Lokatorka Wildfell Hall - Anne Brontë - ebook

Lokatorka Wildfell Hall ebook

Brontë Anne

0,0
76,50 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Lokatorka Wildfell Hall to XIX-wieczna powieść wiktoriańska o bohaterce, która podejmuje odważne decyzje w patriarchalnym świecie, gdzie kobiety nie mają mocy sprawczej. Trudna przeszłość zmusza ją jednak do znalezienia w sobie siły na zmianę.

Kiedy Helen Graham pojawia się w posiadłości swojego brata, nie spodziewa się, jakie niesie to za sobą konsekwencje. Okoliczni mieszkańcy nie ufają nowej sąsiadce, która nie jest skora do zwierzeń i poufałości. W wyniku czego, podejrzewają ją o niemoralne występki, a w szczególności o romans z właścicielem Wildfell Hall.

W atmosferze poruszenia i plotek, między Heleną a Gilbertem Markhamem rodzi się uczucie. Kobieta postanawia podzielić się z nim zapiskami ze swojego pamiętnika, aby ostatecznie oczyścić się z niesłusznych podejrzeń. Treść dziennika ukazuje jednak trudną przeszłość bohaterki – nieszczęśliwe małżeństwo oraz dramatyczne decyzje, które musiała podjąć.

Lokatorka Wildfell Hall to druga i zarazem ostatnia powieść Anne Brontë. Została wydana w 1848 roku, pod pseudonimem Acton Bell.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Przedmowa autorki do wydania drugiego

Przed­mowa autorki do wyda­nia dru­giego

Choć przy­znaję, że nie liczy­łam na tak duży suk­ces tego dzieła ani na nie­za­słu­że­nie ogromne pochwały ze strony grupki życz­li­wych kry­ty­ków, muszę przy­znać także, iż inni potę­pili je z suro­wo­ścią, na którą nie byłam przy­go­to­wana i która wedle mojej oceny i odczuć jest raczej gorzka niż spra­wie­dliwa. Choć zada­niem autora nie jest bowiem odpie­ra­nie argu­men­tów kry­ty­ków ani obrona wła­snych dzieł, niech mi wolno będzie poczy­nić w tym miej­scu kilka uwag, któ­rymi poprze­dzi­ła­bym wyda­nie pierw­sze, gdy­bym tylko prze­wi­działa potrzebę takich środ­ków ostroż­no­ści, pozwa­la­ją­cych unik­nąć nie­zro­zu­mie­nia ze strony czy­tel­ni­ków, pod­cho­dzą­cych do tek­stu z uprze­dze­niem lub skłon­nych do pochop­nych sądów.

Celem, jaki przy­świe­cał mi pod­czas two­rze­nia kolej­nych stron, nie było jedy­nie zapew­nie­nie roz­rywki Czy­tel­ni­kowi ani zaspo­ko­je­nie mych wła­snych gustów, ani nawet przy­po­do­ba­nie się pra­sie i opi­nii publicz­nej. Pra­gnę­łam powie­dzieć prawdę, ponie­waż ona zawsze dociera do osób zdol­nych ją przy­jąć. Ponie­waż jed­nak bez­cenny skarb zbyt czę­sto spo­czywa na dnie studni, nur­ko­wa­nie po niego wymaga pew­nej odwagi, szcze­gól­nie że osobę, która się na to odważy, z dużym praw­do­po­do­bień­stwem spo­tka wię­cej pogardy i wstydu z powodu błota i wody, w którą miała czel­ność się rzu­cić niż podzię­ko­wań za wydo­byty klej­not. Tak samo ta, która podej­mie się sprzą­ta­nia apar­ta­men­tów nie­chluj­nego kawa­lera będzie bar­dziej nara­żona na wię­cej znie­wag z powodu wznie­co­nego kurzu, niż pochwał za zapro­wa­dzony porzą­dek. Pro­szę jed­nak nie sądzić, iż uwa­żam się za osobę kom­pe­tentną, by napra­wiać błędy i nad­uży­cia spo­łe­czeń­stwa, lecz jedy­nie, że rada bym wnieść swój skromny wkład w reali­za­cję tak słusz­nego celu i że jeśli w ogóle mogę liczyć na uwagę, wola­ła­bym w tej kwe­stii szep­tem prze­ka­zać garść nie­za­prze­czal­nych prawd, niźli wiele nija­kich bzdur.

Podob­nie jak opo­wieść zaty­tu­ło­waną Agnes Grey oskar­żano o nad­mierne prze­ko­lo­ry­zo­wa­nie w miej­scach będą­cych wier­nym odzwier­cie­dle­niem życia, naj­sta­ran­niej­szą próbą unik­nię­cia wszel­kiej prze­sady, niniej­sza praca spo­tyka się z kry­tyką za przed­sta­wie­nie con amore, z „cho­ro­bli­wym umi­ło­wa­niem wul­gar­no­ści, a nawet okru­cień­stwa”, scen, które, śmiem twier­dzić, nie powo­do­wały wię­cej bólu czy­ta­ją­cym je mym naj­bar­dziej wyma­ga­ją­cym kry­ty­kom, niż mnie w trak­cie ich opi­sy­wa­nia. Być może posu­nę­łam się zbyt daleko, a wów­czas powin­nam zacho­wać ostroż­ność, by ponow­nie nie zakłó­cać w ten spo­sób spo­koju sobie ani swym czy­tel­ni­kom, kiedy jed­nak musimy mieć do czy­nie­nia z występ­kami i nik­czem­ni­kami, moim zada­niem jest przed­sta­wić je takimi, jakie lub jacy są naprawdę, nie zaś takimi, jakimi chcia­łyby się lub chcie­liby się wyda­wać. Przed­sta­wie­nie nik­czem­no­ści w jak naj­mniej odra­ża­ją­cym świe­tle jest, bez wąt­pie­nia, naj­lep­szym spo­so­bem postę­po­wa­nia dla pisa­rza bele­try­styki, czy jest on jed­nak naj­uczciw­szy bądź naj­bez­piecz­niej­szy? Czy lepiej wyja­wić mło­demu, bez­tro­skiemu podróż­nemu pułapki i zasadzki życia, czy też zakryć je gałę­ziami i kwie­ciem? Och, czy­tel­niku! Gdyby w mniej­szym stop­niu przez deli­kat­ność skry­wano fakty, mniej sta­rano się uspo­ka­jać, gdy nie ma pod­staw do spo­koju, mło­dzi ludzie obojga płci rza­dziej dopusz­cza­liby się grze­chu i mniej podatni byliby na cier­pie­nie niż teraz, gdy muszą gorzką wie­dzę siłą zdo­by­wać przez doświad­cze­nie.

Nie chcę, by moje słowa inter­pre­to­wano tak, jak­bym opo­wieść o nie­szczę­snym łotrze i kilku jego roz­pust­nych towa­rzy­szach przed­sta­wio­nych w tej książce uwa­żała za przy­kład powszech­nych prak­tyk w spo­łe­czeń­stwie, przy­pa­dek ten jest bowiem skrajny, a ja wie­rzy­łam, że nikomu ten fakt nie umknie. Wiem jed­nak, że tacy osob­nicy ist­nieją, a jeśli udało mi się ostrzec jed­nego nie­ostroż­nego mło­dzieńca przed pój­ściem w ich ślady lub powstrzy­mać jedną bez­myślną dziew­czynę przed popeł­nie­niem nie­zwy­kle natu­ral­nego błędu mojej boha­terki, ta książka nie powstała na próżno. Jed­nakże zara­zem, jeśli jakie­muś przy­zwo­itemu czy­tel­ni­kowi jej lek­tura przy­nio­sła wię­cej bólu niż przy­jem­no­ści, jeśli ostatni tom zamknął z jakimś nie­mi­łym wra­że­niem, pokor­nie pro­szę o wyba­cze­nie, ponie­waż nie to było moim zamia­rem, a następ­nym razem posta­ram się popra­wić, bowiem pra­gnę spra­wiać nie­winną przy­jem­ność. Pra­gnę pod­kre­ślić, że nie zamie­rzam jed­nak ogra­ni­czać swych ambi­cji do tego, ani nawet do stwo­rze­nia „dosko­na­łego dzieła sztuki”, ponie­waż wów­czas poświę­cony czas i talent uwa­żałabym za próżne i zmar­no­wane. Te skromne talenty, jakimi obda­rzył mnie Bóg, posta­ram się wyko­rzy­stać jak naj­le­piej. Jeśli umiem bawić, spró­buję z tego sko­rzy­stać, a kiedy poczuję się w obo­wiązku powie­dzieć nie­przy­jemną prawdę, to zro­bię to z bożą pomocą, nawet jeśli zaszko­dzi to mojemu imie­niu, bez­po­śred­niej przy­jem­no­ści mojego czy­tel­nika i mojej wła­snej.

Jesz­cze tylko jedno słowo i skoń­czę. W odnie­sie­niu do toż­sa­mo­ści autora pra­gnę wyraź­nie pod­kre­ślić, że Acton Bell to nie jest ani Cur­rer, ani Ellis Bell, a tym samym nie należy im przy­pi­sy­wać jego win. Jeśli zaś cho­dzi o praw­dziwy lub fik­cyjny cha­rak­ter nazwi­ska, nie ma to więk­szego zna­cze­nia dla osób zna­ją­cych go jedy­nie z jego dzieł. Moim zda­niem rów­nie nie­istotne jest, czy pisarz ukryty pod tym nazwi­skiem jest męż­czy­zną, czy kobietą, co rze­komo odkrył jeden lub dwóch z moich kry­ty­ków. Ten zarzut przyj­muję bez urazy, jako kom­ple­ment dla słusz­nego zarysu mych kobie­cych postaci, a choć temu podej­rze­niu skłonna jestem przy­pi­sać znaczną część suro­wo­ści mych kry­ty­ków, nie sta­ram się go spro­sto­wać, ponie­waż moim zda­niem, jeśli książka jest dobra, to płeć autora nic nie zmie­nia. Wszyst­kie powie­ści pisze się, lub powinno się pisać, zarówno dla męż­czyzn, jak i kobiet, i nie umiem sobie wyobra­zić, jak męż­czyzna mógłby sobie pozwo­lić na napi­sa­nie cze­goś naprawdę hań­bią­cego dla kobiety ani dla­czego kobietę mia­łoby spo­ty­kać potę­pie­nie za napi­sa­nie cze­goś, co byłoby sto­sowne i wła­ściwe dla męż­czyzny.

22 lipca 1848 r.

Do wielmożnego J. Halforda

Do wiel­moż­nego J. Hal­forda

Drogi Hal­for­dzie!

Pod­czas naszego ostat­niego spo­tka­nia wielce szcze­gó­łowo i zaj­mu­jąco przed­sta­wi­łeś mi naj­cie­kaw­sze wyda­rze­nia z okresu swej wcze­snej mło­do­ści, z cza­sów przed naszym pierw­szym spo­tka­niem, póź­niej zaś popro­si­łeś mnie o podobne wyzna­nia. Ponie­waż nie byłem wów­czas w gawę­dziar­skim nastroju, odmó­wi­łem pod pre­tek­stem, że nie mam o czym mówić i podob­nych wymó­wek, któ­rymi Cię jed­nak nie prze­ko­na­łem. Choć natych­miast i bez słowa skargi zmie­ni­łeś temat roz­mowy, wyraź­nie Cię to głę­boko dotknęło, a aż do końca naszej roz­mowy Twe obli­cze zasnu­wał głę­boki cień, który jesz­cze nie znik­nął, gdyż od tam­tej pory Twe listy zdra­dzają pewną dostojną, nie­mal melan­cho­lijną sztyw­ność i powścią­gli­wość, która mocno by mnie dotknęła, gdy­bym tylko we wła­snym sumie­niu czuł, że na nią zasłu­guję.

Nie wstyd Ci, stary druhu – w Twoim wieku, po tak dłu­giej, bli­skiej zna­jo­mo­ści, po otrzy­ma­niu ode mnie tak wielu dowo­dów szcze­ro­ści i zaufa­nia, skoro ni­gdy nie narze­ka­łem na Twój względny dystans i mało­mów­ność? Być może jed­nak wła­śnie o to cho­dzi, z natury nie jesteś roz­mowny, więc uzna­łeś, że przy tam­tej oka­zji doko­na­łeś rze­czy wiel­kich, dając nie­zrów­nany dowód przy­ja­ciel­skiego zaufa­nia – nie­wąt­pli­wie przy­rze­ka­jąc sobie, że to się nie powtó­rzy – przyj­mu­jąc zara­zem, że w zamian za tak ogromną przy­sługę bez ani chwili waha­nia muszę co naj­mniej pójść za Twoim przy­kła­dem.

Cóż! Nie ują­łem pióra, by Ci czy­nić wyrzuty ani by bro­nić sie­bie, ani nawet po to, by prze­pra­szać za swe prze­wi­nie­nia, ale by w miarę moż­li­wo­ści za nie odpo­ku­to­wać.

Dziś jest mokro, pada deszcz, cała rodzina udała się gdzieś z wizytą, ja zaś sie­dzę samot­nie w swo­jej biblio­tece, prze­glą­da­jąc jakieś stare, pożół­kłe listy i doku­menty, pogrą­żony w roz­my­śla­niach o prze­szło­ści. Tym samym jestem teraz w nad­zwy­czaj odpo­wied­nim nastroju, by bawić Cię opo­wie­ścią o prze­szło­ści. Odsu­nąw­szy swe roz­grzane stopy od kominka, uda­łem się do stołu i napi­saw­szy powyż­sze wersy do swego zrzę­dli­wego, sta­rego przy­ja­ciela, zamie­rzam przed­sta­wić mu szkic – nie, nie szkic – lecz pełny i wierny opis pew­nych oko­licz­no­ści zwią­za­nych z naj­waż­niej­szym wyda­rze­niem mego życia, przy­naj­mniej w okre­sie poprze­dza­ją­cym zna­jo­mość z Jac­kiem Hal­for­dem, a kiedy już go prze­czy­tasz, możesz mi zarzu­cać, jeśli tylko zdo­łasz, nie­wdzięcz­ność i nie­godną przy­ja­ciela powścią­gli­wość.

