Listy z podróży - Karel Ćapek - ebook

Listy z podróży ebook

Capek Karel

4,0
39,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Gwarne Włochy, majestatyczna Anglia, dumna Hiszpania, mieszczańska Holandia i spokojna Skandynawia - pięć podróży, podczas których Karel Čapek odkrywa fascynujące bogactwo europejskiej kultury. Dociera zarówno do najpopularniejszych miejscowości turystycznych, jak i do miejsc, o których bedekery z reguły nie wspominają. Podróżuje bez planu, nie pomijając przedmieść i wiosek. Świat urzeka Čapka tak bardzo, że aby go właściwie opisać, słowa wspomaga rysunkami. We Włoszech zachwyca się kotami na trawniku w Rzymie i malarstwem Giotta. Wielka Brytania ujmuje go starymi drzewami i angielską mentalnością. W Hiszpanii opisuje dostojne kobiety w mantylach, przerażającą corridę oraz czyszczenie butów, które przybrało postać tańca lub obrzędu. Holandię postrzega jako przyjemny, malowniczy kraj, który z mieszczańskiego spokoju wyrwał Rembrandt. Skandynawia zadziwia go ufnością ludzi i rozległymi pustkowiami. Opowieści Čapka pełne są ciepła i humoru. Doskonały przekład Piotra Godlewskiego dodaje im uroku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 508

Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



KAREL ČAPEK

LISTY Z PODRÓŻY

Przełożył PIOTR GODLEWSKI

Posłowie LESZEK ENGELKING

Wydawnictwo

WAB

Przekład:Piotr Godlewski

Przekład wierszy Olgi Scheinpflugovej: Leszek Engelking

Redaktor serii: Adam Pluszka Redakcja: Elżbieta Novak

Korekta: Małgorzata Kuśnierz, Katarzyna Pawłowska

Projekt okładki i stron tytułowych:

Przemysław Dębowski, www.octavo.pl

Projekt makiety: Anna Ciepiela

Skład i łamanie, realizacja wnętrza:manufaktura

Wydawnictwo W.A.B.

02-386 Warszawa, ul. Usypiskowa 5

tel./fax (22) 646 01 74, 646 01 75, 646 05 10, 646 05 11

[email protected]

www.wab.com.pl

ISBN978-83-7747-272-9

Tłumaczenie otrzymało dotację Ministerstwa Kultury Republiki Czeskiej

Tytuł oryginału:Cestopisy

Wiersze © Olga Scheinpflugova c/oDILIA

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo W.A.B., 2011

Copyright © for the Polish translation by Wydawnictwo W.A.B., 2011

Posłowie: Copyright © Leszek Engelking

Wydanie I Warszawa 2011

Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.virtualo.eu

KAREL ČAPEK (1890–1938)

Jeden z najbardziej znanych czeskich pisarzy XX wieku. Prozaik, dramaturg i dziennikarz, doktor filozofii. Zasłynął jako humorysta (Bajki i przypowiastki, 1946), ale pisał też powieści realistyczne (Zwyczajne życie, 1934) i antyutopie (Fabryka absolutu, 1922; Krakatit, 1924; Inwazja jaszczurów, 1936). Zyskał również rozgłos jako fotograf amator – jego album Daszeńka, czyli żywot szczeniaka (1933) był najczęściej wydawaną książką w przedwojennej Czechosłowacji. Wraz z bratem Josefem wprowadził do języka słowo „robot”, użyte po raz pierwszy w sztuce RUR (1921).

LISTY Z WŁOCH FELIETONY (1923)

NA WSTĘPIE

Nim wyjechałem, przysłali mi dobrzy przyjaciele grube tomiska o historii Włoch, o starożytnym Rzymie, o sztuce w ogóle i innych rzeczach, nalegając usilnie, bym to wszystko przeczytał. Na nieszczęście nie uczyniłem tego – i następstwem tego zaniedbania jest ta książka.

Człowiek zazwyczaj robi co innego, niż chce. Wcale nie chciałem podróżować, a tymczasem jeździłem jak szalony, wszelkimi możliwymi środkami lokomocji, najczęściej zaś chodziłem pieszo, a gdy już stałem nad Morzem Afrykańskim, miałem ochotę pojechać również do Afryki; nie chciałem niczego napisać, a tymczasem napisałem całą tę książkę, i jeszcze piszę przedmowę do niej, w której chciałbym jak najprędzej zanotować wszystko, o czym wtedy niestety zapomniałem, na przykład o florenckiej architekturze, o różnych gatunkach wina, jak też o rozlicznych sposobach dokonywania oceny winorośli, zwłaszcza zaś o winie z Orvieto, o Tintoretcie, o przedmieściach, które ze szczególnym zainteresowaniem przemierzałem wszędzie, gdziekolwiek byłem, o świątyniach w Paestum, tylko z daleka wyglądających jak suszarnie, ale gdy się podejdzie bliżej, widać, że są doryckie, o urodziwych rzymiankach, które także mają ciała bardzo silne i krzepkie, o słowikach w Fara Sabinie, o osobliwościach oślego ryku, o drzwiach Bonanna i Barisana w Monreale, o wielkiej mnogości innych rzeczy i zjawisk; teraz jednak za późno na wspominki.

A więc podróżowałem nie tylko bez jakichkolwiek użytecznych wiadomości, ale również bez planu; wytyczałem sobie drogę palcem na mapie, często zwiedziony jedynie piękną nazwą lub tym, że pociąg tam a tam odjeżdżał dopiero o dziesiątej rano, a więc nie musiałem wcześnie wstawać; ponieważ jednak według Hegla w biegu świata realizuje się Rozum Absolutny, te przypadki i zachcianki dziwnym trafem prowadziły mnie w niemal wszystkie

miejsca, które w błogosławionych Włoszech „powinno się zobaczyć”.

Na tym świecie należy jednak widzieć wszystko; wszystko jest warte obejrzenia, każda ulica i każdy człowiek, każda rzecz marna oraz sławna. Nie ma niczego, co nie zasługiwałoby na zainteresowanie i zobaczenie. Z chęcią włóczyłem się po zakamarkach, których bedeker nie oznacza absolutnie żadną *, sygnalizującą coś, co godne jest uwagi, i nie żałowałem żadnego kroku, wchodząc, gdzie się dało, choćby i zacnym ludziom do ich korytarza; czasem patrzyłem na najsłynniejsze zabytki, a czasem tylko na dzieci, na stare babuleńki, na ludzką biedę i radość, na zwierzęta lub w czyjeś okna. Lecz gdy chciałem później napisać, co widziałem, to wstydziłem się jakoś opowiadać o tych rzeczach tak błahych, albo robiłem to z zarozumialstwa lub z osobistej presji – krótko mówiąc, ostatecznie pisałem właśnie jedynie i najwięcej o rozmaitych sławnych zabytkach. I dlatego teraz umieszczam na wstępie dla wszystkich, którzy będą tę książkę czytać, żeby nie uważali jej za przewodnik ani za opis podróży, ani za cicerone, lecz za cokolwiek bądź innego, za co zechcą; i żeby, gdy sami gdzieś pojadą, zaufali, oprócz rozkładowi jazdy, wyłącznie i jedynie szczególnej łasce, która towarzyszy ludziom podróżującym i pokazuje im więcej, niż w ogóle człowiek może napisać i opowiedzieć.

