, jak po nitce do kłębka, niespodziewanie pojawił się przed oczyma kapitana Jakubiak, biegnący ku niemu, szczęśliwy, z radosnym uśmiechem na twarzy, trzymający dwa zające upolowane w parku hotelu w Ruchanku. Kapitan nie wytrzymał. Rozpłakał się na głos, a grochowe łzy popłynęły. Kiedyś nawet psycholog próbował ruszyć ten temat, wiedząc, że właśnie problem straty Jakubiaka jest źródłem wszelkiej niedoli i niedyspozycji oficera polskiego wywiadu. Efektem tego eksperymentu było tylko nieprofesjonalne wypicie litra wódki i przejście na TY. Kapitan zresztą sam zaobserwował, że alkohol leczył i leczy rany. Dodatkowo wspomagał się jeszcze różnymi „dowodami w sprawach” już zamkniętych, spoczywającymi w ściśle strzeżonym magazynie, znajdującym się w piwnicach gmachu. Najczęściej była to kokaina, ale wpadały także inne frykasy. Choćby grzybki, tradycyjny, polski kompot, lub kolorowe tabletki, łykane przez niego garściami. Kapitan omijał jednak z daleka zamknięte sprawy, w których dowodem była amfetamina, tudzież metaamfetamina. Raz spróbował i później bardzo tego żałował. Tego feralnego dnia postawił na nogi cały jego prywatny wydział. Wyszedł nawet z gabinetu uzbrojony po zęby, ogłaszając wszem i wobec, że od dzisiaj ta kurwa Agata może odliczać nie dni, nie godziny od złapania, ale minuty! Bardzo, ale to bardzo energicznym krokiem wyszedł z gmachu z zamiarem osobistego przeszukania całego miasta i kraju. Niestety w tym momencie doszło do zmieszania w jego krwi i mózgu alkoholu, narkotyku i braku snu. Kapitan chwycił się lampy, takiej zwykłej, ulicznej i nie puszczał jej, aż do przybycia zasapanych agentów z super tajnej komórki. Po chwili rozmowy kapitan puścił jedyny obiekt, który dawał mu stabilizację i komfort stania na nogach. Co było potem, dowiedział się od zaufanych agentów. Sprawę utajniono. Na całe szczęście.

  Kapitan Lisiecki żył wydarzeniami z zeszłego roku i nie potrafił skoncentrować się na innych ważnych problemach dotyczących suwerenności jego ojczyzny. W chwilach trzeźwości postanawiał sobie nawet rozpocząć prywatną wendetę w celu dopadnięcia znienawidzonej super agentki. Na planach jednak się kończyło, bo zawsze pojawiał się wzmacniacz, który w nadmiarze powodował wręcz odwrotne skutki.

  Dzisiejszego dnia kapitan Lisiecki był jeszcze trzeźwy. Godzina była młoda, a rozmowy z Bogumiłem, psychoterapeutą kapitana, pomagały i prowadziły go ku lepszemu. Nie ma co rozdrabniać się nad tymi dwoma kubkami kawy z prądem. Na dzień dzisiejszy było to zwykłe nic. Takie nic jak umycie zębów czy spojrzenie w lustro przy porannej toalecie. Dlatego dzisiejszy głośny płacz o tak wczesnej porze, dochodzący do uszu sekretarza postawił go na nogi wręcz momentalnie. Bez zastanowienia i przeanalizowania za i przeciw po prostu wszedł do gabinetu przełożonego. Jego decyzja mogła go wiele kosztować. Nawet zsyłkę na karną misję pokojową do jakiejś zapomnianej przez Boga Afryki. Zaryzykował jednak, mając na uwadze jedynie dobro kapitana. Oczy ich momentalnie spotkały się. Sekretarz jednak wytrzymał wzrok twardego kapitana, po czym usłyszał:

- A ty tu czego kurwa Sobieski. Wzywałem cię?

- Nie, ale...

W tym momencie Lisiecki poczuł swoją szansę. To dało mu nadzieję na to, że znalazł wreszcie słaby punkt w tym pieprzonym terminatorze Sobieskim.

- Jakie ale?!

- Przestraszyłem się. Pomyślałem, że potrzebuje Pan pomocy... na przykład nowego dowodu w sprawie... czy coś tam.

- Przestraszyłeś się? Siadaj no Sobieski. Utniemy sobie małą pogawędkę. Powiedz mi, jak ty chcesz zostać zawodowym agentem wywiadu jeżeli coś tak trywialnego, coś o czym nawet ja nie wiem, powoduje, że się przestrachujesz?

- … boisz.

- Co?