Wiem, że lubisz dłu­gie opo­wie­ści, że do pedan­tycz­no­ści i dro­bia­zgo­wych szcze­gó­łów przy­wią­zu­jesz rów­nie ogromną wagę jak moja babka, więc niczego Ci nie oszczę­dzę. Jedy­nym ogra­ni­cze­niem będzie ma wła­sna cier­pli­wość i czas.

Wśród wspo­mnia­nych przeze mnie listów i doku­men­tów znaj­duje się mój wybla­kły dzien­nik, o któ­rym wspo­mi­nam, pra­gnąc Cię zapew­nić, że nie muszę pole­gać jedy­nie na swej zawod­nej prze­cież pamięci, aby nie obcią­żać nad­mier­nie Twego nie­do­wie­rza­nia w trak­cie lek­tury naj­drob­niej­szych szcze­gó­łów mojej opo­wie­ści. Zacznijmy zatem od razu od Roz­działu pierw­szego, jed­nego z wielu w mojej histo­rii.

Rozdział I. Nowina

Roz­dział I

Nowina

Cof­nijmy się do jesieni roku 1827.

Jak Ci wia­domo, ojciec mój był zie­mia­ni­nem z hrab­stwa X, ja zaś, na jego wyraźne życze­nie, posze­dłem w jego ślady, choć nie­zbyt chęt­nie, gdyż ambi­cja popy­chała mnie ku wyż­szym celom, zaś próż­ność pod­po­wia­dała, że lek­ce­wa­żąc jej głos, grze­bię swój talent w ziemi, że nie zapala się […] świa­tła i nie sta­wia pod kor­cem1. Matka moja ze wszyst­kich sił sta­rała się mnie prze­ko­nać, że jestem zdolny do wiel­kich czy­nów, ojciec jed­nak, dla któ­rego ambi­cja sta­no­wiła naj­pew­niej­szą drogę do ruiny, a zmiana była kolej­nym okre­śle­niem zagłady, nie chciał sły­szeć o pla­nach poprawy egzy­sten­cji ani mojej, ani moich bliź­nich. Prze­ko­ny­wał, że to wszystko bzdury, a na łożu śmierci napo­mniał, by się trzy­mać spraw­dzo­nych spo­so­bów, by podą­żać drogą obraną przez niego, a wcze­śniej przez jego ojca, by moją naj­więk­szą ambi­cją było iść przez świat uczci­wie, nie roz­glą­da­jąc się na boki, i prze­ka­zać ojco­wi­znę dzie­ciom w sta­nie co naj­mniej rów­nie dobrym, jak ten, w jakim mi ją zosta­wia.

No cóż, pra­co­wity, uczciwy gospo­darz jest jed­nym z naj­po­ży­tecz­niej­szych oby­wa­teli. Jeśli zatem poświęcę swe talenty pro­wa­dze­niu swo­jego gospo­dar­stwa, ogól­nej popra­wie rol­nic­twa, przy­spo­rzę korzy­ści nie tylko swym naj­bliż­szym, ale w pew­nym stop­niu rów­nież całej ludz­ko­ści, a tym samym nie będę żył na próżno.

Takimi oto prze­my­śle­niami sta­ra­łem się pocie­szyć pew­nego zim­nego, mokrego, wil­got­nego wie­czoru pod koniec paź­dzier­nika, kiedy wlo­kłem się z pól do domu. Mimo to jasno­czer­wony blask ognia za oknem salonu bar­dziej mnie jed­nak pod­niósł na duchu, skła­nia­jąc do porzu­ce­nia nie­wdzięcz­nych narze­kań, niż wszyst­kie te mądro­ści i dobre posta­no­wie­nia, do jakich zmu­sza­łem swój umysł. Przy­po­mi­nam, byłem wtedy młody, mia­łem zale­d­wie dwa­dzie­ścia cztery lata, nie zdo­ła­łem jesz­cze posiąść nawet połowy wła­dzy nad swą duszą, jaką mam obec­nie, choćby się to wyda­wało mało istotne.

Jed­nak przed wej­ściem do tego roz­kosz­nego schro­nie­nia musia­łem zmie­nić ubło­cone buci­ska na czy­ste, a marny sur­dut na jakieś przy­zwo­ite odzie­nie, dopro­wa­dza­jąc się przy tym do stanu, w jakim mogłem się poka­zać w przy­zwo­itym towa­rzy­stwie, bowiem moja matka, pomimo swej dobroci, była w pew­nych kwe­stiach nie­zwy­kle dro­bia­zgowa.

W dro­dze do swego poło­żo­nego na pię­trze pokoju napo­tka­łem na scho­dach bystrą, śliczną dzie­więt­na­sto­latkę o oka­za­łej, krę­pej syl­wetce, okrą­głej buzi, rumia­nych policz­kach, lśnią­cych, ufry­zo­wa­nych lokach i nie­du­żych, roze­śmia­nych piw­nych oczach. Nie trzeba chyba wyja­śniać, że była to moja sio­stra Rose. Wiem, że na­dal jest ona uro­dziwą kobietą, bez wąt­pie­nia nie mniej uro­czą – w Two­ich oczach – niż w tym szczę­śli­wym dniu, gdyś ją ujrzał po raz pierw­szy. Nic mi wów­czas nie pod­po­wia­dało, że za kilka lat poślubi ona czło­wieka cał­kiem mi jesz­cze nie­zna­nego, który miał stać mi się bliż­szym przy­ja­cie­lem od niej samej, bar­dziej zaufa­nym niż ten nie­okrze­sany sie­dem­na­sto­la­tek, który kie­dym scho­dził na dół, zła­pał mnie za koł­nierz, nie­mal mnie przy tym prze­wra­ca­jąc, i który za swą zuchwa­łość dotkli­wie obe­rwał ode mnie w łepe­tynę, przez co nie doznał jed­nak więk­szego uszczerbku, bowiem głowę miał nie tylko nad­zwy­czaj twardą, ale także chro­nioną gęstą burzą krót­kich, ruda­wych locz­ków, przez moją matkę nazy­wa­nych kasz­ta­no­wymi.

W salo­nie zasta­li­śmy tę sza­cowną damę w sto­ją­cym przy kominku fotelu, zajętą robie­niem na dru­tach, jak to miała w zwy­czaju, gdy nie było pil­niej­szych zajęć. Na nasze przy­ję­cie zamio­tła pale­ni­sko, by zapew­nić jasny pło­mień. Słu­żąca wła­śnie wnio­sła tacę z pod­wie­czor­kiem, a Rose wyj­mo­wała cukier­nicę i pudełko z her­batą z czar­nego, dębo­wego kre­densu, który w przy­tul­nym pół­mroku salonu lśnił niczym pole­ro­wany heban.

– Oto i oni – zakrzyk­nęła moja matka, która spoj­rzała na nas, ani na chwilę nie prze­sta­jąc poru­szać błysz­czą­cymi dru­tami w zwin­nych pal­cach. – Zamknij­cie drzwi i siądź­cie przy kominku, zanim Rose przy­go­tuje her­batę. Pew­nie umie­ra­cie z głodu. Powiedz­cie, co pora­bia­li­ście od rana. Lubię wie­dzieć, czym się zaj­mo­wały moje dzieci.

– Ujeż­dża­łem tego siwego źre­baka, co wcale nie było łatwe. Kie­ro­wa­łem też orką ostat­niego ścier­ni­ska psze­nicy, ponie­waż paro­bek nie ma dość rozumu, a póź­niej wdra­ża­łem plan kom­plek­so­wej, sku­tecz­nej melio­ra­cji nisko poło­żo­nych łąk.

– Mój dzielny chło­pak! Fer­gu­sie, a ty co robi­łeś?

– Szczu­łem bor­suki – odparł tam­ten, po czym przed­sta­wił szcze­gó­łowy opis tego sportu, oma­wia­jąc walecz­ność bor­suka i psów. Moja matka uda­wała, że słu­cha z naj­wyż­szą uwagą, obser­wu­jąc jego oży­wie­nie z pewną dozą mat­czy­nego podziwu, który wyda­wał mi się wysoce nie­współ­mierny do jego przed­miotu.

– Fer­gu­sie, czas już, byś się zajął czymś innym – wtrą­ci­łem, kiedy tylko na chwilę prze­rwał swą opo­wieść.

– Cóż ja mogę robić? – odparł. – Matka nie pozwala mi zostać mary­na­rzem ani wstą­pić do woj­ska, ja zaś nie zamie­rzam zaj­mo­wać się niczym innym, jak tylko tak bar­dzo uprzy­krzyć wam życie, żeby­ście byli wdzięczni, że w ogóle może­cie się mnie pozbyć.

By go uspo­koić, nasza rodzi­cielka pogła­skała go po sztyw­nych, krót­kich locz­kach, na co mruk­nął z nadą­saną miną, póź­niej zaś, po trze­cim upo­mnie­niu ze strony Rose, wszy­scy zaję­li­śmy miej­sca przy stole.

– Bierz­cie się do jedze­nia – naka­zała – a ja opo­wiem, jak mnie minął dzień. Odwie­dzi­łam dziś Wil­so­nów. Ogromna szkoda, że nie posze­dłeś ze mną, Gil­ber­cie, bo była tam Eliza Mil­l­ward!

– No i co z tego?

– Och, nic… Nie będę ci o niej opo­wia­dać. Powiem tylko, że to taka miła, zabawna istotka, przy­naj­mniej kiedy jest w dobrym humo­rze, i nie mia­ła­bym nic prze­ciwko, by ją nazy­wać…

– Nic już nie mów, moja droga! Two­jemu bratu nie w gło­wie takie rze­czy – wyszep­tała żar­li­wie matka, uno­sząc w górę palec.

– Cóż – pod­jęła Rose – zamie­rza­łam wam prze­ka­zać pewną zasły­szaną tam ważną nowinę, nie mogę się już docze­kać. Jak wie­cie, mie­siąc temu roze­szła się wieść, że ktoś zamie­rza objąć Wild­fell Hall. I co wy na to? Mieszka tam już ponad tydzień, a do nas to nie dotarło!

– Nie­moż­liwe! – wykrzyk­nęła moja matka.

– Absurd! – dodał Fer­gus.

– A jed­nak! I to samotna dama!

– Boże jedyny, skar­bie! Prze­cież tam­ten dwór to ruina!

– Kazała wyszy­ko­wać dwa lub trzy pokoje, w któ­rych zamiesz­kała cał­kiem sama, z wyjąt­kiem sta­ruszki słu­żą­cej.

– O nie, to wszystko psuje. Liczy­łem, że jest cza­row­nicą – rzu­cił Fer­gus, kro­jąc swą grubą na cal kromkę chleba z masłem.

– Bzdury, Fer­gu­sie! Czy to nie dziwne, mamo?

– Nawet bar­dzo dziwne! Trudno mi w to uwie­rzyć.

– Taka jest jed­nak prawda, widziała ją Jane Wil­son. Poszła tam ze swą matką, która na wieść o poja­wie­niu się w oko­licy obcej osoby sie­dzia­łaby jak na szpil­kach, dopóki by się z nią nie spo­tkała i nie wydo­była z niej wszyst­kich infor­ma­cji. Nazywa się Gra­ham, jest w żało­bie – co prawda nie cała w czerni, ale jed­nak pogrą­żona jest w żalu – ich zda­niem jest dość młoda, naj­wy­żej dwa­dzie­ścia pięć czy sześć lat. Jest taka skryta! Z całych sił sta­rały się dowie­dzieć, kim jest i skąd pocho­dzi, no i wszyst­kiego innego na jej temat, ale ani pani Wil­son, ze swym upo­rem i imper­ty­nen­cją, ani jej córka swymi umie­jęt­nymi manew­rami, nie zdo­łały wydo­być z niej choćby jed­nej zado­wa­la­ją­cej odpo­wie­dzi czy nawet przy­god­nej uwagi lub przy­pad­ko­wego stwier­dze­nia, by zaspo­koić ich cie­ka­wość lub rzu­cić choćby pro­myk świa­tła na jej prze­szłość, obecną sytu­ację lub konek­sje. Przy tym oka­zy­wała im zale­d­wie wymu­szoną grzecz­ność i naj­wy­raź­niej wola­łaby się z nimi poże­gnać, niż przy­wi­tać. Eliza Mil­l­ward twier­dzi, że jej ojciec zamie­rza się tam wkrótce wybrać z dusz­pa­ster­ską poradą, któ­rej jego zda­niem potrze­buje, ponie­waż, choć zja­wiła się w oko­licy na początku zeszłego tygo­dnia, nie przy­szła w nie­dzielę do kościoła. Ona sama, to zna­czy Eliza, będzie go bła­gać, by ją zabrał ze sobą. Uważa, iż jest w sta­nie coś z niej wydo­być. Rozu­miesz, Gil­ber­cie, ona wszystko potrafi. My też musimy ją kie­dyś odwie­dzić, mamo. Prze­cież tak naka­zuje grzecz­ność.

– Oczy­wi­ście, kocha­nie. Bie­daczka! Musi być taka samotna!

– Pro­szę, pospiesz­cie się tylko. Nie zapo­mnij­cie usta­lić, ile cukru dodaje do her­baty, jakie nosi cze­peczki i kape­lu­sze, i inne takie, bowiem nie wiem, jak będę żyć bez tej wie­dzy – oznaj­mił Fer­gus ponuro.

Jeśli jed­nak sądził, że to stwier­dze­nie uznane będzie za mistrzow­ski popis dow­cipu, srogo się zawiódł, gdyż nikt się nie roze­śmiał. Wcale go to jed­nak nie zbiło z tropu, ponie­waż kiedy ugryzł kawał chleba z masłem i zamie­rzał go popić łykiem her­baty, ogar­nęło go tak prze­możne roz­ba­wie­nie, iż musiał się zerwać od stołu, by wśród pry­chań i krztu­szeń wypaść z pokoju. Chwilę póź­niej dobiegł nas z ogrodu jego prze­ra­ża­jący wrzask.