WENECJA I

Nie moja wina, jeśli to, co teraz nastąpi, będzie nieco bezładne i niejasne; bo sam też w żaden sposób nie uporządkowałem tego, co widziałem. Jest tego dosyć wiele; wprowadzę w to ład dopiero później, a to w ten sposób, że wszystko znów zapomnę; ale teraz mogę to jako tako ułożyć jedynie w dwóch przegródkach, opatrzonych dwoma zbiorczymi tytułami: co mi się podobało i co mi się nie podobało.

I.Co mi się nie podobało? 1. Przede wszystkim Czechosłowacja, ponieważ jej urzędnicy graniczni zabrali mi akredytywę na włoski bank, uprzejmie uzależniając od mej woli, czy zechcę wracać do domu, czy jechać do Włoch bez pieniędzy. Jestem człowiekiem upartym; na łut szczęścia pojechałem bez akredytywy dalej, przeklinając naszą republikę, dawną Austrię i tego ogolonego pana na granicy. 2. Następnie nie podobał mi się Wiedeń, bo płacenie, dajmy na to, za kolację trzydziestu tysięcy rodzi uczucie z punktu widzenia matematyki głupie; poza tym jest to miasto martwe, a ludzie w nim są jacyś przygnębieni. 3. Nieprzebrane mnóstwo turystów tu, w Wenecji. Niemcy noszą przeważnie plecaki albo płaszcze z lodenu, Anglicy aparaty fotograficzne, Amerykanów poznaje się po barach, a Czechów po tym, że wyglądają prawie tak jak Niemcy i mówią przeraźliwie głośno, pewnie dlatego że u nas powietrze jest rzadsze. 4. San Marco. To nie jest architektura, to jest orkiestrion; człowiek szuka otworu, w który wrzuciłby szóstaka, aby cała maszyneria zagrałaO Venezia. Otworu nie znalazłem, wobec czego orkiestrion nie grał. 5. Nowożeńcy w ogóle, bez podania powodów. 6. Wenecjanki, ponieważ są to Rosjanki. Jedna, czarna jak diabeł, o migdałowych oczach, w tradycyjnej chuście z długimi na łokieć frędzlami i z wbitym w kok grzebieniem, najczystszy typ wenecki, który mnie niemal oszołomił, mówiła do swego kawalera:Da, da, jasnyj moj; i znów byłem o jedno złudzenie uboższy. Mógłbym

wymienić co najmniej tuzin rzeczy, które mi się nie podobały, ale spieszę już, uskrzydlony radością, do tego,

II.co mi się podobało. 1. Najpierw i chyba najbardziej wagon sypialny: piękna maszyna do spania, pełna jakże pięknych mosiężnych dźwigni, przycisków, guzików, wyłączników, klamek i rozmaitych urządzeń. Kiedy się to naciśnie albo tamto pociągnie, natychmiast pojawia się coś, co sprawia, że sen staje się komfortowy, jakiś wynalazek lub zdobycz techniki. Całą noc bawiłem się tak, że wszystko dokoła naciskałem albo za to pociągałem; niekiedy, na przykład przy takich jakichś wieszakach, bezskutecznie, zapewne za sprawą mej niezgrabności; może sprowadza to rajskie sny albo co.

2. Włoscy żandarmi już od samej granicy. Zawsze chodzą parami, na wyłogach mają wyhaftowaną bombę, z której bucha płomień, a na głowach stosowne kapelusze, jakie dawniej nosili profesorowie gimnazjalni, tyle że włożone w poprzek. Są niezmiernie sympatyczni i komiczni, i stale

– nie wiem dlaczego – przypominają mi braci Capków1.

3. Weneckie uliczki, tam gdzie akurat nie ma kanałów lub pałaców. Są tak zagmatwane, że dotąd nie wszystkie zdołano przebadać; w niektórych bodaj dotychczas nie stanęła ludzka stopa. Te lepsze są szerokie na cały metr i tak długie, że zmieści się w nich kot wraz ze swoim ogonem. Jest to labirynt, w którym nawet przeszłość błądzi i w żaden sposób nie może się wydostać. Ja, który chlubię się tym, że instynktownie wyczuwam właściwy kierunek, chodziłem wczoraj przez dwie godziny w kółko. Szedłem z placu Świętego Marka na Rialto, co zajmuje dobrych dziesięć minut; po dwóch godzinach znalazłem się wreszcie na placu Świętego Marka. Więc weneckie

ulice zdecydowanie przypominają mi Orient, pewnie dlatego, że w Oriencie nigdy nie byłem, lub średniowiecze, chyba z tego samego powodu. Ale na obrazach Carpaccia Wenecja wygląda całkiem tak samo jak dzisiaj, tyle że bez turystów. 4. Jest niezmiernie przyjemne, że nie ma tu ani jednego samochodu, ani jednego roweru, ani jednej dorożki czy wozu lub lektyki, ale za to jest 5. bardzo wiele kotów, więcej niż gołębi na placu Świętego Marka, kotów wspaniałych, tajemniczych i jasnookich, z korytarzy ironicznie spoglądających na turystów, a w nocy miauczących zadziwiającymi altami. 6. Piękni są włoscy królewscy marynarze2, tacy mali chłopcy w granatowych mundurach, i piękne okręty wojenne, i wszelkie w ogóle statki: żaglowce, parowce, barki z szafranowymi żaglami, szare torpedowce z pięknymi działami i przysadziste statki transportowe; każdy statek jest piękny i zasłużenie nosi kobiece imię3. Pewnie dlatego jako chłopczyk chciałem być marynarzem, i jeszcze dziś na Lido obserwowałem niknący biały żagiel, zmierzający gdzieś na wschód, i te białe żagle wabiły mnie znacznie, nieskończenie bardziej niż ten biały papier, na którym i tak nie odkryję nowego lądu.

WENECJA II

Nie chciałbym wiele pisać o Wenecji; myślę, że każdy ją zna. Jest naprawdę wprost niepokojąco podobna do wszelkichsouvenirs de Venice; gdy pierwszy raz stanąłem na placu Świętego Marka, byłem kompletnie zbity z tropu i bardzo długo nie mogłem uwolnić się od przygnębiającego wrażenia, że nie jest to rzeczywiste, że to taki lunapark, gdzie ma się odbyć wenecka noc. Czekałem tylko, kiedy zaczną brzdąkać gitary i gondolier będzie śpiewać co najmniej tak jak pan Schutz.

Na szczęście gondolier tajemniczo milczał, a na koniec straszliwie mnie obłupił, wymachując mi przed oczami jakimś cennikiem. No tak, ten człowiek był bezspornie prawdziwy i naturalny.