- Nie przestrachujesz, tylko boisz się. I tak! Usłyszałem płacz i ryk pana szanownego kapitana i zaniepokoiłem się. Czy to źle?

- Po pierwsze to nie płacz, a tym bardziej nie ryk Sobieski. Mam pewne wspomnienia, które mnie nie opuszczają i … a wiesz co? Może nawet mógłbyś mi pomóc. Co ty na to Sobieski?

- Z największą przyjemnością panie kapitanie.

- Zdradzę ci sekret, ale najpierw skocz do monopolowego i przynieś dwie flaszki. Uważaj! To jest test.

Kapitan uśmiechnął się szyderczo i wyciągnął się w swoim fotelu. Podniósł ręce i splótł je na karku.

- No, wypad, zegar tyka!

- Tak jest!

  Sekretarz wybiegł z gabinetu, pamiętając niestety zamknąć za sobą cicho drzwi. Kapitan czuł wreszcie adrenalinę. Jak nic kupi dwie połówki jakiejś podrzędnej wódki i to jeszcze nie polskiej. Wtedy znajdziemy się w tym samym punkcie co z Jakubiakiem, a potem... potem będzie jak dawniej.

Sobieski tym razem zapukał do drzwi gabinetu szefa. Zły znak. Pomyślał Lisiewski. Jednak najważniejsze to, co przytargał ze sobą.

- Rozkaz wykonany panie kapitanie.

Podszedł do dębowego biurka szefa, spojrzał na uśmiechniętą twarz szefa i postawił dwie litrowe butelki polskiej, najprawdziwszej wódki.

«Kurwa»! Pomyślał Lisiewski. «Swój, czy dostał cynka? Zaraz to obadamy».

- Bardzo dobrze Sobieski. Dobra robota! Pochwalił sekretarza przez zaciśnięte zęby.

- A teraz siadaj i wyluzuj. Musimy się razem napić. W końcu przyjdzie nam współistnieć razem jeszcze przez długi czas. Musimy się poznać.

- Oczywiście panie kapitanie.

- Przy takich sytuacjach mów mi Zbigniew.

- Nie śmiem. Jestem tylko zwykłym, rozpoczynającym służbę agentem.

- Oj tam, nie pierdol Sobieski. Napijmy się najpierw.

Z uśmiechem na twarzy kapitan czynił rolę gospodarza. Polał szczodrze najpierw Sobieskiemu, potem sobie. Najważniejsze to zachować pozory gościnności, wtedy zbiory same, w podskokach wskoczą do spichlerza.

- Wypijmy za zdrowie tych, którzy oddali życie za naszą ojczyznę! Kapitan złowrogo i nachalnie wzniósł szklanę pełną wódki, patrząc przenikliwie w oczy sekretarza. On jednak jakby nic wielkiego się nie stało podniósł szklankę, wypił do dna i powiedział:

- Zdrowie. Jakaś zagrycha by się przydała - dodał przy małym osłupieniu kapitana.

Kapitan nie czekał, wiedział, że w tej chwili rozpoczęła się rozgrywka. Wielu przepił w swoim życiu, wielu żałowało na drugi dzień, że mieli mocniejsze głowy, ale w tym przypadku musiał zachowywać się honorowo.

- Chcesz zagryzki młokosie? Taki cienias jesteś? Czego ty w ogóle szukasz w służbach kurwa specjalnych?! Tutaj, rozumiesz, twardym trzeba być, by byle ruski cię nie zmiękczył. Rozumiesz ty to?!

- Oczywiście. To była tylko taka sugestia. Nic poza tym. Mogę pić na czysto.

- Oj, jaki ty drętwy Sobieski... Polej następną szklankę, bo aż mi się z tobą gadać nie chce.

Sekretarz polał. Jakby nie patrzeć, tempo zostało narzucone dość szybkie. Pierwsza butelka po drugim rozlaniu ewidentnie straciła na swojej zawartości. Sobieski przeliczył czas i szybkość, podnosząc do kwadratu i wyszło mu jak nic, że dzisiaj wieczorem nie dopadnie tej fajnej Madzi z wydziału antynarkotykowego, nad którą pracował przez ostatnie dwa tygodnie. Nie mógł jednak spasować. Tu walka szła o jego przyszłość. Jeżeli teraz pokaże, że jest cieniasem, niestety takim zostanie do końca służby. Walić Madzię! Teraz idzie o wolność ojczyzny i oczywiście moją! Po takiej dywagacji umysłowej, Sobieski poszedł na całość. Olał Magdalenę, olał matkę czekającą z gorącą kolacją, olał też kolegów, którzy będą go oglądać pijanego. Po prostu postanowił pierdolić wszystko i wszystkich, byle tylko nawalić się z szefem, do którego nikt ostatnio nie miał dostępu.