Ja sam byłem głodny, więc bez słowa pochła­nia­łem her­batę i grzankę z szynką, pod­czas gdy matka z sio­strą w dal­szym ciągu oma­wiały oczy­wi­stą i nieoczy­wi­stą sytu­ację oraz praw­do­po­dobną i niepraw­do­po­dobną prze­szłość tej tajem­ni­czej damy. Muszę jed­nak wyznać, że po tym nie­for­tun­nym wypadku mojego brata raz czy dwa unio­słem fili­żankę do ust, by ją zaraz odsta­wić, nie śmie­jąc choćby spró­bo­wać zawar­to­ści na wypa­dek, gdyby podobny wybuch miał zaszko­dzić mojej god­no­ści.

Naza­jutrz matka i sio­stra pospie­szyły zło­żyć wizytę uro­czej pustel­nicy. Wró­ciły jed­nak nie­wiele mądrzej­sze, choć matka oznaj­miła, że nie żałuje podróży, ponie­waż nawet jeśli jej samej przy­nio­sła ona nie­wiele dobrego, to sko­rzy­stał na niej ktoś inny. Prze­ka­zała bowiem pewne przy­datne rady, które, jak liczyła, zostaną przy­jęte, bowiem pani Gra­ham, która co prawda nie­wiele mówiła na jaki­kol­wiek temat i spra­wiała wra­że­nie nieco zaro­zu­mia­łej, nie wyda­wała się jed­nak nie­zdolna do reflek­sji. Co prawda nie miała poję­cia, gdzie dotych­czas miesz­kało tamto bie­dac­two, ponie­waż w pew­nych kwe­stiach zdra­dzało poża­ło­wa­nia godną nie­wie­dzę, co jej zresztą zupeł­nie nie zawsty­dzało.

– W jakich kwe­stiach, mamo? – zapy­ta­łem.

– W kwe­stiach gospo­dar­czych i tych wszyst­kich niu­an­sach kuli­nar­nych, i takich tam, które każda dama powinna znać, nie­za­leż­nie od tego, czy musi uży­wać swej wie­dzy w prak­tyce, czy też nie. Dałam jej kilka przy­dat­nych porad i dosko­na­łych prze­pi­sów, choć naj­wy­raź­niej nie umiała doce­nić ich war­to­ści, bła­gała bowiem, bym się tym nie kło­po­tała, ponie­waż przy swoim zwy­czaj­nym, spo­koj­nym try­bie życia ni­gdy ich nie wyko­rzy­sta. „Nie­istotne, moja droga”, stwier­dzi­łam. „Powinna o tym wie­dzieć każda sza­cowna kobieta. A na doda­tek, choć teraz jest pani samotna, nie zawsze tak będzie. Prze­cież wyszła pani za mąż, a zatem nie­mal na pewno zrobi to pani ponow­nie”. Na te słowa odrze­kła nie­mal aro­gancko: „Tu się pani myli. Jestem pewna, że to się nie powtó­rzy”. Ja jed­nak upie­ra­łam się przy swoim.

– To pew­nie jakaś roman­tyczna, młoda wdówka – wtrą­ci­łem – która pra­gnie w tym miej­scu dożyć samot­nie do końca swych dni i pota­jem­nie opła­ki­wać uko­cha­nego zmar­łego. To jed­nak nie potrwa długo.

– Zga­dzam się z tobą – oznaj­miła Rose – bo nie wyda­wała się szcze­gól­nie nie­po­cie­szona. Na doda­tek jest bar­dzo ładna, czy może raczej przy­stojna, Gil­ber­cie, musisz ją zoba­czyć. Uznasz ją pew­nie za ide­al­nie piękną, choć z tru­dem można dostrzec jakie­kol­wiek podo­bień­stwo do Elizy Mil­l­ward.

– Cóż, umiem sobie wyobra­zić wiele twa­rzy pięk­niej­szych niż u Elizy, choć nie bar­dziej cza­ru­ją­cych. Mimo że daleko jej do per­fek­cji, moim zda­niem jest przez to cie­kaw­sza.

– A zatem wolisz jej wady od dosko­na­ło­ści innych?

– Otóż to… choć sie­dzi tu moja matka.

– Ależ drogi Gil­ber­cie, jakie ty bzdury gadasz! Wiem, że nie to mia­łeś na myśli, to nie wcho­dzi w grę – odparła moja matka, wsta­jąc i pospiesz­nie opusz­cza­jąc pokój pod pozo­rem jakichś spraw gospo­dar­czych, aby unik­nąć zaprze­czeń, które mia­łem na końcu języka.

Póź­niej Rose prze­ka­zała mi dal­sze szcze­góły na temat pani Gra­ham. Znacz­nie dokład­niej i bar­dziej szcze­gó­łowo, niż­bym sobie życzył przed­sta­wiła mi jej wygląd, maniery i suk­nię, ume­blo­wa­nie zamiesz­ka­nego przez nią pokoju, ponie­waż jed­nak nie byłem zbyt uważ­nym słu­cha­czem, nie dał­bym rady powtó­rzyć tego opisu, nawet gdy­bym zechciał.

Następ­nego dnia przy­pa­dała sobota, zaś w nie­dzielę wszy­scy roz­my­ślali, czy śliczna nie­zna­joma posłu­cha napo­mnień pastora i zjawi się w kościele. Wyznaję, że ja sam także z pew­nym zain­te­re­so­wa­niem zer­ka­łem na starą ławkę nale­żącą do wła­ści­cieli Wild­fell Hall, gdzie od tak dawna nikt nie pra­so­wał ani nie odna­wiał spło­wia­łych, kar­ma­zy­no­wych podu­szek ani obić, zaś ze ściany surowo spo­glą­dały groźne tar­cze her­bowe o ponu­rych obra­mo­wa­niach z zanie­dba­nej czar­nej tka­niny.

Dostrze­głem w niej wysoką, kobiecą postać w czerni, zwró­coną twa­rzą w moją stronę. Było w niej coś, co kazało wra­cać do niej wzro­kiem. Czarne jak skrzy­dło kruka włosy uło­żyła w lśniące pier­ścionki loków, fry­zurę dość nie­zwy­kłą w tym cza­sie, choć nie­zmien­nie ele­gancką i twa­rzową. Cerę miała jasną i czy­stą. Oczu co prawda nie mogłem doj­rzeć, bowiem skie­ro­wała je na modli­tew­nik, prze­sło­niw­szy powie­kami i dłu­gimi rzę­sami, ale nad nimi ryso­wały się wyra­zi­ste, równe brwi. Wyżej zaś było wyso­kie czoło inte­lek­tu­alistki, niżej nato­miast ide­alny, ostry nos. Wszyst­kie jej rysy wydały mi się nie­na­ganne. Może tylko policzki były nieco zbyt zapad­nięte, oczy osa­dzone zbyt głę­boko, a usta, choć pięk­nie wykro­jone, odro­binę zbyt wąskie i zaci­śnięte. Uzna­łem, że coś w nich wró­żyło nie­zbyt deli­katny czy sym­pa­tyczny tem­pe­ra­ment. Powie­dzia­łem sobie w duchu: „moja pani, wolę cię podzi­wiać z daleka, niźli z tobą miesz­kać”.

Wła­śnie w owej chwili unio­sła głowę i spoj­rzała mi w oczy. Nie odwró­ci­łem wzroku, a przez jej twarz, zanim ponow­nie zajęła się modli­tew­ni­kiem, prze­biegł chwi­lowy, led­wie uchwytny wyraz cichego lek­ce­wa­że­nia, które uzna­łem za wysoce pro­wo­ku­jące.

Uważa mnie za bez­czel­nego szcze­niaka – pomy­śla­łem. – Phi, wkrótce zmieni zda­nie, jeśli tylko uznam, że to warte zachodu.

Póź­niej jed­nak prze­mknęło mi przez głowę, jak dalece nie­od­po­wied­nie są takie myśli w przy­bytku modli­twy i jak nie­sto­sowne jest moje zacho­wa­nie w tej sytu­acji. Zanim jed­nak sku­pi­łem się na mszy, prze­bie­głem wzro­kiem po kościele, by spraw­dzić, czy ktoś mnie obser­wuje. Ale nie, kto­kol­wiek nie był wpa­trzony w modli­tew­nik, wbi­jał wzrok w tę nie­zna­jomą. Czy­niła tak moja dobra matka i sio­stra, pani Wil­son oraz jej córka. Nawet Eliza Mil­l­ward chy­trze zer­kała kątem oka na ten przed­miot powszech­nego zain­te­re­so­wa­nia. Póź­niej zaś spoj­rzała na mnie, posy­ła­jąc mi leciutki, kokie­te­ryjny uśmie­szek, oblała się rumień­cem, po czym skrom­nie zer­k­nęła na modli­tew­nik i sta­rała się przy­brać obo­jętny wyraz twa­rzy.

Znów dopu­ści­łem się wykro­cze­nia, co tym razem uświa­do­miło mi nagłe dźgnię­cie pod żebra zadane łok­ciem tego zuchwalca, mego brata. W tej chwili na tę znie­wagę mogłem odpo­wie­dzieć, jedy­nie dep­cząc mu po pal­cach, ponie­waż dal­sza zemsta musiała pocze­kać aż wyj­dziemy z kościoła.

Hal­for­dzie, zanim skoń­czę ten list, opo­wiem ci jesz­cze, kim była Eliza Mil­l­ward. To młod­sza córka pastora, nie­zwy­kle uro­cza istotka, do któ­rej żywi­łem nie­małą sym­pa­tię, o czym zresztą wie­działa, choć nie tylko ni­gdy jej tego nie wyzna­łem, ale nawet nie byłem zde­cy­do­wany tego robić, ponie­waż moja matka, utrzy­mu­jąca, że w pro­mie­niu dwu­dzie­stu mil nie ma dla mnie odpo­wied­niej par­tii, nie była w sta­nie znieść myśli o moim mał­żeń­stwie z tak nie­zna­czącą dziew­czyną, która oprócz wielu innych wad, nie miała nawet dwu­dzie­stu fun­tów przy­chodu. Eliza była zara­zem drobna i pulchna, miała nie­dużą twa­rzyczkę, nie­mal rów­nie okrą­głą jak mojej sio­stry i podobną do niej cerę, choć deli­kat­niej­szą i mniej rumianą, zadarty nosek, rysy nie­re­gu­larne. W zasa­dzie była raczej uro­cza niż śliczna. Jed­nak oczy – nie wolno mi o nich zapo­mnieć, bowiem to czy­niło ją tak atrak­cyjną – przy­naj­mniej jeśli cho­dzi o wygląd zewnętrzny – miała podłużne, dość wąskie, o czar­nych lub bru­nat­nych tęczów­kach, a ich wyraz nie­ustan­nie ule­gał zmia­nie, choć zawsze był albo nie­ziem­sko – nie­mal dia­bo­licz­nie – szel­mow­ski albo znie­wa­la­jąco cza­ru­jący. A czę­sto jedno i dru­gie. Głos miała łagodny i dzie­cięcy, chód kocio lekki i miękki – a przy tym naj­czę­ściej zacho­wy­wała się niby uro­cze, swa­wolne kocię, które raz jest zuchwałe i psotne, a kiedy indziej bojaź­liwe i dobrze uło­żone, zależ­nie od swej woli.

Jej sio­stra, Mary, o kilka lat star­sza, kilka cali wyż­sza i bar­dziej masywna była nie­zbyt ładną, cichą, roz­sądną dziew­czyną, która cier­pli­wie opie­ko­wała się mamą w cza­sie dłu­giej, męczą­cej cho­roby, a od tam­tej pory także pro­wa­dziła dom i tyrała jak wół. Cie­szyła się zaufa­niem i sza­cun­kiem ojca, zabie­gały o nią wszyst­kie psy, koty, dzieci i bie­dacy, ale wszy­scy inni lek­ce­wa­żyli ją i obra­żali.

Sam wie­lebny Michael Mil­l­ward był wyso­kim, nie­zgrab­nym, pod­sta­rza­łym dżen­tel­me­nem, który nad swą dużą, kwa­dra­tową twa­rzą o gru­bych rysach nosił kape­lusz duchow­nego, w dłoni trzy­mał solidną laskę, a swe cią­gle mocne koń­czyny odzie­wał w się­ga­jące kolan bry­czesy i getry, zaś na szcze­gólne oka­zje w czarne, jedwabne poń­czo­chy. Czło­wiek ten miał nie­złomne zasady, silne uprze­dze­nia i nie­zmienne nawyki. Nie tole­ro­wał sprze­ciwu w prze­ko­na­niu, iż zawsze ma rację, a jeśli ktoś się z nim nie zga­dza, musi być albo żało­snym igno­ran­tem, albo ślep­cem.

W dzie­ciń­stwie zawsze odno­si­łem się do niego z naboż­nym podzi­wem – ostat­nio jed­nak, nawet teraz, musia­łem się go pozbyć, ponie­waż choć z ojcow­ską dobro­cią trak­to­wał ludzi dobrze uło­żo­nych, trzy­mał rygor i czę­sto surowo potę­piał nasze mło­dzień­cze wybryki i drobne prze­wi­nie­nia. Co wię­cej, owymi czasy, kiedy tylko odwie­dzał naszych rodzi­ców, sto­jąc przed nim, musie­li­śmy recy­to­wać kate­chizm lub któ­ryś z hym­nów. Albo, co gor­sza, odpo­wia­dać z jego ostat­niego tek­stu lub naj­waż­niej­szych aspek­tów prze­mowy, które zawsze wyla­ty­wały nam z głowy. Cza­sami ten czci­godny dżen­tel­men czy­nił mej matce wyrzuty, że za bar­dzo pobłaża swym synom, odwo­łu­jąc się przy tym do sta­rego Elia­sza albo Dawida i Absa­loma, co szcze­gól­nie raniło jej uczu­cia. Pomimo ogrom­nego sza­cunku, jakim darzyła zarówno jego samego, jak i wszyst­kie jego nauki, sły­sza­łem kie­dyś, jak mówi: „Życzę mu, żeby sam miał syna! Nie byłby wów­czas tak skory udzie­lać tych wszyst­kich rad innym. Sam by się prze­ko­nał, co to zna­czy utrzy­mać w ryzach parę chło­pa­ków”.