Za to Canale Grande chyba sprawi wam zawód. Jedni opowiadają bajki o wspaniałości jego pałaców, a inni o melancholii ich umierania; ja znalazłem tu głównie jakiś dość kiepski gotyk, który weneckim nobilom przyniósł tylko te słynne „kamienne koronki”, jakimi stroili swoje fasady niczym w jakieś gorsy. Niestety brak mi zrozumienia dla tej architektonicznej pasmanterii i dla całego tego staroweneckiego kupczenia starzyzną. Tutaj stale coś przywożono: greckie kolumny, orientalny cynamon, perskie dywany, bizantyjskie wpływy, brokaty, gotyk, renesans; wszystko było dobre dla tych kupców, byle tylko było dostatecznie paradne. Popatrzcie zatem tylko na wenecki renesans, który niespodzianie zaczyna się od razu porządkiem korynckim, balustradami, balkonami, marmurem i całą tą okazałą sztukaterią. Niczego tu nie wymyślono, no może oprócz tej otwartej lodżii pośrodku fasady, co jest wprawdzie piękne, ale na dobrą architekturę trochę tego za mało. Jedyny własny talent, jaki ma Wenecja, to stanie się barokiem. Jej orientalizm, jej dekoracyjny gotyk, jej ciężki renesans, wszystko to predestynowało ją do stania się najbardziej barokowym miastem naszej planety; ale gdy nastał właściwy barok, Wenecja spoczywała już na łonie Abrahama, o ile znam historię.

I teraz wiem już, dlaczego tak uwziąłem się na urodę Wenecji. Wenecja ma jedynie pałace i kościoły; dom prostego człowieka jest po prostu niczym. Goły, ciasny i ciemny, nie-urozmaicony ani gzymsem, ani portalem czy kolumienką, cuchnący jak zepsuty ząb, malowniczy tylko dzięki swej króliczej ciasnocie, nie wykazuje najmniejszej nawet potrzeby piękna; nie uraduje was, podróżnych, ślicznym profilem

gzymsu czy obramowaniem wejścia, które by chciało człowieka witać; jest to ubogie, ale bez jakiejkolwiek cnoty. No cóż, ta setka czy dwie setki pałaców – to nie kultura, to jedynie bogactwo; to nie jest życie w pięknie, lecz okazałość. I nie mówcie mi, że to z powodu niesamowitego braku miejsca; to rezultat jakiejś niesamowitej obojętności. Po dziś dzień weneckie powietrze jest leniwe i w jakiś sposób demoralizujące, gdyż wprowadza człowieka w senność i skłania do gapienia się.

Ależ tak, ma to swój urok; włóczycie się po ulicach jak we śnie: woda w kanałach pluszcze, u Świętego Marka gra kapela, dwadzieścia języków zlewa się w nieskończony szum; i czujecie się, jakbyście mieli w uszach watę lub jakby otaczała was odurzająca nierzeczywistość. A pewnego razu wysiądziecie na Lido; nagle usłyszycie dzwonek tramwaju, zadzwoni też rowerzysta, zastukają kopyta – i czar pryska; mój Boże, przecież w całej Wenecji nie ma ani jednego żywego konia! Istotnie, urok Wenecji jest przede wszystkim zapachowy i słuchowy: ciężka woń laguny i jednolity gwar ludzkich głosów.

PADWA, FERRARA

Giotto bowiem był duchem absolutnie rozumnym, nabożnym i jasnym. A Mantegna mistrzem rysunku, twardym, ostrym, nie wiem, jak to powiedzieć: strasznym formalistą, ale spowity w welon Bóg wie, jakiej dziwnej, ślicznej i surowej tęsknoty. A Donatello to jedynie namiętny smutek, jakaś milcząca, dogłębna gorycz ducha nazbyt doskonałego. Wszyscy trzej należą do najbardziej męskich wśród artystów. Święty jest dzień, w którym można poznać tę trójcę.

Zakończywszy ten święty dzień kropką, a następnie kolacją (z tym, że już nie w Padwie, lecz w Ferrarze), w czasie jaki upłynął od poprzedniego zdania, nabrałem doświadczenia, którym właśnie chcę się z wami podzielić: podróżując po Włoszech, strzeżcie się tak zwanego winadi paese. Jest taniutkie, na pozór niewinne, a podają je wam w butlach, których pojemność na pierwszy rzut oka z pewnością zlekceważycie. Po wysuszeniu ich wszakże – wino to jest bowiem nadzwyczaj dobre – obudzi się w was jakiś animusz, bojowość, zamiłowanie do śpiewu, entuzjazm i podobne uczucia. A więc gdybym w owej chwili miał przed sobą niejakiego **, który tam u was, w Czechach, wypisuje przeraźliwe głupstwa o teatrze, ukatrupiłbym go – bo w takiej jestem pasji. Ukatrupiłbym jeszcze wielu innych, którzy pisują o sztuce, na przykład *** i inne skądinąd poważne osoby4, po czym, zbryzgany ich krwią, z głośnym śpiewem, wielbiąc Giotta, Mantegnę i Donatella, położyłbym się spać i jeszcze zasypiając, widziałbym kościółek dell'Arena i ołtarz w bazylice przy Piazza

del Santo, i kaplicę w kościele degli Eremitani, potępiłbym samego siebie, pokłonił się nieskończonej wielkości sztuki

i usnąłbym z ostatnim wdzięcznym wspomnieniem o winiedi paese.

Skoro, nie rozlewając krwi osób będących daleko, nie mogę wyzbyć się swego świętego zapału, nie potrafię przedstawić wam fresków, które dziś podziwiałem. W ciągu dnia dzisiejszego obszedłem wszystkie kościoły Padwy i Ferrary; nie pytajcie, ile ich było. I teraz twierdzę, że chrześcijaństwo tu na południu umarło wraz ze stylem romańskim, a na północy wraz z gotykiem; i że od rozwiniętego renesansu, a przede wszystkim baroku rozpoczyna się coś nowego i dość niesympatycznego, mianowicie katolicyzm. Chrześcijaństwo może przemawiać do nas jedynie prymitywnym, surowym, świętym językiem wczesnych stylów; jest poważne, czyste i dosyć proste. Renesans jest przy nim pogański, a barok bałwochwalczy, fetyszystyczny, krótko mówiąc, katolicki; w zestawieniu z wczesną czystością religijną jest w ich kulturze coś uderzająco mniej wartościowego. Cała ta maniakalna pompa, marmurowe intarsje, brokaty, sztukaterie, złoto, pnące się wzwyż ołtarze, cała ta chłodna wspaniałość religijnie nie powie wam nawet najmniejszego ułamka tego, co tak niezmiernie poważnie i czysto przemawia z kaplicy Giotta.

Jeśli dzisiejsze przedpołudnie było snem w Eremitani albo w kaplicy Giotta, popołudnie było snem na ulicach Ferrary. Powiadają: zobaczyć Neapol i umrzeć. W Ferrarze nie chciałbym umrzeć, ale jakiś tydzień żyć; żyć w którymś z tych ceglanych pałaców, z zewnątrz wyglądającym trochę jak nie-otynkowany spichlerz, lecz z dziedzińcem i wspaniałą, cichą lodżią otwierającymi się na przepiękne ferraryjskie ogrody. W przyjemnym wiosennym deszczu zza ceglanych murów wychylają się fioletowo i żółto kwitnące drzewa, których nie znam. Proste ulice z kolorowymi okiennicami, czerwone, żółte, zielone; romańskie kolumienki, czerwone pałacyki, czerwone kościoły; i wszędzie wystaje spoza tego, przedziera

się, kwitnie gwałtownie świeża zieleń wilgotnej wiosny. Człowiek idzie bez celu, ponieważ żyje we śnie. We śnie człowiek niczego się nie domaga; ale gdy wyjrzy z marmurowej lodżii na najpiękniejszy ogród, jaki kiedykolwiek widział i widzieć będzie, zapragnie pobyć tu, przestać pędzić w przestrzeni oraz czasie i trwać pośrodku tego snu.