- Zdrowie pana kapitana i wszystkich poległych, którzy byli mu bliscy - wazeliną, jeszcze w miarę trzeźwą, wjechał Sobieski w tyłek kapitana.

- Wypiję za to kurwa! Dobry toast Sobieski.

- Mam nadzieję, że kiedyś przysłużę się naszej ojczyźnie tak, jak pan kapitan.

- Nie bój nic. Jeszcze będziesz miał szansę.

Obaj panowie w poważnej atmosferze wypili do dna i odstawili szklanki na biurko. Ostatnie słowa szefa troszkę zmroziły krew sekretarza, ale gorąco rozpływające się po ciele koiło nerwy i złe przeczucia.

  Pierwsza butelka opustoszała i kapitan pewną ręką zabrał się za odpieczętowanie drugiej. Ruch miał pewny i wytrenowany. Gdyby nie ten fałszywy uśmieszek...

- Posłuchaj Sobieski. Przed tobą to zaszczytne stanowisko piastował nijaki Jakubiak. Durny był jak nikt, ale jego szczerość i poświęcenie... Czy możesz pojąć to chłopie, że po tych wszystkich latach, gdy go traktowałem gorzej od psa, on bez mrugnięcia okiem oddał swoje życie by mnie chronić? Przynajmniej tak mu się wydawało. Miał bardziej nasrane w głowie, niż nawet piloci kamikadze. I wiesz co? Brakuje mi go. Nie mogę pogodzić się z jego śmiercią.

  I jak było do przewidzenia, kapitan rozpłakał się ponownie. Tym razem jednak zdarzyło się coś nieoczekiwanego, coś na co nie wpadł nawet rządowy psycholog. Bądź co bądź wykształcony człowiek. Sobieski podszedł do kapitana i po prostu go przytulił do siebie. Tak po ludzku i szczerze. Kapitan od razu odwzajemnił uścisk i wtopił swoją twarz w ramię Sobieskiego. Widać było od razu, że właśnie tego potrzebował. Łzy przebiły się przez koszulę i sekretarz poczuł lekkie obrzydzenie. Czego jednak nie robi się dla kariery?

- Już dobrze panie kapitanie, już dobrze. On, ten Jakubiak, widzi pana tam z góry i na pewno nie chce, by się tak pan zamartwiał. Jeżeli był takim człowiekiem, jak go pan opisał, to zapewne pragnąłby, aby zebrał się pan w sobie i nadal prowadził walkę ze złem.

 Uścisk obu zainteresowanych lekko się rozluźnił. Nadal jednak stali blisko wtuleni w swoje ciała. Sobieski kontynuował:

- Powiem panu też coś w tajemnicy. Ja też miałem kiedyś psa. Kochałem go, dbałem o niego i pewnej nocy poszedł!!

- Poszedł?!

- No właśnie. Złamał mi skurczybyk serce, a ten dzień zapamiętałem jako przestrogę.

Teraz kapitan zainteresował się opowieścią na serio. Odsunął się od Sobieskiego i spojrzał mu prosto w oczy.

-Przestrogę? Co masz na myśli chłopcze?

- Tylko to, że gdy się do czegoś przywiązujesz, to musisz się liczyć, że cholernie zaboli, jak to coś stracisz.

- Święta kurwa racja. Wiesz...

- Proszę mi nie przerywać wątku Zbigniewie. Pozwól mi skończyć.

Kapitan podniósł ręce w geście „poddaję się”.

- Jeżeli to panu pomoże, to chętnie będę Jakubiakiem dla pana, choć tak naprawdę to nie wiem, co wy tutaj razem wyprawialiście. Jestem jednak skłonny zaryzykować, bym wreszcie doznał zaszczytu pracy z TYM kapitanem Lisieckim, a nie zachlanym i naćpanym czerwonym ryjem z przekrwionymi oczkami.

 „Oj, ostatnim zdaniem chyba przegiąłem i to bardzo. Tym razem nie będzie zsyłki, tylko kula w łeb. Tu i teraz!” - pomyślał sekretarz, czekając nerwowo na reakcję szefa.

Kapitan stał w ciszy, patrząc w oczy Sobieskiego. Wyglądał jakby nie wiedział, na co się zdecydować. Mord czy zgoda na ofertę. Stał i stał, aż wreszcie powiedział:

- Myślisz, że byłbyś w stanie to dla mnie zrobić? To znaczy być tak głupim, jak Jakubiak, czerwienić się i jąkać jak on i notorycznie, wręcz nagminnie kupować zły alkohol, w złych butelkach i potem go jeszcze rozbijać?