Z chwa­lebną tro­ską dbał o swe zdro­wie cie­le­sne – bar­dzo wcze­śnie wsta­wał, przed śnia­da­niem regu­lar­nie szedł na spa­cer, nie­zwy­kle dro­bia­zgowo pod­cho­dził do cie­płych, suchych ubrań, przed wygło­sze­niem kaza­nia zawsze wypi­jał jajko – choć obda­rzony był wspa­nia­łymi płu­cami i moc­nym gło­sem – i zasad­ni­czo zwra­cał ogromną uwagę na to, co jadł i wypił, choć żadną miarą nie nale­żał do osób wstrze­mięź­li­wych. Miał wła­sne zda­nie na temat diety – pogar­dzał her­batą i tego typu napa­rami, zaś uwiel­biał trunki sło­dowe, jajka na beko­nie, szynkę, suszoną woło­winę i inne cięż­ko­strawne mię­siwa, które dosko­nale paso­wały jego narzą­dom tra­wien­nym, przez co utrzy­my­wał, że są dla każ­dego dosko­nałe i zdrowe, a tym samym bez waha­nia pole­cał je naj­de­li­kat­niej­szym rekon­wa­le­scen­tom lub oso­bom cier­pią­cym na nie­straw­ność, któ­rym, jeśli tylko te zale­ce­nia nie przy­no­siły obie­ca­nej korzy­ści, mówił, iż wynika to z braku wytrwa­ło­ści. Jeśli zaś kto­kol­wiek skar­żył się na nie­do­god­no­ści takiej diety, zapew­niał go, iż to wszystko wymy­sły.

Jesz­cze tylko kilka słów o dwóch innych wspo­mnia­nych tu oso­bach i zakoń­czę ten list. Są to pani Wil­son i jej córka. Pierw­sza z nich była wdową po boga­tym zie­mia­ni­nie, roz­ga­daną, starą plot­karką o wąskich hory­zon­tach, któ­rej cha­rak­teru nie warto opi­sy­wać. Miała dwóch synów: Roberta, nie­okrze­sa­nego, wiej­skiego rol­nika, oraz Richarda, mało­mów­nego, sumien­nego mło­dzieńca, który przy pomocy pastora stu­dio­wał filo­lo­gię kla­syczną, przy­go­to­wu­jąc się do wstą­pie­nia do semi­na­rium duchow­nego.

Ich sio­stra Jane była młodą damą nie­po­zba­wioną talen­tów i ambi­cji. Na wła­sne życze­nie ode­brała w szkole z inter­na­tem wykształ­ce­nie znacz­nie lep­sze niż kto­kol­wiek w rodzi­nie. Dzięki temu nabrała ogłady, zdo­była dość ele­ganc­kie maniery, nie­mal zatra­ciła swój pro­win­cjo­nalny akcent i mogła się pochwa­lić lep­szymi osią­gnię­ciami od córek pastora. Co wię­cej, uwa­żano ją za pięk­ność, choć ani przez chwilę nie zali­cza­łem się do jej wiel­bi­cieli. Miała około dwu­dzie­stu sze­ściu lat, była dość wysoka i bar­dzo smu­kła, a jej wło­sów nie można było nazwać kasz­ta­no­wymi, lecz zde­cy­do­wa­nie jaskrawo jasno­ru­dymi. Cerę miała zadzi­wia­jąco jasną i pro­mienną, małą główkę na dłu­giej szyi, pięk­nie ukształ­to­wany, choć bar­dzo krótki pod­bró­dek, usta wąskie i czer­wone, oczy w kolo­rze czy­stego orze­cha, o bystrym, prze­ni­kli­wym spoj­rze­niu, lecz cał­ko­wi­cie pozba­wione poezji lub uczu­cia. Miała lub mogła mieć wielu zalot­ni­ków o zbli­żo­nej pozy­cji spo­łecz­nej, lecz z pogardą ich odtrą­ciła lub odrzu­ciła, ponie­waż jej wyra­fi­no­wany gust i wygó­ro­waną ambi­cję mógł zado­wo­lić jedy­nie dżen­tel­men, i to bogaty. Był ktoś taki, kto w ostat­nim cza­sie darzył ją dość otwar­cie uwagą, i do któ­rego serca, nazwi­ska i majątku, jak szep­tano, miała poważne zamiary. Był to Law­rence, młody dzie­dzic, któ­rego rodzina zaj­mo­wała wcze­śniej Wild­fell Hall, lecz jakieś pięt­na­ście lat temu prze­nio­sła się do bar­dziej nowo­cze­snej, prze­stron­nej posia­dło­ści w sąsied­niej para­fii.

Tym­cza­sem poże­gnam Cię, Hal­for­dzie. To pierw­sza rata mojego długu. Jeśli Ci to odpo­wiada, powiedz tylko, a ja przy naj­bliż­szej oka­zji wyślę Ci ciąg dal­szy. Jeśli nato­miast wolisz pozo­stać moim wie­rzy­cie­lem, niźli wypy­chać sakiewkę takimi nie­zdar­nymi frag­men­tami, także daj mi znać, a ja wyba­czę Ci brak gustu i z rado­ścią zacho­wam ten skarb dla sie­bie.

Nie­zmien­nie Twój, GIL­BERT MAR­KHAM

Rozdział II. Rozmowa

Roz­dział II

Roz­mowa

Z rado­ścią stwier­dzi­łem, mój naj­droż­szy przy­ja­cielu, iż znik­nęła chmura Twego nie­za­do­wo­le­nia, że ponow­nie bło­go­sławi mi świa­tło Twego popar­cia i że pra­gniesz ciągu dal­szego mej histo­rii. Dla­tego też otrzy­masz ją bez zbęd­nej zwłoki.

Wydaje mi się, że skoń­czy­łem opo­wieść na ostat­niej nie­dzieli paź­dzier­nika roku 1827. W kolejny wto­rek z psem i strzelbą posze­dłem polo­wać na zwie­rzynę, na jaką mogłem liczyć w Lin­den-Car. Ponie­waż jed­nak nic nie zna­la­złem, zwró­ci­łem broń prze­ciwko jastrzę­biom i czar­now­ro­nom, które, jak sądzi­łem, pozba­wiły mnie lep­szej zdo­by­czy. W tym celu, opu­ściw­szy bar­dziej uczęsz­czane rejony, poro­śnięte drze­wami doliny, łany zboża i łąki, zaczą­łem się wspi­nać na strome wznie­sie­nie Wild­fell, naj­dzik­sze i naj­wyż­sze wzgó­rze w oko­licy, gdzie rośnie nie­wiele żywo­pło­tów i drzew, na doda­tek kar­ło­wa­tych, przy czym te pierw­sze prze­cho­dzą w surowe, kamienne płoty, czę­ściowo poro­śnięte blusz­czem i mchem, zaś dru­gie zostają zastą­pione modrze­wiami i sosnami lub poje­dyn­czymi drze­wami tar­niny. Pola, nie­równe i kamie­ni­ste, cał­ko­wi­cie nie­na­da­jące się do pługa, w znacz­nej mie­rze słu­żyły za pastwi­ska dla owiec i bydła. Leżała tu cienka war­stwa ubo­giej gleby, tu i ówdzie spo­śród tra­wia­stych pagór­ków wysta­wały frag­menty sza­rej skały, pod murami rosły krzaczki czer­nic i wrzo­sów – pozo­sta­ło­ści bar­dziej nie­okieł­zna­nej dzi­ko­ści, a w wielu zagro­dach ambro­zje i sity uzur­po­wały sobie pierw­szeństwo nad nie­licz­nymi tra­wami. Nie nale­żało to jed­nak do mnie.

Pod szczy­tem tego wzgó­rza, w odle­gło­ści około dwóch mil od Lin­den-Car, znaj­do­wał się Wild­fell Hall, wie­kowa posia­dłość z epoki elż­bie­tań­skiej, zbu­do­wana z ciem­no­sza­rego kamie­nia, z zewnątrz spra­wia­jąca sza­cowne i malow­ni­cze wra­że­nie, lecz bez wąt­pie­nia zimna i ponura dla miesz­kań­ców przez te sze­ro­kie, kamienne słupki okienne i nie­wiel­kie szybki ze szpro­sami, wygry­zioną przez czas wen­ty­la­cją oraz loka­li­za­cją w tym nie­osło­nię­tym miej­scu na odlu­dziu, za całą osłonę przed wia­trem i trud­nymi warun­kami atmos­fe­rycz­nymi mając kępę sosen, już nad­szarp­nię­tych burzami, rów­nie suro­wych i ponu­rych jak sam dwór. Za nim roz­cią­gało się kilka opu­sto­sza­łych pól, a póź­niej brą­zowy, poro­śnięty wrzo­sami szczyt wzgó­rza. Nato­miast przed dwo­rem (oto­czo­nym kamien­nym murem z żela­zną bramą, któ­rej słupki zdo­biły ogromne kule z sza­rego gra­nitu, podobne do deko­ra­cji na dachu i ścia­nach szczy­to­wych), leżał ogród, nie­gdyś obsa­dzony naj­wy­trzy­mal­szymi rośli­nami i kwia­tami, które radziły sobie na tej gle­bie i w tym kli­ma­cie, a także drze­wami i krze­wami, któ­rym naj­mniej szko­dziły tor­tury nożyc ogrod­nika i któ­rym naj­ła­twiej było nadać pożą­dany kształt. Teraz jed­nak, po wielu latach zanie­dbań i braku pie­lę­gna­cji, zarósł chwa­stami i trawą, padł ofiarą mrozu i wia­tru, desz­czu i suszy, co nadało mu doprawdy oso­bliwy widok. Cią­gnące się wzdłuż głów­nej ścieżki ściany ligu­stru były w dwóch trze­cich uschnięte, zaś pozo­stała część wyro­sła poza wszel­kie roz­sądne gra­nice. Stary buksz­pa­nowy łabędź, sie­dzący obok skro­baka do butów, utra­cił szyję i połowę ciała: ufor­mo­wane w kształt zam­ko­wych wież waw­rzyny w środku ogrodu, ogromny wojow­nik z jed­nej i lew strze­gący dru­giej strony bramy przy­brały tak fan­ta­styczne kształty, że nie przy­po­mi­nały zupeł­nie nic, co można zna­leźć na ziemi lub w nie­bie, ani nawet w pod­ziem­nych wodach. Za sprawą mojej mło­dzień­czej wyobraźni wszyst­kie upo­dab­niały się do gobli­nów, co dosko­nale zgry­wało się z upior­nymi tłu­mami i mrocz­nymi histo­riami, jakie opo­wia­dała nam stara nia­nia o nawie­dzo­nym domo­stwie i jego zmar­łych miesz­kań­cach.

Gdy posia­dłość poja­wiła się w zasięgu wzroku, zdo­ła­łem upo­lo­wać jastrzę­bia i dwie wrony, póź­niej zaś, porzu­ciw­szy dal­sze łowy, ruszy­łem spa­ce­rem, by spoj­rzeć na stary dwór i spraw­dzić, jakich to zmian doko­nała jego nowa miesz­kanka. Nie chcia­łem pod­cho­dzić od frontu i gapić się przez bramę, zatrzy­ma­łem się jed­nak przy ogro­do­wym murze i zaj­rza­łem. Zmiany dostrze­głem jedy­nie w jed­nym skrzy­dle, gdzie wyraź­nie napra­wiono powy­bi­jane okna i walący się dach, a z komina wydo­by­wała się cie­niutka, skrę­cona smużka dymu.

Kie­dym tak stał oparty na strzel­bie, wpa­trzony w leni­wym zamy­śle­niu w ciemne szczyty budowli, snu­jąc nie­sforne fan­ta­zje, w któ­rych dawne sko­ja­rze­nia i uro­cza młoda pustel­nica, znaj­du­jąca się teraz za tymi murami, odgry­wały nie­mal równą rolę, usły­sza­łem cichy sze­lest i sza­mo­ta­ninę w ogro­dzie. Zer­k­nąw­szy w kie­runku, z któ­rego docho­dził głos, dostrze­głem nad murem nie­wielką dłoń, która zaraz ucze­piła się naj­wyż­szego kamie­nia. Po niej poja­wiła się druga, rów­nie nie­wielka, by lepiej się przy­trzy­mać, za nią zaś drobne, białe czółko, zwień­czone jasno­brą­zo­wymi wło­sami, a potem dwoje ciem­no­nie­bie­skich oczu i górna część maleń­kiego noska w kolo­rze kości sło­nio­wej.

Mnie te oczka nie dostrze­gły, lecz roz­bły­sły rado­ścią na widok San­cha, mojego pięk­nego czarno-bia­łego setera, który z pyskiem przy ziemi krą­żył po polu. Tamta mała istota, unió­sł­szy twa­rzyczkę, gło­śno zawo­łała na psa. Dobro­duszne stwo­rze­nie zatrzy­mało się, spoj­rzało w górę i poma­chało ogo­nem, lecz na tym koniec. Dziecko (chłop­czyk, naj­wy­raź­niej około pię­cio­letni) wspięło się z wysił­kiem na szczyt muru, raz po raz woła­jąc. Dostrze­gł­szy jed­nak bez­owoc­ność swych wysił­ków, naj­wy­raź­niej zde­cy­do­wało, niby Maho­met, że trzeba iść do góry, ponie­waż owa nie chce przyjść do niego, i usi­ło­wało zejść. Jed­nakże rosnąca tuż obok stara, pokrzy­wiona cze­re­śnia zła­pała go jed­nym ze swych powy­gi­na­nych, chu­dych ramion, wyra­sta­ją­cych ponad mur, za koszu­linę. Kiedy chło­piec usi­ło­wał się wyswo­bo­dzić, pośli­zgnęła mu się noga i spadł – choć nie na zie­mię, ponie­waż drzewo utrzy­mało go w górze. Przez chwilę sza­mo­tał się bez słowa, zaraz jed­nak dobiegł mych uszu prze­szy­wa­jący wrzask. Wów­czas w jed­nej chwili rzu­ci­łem strzelbę w trawę i zła­pa­łem malu­cha w ramiona.

Prze­tar­łem mu oczka jego wła­sną koszulą, zapew­ni­łem, że nic mu się nie stało, po czym zawo­ła­łem San­cha, by go uspo­koił. Wła­śnie kładł rączkę psu na karku i zaczy­nał się uśmie­chać przez łzy, gdy usły­sza­łem za sobą trzask żela­znej bramy i sze­lest kobie­cych stro­jów. Rzu­ciła się na mnie pani Gra­ham z odsło­niętą szyją i roz­wia­nymi wia­trem czar­nymi lokami.