RAWENNA, SAN MARINO

Rawenna sama w sobie jest miastem na pół martwym, bez własnego oblicza; poza tym trwa jakieś święto faszystów i te „czarne koszule” biegają z karabinami i orkiestrami po mieście, samefascio, dziadkowie garibaldczycy, muzyka, pochody i zatory. Nawiasem mówiąc, faszyści w mundurach wyglądają dostojnie jak nasi kominiarze; również takie jakieś czarne czapeczki z kitką noszą, i zęby im tak świecą; kuriozalne wrażenie.

Ta Rawenna nie ma jednak nic wspólnego z Rawenną całkiem martwą, z Rawenną najstarszej chrześcijańskiej architektury i najpiękniejszych mozaik świata. Jeśli będę raz jeszcze, i to dokładniej, pisać o tym, co widziałem – a na pewno tego nie zrobię – opis mozaik Rawenny będzie tam najbardziej wzruszający. Przyznaję się, że nawet przy grobie Dantego nie ogarnęła mnie autentyczna pobożność; lecz w San Nazario e Celso miałem ochotę paść na kolana; San Vitale to najpiękniejsza przestrzeń architektoniczna, jaką znam, San Apollinare in Classe to coś najwspanialszego, rotunda Galli Placydi wszakże, gdzie z ciemnego sklepienia pobłyskują prześwięte mozaiki, piękności zaprawdę niebiańskiej, to z pewnością jedno ze szczytowych osiągnięć chrześcijaństwa w sztuce. Ale także o was nie wolno mi zapomnieć, święte dziewice w San Apollinare Nuovo, ani o was, niebiańskie owieczki w San Apollinare in Classe fuori; nigdy cię nie zapomnę, niewypowiedziana chrześcijańska wspaniałości, która uradowałaś mnie w Rawennie.

Ty zaś, Rimini, w żadnym razie nie jesteś ostatnie spośród włoskich miast. Choć cała reszta nie jest wiele warta, ty posiadasz mauzoleum Malatestów, dzieło Leona Battisty Albertiego; jego fasada została niedokończona, a wnętrze w połowie sfuszerowane barokowo, ale to, co zostało tu z Albertiego, warte jest zobaczenia: i godzi mnie to z renesansem, który tak studził mój zapał w Wenecji. Historia nazywa Albertiego „teoretykiem wczesnego renesansu”, jeżeli jednak potraficie odczytywać ślady i pamiątki po ludzkiej ręce, w mauzoleum Malatestów dopatrzycie się tak olbrzymiego napięcia woli, tak doskonałej i świetnej precyzji oraz czystości stylu w każdym plastycznym szczególe, że bylibyście nieszczęsnymi niewierzącymi w sztukę, gdybyście nie przyznali temu drogocennemu wrakowi prymatu przed najlepszym Sansovinem i wszystkimi innymi panami od wspaniałego renesansu.

Styl, przede wszystkim szczerość stylu! – i precz z malowniczością i pulchnością, jeżeli tworzycie architekturę. Styl! – to wszystko, to więcej niż człowiek; stylem bowiem zmierza człowiek prosto do absolutu.

No i proszę, kiedy snułem te rozważania o stylu i malowni-czości, los pokarał mnie za tę malowniczość. Jakiś pojemny autokar z napisem „Rimini – San Marino” skusił mnie, bym pojechał do tej najmniejszej ponoć na świecie republiki. Te słowa piszę właśnie w samym jej sercu. Ominęło mnie wiele z uroków tego czcigodnego państwa; bo też w czasie podróży pojawiły się wielki deszcz i mgła oraz chmury; wiem tylko, że jechaliśmy strasznie wysoko, wciąż pod górę, w chmury, i teraz więc siedzę wprost w obłokach, w godnym podziwu skalnym gnieździe ze wszystkich stron otoczonym przez chmury i dymiące przepaście. Zamiast ulic są tutaj same schody, całkiem na czubku pionowej skały zamek, każdy dom niczym twierdza na skalnej terasie, pionowe urwiska nad nieznanej głębokości rozpadlinami, w których kłębi się mgła -

krótko mówiąc, najdziksza orla malowniczość, jaką możecie sobie wyobrazić.

Gdy w reprezentacyjnym hotelu republiki przełykałem befsztyk na oliwie i kozi ser, ludność San Marino zbiegała się i patrzyła na mnie. Jeden z tubylców, inżynier, wdał się ze mną w rozmowę; w strasznych słownych zmaganiach (on bowiem zmagał się z francuskim, a ja z włoskim, przy czym oba języki stawiały nam opór wprost szaleńczy) wyjaśnił mi, że San Marino naprawdę jest niepodległą republiką, która podczas wojny powoływała pod broń jedynie ochotników; że liczy w sumie pięć tysięcy obywateli, którymi dobrotliwie i całkiem spokojnie rządzi signor Gozzi, chociaż sam znalazłem na przydrożnych słupkach napisy głosząceevviva!na cześć innej znakomitości, zapewne opozycyjnej. Rzeczony tubylec usiłował nakreślić mi zarys dziejów San Marino, ale to się już za pomocą rąk nie udawało. O Czechach sądził, że są pochodzenia greckiego. Bliższych kontaktów międzynarodowych z powodu wspomnianych trudności nawiązać nie mogłem; niech ktoś inny kontynuuje moje dzieło, ale niechaj wybierze sobie na to dzień, gdy nie będzie bez końca padać i gdy chmury nie będą zakrywać tego dziwnego wierzchołka skały, tej stromej wyspy, która jest najniewinniejszą z republik Europy.

FLORENCJA

Ostatnio pisałem do was w deszczu i chmurach w jedynym, a zatem też najlepszym hotelu republiki San Marino. No i proszę, rano niebo się okazało łaskawe, chmury podniosły się o jedno piętro i widać było krainę rozległą: morze około trzydziestu kilometrów stąd, góry, skały, niezmiernie dużo gór i skał, za nimi zaś całą Emilię, i na każdej górze jakiś zamek lub wieżę sygnalizacyjną albo gniazdo ludzkie ściśnięte tak, że zmieściłoby się na dłoni, a pod nogami znów przepaść,

z której pionowo wznosi się skała sanmaryńska. Z dołu jest to dziki, zębaty grzebień i jeszcze za Faenzą oglądałem się za nim, no a potem byłem już w Bolonii.

Jeżeli Padwa jest miastem arkad i podcieni, to nie wiem, jak nazwać Bolonię. Tylko że tutaj każda taka arkada jest wysoka jak u nas dwupiętrowy dom; pośrodku portal prowadzi do sali kolumnowej, w której zmieściłby się przyzwoity dworzec, a sala nowym portykiem otwiera się na dziedziniec. To prawdziwe szaleństwo kolumn i łuków; dom obok domu jest takim kolumnowym pałacem; całe ulice, nieomal całe miasto składa się z samych pałaców, a tam, gdzie już są najuboższe dzielnice, wciąż jeszcze pełno arkad od ulicy i od podwórza, podcienie, portyki, wszystko w ciężkim renesansie. Jest to miasto okazałe i trochę chłodne; słynie nie ze sztuki, lecz z uczoności i pieniędzy. Jakiś tam romański kościół i gotycki, przypominający zamek, pałacdel podestà5posiada we Włoszech każde miasto; Bolonia ma ponadto dwie pochyłe wieże, wyglądające jak niewydarzone czworokątne kominy fabryczne.