- Przyjdzie mi to z trudem, ale myślę, że dam radę.

Uśmiech, taki szczery, zawitał na twarzy kapitana. Rozłożył ręce, okazując gotowość do uścisku. Sobieski niewiele mógł zrobić w tej sytuacji, więc padł w otwarte ramiona kapitana. Potem były wilgotne całusy w policzki. Dokładnie cztery z każdej strony. Na koniec, kapitan polał jeszcze po jednej szklance z nowo otwartej butelki i wypili do dna.

- No, to od teraz będę wołał na ciebie Jakubiak. Pasuje?

- Tak, ale proszę nie zapominać, jak naprawdę się nazywam.

- Oczywiście.

- Ale warunek jest warunkiem.

- Jaki kurwa warunek?!

- Wóda i prochy odchodzą w zapomnienie.

- Możemy spróbować, ale twoje życie zmieni się w koszmar na kółkach.

- Wszystko przeżyję, byle tylko trzeźwość zagościła na dobre w tym gabinecie.

  Pokój, ba, całe mieszkanie, wyglądało jak centrum operacyjne tajnych sił zbrojnych. Mapy porozwieszane były dosłownie wszędzie. Nawet w ubikacji zamiast mojego, ukochanego kalendarza z playboya, na drzwiach wisiała satelitarna mapa, chyba Syberii. Chyba, bo wczoraj jak zasiadłem na tronie, to z czystej ciekawości próbowałem zorientować się w tych wszystkich symbolach, dumnie prężących się na moich drzwiach od kibla. Nie żeby zainteresowało mnie, co ów kawałek papieru przedstawia, ale tak z czystej ludzkiej ciekawości. Generalnie obraz, czy też zdjęcie, było mało interesujące. Skłonny byłbym nawet stwierdzić, że było nudne i monotonne w swych biało-szarych barwach. Mam nadzieję, że jest to zdjęcie czarno-białe, a nie rzeczywisty obraz śniegu i tylko śniegu. Podobno jest tam zimno jak nigdy w Polsce. Nie chciałem tam lecieć. Nie chciałem polować na tygrysy i inne wielkie potwory zamieszkujące Syberię. To nie dla mnie! Czasami byłem skłonny nawet rozstać się z Agatą, byle tylko żyć w swoim ciepłym i bezpiecznym gniazdku.

Rozmowa z Filipem też nie wniosła nic dobrego do mojej obecnej sytuacji. On twierdził, że Agata to równa babka i sam wytarzałby się z nią we wnętrznościach łosia, którego wcześniej zabiliby razem. Tak więc nadal stałem w rozkroku między niechcianą przygodą z Agatą i spokojnym życiem bez niej.

  Pewnego pięknego dnia wracałem do domu pieszo. Nie spieszyło mi się, bo nawet ostatnio nie było seksu na powitanie. Ba! Agata wręcz nie zauważała mnie,  wchodziłem, wołając "cześć kochanie! Wróciłem!" Kupiłem sobie fajowskiego hamburgera w polskim kebabie prowadzonym przez Litwinów. Był naprawdę dobry! Siedziałem na ławce w parku. No, może park to za dużo powiedziane, ale miałem widok na małe jeziorko i kilka drzew zmęczonych miejskim powietrzem. Wtedy mnie olśniło. Dokładnie, gdy wgryzłem się w gruby kawał cebuli. Syberia? Wielkie zwierzę? Czemu by nie pojechać na safari do Afryki?! Tam przynajmniej jest ciepło. Można by znaleźć jakiś super, odlotowy hotel. Ja, siedziałbym sobie na brzegu basenu, a Agata biegałaby z bronią po dżungli za jakimiś zwierzakami. Pomysł godny zaprezentowania przed generałem Agatą.

- I dopiero teraz mi to mówisz?! Agata spojrzała na mnie wściekłym spojrzeniem.

- Posłuchaj mnie! Postanowiłem być twardy i męski. - Ja nienawidzę zimna i śniegu. Tym bardziej spania w jakiś szałasach. Boję się dzikiej natury. Tym bardziej braku cywilizacji. Na przykład czegoś tak trywialnego jak szpital. Proszę cię, pójdź na kompromis i znajdźmy coś w Afryce. Polowanie na bizony, zebry, albo inne zwierzaki. Co ty na to?

- Maciej, co ja na to? To zajebisty pomysł! Czemu nie powiedziałeś mi o tym wcześniej?!

- Nie sądziłem, że …

- Nieważne! Pomóż mi pozbierać te wszystkie mapy i papiery. Trzeba to wszystko spalić.