– Pro­szę mi oddać dziecko! – zażą­dała gło­sem nie­wiele gło­śniej­szym od szeptu, w któ­rym sły­chać było jed­nak zadzi­wia­jącą gwał­tow­ność, a póź­niej wyrwała mi chłopca z ramion, zupeł­nie jakby mój dotyk nasą­czony był jakąś strasz­liwą tru­ci­zną, po czym sta­nęła, jedną dło­nią mocno ści­ska­jąc jego rączkę, drugą trzy­ma­jąc mu na ramie­niu, z wbi­tym we mnie spoj­rze­niem swych ogrom­nych, błysz­czą­cych ciem­nych oczu – blada, bez tchu i drżąca ze wzbu­rze­nia.

– Nie robi­łem krzywdy pani dziecku – oznaj­mi­łem, nie wie­dząc, czy się dzi­wić, czy też iry­to­wać – spa­dał z tam­tego muru, na szczę­ście zdą­ży­łem go zła­pać, kiedy głową w dół zwi­sał z drzewa, zapo­bie­ga­jąc tym samym trud­nej do prze­wi­dze­nia kata­stro­fie.

– Prze­pra­szam pana – wyją­kała z bla­dym rumień­cem na policz­kach, nagle uspo­ko­jona, jakby jej pochmurną duszę roz­świe­tliło świa­tełko roz­sądku – nie zna­łam pana, uzna­łam więc…

Pochy­liła się, by poca­ło­wać dziecko, i z czu­ło­ścią objęła jego szyję ramie­niem.

– Zapewne sądziła pani, że zamie­rzam porwać pani syna, prawda?

Pogła­skała go po gło­wie z na wpół zawsty­dzo­nym uśmie­chem, a póź­niej wyja­śniła:

– Nie wie­dzia­łam, że usi­łuje wspiąć się na mur. Mam przy­jem­ność roz­ma­wiać z panem Mar­kha­mem, czyż nie? – dodała pospiesz­nie.

Skło­ni­łem co prawda głowę, lecz ośmie­li­łem się spy­tać, jak mnie poznała.

– Kilka dni temu była u mnie pań­ska sio­stra i matka.

– Czy zatem podo­bień­stwo jest tak duże? – zapy­ta­łem nie bez zdzi­wie­nia, a ta myśl nie pochle­biała mi tak bar­dzo, jak powinna.

– Jest jakieś podo­bień­stwo oczu i cery, tak sądzę – odparła, nieco nie­pew­nie przy­glą­da­jąc się mojej twa­rzy. – A poza tym chyba widzia­łam pana w nie­dzielę w kościele.

Uśmiech­ną­łem się. W tym uśmie­chu lub w obu­dzo­nych przez niego wspo­mnie­niach było coś szcze­gól­nie dla niej przy­krego, ponie­waż nie­spo­dzie­wa­nie znów przy­brała ten dumny, ozię­bły wyraz twa­rzy, który wzbu­dził mą nie­wy­po­wie­dzianą nie­chęć pod­czas nabo­żeń­stwa – minę odpy­cha­ją­cej pogardy, przy­cho­dzącą jej z taką łatwo­ścią i bez naj­mniej­szego skrzy­wie­nia, że wyda­wała się cał­kiem natu­ralna dla jej twa­rzy, a zara­zem tym bar­dziej pro­wo­ku­jąca, ponie­waż nie umia­łem sobie wyobra­zić jej w emo­cjach.

– Do widze­nia, panie Mar­kham – powie­działa, a póź­niej, nie obda­rzyw­szy mnie już ani jed­nym spoj­rze­niem ni sło­wem, wraz z dziec­kiem wyco­fała się do ogrodu, ja zaś wró­ci­łem do domu zde­ner­wo­wany i nie­za­do­wo­lony – nie mia­łem poję­cia czemu, a zatem Ci tego nie powiem.

Tam odło­ży­łem jedy­nie broń i róg z pro­chem strzel­ni­czym oraz prze­ka­za­łem kilka koniecz­nych wska­zó­wek jed­nemu z parob­ków, póź­niej zaś uda­łem się na ple­ba­nię, by w towa­rzy­stwie Elizy Mil­l­ward, w roz­mo­wie z nią zna­leźć pocie­chę dla ducha i uspo­koić wzbu­rze­nie.

Kiedy dotar­łem na miej­sce, jak zwy­kle zaj­mo­wała się jakimś deli­kat­nym haftem (moda na haft wełną jesz­cze tu nie dotarła), zaś jej sio­stra sie­działa z kotem na kola­nach w kącie przy komi­nie, napra­wia­jąc stertę poń­czoch.

– Mary, Mary! Odłóż to szybko! – rzu­ciła gorącz­kowo Eliza, tuż zanim zja­wi­łem się w pokoju.

– Nie ma mowy – padła fleg­ma­tyczna odpo­wiedź. Dal­szej dys­ku­sji zapo­bie­gło moje wej­ście.

– Ależ ma pan pecha, panie Mar­kham! – zauwa­żyła młod­sza z sióstr, obda­rza­jąc mnie jed­nym z tych łobu­zer­skich, ukrad­ko­wych spoj­rzeń. – Tata wła­śnie wyszedł na obchód para­fii i zapewne wróci nie wcze­śniej niż za godzinę!

– Nie szko­dzi. Dam radę spę­dzić kilka minut w towa­rzy­stwie jego córek, jeśli tylko mi na to pozwolą – odpar­łem i nie cze­ka­jąc na zapro­sze­nie przy­su­ną­łem sobie krze­sło do ognia, a póź­niej się na nim usa­do­wi­łem.

– Jeśli obieca pan być grzeczny i zabawny, nie będziemy miały nic prze­ciwko temu.

– Bła­gam raczej o bez­wa­run­kowe pozwo­le­nie, ponie­waż nie przy­je­cha­łem tutaj bawić, lecz w poszu­ki­wa­niu roz­rywki – odpo­wie­dzia­łem.

Uzna­łem jed­nak, że roz­sąd­nie byłoby się zdo­być na jakiś nie­wielki wysi­łek, by się dobrze czuły w moim towa­rzy­stwie. Moje skromne sta­ra­nia oka­zały się naj­wy­raź­niej dość udane, ponie­waż ni­gdy wcze­śniej nie widzia­łem panny Elizy w lep­szym humo­rze. Wyda­wało się, że towa­rzy­stwo spra­wia nam obojgu radość. Udało nam się pro­wa­dzić rado­sną i oży­wioną, choć nie­szcze­gól­nie głę­boką roz­mowę. Było to nie­mal tête-à-tête, ponie­waż druga panna Mil­l­ward odzy­wała się jedy­nie, by sko­ry­go­wać jakieś bez­ładne stwier­dze­nie lub wyol­brzy­mione wyra­że­nie swo­jej sio­stry. Raz popro­siła ją o pod­nie­sie­nie spod stołu kłębka bawełny. Zro­bi­łem to ja, zgod­nie z zasa­dami grzecz­no­ści.

– Dzię­kuję panu – odparła, kiedy poda­łem jej zgubę. – Pod­nio­sła­bym go sama, po pro­stu nie chcia­łam prze­szka­dzać kotu.

– Mary, moja droga, dla pana Mar­khama to żadne uspra­wie­dli­wie­nie – oznaj­miła Eliza. – Śmiem twier­dzić, że kotów nie cierpi rów­nie mocno jak sta­rych panien, podob­nie jak wszy­scy inni dżen­tel­meni. Nie­praw­daż, pro­szę pana?

– Jak sądzę, nie­chęć do tych stwo­rzeń jest cał­kiem natu­ralna dla naszej nie­go­dzi­wej płci – odpo­wie­dzia­łem – ponie­waż wy, damy, obda­rza­cie je tyloma piesz­czo­tami.

– Niech im Bóg bło­go­sławi, tym maleń­stwom – wykrzyk­nęła wie­dziona nagłym entu­zja­zmem, odwra­ca­jąc się i zasy­pu­jąc zwie­rzątko sio­stry gra­dem poca­łun­ków.

– Prze­stań, Elizo! – popro­siła jej sio­stra nieco opry­skli­wie, odpy­cha­jąc ją nie­cier­pli­wie.

Musia­łem się jed­nak zbie­rać, gdyż pomimo całego pośpie­chu i tak byłem już spóź­niony na pod­wie­czo­rek, a matka moja ceniła porzą­dek i punk­tu­al­ność.

Moja uro­cza przy­ja­ciółka naj­wy­raź­niej nie miała ochoty się ze mną żegnać. Na poże­gna­nie czule uści­sną­łem jej drobną dłoń, ona zaś w odpo­wie­dzi obda­rzyła mnie jed­nym ze swych naj­ła­god­niej­szych uśmie­chów i naj­bar­dziej uro­czych spoj­rzeń. Do domu wró­ci­łem nad­zwy­czaj szczę­śliwy, z ser­cem peł­nym samo­za­do­wo­le­nia z sie­bie i prze­peł­nio­nym miło­ścią do Elizy.

Rozdział III. Dyskusja

Roz­dział III

Dys­ku­sja

Dwa dni póź­niej pani Gra­ham odwie­dziła Lin­den-Car wbrew ocze­ki­wa­niom Rose, prze­ko­na­nej, iż tajem­ni­cza miesz­kanka Wild­fell Hall zupeł­nie zlek­ce­waży powszechne zwy­czaje cywi­li­zo­wa­nego życia, w czym utwier­dzali ją Wil­so­no­wie, według któ­rych nie zło­żyła ona rewi­zyty ani im samym, ani Mil­l­war­dom. Teraz jed­nak wyja­śniono przy­czynę tego uchy­bie­nia, choć nie do końca zado­wo­liła ona Rose. Pani Gra­ham przy­pro­wa­dziła ze sobą dziecko, a kiedy moja matka wyra­ziła zdzi­wie­nie zdol­no­ścią malu­cha do poko­na­nia pie­szo tak dłu­giej drogi, odparła:

– To dla niego daleko, ale musia­łam go zabrać ze sobą albo cał­kiem zre­zy­gno­wać z wizyty, ponie­waż ni­gdy nie zosta­wiam go samego. Pani Mar­kham, pro­szę przy naj­bliż­szej oka­zji prze­ka­zać moje prze­pro­siny Mil­l­war­dom i pani Wil­son, ponie­waż raczej nie mogę pozwo­lić sobie na przy­jem­ność rewi­zyty, dopóki mój Arthur nie będzie mógł mi towa­rzy­szyć.

– Ma pani prze­cież słu­żącą – wtrą­ciła Rose. – Czy zatem nie mógłby zostać z nią?

– Ona ma wła­sne zaję­cia. A poza tym jest za stara, by bie­gać za dziec­kiem, nazbyt żywym, by go oddać pod opiekę sta­ruszce.

– Zosta­wiła go pani jed­nak, by przyjść do kościoła.

– Tak, jeden raz, ale nie zro­bi­ła­bym tego w żad­nym innym celu. Na przy­szłość chyba muszę tak wszystko uło­żyć, by zabrać go ze sobą lub zre­zy­gno­wać z wyj­ścia.

– Czy on jest taki psotny? – zapy­tała moja wyraź­nie wstrzą­śnięta matka.

– Nie – odparł nasz gość ze smut­nym uśmie­chem, gła­dząc loczki synka, usa­do­wio­nego na niskim sto­łeczku u jej stóp – ale to mój jedyny skarb, a ja jestem jedyną przy­ja­ciółką, więc nie lubimy się roz­dzie­lać.

– Ależ, moja droga, to prze­cież nado­pie­kuń­czość – stwier­dziła moja bez­po­śred­nia rodzi­cielka. – Powinna pani pró­bo­wać tłu­mić takie nie­mą­dre sen­ty­menty nie tylko po to, by chro­nić syna swego przed zepsu­ciem, ale także by sie­bie nie nara­żać na śmiesz­ność.

– Zepsu­ciem! Pani Mar­kham!

– Tak, to psuje dziecko. Nawet w tym wieku nie powi­nien się cią­gle trzy­mać mat­czy­nego far­tuszka, powi­nien zacząć się tego wsty­dzić.

– Pani Mar­kham, bła­gam, by nie mówiła pani takich rze­czy, a przy­naj­mniej nie przy nim. Ufam, że mój syn ni­gdy nie będzie się wsty­dził kochać wła­snej matki! – powie­działa pani Gra­ham z powagą, która zasko­czyła wszyst­kich zebra­nych.

Moja matka pró­bo­wała ją uspo­koić wyja­śnie­niem, zda­niem gościa jed­nakże dość już padło słów na ten temat, więc gwał­tow­nie pod­jęła inny.

Tak jak sądzi­łem – rze­kłem sobie w duchu – tem­pe­ra­ment tej kobiety nie należy do naj­ła­god­niej­szych, pomimo jej uro­czej, bla­dej twa­rzyczki oraz wyso­kiego czoła, nazna­czo­nego po równi myślą i cier­pie­niem.

Przez cały ten czas sie­dzia­łem przy stole po prze­ciw­nej stro­nie pokoju, pozor­nie zajęty prze­glą­da­niem wyda­nia „Maga­zynu Rol­ni­czego”, który czy­ta­łem w chwili przyj­ścia gościa, a ponie­waż nie zamie­rza­łem się silić na nad­mierne uprzej­mo­ści, jedy­nie ski­ną­łem jej głową, nie prze­ry­wa­jąc zaję­cia.

Wkrótce zorien­to­wa­łem się jed­nak, że ktoś się do mnie zbliża lek­kim, lecz powol­nym i peł­nym waha­nia kro­kiem. Był to mały Arthur, kie­ro­wany prze­możną chę­cią podej­ścia do mojego psa, San­cha, leżą­cego u mych stóp. Unió­sł­szy głowę, dostrze­głem go w odle­gło­ści jakichś dwóch jar­dów ode mnie. Stał nie­ru­chomo, tęsk­nie spo­glą­da­jąc swymi jasnymi, nie­bie­skimi oczami na psa, nie bał się jed­nak zwie­rzę­cia, lecz odczu­wał spo­wo­do­waną nie­śmia­ło­ścią nie­chęć, by się zbli­żyć do jego pana. Drobna zachęta skło­niła go jed­nak do podej­ścia. Dziecko, choć wsty­dliwe, nie było ponure. Po minu­cie chłop­czyk klę­czał już na dywa­nie, obej­mu­jąc szyję San­cha, a chwilę póź­niej sie­dział na moim kola­nie, ze szcze­rym zain­te­re­so­wa­niem oglą­da­jąc różne okazy koni, bydła, trzody chlew­nej i mode­lo­wych gospo­darstw przed­sta­wio­nych w leżą­cej przede mną gaze­cie. Od czasu do czasu zer­ka­łem na jego matkę, by spraw­dzić, jak jej się podoba ta nowa zaży­łość. Jej nie­spo­kojne spoj­rze­nie powie­działo mi jasno, że z nie­zna­nych mi przy­czyn wcale jej się to nie podoba.