A we Florencji nie będę wam opowiadać o sztuce. Jest tu jej aż za dużo, w głowie od tego się kręci; w końcu człowiek gotów jest nabrać się na pamiątkę po psie, sądząc, że to fresk. Z tego gigantycznego zalewu nieśmiertelnego piękna człowiekowi znowu zapisze się w pamięci Giotto i Donatello, Masaccio i błogosławiony braciszek Angelicus z San Marco. Giotto, magister Jottus, ma tu w katedrze tablicę pamiątkową z roku 1490, na której napisano:Hoc nomen longi carminis instar erat. Imię to ponoć równa się długiemu wierszowi. Cóż, to prawda; napisałem więc to imię niczym wiersz i cieszę się, że spotkam się z nim jeszcze w Asyżu.

Poza tym Florencja jest okropnie zalana przez cudzoziemców. Lud miejscowy zaś jeździ przeważnie na rowerach

i mniej niż gdzie indziej bazgrze na murachViva il fascio. Co się tyczy faszystów, to ich okrzykiem jest „ejaejaeja”, a pozdrowieniem taki cios wymierzony ręką powietrzu, że można się przestraszyć. Ponieważ jednak dzięki Bogu nie jestem politykiem, mogę znów wrócić do cudzoziemców. Najbardziej żal mi tych, których wynajęty przewodnik przegania przez kościoły i muzea. Przewodnik albo wykrzykuje swoje objaśnienia po włosku, czego obcokrajowcy wcale nie rozumieją, albo krzyczy im w uszy coś, co sam uważa za francuski albo angielski, i wtedy nie rozumieją go już absolutnie. Przy tym z niezrozumiałych przyczyn spieszy się tak, jakby w domu jego żona właśnie rodziła; biegnie w kapeluszu zsuniętym na tył głowy, trzy czwarte rzeczy przeskakuje i wykazuje szczególne umiłowanie Canovy. Drugi rodzaj cudzoziemców trzyma się bedekera niczym tonący deski lub poszukiwacz skarbów czarodziejskiej różdżki. Niosą go oni zawsze przed sobą; a gdy zbliżają się do jakiegoś arcydzieła, bedeker wyraźnie drży w ich rękach, szybko bowiem unoszą wzrok, przelotnie przesuwają go po arcydziele i następnie półgłosem czytają, co bedeker cytuje o nim z Crowe'a i Cavalcaselli. Trzeci rodzaj to nowożeńcy, których już w Wenecji postanowiłem ignorować. Gatunek czwarty tohigh life, który stale jeździ samochodami; dokąd, nie wiem, bo w dziesięć minut można przebiec Florencję wzdłuż i wszerz. Gatunek piąty to kopiści. Siedzą w Palazzo Pitti lub w Galleria degli Uffizi i kopiują najsłynniejsze dzieła; czują się niemile dotknięci w swym poczuciu własności prywatnej, gdy ktoś zacznie bezwstydnie oglądać „ich” mistrza. Robią miniatury z Fra Bartolommea i pocztówki z Botticellego; mają cudowną zdolność nietrafia-nia z ani jednym kolorem i takiego wytłuszczania obrazka, że świeci się jak lukier na wielkanocnym cieście. Przeważnie są to starsi panowie i brzydkie pannice. Bóg mi świadkiem: w ani jednej kopii, w ani jednej kopistce nie udało mi się znaleźć nic

choć trochę ładnego. Dzisiaj w Fiesole trzy naraz malowały klasztorny krużganek i cyprysy; parę kroków od nich tarzało się w trawie dziecko ze szczeniakiem, i było to takie piękne, że zapomniałem patrzeć na te marzycielskie krużganki, jak i na „przepiękny ** widok na Florencję i na dolinę Arno” (jak prawi bedeker); ale trzy kopistki z całą powagą nadal pacykowały swoje marzycielskie krużganki i cyprysy, i ani jedna nie zdjęła okularów, by spojrzeć na ** dziecko ze szczenięciem lub przetrzeć sobie oczy.

SIENA, ORVIETO

Siena to takie niezwykle miłe miasto, siedzi na trzech wzgórzach i uśmiecha się niezależnie od tego, czy spływa mu po grzbiecie letni deszcz, czy świeci słońce; ma trochę sławnych zabytków, ale też samo, i to całe, jest powabnym starym zabytkiem. Wyłącznie dobry, rozsądny ceglany gotyk, z kilkoma tylko rodzynkami wczesnego renesansu; lecz nie jest to gotyk posępny, wojenny, ani forteczny, twardy, nie do zdobycia renesans takiego pałacu Strozzi; wszystko jest jakieś intymne, weselsze, śliczniejsze niż gdzie indziej. Właściwie pojechałem do Sieny z powodu Duccia di Buoninsegna, sieneńskiego Giotta; o dziwo jednak, umiarkowany i łagodnie monumentalny Giotto w gruncie rzeczy lepiej pasowałby do Sieny niż bardziej naturalistyczny i trzeźwy Duccio. Najwspanialej jest włóczyć się po ulicach, które biegną w górę i w dół jak jakaś rozbrykana zjeżdżalnia, i patrzeć na ten paseczek błękitnego nieba między czerwonymi blankami starych domów i na zielone fale toskańskich wzgórz wszędzie dokoła. W istocie region toskański jest bardzo podobny do ślicznego pejzażu w Czechach; tyle że zamiast ziemniaków rośnie tutaj winorośl, a każde wzgórze jest przepięknie ukoronowane jakimś pełnym wież miasteczkiem lub starą twierdzą. Stąd, ze Sieny, pochodził Eneas Silvius Piccolomini, który

swojego czasu miał do czynienia z Jerzym Podiebradzkim, a później został papieżem; w katedrze znajduje się biblioteka, w której Pinturicchio namalował jego dokonania: błogosławione sieneńskie powietrze zostawiło te freski w stanie takiej świeżości, jak gdyby stary Pinturicchio dopiero wczoraj skończył malować ostatnią wielobarwną arabeskę wokół okna. A poza tym jest tu gotycki ratusz, w środku od stóp do głów pokryty freskami, i katedra, cała z wierzchu i w środku wykładana kolorowymi marmurami, z fasadą już nazbyt ozdobną i z posadzką całą pokrytą sgraffitem, oraz piękny rozległy plac, i Radosne Źródło, iPokójLorenzettiego, i całe mnóstwo rzeczy radosnych i przyjemnych; to wszystko i jeszcze więcej tu mają.