- Spalić?

- Oczywiście! Maciej, pamiętaj o najważniejszej zasadzie. Zawsze, zawsze niszcz ślady po sobie.

- Dobra. Wszystko spalimy.

„Ta kobieta coraz bardziej mnie przerażała” przemknęła myśl

- Czyli co … Afryka?

- Oczywiście, że tak. Teraz muszę zaczynać wszystko od nowa. Mapy, wyposażenie, cel... Jezu tyle roboty i tak mało czasu. Maciej! Pospiesz się!

- Z czym?!

- No z tym wszystkim! Zrób obiad, posprzątaj tu! Ja muszę nawiązać kontakty w Afryce.

- Powoli moja piękna. Wiesz, jak posprzątamy twoje centrum dowodzenia? O tak!

I jednym, zamaszystym ruchem zgarnąłem na ziemię wszystko, co było na stole. Mapy, długopisy, flamastry, dwa kubki po kawie i lampę. Wszystko bez litości posmakowało podłogi. Ja natomiast położyłem Agatę na pustym stole i zdarłem z niej najpierw spodnie, a potem bieliznę. Nie opierała się. Ja, Maciej Prus, nie-potomek prawdziwego Prusa, dopadłem Agatę na stole jadalnym. Wtedy, w tamtej chwili, liczyła się tylko ona i mój niezaspokojony popęd.

  Wieczór zaskoczył Karola jak zwykle. Gdy wchodził do latryny było jeszcze widno, gdy z niej wychodził, panowały już ciemności, tłumione jedynie przez słabe, sztuczne oświetlenie bazy. Afryka dawała popalić. Noc pojawiała się szybko. To było jeszcze do zniesienia, ale ten poranek... Słońce nie pozwalało powoli oswoić się z narastającą temperaturą powietrza. Oj nie! Słońce w zenit i dawaj!

Jak ja tęsknię za tym leniwie budzącym się dniem w Polsce. Wschód słońca, który czasami ciągnął się godzinami. Spokojnie człowiek zdążył wytrzeźwieć zanim nasze polskie słoneczko rozgrzało się na dobre. Nie. Tu w Afryce musi grzać na maksa od samego początku. Ledwo skończy się ciemność, a słońce jak napalony koker-spaniel podskakuje i daje popalić. Najgorsze jest to, że nie ma się gdzie schować. Amerykańcy zajęli betonowe budynki. Nam, mniej równym, przypadły noclegownie typu szaman. Czyli lepianki z błota okryte wysuszonymi liśćmi palmowymi.

  Plutonowy coraz częściej rozmawiał sam ze sobą. Szczególnie zwracał na to uwagę przed poranną odprawą. Miał dylemat, taki wewnętrzno - moralny. Z jednej strony był wściekły na sytuację ,w jakiej się znalazł, na niesprawiedliwe traktowanie, oraz na brak realizacji punku drugiego traktatu zawartego między polskimi i amerykańskimi politykami, mówiącego o bezwzględnym równouprawnieniu i jednakowym zaangażowaniu obu stron w ryzyko prowadzonych działań pokojowych. Z drugiej strony był jednym z nich. Czuł bratnią więź z Jedynką czy dajmy na to Świerkiem, którego tak na marginesie nie lubił. To jednak nie było ważne. To, kogo lubi lub nie. Czuł się duchowo związany ze swoimi braćmi Polakami, którzy jak twierdzili, oddaliby życie za niego. W to akurat osobiście wątpił, bo prawdą jest, że gdyby nie obecność Dęba w bazie, to wszyscy, jak jeden, dawno by powariowali. Dąb. Można by wiele o nim opowiadać. Nie był może bystry w działaniach operacyjnych, nie był też może zbyt rozwiniętym człowiekiem, z którym można by podjąć ciekawą dyskusję o sensie istnienia ludzkości na Ziemi, ale był niezrównany w pędzeniu bimbru. Z czego on go robił? Tego nie wiedział nikt i dlatego stał się mimochodem najbardziej strzeżonym członkiem naszego plutonu. A bimber spod jego ręki był przedni. Nawet amerykańcy ustawiali się w zapisy, by za grube dolary dostać choć manierkę. Karol, jako dowódca miał dostęp do bimbru praktycznie w ilościach nieograniczonych. Miało to oczywiście dobre jak i złe strony. Jak wszystko na tym świecie. Poranki witał Karol ze słowami typu: „ ja pierdolę, to był ostatni raz”. Natomiast zejście ze służby, przy upragnionym zniknięciu tego znienawidzonego słońca z horyzontu: „no to teraz odpalimy trochę polskiego smaku w tej diabelskiej krainie”.