– Arthu­rze – powie­działa wresz­cie – chodź tutaj. Prze­szka­dzasz panu w czy­ta­niu.

– Ależ nic podob­nego, pani Gra­ham, pro­szę pozwo­lić mu zostać. Spra­wia mi to taką samą przy­jem­ność jak jemu – popro­si­łem. Mimo to jed­nak i dło­nią, i wzro­kiem, już bez słowa, przy­wo­łała go do sie­bie.

– Mamo – ode­zwało się dziecko – pozwól mi naj­pierw obej­rzeć te obrazki, a póź­niej przyjdę i ci o nich opo­wiem.

– W ponie­dzia­łek, pią­tego listo­pada, zamie­rzamy wydać nie­wiel­kie przy­ję­cie – oznaj­miła moja rodzi­cielka – i liczę, że nie odrzuci pani zapro­sze­nia. Może pani zabrać ze sobą synka, ośmielę się twier­dzić, że zapew­nimy mu roz­rywkę. No i wtedy będzie mogła sama pani prze­pro­sić Mil­l­war­dów i Wil­so­nów, bowiem ich także się spo­dzie­wam.

– Dzię­kuję, nie cha­dzam na przy­ję­cia.

– Och, ale to będzie takie rodzinne, nie­zbyt późno, w naszym wła­snym gro­nie. Plus pan Law­rence, pani gospo­darz, z któ­rym powinna się pani zapo­znać.

– Tro­chę go już pozna­łam. Pro­szę mi jed­nak wyba­czyć, bowiem wie­czory są ciemne i wil­gotne, a Arthur, jak się oba­wiam, jest zbyt deli­katny, by bez­kar­nie nara­żać go na taką pogodę. Z pań­stwa gościn­no­ści będziemy mogli sko­rzy­stać dopiero, gdy dni znów będą dłuż­sze, a wie­czory cie­plej­sze.

W tej chwili Rose, na ski­nie­nie mojej matki, wyjęła z szafki i dębo­wego kre­densu karafkę wina oraz kie­liszki i cia­sto, po czym podała poczę­stu­nek gościom. Oboje zje­dli cia­sto, ale upar­cie odma­wiali wina, pomimo gościn­nych nama­wiań gospo­dyni. Szcze­gól­nie Arthur wzbra­niał się przed rubi­no­wym napo­jem, jakby budził on jego prze­ra­że­nie i obrzy­dze­nie. A kiedy go zachę­cano do przy­ję­cia trunku, nie­mal się roz­pła­kał.

– Nie przej­muj się, Arthu­rze – uspo­ka­jała go mama – pani Mar­kham uważa, że dobrze ci to zrobi przez to zmę­cze­nie po spa­ce­rze, ale nie będzie cię zmu­szać do picia. Moim zda­niem możesz tego nie pić. On nie cierpi samego widoku wina – dodała – zaś zapach nie­mal przy­pra­wia go o mdło­ści. Kie­dyś zmu­sza­łam go do połknię­cia odro­biny wina lub sła­bej wódki z wodą jako lekar­stwa w cza­sie cho­roby, i zaiste zro­bi­łam wszystko, co w swo­jej mocy, by znie­na­wi­dził alko­hol.

Wszy­scy z wyjąt­kiem mło­dej wdowy i jej synka wybu­chli śmie­chem.

– Cóż, pani Gra­ham – ode­zwała się moja matka, ocie­ra­jąc swe błę­kitne oczy z łez rado­ści – zdu­miewa mnie pani! Mia­łam panią za roz­sąd­niej­szą. To biedne dziecko będzie naj­więk­szym mamin­syn­kiem na świe­cie. Pro­szę tylko pomy­śleć, na jakiego męż­czy­znę go pani wychowa, upie­ra­jąc się przy…

– Moim zda­niem to dosko­nały plan – prze­rwała pani Gra­ham z nie­wzru­szoną powagą. – Mam nadzieję, że w ten spo­sób zdo­łam go ura­to­wać przed co naj­mniej jedną hań­biącą wadą. Chcia­ła­bym rów­nie łagod­nie uchro­nić go przed wszyst­kimi innymi.

– Ale takim spo­so­bem – wtrą­ci­łem – ni­gdy nie nauczy go pani moral­no­ści. – Jakaż bowiem jest istota cnoty, pani Gra­ham? Czy są to oko­licz­no­ści, w któ­rych można i chce się oprzeć poku­sie? Czy też brak pokus, któ­rym można się oprzeć? Czy sil­nym czło­wie­kiem jest ten, który poko­nuje wiel­kie prze­szkody i doko­nuje zdu­mie­wa­ją­cych osią­gnięć ze szkodą dla swo­ich mię­śni, ryzy­ku­jąc póź­niej­szym zmę­cze­niem, czy też sie­dzący cały dzień na krze­śle, za cały wysi­łek mając prze­grze­ba­nie ognia i donie­sie­nie jedze­nia do ust? Jeśli pra­gnie pani, by syn prze­szedł z unie­sio­nym czo­łem przez świat, nie może pani pró­bo­wać usu­nąć mu kamieni spod nóg, lecz nauczyć go pew­nie nad nimi prze­cho­dzić. Nie nale­gać, by go pro­wa­dzić za rękę, lecz pozwo­lić, by nauczył się iść sam.

– Panie Mar­kham, będę go pro­wa­dziła za rękę, dopóki nie będzie miał dość sił, by iść samo­dziel­nie. Usunę mu też spod nóg tyle kamieni, ile tylko zdo­łam, a resztę nauczę go omi­jać, czy też prze­cho­dzić pew­nie nad nimi, jak pan to ujął, ponie­waż nawet kiedy w tym wzglę­dzie zro­bię wszystko, co w mojej mocy, i tak mnó­stwo ich zosta­nie, by mógł ćwi­czyć zwin­ność, opa­no­wa­nie i ostroż­ność. Dobrze panu mówić o szla­chet­nym opo­rze i pró­bach cnoty, ale spo­śród pięć­dzie­się­ciu, a nawet pię­ciu­set męż­czyzn, któ­rych nara­żono na pokusę, pro­szę mi poka­zać jed­nego na tyle cno­tli­wego, by jej się oprzeć. Cze­muż mia­ła­bym przy­jąć za pew­nik, że mój syn będzie jed­nym z tysiąca, zamiast przy­go­to­wać się na naj­gor­sze i zało­żyć, że będzie jak swój… jak reszta ludz­ko­ści, o ile tylko nie posta­ram się temu zapo­biec?

– Ma pani o nas wszyst­kich nie­zwy­kle pochlebną opi­nię – zauwa­ży­łem.

– O panu nic nie wiem. Mówię o tych, któ­rych znam. A widząc, jak cała rasa ludzka (z bar­dzo nie­wie­loma wyjąt­kami) potyka się i błą­dzi na ścieżce życia, jak wpada w każdą pułapkę, jak łamie gole­nie o każdą napo­tkaną na dro­dze prze­szkodę, czyż nie powin­nam doło­żyć wszel­kich sta­rań, jakie tylko są w mojej mocy, by zapew­nić mu mniej wybo­istą, bez­piecz­niej­szą drogę?

– To prawda, choć naj­pew­niej byłoby pod­jąć próbę zabez­pie­cze­nia go na wypa­dek pokusy, zamiast mu ją usu­wać z drogi.

– Panie Mar­kham, zro­bię jedno i dru­gie. Bóg wie, że i tak będzie go napa­sto­wać mnó­stwo pokus wewnętrz­nych i zewnętrz­nych, nawet kiedy zro­bię już wszystko, co tylko mogę, by obrzy­dzić mu nałogi, tak prze­cież wstrętne same w sobie, choć sama mia­łam bar­dzo nie­wiele pokus do tego, co świat nazywa nało­giem, a mimo to doświad­czy­łam pokus i prób innego typu, któ­rym prze­ciw­sta­wie­nie się wyma­gało nie­jed­no­krot­nie więk­szej ostroż­no­ści i sta­now­czo­ści, niż zdo­ła­łam z sie­bie wykrze­sać. To zaś, moim zda­niem, przy­znają wszy­scy skłonni do reflek­sji i pra­gnący zwal­czać swe natu­ralne skłon­no­ści.

– Tak – wtrą­ciła moja matka, na wpół rozu­mie­jąc jej wypo­wiedź – pro­szę jed­nak nie mie­rzyć chłopca wła­sną miarą. Moja droga, pro­szę pozwo­lić mi zawczasu prze­strzec panią przed błę­dem, ogrom­nym błę­dem moim zda­niem, wzię­cia na sie­bie kształ­ce­nie chłopca. Ponie­waż nie bra­kuje pani inte­li­gen­cji w pew­nych kwe­stiach ani wie­dzy, może się pani wyda­wać, że spro­sta temu zada­niu. Nie jest to jed­nak prawdą, a jeśli będzie się pani przy tym upie­rać, pro­szę mi wie­rzyć, będzie pani tego gorzko żało­wać, kiedy już będzie za późno.

– Mam go zatem posłać do szkoły, aby nauczył się gar­dzić auto­ry­te­tem i miło­ścią matki! – odparł gość z uśmie­chem prze­peł­nio­nym gory­czą.

– Ależ nie! Jeśli jed­nak chce pani, by chło­pak gar­dził matką, pro­szę zosta­wić go w domu i całe życie poświę­cić na chu­cha­nie na niego i zaspo­ka­ja­nie wszyst­kich jego sza­leń­czych pomy­słów oraz kapry­sów.

– Pani Mar­kham, cał­ko­wi­cie się z panią zga­dzam, jed­nak daleka jestem od tak kary­god­nej sła­bo­ści.

– Ale będzie go pani trak­to­wać jak dziew­czynkę, co znisz­czy mu ducha i zrobi z niego panienkę. Tak wła­śnie będzie, pani Gra­ham, nie­za­leż­nie od tego, co się pani wydaje. Popro­szę jed­nak pana Mil­l­warda, by z panią poroz­ma­wiał na ten temat, by przed­sta­wił pani skutki takiego postę­po­wa­nia. Wyłoży je pani jasno jak słońce, a na doda­tek pod­po­wie, co trzeba zro­bić, i wszystko inne. A także, bez wąt­pie­nia, w mgnie­niu oka zdoła panią prze­ko­nać.

– Nie trzeba faty­go­wać pastora – odparła pani Gra­ham, zer­ka­jąc na mnie, zapewne uśmie­cha­łem się na myśl o bez­gra­nicz­nej wie­rze w tego czci­god­nego dżen­tel­mena. – Pan Mer­kham sądzi, iż posiada zdol­ność prze­ko­ny­wa­nia co naj­mniej równą pasto­rowi. Jeżeli nie posłu­cham jego, nikt mnie nie prze­kona, nawet choćby wstał z mar­twych. Z pew­no­ścią potwier­dzi me słowa. Pro­szę pana, skoro pana zda­niem chłopca nie należy chro­nić od złego, lecz wysłać w bój, samot­nie i bez towa­rzy­stwa, choć nie nauczył się jesz­cze uni­kać puła­pek życia, a jedy­nie odważ­nie się w nie rzu­cać lub je poko­ny­wać, szu­kać nie­bez­pie­czeństw zamiast od nich stro­nić i kar­mić swą cnotę pokusą, czy mógłby pan…

– Pro­szę mi wyba­czyć, pani Gra­ham, ale wyciąga pani pochopne wnio­ski. Nie powie­dzia­łem, że chłopca trzeba nauczyć rzu­cać się w pułapki życia ani nawet umyśl­nie szu­kać pokus, byle tylko mógł ćwi­czyć cnotę przez ich poko­na­nie. Mówię jedy­nie, że lepiej swego boha­tera uzbroić i wzmoc­nić, niż roz­broić i osła­bić wroga. A jeśli posa­dzi pani sadzonkę dębu w szklarni i będzie jej doglą­dać dzień i noc, osła­nia­jąc przed naj­mniej­szym podmu­chem wia­tru, nie może się pani spo­dzie­wać, iż powsta­nie z niej odporne drzewo, takie jak to na zbo­czu góry, nara­żone na dzia­ła­nie żywio­łów, nie­osło­nięte przed burzą.

– Przy­znaję panu rację. Ale czy tego samego argu­mentu użyłby pan w odnie­sie­niu do dziew­czynki?

– Z całą pew­no­ścią nie.

– Nie. A zatem chciałby pan dla niej czu­łego, deli­kat­nego wycho­wa­nia niby roślina w szklarni, by w jak naj­więk­szym stop­niu nauczyła się liczyć na wska­zówki i wspar­cie innych oraz ochronę przed samą zna­jo­mo­ścią zła. Czy jed­nak będzie pan tak dobry i powie mi, z czego wynika to roz­róż­nie­nie? Czy pana zda­niem dziew­czynka pozba­wiona jest moral­no­ści?

– Oczy­wi­ście, że nie.