Ale to nic w porównaniu z Orvieto. Orvieto jest miastem jeszcze mniejszym, na dodatek osiadłym na blacie jakiegoś skalnego stołu, który wyłonił się z ziemi całkiem pionowo i na ogromną wysokość. Dotrzeć tam można albo serpentyną, co dałoby do myślenia najbardziej nawet wojowniczemu wrogowi tego nigdy niezdobytego miasteczka, albo kolejką linową, w której z pewnością zakręci się wam w głowie. Wreszcie człowiek jest już na górze, na wysokości około tysiąca pięciuset lat, nie metrów; całe Orvieto jest bowiem strasznie stare, całe z nieotynkowanych ciosów, całe w gołych kamiennych kostkach. Jedyną ozdobą, na jaką pozwolili sobie jego mieszkańcy, jest katedra. Mnie wprawdzie nie zachwyca to dekoracyjne koronkarstwo i hafciarstwo, cechujące gotyk w wykonaniu dawnych Włochów; lecz w środku jedną kaplicę w całości wymalował Luca Signorelli, malarz niezwykły i wielki, opętany wizją ludzkich ciał. Nie wystarczył mu nawetSąd Ostatecznyz całą kolekcją wspaniale wymodelowanych muskulatur, oblamował jeszcze kaplicę medalionami, z których każdy jest jak ilustracja doPiekłaDantego, i omotał wszystko arabeskami, znów będącymi girlandami z ludzkich

ciał w najszczególniejszych pozycjach i pozach. Wygląda to, jakby w ogóle nie mógł nasycić się ciałem ludzkim w ruchu; upojony, a przy tym zadziwiająco jasny, namiętny w swej dynamiczności i znów narzucający sobie precyzję; jest to malarz, dla którego warto zboczyć z ustalonych włoskich tras i wdrapać się na skałę Orvieto. Na dodatek dostaniecie jeszcze dwie wielkie kaplice, dosłownie wyścielone freskami dobregoquattrocenta.

Gdyby moi znajomi wiedzieli, jaką przyjemność sprawiłem chłopcom z Orvieto, obdarzając ich czeskimi znaczkami pocztowymi, pisaliby do mnie jeszcze więcej. Chłopcy ci obstąpili mnie nagle i chcieli ode mniefrancoboli esteri; dałem im, co miałem, na co oni, rozentuzjazmowani, radośnie wyszeptali: „Cecoslovacchia!”. Swego czasu, gdy sam zbierałem znaczki, z takim radosnym szeptem powitałbym znaczek z Afganistanu lub z Boliwii; dla chłopców z Orvieto nasza ojczyzna jest czymś bardzo egzotycznym. A kiedy już mówię o dalekich krajach – otóż w Orvieto spotkałem pierwszą podczas mojej podróży kobietę naprawdę olśniewającej urody. Była to młoda Japonka. Nigdy nie myślałem, że Japonki mogą być tak piękne. Patrzyła na Signorellego, a ja na Signorellego i na nią. Potem odeszła, a Signorelli został. To malarz oszałamiający; ale nigdy bym nie uwierzył, że Japonki mogą być tak idealnie urocze.

RZYM

Bóg mi świadkiem, wolałbym pisać o Rocca di Papa niż o Rzymie. Rocca di Papa to takie maleńkie skalne gniazdo wysoko w Górach Albańskich; ulicami spływa z góry gnojówka, w której taplają się czarne kozy i jeszcze czarniejsze dzieci, okropne mnóstwo dzieci; ulice to po prostu schody, a domy to coś jak czarne kamienne komórki, które – rzecz zadziwiająca – z daleka, z okien Watykanu na przykład, wyglądają jak białe

kostki cukru. To jest Rocca di Papa. Ale Rocca di Papa nikogo na ogół nie interesuje, Rocca di Papa nie jest problemem kulturalnym, a więc wróćmy do Rzymu.

Machar znalazł w Rzymie sztukę antyczną. To dziwne. Co się mnie tyczy, znalazłem tu głównie barok. Koloseum to barok. Cały Rzym cesarski bez wątpienia jest barokowy. Potem przyszło chrześcijaństwo i za jednym zamachem położyło kres cesarskiemu barokowi. W rezultacie Rzym artystycznie usnął; i przebudził się dopiero przy pierwszej okazji, gdy rozluźniła się sroga obroża, w której trzymało go chrześcijaństwo, i gdy znów mógł rozkwitnąć w nowym przypływie baroku, tym razem pod znakiem papiestwa. Rzym papieski jest po prostu kontynuacją Rzymu cesarskiego, przynajmniej jeśli chodzi o architekturę; i teraz napiszę zapewne wielkie głupstwa, ale pozwólcie mi na to. A więc powiedziałbym to mniej więcej tak, że tu, we Włoszech, występują – przypuśćmy – dwie tendencje rozwojowe: pierwsza rzymska, barokowa, światowa, katolicka, preferująca ogromne rozmiary, przepych, dynamikę i efekty zewnętrzne; oraz druga, prymitywniejsza, surowsza, bardziej ludowa, mógłbym chyba obrazowo rzec – etruska, która doszła do głosu dzięki chrześcijaństwu, która tworzyła mozaiki, zeszła do katakumb, wyzwoliła rzeźbę i architekturę, wypowiadała się po dziecięcemu i intymnie. Ale tendencja barokowa od czasu do czasu zawsze wybuchała; opanowała we Włoszech gotyk i przekształciła go w przeładowany, przyozdobiony koronkami barok. Wczesny renesans jest z kolei surową, formalnie czystą reakcją na tendencję barokową, która wygrała we włoskim gotyku. Jednak renesans pełny, rozwinięty, jest już w istocie nowym zwycięstwem idei barokowej. Tak więc Rzym stale pracuje na rzecz baroku, barok jest jego językiem ojczystym; a zatem ze sztuką antyczną ma Rzym równie mało wspólnego jak nasza ulica Mikołajska.

Ten pseudohistoryczny wykład robię po to, bym nie musiał się wstydzić, jeśli powiem, że mnie Rzym wcale się nie podoba. Ani Forum Romanum, ani straszna ceglana ruina Palatynu, ani nic innego nie spotkało się z mej strony z uwielbieniem; te maniakalne rozmiary term, pałaców i cyrków, ta dziwna pasja wznoszenia coraz większych kolosów, coraz ekstensywniej, to właśnie jest tym prawdziwym opętaniem przez barok, które później doprowadziło Pawła V do zepsucia bazyliki Świętego Piotra.6 Katolicyzm podaje sobie rękę z pogańskim Rzymem cezarów; a chrześcijaństwo – tak, to epizod, z którym Rzym pomógł jak najprędzej się uporać.

Najsympatyczniejsze są w Rzymie niektóre małe kościółki: taka Santa Prassede, Santa Maria in Cosmedin, Santa Saba lub nawet Święty Klemens, gdzie pochowany jest nasz narodowy patron, Cyryl.Tumba di San Cirillo– powiedział zakrystian, pokazując pękniętą marmurową trumienkę w podziemiach kościoła, przykrytą kilkoma rozbitymi kamieniami. Dla świętego to nazbyt proste, zwłaszcza kiedy człowiek przypomni sobie okazałe tumby papieży w bazylice Świętego Piotra.