  Dni Zbigniewa rozpoczynały się w ostatnim czasie dość schematycznie i przewidywalnie. Żona postawiła nacisk na ekologiczne i zdrowe odżywianie. Dotyczyło to przede wszystkim śniadań. Pewnego poranka zamiast jajecznicy na boczku czekała na Zbigniewa owsianka na kozim mleku i kawa zbożowa. To była chwila próby, zarówno dla niego jak i Kazimiery, małżonki kapitana. Kazimiera, tego historycznego już dnia, stała tyłem do stołu, udając, że jest bardzo zajęta sprzątaniem blatu kuchennego po uprzednim szykowaniu posiłku. Tak naprawdę strach i paraliżujący stres ogarniał ją bez reszty. Nie była w stanie spojrzeć w twarz swojemu bohaterowi, na której zapewne pojawiało się zdziwienie i, co by nie mówić, zaskoczenie. Napięcie zawisło pod sufitem jak gradowa chmura nad miastem. Cisza potęgowała to uczucie.

- Kazka, co to jest? - Zbigniew zapytał spokojnym głosem, zagęszczając jeszcze bardziej nerwową atmosferę.

- To jest twoje śniadanie – odpowiedziała, nie odwracając się. Nie była w stanie spojrzeć mężowi w oczy.

- To jest jakaś papka dla dzieciaków, a nie normalne śniadanie! Podaj mi coś normalnego, bo kurwa eksploduję tu i teraz, w tej kuchni!

- Nie przeklinaj w domu! Znasz zasady. Od dzisiaj razem walczymy z twoim cholesterolem i nadwagą - teraz była gotowa. Teraz poczuła moc i siłę, by odwrócić się i spojrzeć mężowi w oczy, dumnie wypinając pierś. Trzymała w jednej ręce ścierkę, a w drugiej nóż kuchenny.

- ... I nie dyskutuj! Nie będzie więcej jajecznicy, kiełbas i parówek! Koniec z tym! Tylko zdrowe i niskokaloryczne jedzenie.

Zbigniew prywatnie czuł przed żoną respekt. Czasami nawet bał się jej. W domu to ona miała władzę, a on jedynie mógł rzucać przekleństwa w myślach i przeklinać dzień, w którym poprosił ją o rękę.

- Kaziu proszę cię. Po tym czymś będę głodny już w drodze do pracy, a jak jestem głodny, to jestem zły, a jak jestem zły, to gnoję ludzi w pracy. Chyba nie chcesz, by komuś się dostało tylko dlatego, że nie zjadłem porządnego śniadania.

- Nic mnie to nie obchodzi. Siadaj do stołu i jedz śniadanie.

Zbigniew usłuchał w ciszy polecenia. Zrobił to, co kazała mu żona. Popatrzył na łyżkę, potem na zawartość miski i głośno sapnął. Nic jednak nie powiedział. Czuł na sobie bezwzględny wzrok kata, którego kiedyś tam dawno temu sam sobie wybrał. Nabrał na łyżkę trochę szarobiałej brei. Nadmiar, z cichym plaśnięciem, spadł z powrotem do miski. Jeden szybki ruch i owsianka znalazła się w ustach. Smakowała dosłownie jak nic w porównaniu z tym, co jadał wcześniej kapitan w swojej wieloletniej karierze. A były to czasami nawet substancje, które z założenia nie były przeznaczone do spożycia. Owsianka dziwnie puchła w ustach i za nic nie dawała się przełknąć. Decydującym stymulatorem, by to zrobić, okazał się wbity w niego wzrok Kazimiery. Owsianka leniwie, jakby od niechcenia, zaczęła spływać przez przełyk do żołądka. Zupełnie przeciwnie niż tłusta golonka zapita kieliszkiem wódki. Potem była następna łyżka i następna. Zbigniew dotarł w ciszy do dna miseczki. Wymagało to od niego niesamowitego zaparcia i samodyscypliny. Na koniec zapił łykiem kawy zbożowej.

- Zadowolona?

- Tak. A teraz leć do pracy bo się spóźnisz.