– A jed­nak utrzy­muje pan, iż moral­ność można osią­gnąć jedy­nie dzięki poku­sie. I że w przy­padku kobiety nie można mówić o nie­do­sta­tecz­nym nara­że­niu na nią czy zbyt małej zna­jo­mo­ści występku, czy też czym­kol­wiek z tym zwią­za­nym. Zatem pana zda­niem zasad­ni­czo jest ona tak występna lub tak ogra­ni­czona umy­słowo, że nie jest w sta­nie sta­wić czoła poku­sie, i choć może być czy­sta i nie­winna dopóki żyje w nie­świa­do­mo­ści i pod klu­czem, to jako pozba­wiona praw­dzi­wej cnoty, kiedy dowie się jak grze­szyć, natych­miast będzie grzesz­nicą, a im więk­szą ma wie­dzę, im więk­szą wol­ność, tym moc­niej będzie zde­pra­wo­wana, pod­czas gdy szla­chet­niej­sza płeć prze­ja­wia natu­ralną skłon­ność do dobra dzięki wyż­szemu har­towi ducha, który, im bar­dziej się go ćwi­czy przez próby i nie­bez­pie­czeń­stwa, tym lepiej się roz­wija…

– Broń mnie Boże przed takim prze­ko­na­niem! – prze­rwa­łem jej wresz­cie.

– A zatem zapewne pan sądzi, że obie płcie są słabe i skłonne do grze­chu, a nawet naj­mniej­szy błąd, naj­mniej­szy cień znisz­czy kobietę, wzmac­nia­jąc i upięk­sza­jąc zara­zem cha­rak­ter męż­czy­zny, któ­rego edu­ka­cję sto­sow­nie uzu­pełni pewna prak­tyczna zna­jo­mość rze­czy zaka­za­nych. Takie doświad­cze­nie będzie dla niego (by użyć okle­pa­nego porów­na­nia) niby burza dla dębu, która choć zerwie liście i drob­niej­sze gałązki, wzmac­nia korze­nie oraz utwar­dza i zagęsz­cza włókna drzewa. Pra­gnie pan, aby­śmy my, kobiety, zachę­cały swo­ich synów do pozna­wa­nia wszyst­kiego przez wła­sne doświad­cze­nie, choć naszym cór­kom nie wolno nawet czer­pać z cudzego. Ja nato­miast chcia­ła­bym, by zarówno kobiety, jak i męż­czyźni, mogli na tyle korzy­stać z doświad­cze­nia innych oraz z nauk moral­nych wyż­szych auto­ry­te­tów, by z góry wie­dzieli, że mają odrzu­cać zło, a wybie­rać dobro, i by nie potrze­bo­wali eks­pe­ry­men­tów, by poznać zło wykro­cze­nia. Nie wysła­ła­bym bied­nej dziew­czyny w świat nie­przy­go­to­wa­nej na kon­takt z wro­giem, nie­zna­ją­cej puła­pek, jakie mogą czy­hać na jej dro­dze. Ale także nie pil­no­wa­ła­bym jej ani nie strze­gła, dopóki, pozba­wiona sza­cunku do sie­bie i wiary we wła­sne siły, nie stra­ci­łaby siły lub woli pil­no­wa­nia i strze­że­nia sie­bie. Podob­nie w przy­padku mojego syna – gdy­bym sądziła, że wyro­śnie na kogoś, kto pana zda­niem „doświad­czył życia” i chwały w wyniku doświad­cze­nia, choćby nawet miałby dzięki temu w końcu stać się przy­dat­nym, sza­no­wa­nym człon­kiem spo­łe­czeń­stwa, wola­ła­bym go jutro widzieć mar­twym! I to tysiąc razy bar­dziej! – powtó­rzyła żar­li­wie, przy­ci­ska­jąc przy tym synka do sie­bie i z ogromną czu­ło­ścią cału­jąc go w czoło. Chłop­czyk jakiś czas temu opu­ścił już swego nowego przy­ja­ciela i stał teraz przy kola­nach matki, wpa­tru­jąc się w jej twarz i w cichym podzi­wie słu­cha­jąc jej nie­zro­zu­mia­łego wywodu.

– Naj­wy­raź­niej damy zawsze muszą mieć ostat­nie słowo – stwier­dzi­łem, patrząc, jak wstaje i zbiera się do wyj­ścia.

– Może pan mówić, ile pan chce, po pro­stu nie mogę zostać, by ich wysłu­chać.

– Ależ zupeł­nie nie o to cho­dzi. Zwy­czaj­nie sły­szy pani tylko to, co pani chce sły­szeć, a resztę można rzu­cać niby groch o ścianę.

– Jeśli pra­gnie pan coś jesz­cze dodać w tej kwe­stii – odparł gość, poda­jąc rękę Rose – pro­szę któ­re­goś pięk­nego dnia odwie­dzić mnie wraz z sio­strą, a wów­czas wysłu­cham, z całą cier­pli­wo­ścią, wszyst­kiego, co zechce pan powie­dzieć. Wolę słu­chać kazań pana niż pastora, ponie­waż na koniec roz­mowy z mniej­szym żalem będę mogła panu wyznać, że dokład­nie tak samo jak wpier­wej obstaję przy swoim zda­niu. Tak się bowiem sta­nie, jestem tego pewna, w odnie­sie­niu do obu panów.

– Ależ tak, oczy­wi­ście – odpar­łem rów­nie pro­wo­ku­jąco jak ona – ponie­waż kiedy dama zga­dza się wysłu­chać argu­mentu sprzecz­nego z jej opi­nią, zawsze z góry zakłada, że mu się prze­ciw­stawi, że będzie słu­chać jedy­nie pozor­nie, nie pozwa­la­jąc, by nawet naj­sil­niej­sze argu­menty tra­fiły do jej umy­słu.

– Dobrego dnia, panie Mar­kham – odparła moja śliczna roz­mów­czyni ze współ­czu­ją­cym uśmie­chem, po czym, nie racząc się wię­cej ode­zwać, leciutko skło­niła głowę, i wła­śnie zamie­rzała wyjść, kiedy jej syn, z dzie­cięcą zuchwa­ło­ścią, powstrzy­mał ją sło­wami:

– Mamu­siu, nie poda­łaś ręki panu Mar­kha­mowi!

Ze śmie­chem odwró­ciła się więc i wycią­gnęła dłoń. Zło­śli­wie ści­sną­łem ją zbyt mocno, ziry­to­wany nie­spra­wie­dli­wo­ścią, jakiej dozna­wa­łem z jej strony od samego początku zna­jo­mo­ści. Nie zna­jąc mojego praw­dzi­wego uspo­so­bie­nia ani zasad, była wyraź­nie do mnie uprze­dzona, i wyraź­nie zamie­rzała mi poka­zać, że miała o mnie zda­nie zde­cy­do­wa­nie gor­sze od mojego wła­snego. Z natury byłem prze­wraż­li­wiony, bowiem ina­czej by mnie tak bar­dzo nie dotknęło. Być może roz­pie­ściła mnie nieco matka i sio­stra oraz inne zna­jome damy, choć prze­cież nie byłem znie­wie­ściały, czego jestem cał­ko­wi­cie pewien, nie­za­leż­nie od Two­jego zda­nia na ten temat.

Rozdział IV. Przyjęcie

Roz­dział IV

Przy­ję­cie

Nasze przy­ję­cie, zor­ga­ni­zo­wane 5 listo­pada, dosko­nale się udało, choć pani Gra­ham nie chciała go zaszczy­cić swą obec­no­ścią. Mogłoby się zda­rzyć, że gdyby przy­szła, byłoby mniej ser­decz­nie, swo­bod­nie i rado­śnie niż bez niej.

Matka moja była jak zwy­kle roze­śmiana i roz­mowna, ener­giczna i zado­wo­lona z życia, a jej jedyną wadą była nad­mierna chęć uszczę­śli­wie­nia gości, prze­ja­wia­jąca się zmu­sza­niem nie­któ­rych do spo­ży­cia znie­na­wi­dzo­nych potraw i napit­ków, sie­dze­nia na wprost ośle­pia­ją­cego ognia lub roz­mowy, gdy wole­liby zacho­wać ciszę. Tym nie­mniej wszy­scy dobrze to znie­śli ze względu na dosko­nały nastrój.

Pan Mil­l­ward wygło­sił mnó­stwo waż­nych prawd i mora­li­za­tor­skich dow­ci­pów, pom­pa­tycz­nych aneg­dot i pro­ro­czych prze­mów, któ­rymi pra­gnął pod­bu­do­wać moral­nie wszyst­kich zebra­nych, w szcze­gól­no­ści prze­peł­nioną podzi­wem dla niego panią Mar­kham, uprzej­mego pana Law­rence’a, cichego Richarda Wil­sona oraz rze­czo­wego Roberta, swych naj­wier­niej­szych słu­cha­czy.

Pani Wil­son bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek popi­sy­wała się swą bły­sko­tli­wo­ścią, nie szczę­dząc świe­żych wie­ści i daw­nych skan­dali, prze­pla­ta­nych banal­nymi pyta­niami i uwa­gami oraz wyświech­ta­nymi stwier­dze­niami, któ­rych jedy­nym celem było naj­wy­raź­niej zaję­cie jej nie­zmor­do­wa­nych narzą­dów mowy, by nie miały ni chwili wytchnie­nia. Ponie­waż przy­nio­sła ze sobą robótkę, wyda­wało się, jakby jej język poszedł o zakład z pal­cami, że je prze­ści­gnie w szyb­kich, bez­u­stan­nych ruchach.

Jej córka, Jane, rzecz jasna, pre­zen­to­wała całą gra­cję i ele­gan­cję, dow­cip i ponęt­ność, na jakie tylko umiała się zdo­być, byle tylko przy­ćmić inne damy i zauro­czyć dżen­tel­me­nów, przede wszyst­kim pana Law­rence’a, któ­rego pra­gnęła zdo­być i uczy­nić sobie pod­da­nym. Jej sub­telne zabiegi, by go sobie pod­po­rząd­ko­wać, były zbyt nie­oczy­wi­ste, by przy­kuć mój wzrok, odnio­słem jed­nak wra­że­nie, że ma w sobie pewne deli­katne poczu­cie wyż­szo­ści oraz nie­przy­jemne zadu­fa­nie, które niwe­czyły jej wszyst­kie zalety. Kiedy wyszła, Rose wyja­śniła mi jej różne miny, słowa i postępki w tak spo­strze­gaw­czy i surowy spo­sób, że zaczą­łem się zasta­na­wiać, po równi na pod­sta­wie pomy­sło­wo­ści tam­tej damy i prze­ni­kli­wo­ści mojej sio­stry, czy ona także nie ma na oku dzie­dzica. Nie­ważne jed­nak, Hal­for­dzie. Nie miała.

Richard Wil­son, młod­szy brat Jane, sie­dział w rogu, naj­wy­raź­niej w życz­li­wym nastroju, lecz pogrą­żony w nie­śmia­łym mil­cze­niu, nie chcąc nikomu wcho­dzić w oczy, lecz pra­gnąc słu­chać i obser­wo­wać. Choć nie cał­kiem był w swoim żywiole, na swój wła­sny spo­sób byłby dość zado­wo­lony, gdyby tylko moja matka zechciała dać mu spo­kój. Ona jed­nak, w swej źle poję­tej dobroci, narzu­cała mu się prze­ja­wami aten­cji, wci­ska­jąc mu różne przy­smaki w prze­ko­na­niu, że nie­śmia­łość nie pozwala mu się poczę­sto­wać, zmu­sza­jąc go przy tym do wykrzy­ki­wa­nia na cały pokój mono­sy­la­bicz­nych odpo­wie­dzi na sze­reg pytań i stwier­dzeń, któ­rymi na próżno usi­ło­wała go wcią­gnąć w roz­mowę.

Od Rose się dowie­dzia­łem, że swoim towa­rzy­stwem zaszczy­cił nas jedy­nie na natar­czywe prośby swej sio­stry, Jane, która tak bar­dzo chciała poka­zać panu Law­rence’owi, że przy­naj­mniej jeden z jej braci jest lepiej wycho­wany i wytworny niż Robert. Jego zaś rów­nie pie­czo­ło­wi­cie trzy­ma­łaby w ukry­ciu, ten jed­nak upar­cie twier­dził, że nie rozu­mie, dla­czego nie miałby się cie­szyć, na równi z naj­lep­szymi, chwilą spę­dzoną z Mar­kha­mem i star­szą panią (tak naprawdę moja matka nie była stara), a także powabną panną Rose i pasto­rem. Prze­cież miał do tego prawo. Tym samym oma­wiał banalne kwe­stie z moją matką i Rose, z pasto­rem sprawy para­fii, ze mną gospo­dar­stwo, a z nami oboma poli­tykę.

Rów­nie nie­wiele mówiła Mary Mil­l­ward, któ­rej okrutna uprzej­mość nie drę­czyła tak bar­dzo jak Dicka Wil­sona, ponie­waż odpo­wia­dała i odma­wiała krótko i zde­cy­do­wa­nie, każąc wszyst­kim sądzić, że jest raczej ponura niż nie­śmiała. Nie­za­leż­nie jed­nak od tego, z całą pew­no­ścią ani nie wno­siła zbyt wiele rado­ści do towa­rzy­stwa, ani nie wyda­wała się jej wiele z niego czer­pać. Od Elizy wie­dzia­łem, że przy­szła jedy­nie na usilne prośby ojca, który obsta­wał, iż za bar­dzo poświę­ciła się obo­wiąz­kom domo­wym, zanie­dbu­jąc odpo­czy­nek i nie­winne roz­rywki sto­sowne dla jej wieku i płci. Zasad­ni­czo wyda­wała mi się dość zado­wo­lona z życia. Raz czy dwa jakiś żart lub dow­cip rzu­cony przez lubianą przez nią osobę skło­nił ją do śmie­chu. W pew­nej chwili dostrze­głem, że pra­gnie spoj­rzeć w oczy Richar­dowi Wil­so­nowi, który sie­dział naprze­ciw niej. Ponie­waż uczył się on pod kie­run­kiem jej ojca, tro­chę go znała pomimo powścią­gli­wo­ści obojga. Podej­rze­wam, że połą­czyła ich pewna nić poro­zu­mie­nia.

Moja Eliza była nad­zwy­czaj cza­ru­jąca i kokie­te­ryjna, lecz bez afek­ta­cji. Wyraź­nie raczej pra­gnęła przy­kuć uwagę moją niż wszyst­kich innych zebra­nych. Jej radość z mojej bli­sko­ści, kiedy sie­dzia­łem lub sta­łem tuż obok niej, szep­cząc jej do ucha lub ści­ska­jąc jej dłoń w tańcu, widać było wyraź­nie na jej pro­mien­nej twa­rzy i falu­ją­cej piersi, choć sta­rała się to pokryć śmia­łymi sło­wami i zuchwa­łymi gestami. Lepiej jed­nak zamilknę w tej kwe­stii, bo jeśli się tym teraz pochwalę, póź­niej będę się musiał rumie­nić.