Za jedną z osobliwości Rzymu uznałbym koty na forum Trajana; jest to trawniczek poniżej poziomu ulicy, otoczony kratami; pośrodku stoi kolumna Trajana, jeden z najbardziej niedorzecznych pomników na świecie, a dokoła połamane kolumny. Na tych kolumnach naliczyłem niedawno nie mniej niż sześćdziesiąt kotów we wszelkich kolorach. Jest to wspaniały widok. Poszedłem popatrzeć na nie jeszcze w przepiękną

księżycową noc; siedziały grzbietami do siebie i wrzeszczały; niewątpliwie był to jakiś obrzęd religijny. I oparłem się o barierę, złożyłem ręce i pomyślałem o mych stronach rodzinnych.

Koty także mają swojego boga, któremu śpiewają w księżycowe noce: czemu by nie? Ach, nie znalazłeś go w palącym blasku południowego Heliosa ani w chłodnej szczodrości katolicyzmu; może, może szeptał coś do ciebie w czystości mauzoleum Albertiego lub w słodkim świetle kościółków raweńskich, ale nie rozumiałeś go dobrze. Bo mimo wszystko nie mówił po czesku.

LUD NEAPOLITAŃSKI I

Nie będę pisać wam o Wezuwiuszu ani o Lazurowej Grocie. A już szczególnie nie będę wam pisać o morzu; człowiek przyzwoity nie mówi o wdziękach swej, nawet jeśli tymczasowej, miłości. Oprócz tej pięknej przyrody główną znakomitością jest tu oryginalny neapolitański lud.

Lud neapolitański ma tradycję starszą niż rzymskie forum. Już Goethe pisał podobno o stadach kóz biegających rano po neapolitańskich ulicach, żeby można je było na miejscu wydoić. Rano, o wpół do siódmej, pod moim oknem wybucha straszny wrzask; wysuwam głowę, a na dole przeżuwa stado kóz (mają oblicza jak angielskieladies)i jakiś facet doi je, wydając zachęcające ryki; na mój widok puszcza wymię, wyciąga rękę i coś do mnie woła. Wychodzisz z domu, a tu na szykownej Via Parthenope leży w poprzek chodnika dryblas z rękami pod głową, czarny jak kiełbasa, i wygrzewa na słońcu swój wędzony pępek. Domyślasz się, że nie umarł, tylko śpi; lecz ledwie znajdziesz się w zasięgu jego głosu, wyciąga rękę spod głowy i powiada:Signore, un soldo. Jakiś chłopak publicznie siusia na uliczny słupek, a przy tym woła do ciebie:Signore, un soldo!– zapewne za to lokalne widowisko.

Gdyby można było zarabiać krzykiem, każdy neapolitańczyk byłby Astorem7. Sprzedawać gazety pośród straszliwej bitewnej wrzawy, wskakiwać z nimi do rozpędzonych tramwajów i pociągów lub od bożego rana siedzieć na chodniku nad parą skarpetek, czterema sznurowadłami, trzema cytrynami i sznurkiem koralików i aż do wieczora mleć w ulicznym gwarze jęzorem – oto chyba profesja dla tego ludu najwłaściwsza. Idziesz pieszo gdzieś w Pozzuoli; jakiśvetturinopostanawia, że musisz jechać jego dorożką; no cóż, nie stawiaj oporu. Pół godziny jedzie obok ciebie i krzyczy, krzyczy, krzyczy; najpierw po włosku, nie rozumiesz; potem po angielsku, udajesz, że nie rozumiesz; potem po francusku, niemiecku i na koniec drze się:Da, da, charaszo, gaspada, otto lire, acht, majher, mosje wera tu, tu kompri, otto lire, ser, ejt, ejt, ejt. Wreszcie ulegasz temu językowemu fenomenowi i kilka kroków przed celem wsiadasz do jego rozklekotanego pojazdu;vetturinowydaje zwycięski okrzyk, konik płoszy się, jego pan ściąga lejce i wrzeszczy, jakimś niepojętym cudem bierze ostry zakręt, forsując rynsztok, koń jest już trochę zmęczony, ale po trzech krokach znowu się płoszy, lecisz w przepaść i ponownie do góry, w prawo i w lewo, polecasz duszę Bogu i – ecco!vetturinorozgląda się triumfalnie jak zwycięzca na igrzyskach olimpijskich; jesteśmy bowiem na miejscu. „Piętnaście lirów, signore” – mówi z całkowitym spokojem. Dobrze, dajesz mu osiem. „I napiwek” – domaga się Jego Dorożkarska Mość. No cóż, dorzucasz lira; życie jest chyba tego warte. „I jeszcze napiwek dla konia”.

Idziesz popatrzeć na Solfatarę (nie wybierajcie się tam, cały fenomen wygląda mniej więcej tak, jak u nas, kiedy gasi

się wapno). Wstęp… sześć lirów, też mi coś. Przy wejściu bez słowa przykleja się do ciebie godnie wyglądający pan; w ręku ma jakiś słomiany warkocz i pięknie pogwizduje. Niestety zbyt późno orientujesz się, że godnie wyglądający pan to przewodnik, który przy jakiejś dziurze na dziesięć sekund zapala słomiany warkocz, żeby powstało trochę dymu. Następnie wiedzie cię za jakąś budę; z wdzięcznością myślisz, że znajduje się tam ubikacja. Tymczasem jest tam bosy dziadyga, który rozgrzebuje motyką piasek i zachęca cię, żebyś oparzył sobie w nim dłoń; poza tym, nie pytając o zgodę, wkłada ci do kieszeni trzy gorące kamyczki, jak mówi, na pamiątkę, i wyciąga rękę. Godnie wyglądający pan skrzypi eleganckimi butami i wyprowadza cię stamtąd. „Należy się dziesięć lirów”. Jesteś trochę zdziwiony. „Pięć lirów to moja taksa – wyjaśnia pan – plus cztery liry za pochodnię i lir na wino”.

Siedzisz przy kolacji w przyzwoitym hoteliku; w dole znajduje się morze, w górze dymi Wezuwiusz, ha, piękne to jest. W dodatku na ulicy zaczynają grać gitary i przyjemny głos śpiewa znaną neapolitańską pieśńAlem się zadrapała. Po chwili ten zuch staje przy tobie i nadstawia kapelusz, ma w nim na serwetce same pięciolirówki. Trochę ci wstyd, że wrzucasz tam tylko wdowiego lira; ale uroczy tenor porusza zręcznie kapeluszem, lir znika w serwetce i na wierzchu znów są same pięciolirówki.

Cóż, nie jestem rozrzutnikiem i nie daję, czego nie muszę; ale proszę was, kiedy wrócę, niech nikt nie podaje mi ręki, żebym czasem nie wetknął w nią napiwku. Lub – na Boga – powiedzcie mi: czy istnieje jeszcze na świecie coś, co jest za darmo?