  To wydarzenie wstrząsnęło Zbigniewem i wytworzyło w nim pewien system obronny, który z czasem przekształcił się w zwykłą rutynę rozpoczynającego się dnia. Na śniadanie serwowane przez niezmordowaną i tkwiącą w swoich postanowieniach żonę, schodził ubrany już w garnitur. Stawiał teczkę po prawej stronie krzesła i czekał na odpowiedni moment. Był cierpliwy, bo wiedział, że ta cecha zawsze popłaca i jak do tej pory nigdy jeszcze się na tym nie zawiódł. Kazimiera za każdym razem, widząc męża biorącego bez słowa łyżkę do ręki i nabierającego owsiankę, odwracała się tyłem do niego, powracając do tylko znanych jej obowiązków. On, zimnokrwisty i wyrachowany agent, potrzebował właśnie tylko tej jednej chwili, by przelać owsiankę do wcześniej przygotowanej foliówki, sprytnie wciśniętej między dokumentami o wadze suwerenności ojczyzny. Kawę zbożową nawet polubił. Był to dość dobry sposób na ugaszenie pragnienia po wczorajszym przedawkowaniu alkoholu. Zbigniew z owsianką w teczce wsiadał do samochodu i odjeżdżał, obserwując w lusterku oddalający się dom i miejsce tortur, nie tylko kuchennych. Miał w zwyczaju docisnąć lekko pedał gazu, szczególnie wtedy, gdy był naprawdę głodny. Pamiętał ten pierwszy dzień, to pierwsze „coś” na śniadanie i rozpaczliwe szukanie później czegokolwiek do zjedzenia. Znalazł i nawet ucieszył się na nieoczekiwaną zmianę. To pierwsze spotkanie i rozmowa w cztery oczy nie utkwiła jedynie jemu w pamięci.

  Kapitan z szałem i desperacją w oczach wszedł do kebabu o nazwie ”U Joanny”. Zatrzymał się dopiero przed ladą z kasą fiskalną. Wzbudził ogólny strach, potęgując go jeszcze wypowiedzianymi słowami:

- Dajcie mi pojebańcy coś do jedzenia.

- Kebab? - zapytał niepewnie jeden z pracowników.

- Może być, ale bez warzyw, za to z tłustą baraniną i nie oszczędzajcie na sosie czosnkowym. Do tego mocną, czarną kawę.

Chłopaki, widząc zdesperowanego klienta, uwinęli się raz dwa z zamówieniem. Kapitan wgryzł się w upragnione kalorie i westchnął. Zapił łykiem gorącej, aromatycznej kawy i powiedział:

- Dobra kurwa. Tu macie pięć stów. Codziennie rano, dokładnie o siódmej trzydzieści, ma na mnie czekać takie coś i kawa. I oby wam popaprańcy nie przyszło do głowy obniżyć jakości lub dorzucić jakieś zielsko. Tylko bułka, baranina i sos czosnkowy! Jak coś schrzanicie to naślę na was wydział antynarkotykowy. Przelecą budę od dołu do góry, a jak nic nie znajdą to podłożą i wtedy znajdą. Rozumiemy się?!

Zrozumieli się i od tego dnia współpraca między kapitanem Lisiewskim a kebabem „U Joanny” rozwijała się wyśmienicie.

  Kapitan nie miał w zwyczaju jadać śniadania w lokalu. Zabierał zatopioną w papierze bułkę wraz z gorącą kawą do samochodu i nie zważając na przepisy ruchu drogowego, zmierzał ku swojemu gabinetowi. Nie było to łatwe. Korki na ulicach miasta, piesi, rowerzyści, dzieci z tornistrami idące do szkół oraz emeryci z siatkami wypełnionymi porannymi zakupami. Wszystko to, czego człowiek czynu nie powinien spotkać na swojej drodze. Do tego dochodził nadmiar promili we krwi z dnia poprzedniego, niedobór alkoholu w dniu dzisiejszym, oraz wszechobecny sos czosnkowy oblepiający ręce, kierownicę i wszelkie dźwignie i przełączniki w samochodzie. Te wszystkie czynniki, zarówno zewnętrzne jak i wewnętrzne powodowały, że praktycznie każdego dnia kapitan był zmuszony do legitymowania się przed zwykłym patrolem policji podczas drobnych stłuczek lub potrąceń. Prędzej czy później docierał jednak do swojego gabinetu, dolewając sobie do kawy standardową setkę wódki.

  Nie dzisiaj, nie tym razem. Ma umowę z Sobieskim i nawet on sam dał o tym wyraźnie do zrozumienia, stawiając na dębowym biurku kubek wypełniony po brzegi aromatyczną kawą.

- Mam kryzys panie majorze. Chcę wracać do domu, do Polski, do mojej Agnieszki. Jak nie zamoczę to chyba zwariuję. Świerk leżał na pryczy, patrząc w palmowy sufit lepianki.

- Potrzebuję kobiety, takiej naszej, gorącej i z cyckami jak moja Aga.