Wra­ca­jąc zatem do uczest­ni­ków naszego przy­ję­cia, muszę wspo­mnieć, iż Rose zacho­wy­wała się zwy­czaj­nie i natu­ral­nie, jak zwy­kle zresztą, i jak zawsze pełna była weso­ło­ści i werwy. Fer­gus nato­miast był imper­ty­nencki i nie­do­rzeczny, a choć to bła­zeń­stwo pobu­dzało innych do śmie­chu, zapewne nie pod­no­siło go w ich oczach.

Na koniec wresz­cie (ponie­waż nie mówię o sobie) pan Law­rence, który wszyst­kich trak­to­wał z kul­turą i nikomu nie szko­dził. Uprzej­mie odno­sił się do pastora i dam, szcze­gól­nie swej gospo­dyni i jej córki oraz panny Wil­son. Cóż to za nie­roz­ważny czło­wiek, któ­remu brak było gustu, by dać pierw­szeń­stwo Eli­zie Mil­l­ward. Byli­śmy w dość zaży­łych sto­sun­kach. Z natury był powścią­gliwy i rzadko opusz­czał swą ustronną rodową posia­dłość, gdzie od śmierci ojca miesz­kał samot­nie ze względu na brak moż­li­wo­ści i chęci do zawie­ra­nia licz­nych zna­jo­mo­ści. Spo­śród wszyst­kich zna­jo­mych to ja (sądząc po skut­kach) byłem mu naj­ulu­bień­szym towa­rzy­szem. Darzy­łem go pewną przy­jaź­nią, choć był zbyt zimny, nie­śmiały i zamknięty w sobie, by zdo­być mą ser­deczną sym­pa­tię. U innych podzi­wiał otwar­tość i szcze­rość cał­ko­wi­cie pozba­wioną szorst­ko­ści, sam jed­nak nie umiał się na to zdo­być. Jego nad­mierna powścią­gli­wość w odnie­sie­niu do wszyst­kich jego spraw była naprawdę nie­zno­śna i ozię­bła, wyba­cza­łem mu to jed­nak w prze­ko­na­niu, iż w mniej­szym stop­niu wynika ona z dumy i braku zaufa­nia do przy­ja­ciół, niż z pew­nej cho­ro­bli­wej deli­kat­no­ści i wyjąt­ko­wej nie­śmia­ło­ści, któ­rej był świa­domy, lecz któ­rej nie miał siły prze­zwy­cię­żyć. Jego serce przy­po­mi­nało wraż­liwą roślinę, która na chwilę otwiera się w pro­mie­niach słońca, ale pod naj­lżej­szym dotknię­ciem palca lub powie­wem wia­tru zwija się i kur­czy. Nasza zaży­łość była raczej upodo­ba­niem do sie­bie niż głę­boką, nie­złomną przy­jaź­nią, jaka połą­czyła mnie z Tobą, Harol­dzie, i którą, pomimo Twej okre­so­wej szorst­ko­ści, mogę porów­nać jedy­nie do sta­rego płasz­cza o nie­na­gan­nej struk­tu­rze, lecz zara­zem wygod­nego i luź­nego, co to dopa­so­wał się do syl­wetki wła­ści­ciela i któ­rego można uży­wać w dowolny spo­sób bez obaw, że się go znisz­czy. Pan Law­rence nato­miast przy­po­mi­nał nową sztukę odzieży, nie­zwy­kle schludną i zadbaną, lecz tak cia­sną w łok­ciach, że czło­wiek się oba­wia, iż nie­skrę­po­wany ruch ramion spo­wo­duje pęk­nię­cie szwów, i tak gładką i deli­katną, iż strach nara­zić ją na choćby kro­plę desz­czu.

Nie­długo po przy­by­ciu gości moja matka wspo­mniała o pani Gra­ham, wyra­ża­jąc żal z powodu jej nie­obec­no­ści, po czym wyja­śniła Mil­l­war­dom i Wil­so­nom, dla­czego tamta nie zło­żyła im rewi­zyty, z nadzieją, iż jej wyba­czą, ponie­waż z pew­no­ścią nie chciała być nie­grzeczna i cie­szy­łaby się na spo­tka­nie.

– Panie Law­rence, to jed­nak bar­dzo oso­bliwa istota – dodała – nie potra­fimy jej roz­gryźć. Śmiem jed­nak twier­dzić, że może pan nam coś o niej powie­dzieć, prze­cież mieszka w pań­skim domu, a na doda­tek twier­dziła, że nieco pana zna.

Wzrok wszyst­kich zwró­cił się na pana Law­rence’a. Moim zda­niem wyglą­dał na nie­po­trzeb­nie zmie­sza­nego tą prośbą.

– Pani Mar­kham – oznaj­mił. – Myli się pani. Ja nie… to zna­czy… widzia­łem ją, to prze­cież jasne, ale jestem ostat­nią osobą, którą warto pro­sić o infor­ma­cje na jej temat.

Zale­d­wie skoń­czył, natych­miast popro­sił Rose, by zechciała zaba­wić towa­rzy­stwo jakąś pio­senką lub melo­dią na for­te­pia­nie.

– Nie – odparła moja sio­stra – pro­szę popro­sić pannę Wil­son, ponie­waż przy­ćmiewa nas wszyst­kich nie tylko śpie­wem, lecz także grą.

Panna Wil­son wahała się przez chwilę.

– Bar­dzo chęt­nie zaśpiewa – oznaj­mił Fer­gus – jeśli tylko obieca pan sta­nąć obok niej i prze­wra­cać jej nuty.

– Panno Wil­son, zro­bię to z naj­więk­szą przy­jem­no­ścią, jeśli tylko mi pani pozwoli.

Z uśmie­chem wycią­gnęła swą długą szyję, po czym pozwo­liła mu się pod­pro­wa­dzić do instru­mentu, na któ­rym grała, śpie­wa­jąc w swym naj­lep­szym stylu kolejne utwory, on zaś cier­pli­wie stał obok, oparł­szy jedną rękę na opar­ciu jej krze­sła, a drugą prze­wra­ca­jąc karty par­ty­tury. Być może jej występ bar­dzo go urzekł, rów­nie jak ją samą. Na swój spo­sób było to bar­dzo piękne, choć nie mogę powie­dzieć, by mnie do głębi poru­szyło. Był to pokaz umie­jęt­no­ści i spraw­no­ści, lecz nie­mal pozba­wiony uczuć.

Nie wyczer­pa­li­śmy jesz­cze tematu pani Gra­ham.

– Pani Mar­kham, nie będę pił wina – stwier­dził pan Mil­l­ward, gdy przy­nie­siono ten napój – wolę tro­chę domo­wego ale. Zawsze wola­łem pani domowe wyroby od jakich­kol­wiek innych.

Moja matka, połech­tana tym kom­ple­men­tem, zadzwo­niła na służbę, a po chwili poja­wił się por­ce­la­nowy dzba­nek naszego naj­lep­szego piwa, który sta­nął przed tym zacnym dżen­tel­me­nem, zdol­nym doce­nić jego dosko­na­łość.

– To jest dopiero coś! – wykrzyk­nął gość, nale­wa­jąc sobie do szklanki tru­nek dłu­gim stru­mie­niem, tak umie­jęt­nie skie­ro­wa­nym z dzbanka do naczy­nia, by powstało dużo piany, nie roniąc przy tym ani kro­pli. Obej­rzaw­szy ją w świe­tle świecy, upił duży łyk, po czym cmok­nął, wziął głę­boki oddech i napeł­nił szklankę ponow­nie, na co moja matka patrzyła z ogrom­nym zado­wo­le­niem.

– Pani Mar­kham, nic nie może się z tym rów­nać! – powie­dział. – Nie­ustan­nie powta­rzam, że pani domowe ale nie ma sobie rów­nych.

– Jakże mi miło, że panu sma­kuje. Zawsze sama doglą­dam warze­nia, tak samo jak wyrobu sera i masła. Jeśli już przy tym jeste­śmy, lubię, jak coś jest dobrze zro­bione.

– Cał­kiem słusz­nie, pro­szę pani.

– Panie Mil­l­ward, ale pana zda­niem nie jest błę­dem napić się cza­sem odro­biny wina albo nawet i moc­niej­szego alko­holu – oznaj­miła moja matka, wrę­cza­jąc paru­jącą szklankę dżinu z wodą pani Wil­son, która oznaj­miła, że od wina ciężko jej na żołądku, a któ­rej syn, Robert, w tej samej chwili wła­śnie nale­wał sobie solidny kie­li­szek tego trunku.

– Ależ skąd! – odparł pastor tonem wyroczni, kiwa­jąc poważ­nie głową. – To praw­dziwe bło­go­sła­wień­stwo i łaska, jeśli tylko umie się z nich korzy­stać.

– Pani Gra­ham tak jed­nak nie sądzi. Pro­szę posłu­chać, co nam kie­dyś powie­działa. Uprze­dzi­łam ją, że panu powiem.

Po tych sło­wach moja matka ura­czyła zebra­nych szcze­gó­łową rela­cją z błęd­nych prze­ko­nań tej damy i jej oso­bli­wego postę­po­wa­nia w tej spra­wie, zakoń­czoną:

– Czy pastor nie uważa tego za nie­sto­sowne?

– Nie­sto­sowne! – powtó­rzył pastor z więk­szą niż zwy­kle powagą. – Kary­godne wręcz. Kary­godne! Nie tylko robi to z chłopca głupca, ale także ozna­cza pogardę dla darów Opatrz­no­ści i uczy go po nich dep­tać.

Póź­niej bar­dziej szcze­gó­łowo zagłę­bił się w tę kwe­stię, wyja­śnia­jąc całą głu­potę i bez­boż­ność takiego podej­ścia. Matka moja słu­chała go z czcią. Nawet pani Wil­son na chwilę pozwo­liła łaska­wie odpo­cząć swemu języ­kowi i słu­chała w mil­cze­niu, w zado­wo­le­niu popi­ja­jąc dżin z wodą. Pan Law­rence sie­dział, oparł­szy łokieć na stole, i nie­uważ­nie bawił się na wpół opróż­nio­nym kie­lisz­kiem wina, ukrad­kiem uśmie­cha­jąc się do sie­bie.

– Czy nie sądzi pan jed­nak, panie Mil­l­ward – pod­su­nął, kiedy pastor wresz­cie prze­rwał ten wywód – że kiedy dziecko posiada natu­ralną skłon­ność do nie­umiar­ko­wa­nia, na przy­kład z winy swych rodzi­ców lub przod­ków, zasadne są pewne środki ostroż­no­ści? (Wspo­mnę o panu­ją­cym powszech­nym prze­ko­na­niu, że pijań­stwo skró­ciło życie ojca pana Law­rence’a).

– Pewne środki ostroż­no­ści zapewne tak. Jed­nak, pro­szę pana, wstrze­mięź­li­wość to jedno, a abs­ty­nen­cja to coś cał­kiem innego.

– Sły­sza­łem jed­nak, że u nie­któ­rych osób wstrze­mięź­li­wość, czyli umiar­ko­wa­nie, to rzecz nie­mal nie­moż­liwa. A jeśli abs­ty­nen­cja jest złem (w co nie­któ­rzy wąt­pią), nikt nie zaprze­czy, iż nad­miar jest więk­szym. Choć nie­któ­rzy rodzice cał­kiem zaka­zali dzie­ciom pró­bo­wać odu­rza­ją­cych trun­ków, auto­ry­tet rodzica nie może trwać wiecz­nie. Dzieci mają natu­ralną skłon­ność do pró­bo­wa­nia zaka­za­nych rze­czy. Zaś dziecko, w takim przy­padku, praw­do­po­dob­nie będzie tak cie­kawe smaku i wpływu tego, co budzi takie pochwały i radość innych, a czego jemu samego tak surowo zaka­zy­wano, że zwy­kle zaspo­koi tę cie­ka­wość przy pierw­szej nada­rza­ją­cej się spo­sob­no­ści. Raz zła­many zakaz może pocią­gnąć za sobą poważne skutki. Choć nie uwa­żam się za sędziego w takich kwe­stiach, sądzę, że plan pani Gra­ham, jaki pani opi­suje, pani Mar­kham, pozor­nie nie­zwy­kły, nie jest pozba­wiony zalet, bowiem dziecko od razu pozba­wione jest pokusy. Nie posiada skry­wa­nej cie­ka­wo­ści ni tęsk­nego pra­gnie­nia, gdyż jest dobrze zazna­jo­mione z budzą­cymi pokusę trun­kami i czuje do nich prze­możny wstręt, nie odczu­wa­jąc ich nie­mi­łych skut­ków.

– Czy to jest słuszne, pro­szę pana? Czyż nie udo­wod­ni­łem panu, jak bar­dzo jest to złe, jak bar­dzo sprzeczne z Pismem i rozu­mem, by uczyć dziecko pogardy i obrzy­dze­nia do bło­go­sła­wieństw Opatrz­no­ści, zamiast dobrego ich wyko­rzy­sta­nia?

– Być może uważa pan lau­da­num za bło­go­sła­wień­stwo Opatrz­no­ści – odparł pan Law­rence z uśmie­chem – lecz jed­nak przy­zna pan, że więk­szość ludzi nie powinna go ni­gdy pró­bo­wać, nawet z umia­rem. Jed­nakże – dodał – nie chciał­bym, by pan zbyt dosłow­nie odczy­tał moje porów­na­nie, więc na potwier­dze­nie dokoń­czę kie­li­szek.

– Liczę, że przyj­mie pan rów­nież kolejny, pro­szę pana – wtrą­ciła moja matka, pod­su­wa­jąc mu butelkę.

On jed­nak grzecz­nie odmó­wił, po czym odsu­nąw­szy się nieco od stołu, pochy­lił się w moją stronę – sie­dzia­łem nieco z tyłu, na sofie, obok Elizy Mil­l­ward – i swo­bod­nie zapy­tał mnie, czy znam panią Gra­ham.

– Spo­tka­łem ją raz czy dwa – odpar­łem.

– I co pan o niej sądzi?