Major, a raczej obecnie plutonowy, przerabiał już nie raz i nie dwa takie sytuacje. Był to typowy syndrom żołnierza wojsk pokojowych. Niewiele dało się zrobić w takiej sytuacji. Wysłanie do burdelu w tym afrykańskim kraju było równoznaczne z zarażeniem owego petenta jakimś choróbskiem, zlekceważenie … no cóż... próby gwałtu, pederastwo i inne zachowania niegodne żołnierza Rzeczpospolitej Polskiej.

- Co pan na to panie majorze? Jest szansa na dwa, trzy dni przepustki?

- I co, chcesz dotrzeć do swojej Agi, ulżyć sobie i wrócić do bazy w przeciągu trzech dni?! Świerk my jesteśmy w Afryce!

Niepotrzebnie się uniósł. Zachował się nieprofesjonalnie. Karol poczuł to i zrobiło mu się głupio. Bardzo głupio. Świerk, wyczuwając chyba wyrzuty sumienia przełożonego i psychoterapeuty w jednym, rozpłakał się w głos, chcąc chyba w ten sposób dobić Karola. Udało mu się. Karol poczuł niemoc i bezradność. Sam bardzo potrzebował kogoś, z kim mógłby porozmawiać, kogoś, kto by go wysłuchał i poklepał po ramieniu.

  Do lepianki bez pukania wszedł Dąb. Widywał już tego typu sceny, więc przeszedł do sedna sprawy bez owijania w bawełnę.

- Nowy bimberek jest gotowy. Tym razem stworzyłem dzieło mojego życia.

Świerk uśmiechnął się przez łzy i razem z Karolem wyszli z lepianki za Dębem. Bimbrownik zawsze tak mówił o następnych porcjach alkoholu stworzonego własnymi rękami. Zawsze określał je dziełem swojego życia. I właściwie to miał racje, bo każda następna porcja była mocniejsza i o coraz to przyjemniejszym smaku i kolorze. Ten, który ujrzeli tego wieczoru mienił się bursztynową barwą, a jego klarowność była równa polskiej wódce. Dąb miał w zwyczaju zapraszać na darmowe chlanie cały polski pluton, gdy bimber był gotowy. Był to w pewnym sensie chrzest ognistej wody i pewien rytuał rozdziewiczenia. Wszyscy, jak jeden, zasiedli do stołu, który normalnie pełnił funkcję centralnego miejsca logistyczno-taktycznego. Był to duży blat, na którym leżało zawsze mnóstwo map, zdjęć i poufnych dokumentów. W takiej ważnej chwili cała ta niepotrzebna sterta papierów spoczęła na ziemi, a ich miejsce zajęły słoiki po musztardzie oraz jeden duży baniak po pitnej wodzie made in china. Szklanki były już napełnione i cierpliwie czekały na swoich właścicieli. Nikt jednak ze zgromadzonych nie odważył się nawet pisnąć słowa. W trakcie służby polscy komandosi zdążyli wypracować coś jakby rytuał smakowania bimbru z pierwszego zlania. Karol także siedział cicho, wpatrując się w swoją porcję alkoholu. Wszyscy czekali na krótką, aczkolwiek wzruszającą jak zawsze, przemowę Dęba.

- Kochani - rozpoczął Dąb - zebraliśmy się tutaj, by w naszym skromnym gronie móc ocenić efekt mojej pracy. Nie było lekko! Bym powiedział nawet, że obecnie jest trudniej niż na początku, ale my nie poddajemy się i nigdy, dopóki tutaj będziemy, nie poddamy się. Dzisiejszego wieczoru będziemy smakować nową porcję bimbru. Proszę was o szczere oceny, tak bym mógł w przyszłości dopracować recepturę. Pamiętajcie! Sto litrów pozostaje na nasze potrzeby a resztę, czyli jakieś pięćdziesiąt, przeznaczamy na sprzedaż. Za zarobione pieniądze, kupujemy potrzebny mi towar i aparaturę, by zwiększać ilość jednorazowej produkcji. Na zdrowie!

Dąb wypijał zawsze pierwszy, a reszta czekała na ewentualny efekt uboczny. Nigdy jeszcze takowego nie zaobserwowali, ale kiedyś może być przecież ten pierwszy raz. Cholera wie z czego on pędzi ten bimber. Minęła krótka chwila i wszyscy wlali w gardło swoją porcję. Potem następowała runda, w której każdy wypowiadał się jako ekspert na temat jakości alkoholu.

- Wspaniałe!

- Mocne jak skurwysyn!

- Jaka barwa smaku!

- Dąb ty sukinkocie, jak ci się udało uwarzyć coś tak wspaniałego?!

- Ja pitolę, ale niebo w gębie.

Oceny