II

Powiedzmy zgodnie z prawdą: z tym pięknem Neapolu to jest lekki szwindel. Neapol nie jest piękny, póki nie patrzy się na niego z daleka. Z daleka miasto złoci się w słońcu, morze jest tak błękitne, jak tylko można sobie wyobrazić, tu blisko rośnie piękna pinia, to niebieskie tam to Capri, Wezuwiusz wydycha kłębek białej waty, w oddali czyściusieńko świeci Sorrento – Boże, jakie to piękne. A potem zapada zmierzch, wszystko granatowieje i rozbłyskują światełka, teraz jest to całe półkole iskierek, a po morzu płynie statek, świecąc zielonymi, niebieskimi, złotymi światłami: Boże, jakie to piękne! Ale idź, człowieku, na miasto; wędruj ulicami, patrz na wszystko czeskimi oczami i ciesz się, jak potrafisz, malowniczością tego życia; za chwilę zrobi ci się od niego trochę niedobrze. Może są te ulice malownicze, ale na pewno są bardzo brzydkie. Przebijasz się pod girlandami brudnej bielizny, torując sobie drogę między wszelką hałastrą, osłami, draniami, kozami, dziećmi, samochodami, koszami z warzywami i innym podejrzanym paskudztwem, warsztatami, które przez chodnik dopełzły do połowy jezdni, śmieciami, żeglarzami, rybami, dorożkami, głowami kapusty i sałaty, gazeciarzami, wyfiokowanymi dziewczynami, brudnymi ulicznikami rozwalonymi na ziemi; wszystko pcha się, wrzeszczy, bezlitośnie łoi konie, wykrzykuje, oferuje, drze się, trzaska z batów i oszukuje. Jak się wydaje, prawdziwym żywiołem neapolitańczyka jest sprzedawanie czegoś; bierze się krzesło, stare szelki, trzy świeczki i śmierdzącą flądrę; po czym przez cały dzień wyśpiewuje się nad tym jakieś zaklęcia – i to jest handel towarami mieszanymi. Tutaj ubogi ślepiec sprzedaje siedem lasek; litujesz się i kupujesz jedną; ubogi ślepiec chce za nią dwadzieścia lirów, ty dajesz mu pięć i odchodzisz; wiedz zatem, że się strasznie naciąłeś. Tu idzie jakiś facet, niesie na ramieniu krzesło i żeby nie było mu smutno, trąbi marsza na kornecie. Miałem nieszczęście

przyjechać do Neapolu pół godziny po włoskim królu; było zapewne wielkie powitanie, ulice są zatarasowane dorożkami, samochodami, dwukołowymi wozami, osłami, najdziwniejszym szmelcem; by skrócić wlokący się czas, woźnice kopią swoje konie i trzaskają z batów, szoferzy trąbią, wszyscy wściekle wrzeszczą, gdzieś w porcie strzelają armaty; jak żyję, nie słyszałem takiego harmideru. A ludzie, paradne włoskie mundury, to ci dopiero heca! Nigdy bym nie uwierzył, że mężczyzna może pozawieszać na sobie takie baldachimy, pióra, sznury, frędzle i szarfy, lampasy, pióropusze, uprzęże i takielunki, wyszycia, cekiny, złote hafty i girlandy, jak wielcy oraz mali dygnitarze tego malowniczego kraju. Żebym nie zapomniał, widziałem potem króla przejeżdżającego ulicami; rozentuzjazmowany lud mu. po prostu klaskał, jak w teatrze.

Wracam wszakże do swoich manii: Neapol jest miastem całkowicie nietwórczym; zawsze malowano tu kiepsko i budowano nijako; ludziom wystarcza błękitne niebo i dar boży w postaci przebogatej przyrody. Ale w jednym z kościołów (teraz nie wiem, czy był to San Gennaro, czy Santa Chiara lub może jeszcze inny święty) znalazłem obrazki wotywne na wskroś ludowe; jest ich tam kilkaset i są wśród nich urocze. Zazwyczaj namalowany jest na nich pokój w niezwykle starannie wykreślonej perspektywie; w przyzwoicie wykrochmalonej pościeli na porządnie posłanym łóżku leży chory, kilka kobiet w sukniach z roku 1870 załamuje ręce i przyciska do oczu wyprasowane chusteczki, a poza tym wisi tam na ścianie święty obraz, przed którym ubrany na czarno mężczyzna klęczy sztywno, prosto, bryłowaty jak dobrze napełniony worek. Widać niebiosa nie mogły oprzeć się modlitwie tak wzorowej i uzdrowiły chorego, za coex votozłożono im stosowne dzięki. I widzicie, niektóre z tych obrazków odznaczają się prostotą Celnika Rousseau, a inne cechuje niepokój

Muncha; jest to jedyna w swoim rodzaju galeria anonimowego malarstwa.

Wszystko pozostałe zaś w Neapolu to tylko krzyk, nieład i malowniczość.

PALERMO

Wolałbym tego raczej nie pisać, bo wstyd mi, że nie potrafię ściśle powiedzieć, co jest najpiękniejsze na świecie: żeglowanie po morzu czy Monreale lub ogródeczek w San Giovanni degli Eremiti. Co się tyczy Palermo, jeszcze wczoraj napisałbym wam, że to najczystsze miasto w całych Włoszech; dzisiaj, po włóczędze dokoła portu Cala, myślę, że jest najbrudniejsze, nawet biorąc pod uwagę Neapol oraz Rocca di Papa. Natomiast bezsporną zaletą Sycylijczyków jest, że niemal wcale nie żebrzą; zdają się w ogóle surowsi i godniejsi niż ci kędzierzawi neapolitańczycy tam bardziej na północy, być może pod wpływem kultury hiszpańskiej. Wpływy hiszpańskie są ostatnie; pierwsze były greckie, drugie i trzecie – saraceńskie i normandzkie; renesans otarł się tylko o te tereny. Zalejcie te rozmaite czynniki kulturotwórcze olśniewającym słońcem, afrykańską glebą, mnóstwem kurzu i przepiękną roślinnością, a otrzymacie Sycylię.

Ależ nie, jest tu jeszcze kultura lokalna, a widać ją na dwukołowych wozach wszystkich wieśniaków z całej Złotej Muszli. Wozy te są bowiem wspaniale pomalowane; same legendy, rycerskie pojedynki, sceny historyczne, wojny, dramatyczne obrazy z życia współczesnego, wszystko to oddane z gotycką prymitywnością lub trochę na sposób starych kart. Właśnie tak pomalowany jest sufit w Trybunałach, sądzę, że zxvwieku. Pierwszy wóz, który zobaczyłem, chciałem natychmiast kupić; sprawiał na mnie wrażenie eksponatu muzealnego. W ciągu dwóch dni widziałem ich kilka tysięcy,

a pośród nich istne cuda polichromii. Jeśli sztuka ludowa żyje gdzieś pełnią życia, to tu.

A teraz Monreale, cud, przebogata arka sztuki romańskiej; katedra od stóp do głów wyścielona złotymi mozaikami, które nie mają wprawdzie majestatycznej urody mozaik raweńskich, zresztą o kilkaset lat starszych, ale są bodaj najwspanialszą i najbardziej monumentalną skarbnicą dekoracji romańskiej, tak samo jak Capella Palatina tutaj, w Palermo, mogąca przyprawić człowieka o zawrót głowy, i tak samo jak krużganki w Monreale, gdzie można oszaleć na widok około trzystu figuralnych kolumn, gdzie każda głowica jest inna, a przy tym stanowi niedający się rozplątać kłąb ornamentyki i legendarnych scen oraz zwierząt i mozaik, a wreszcie jak ornamentalne pasy, posadzki i fryzy również tu, w Monreale, przerastające wszystko, co wyobrażałem sobie dotychczas o możliwościach ornamentyki czysto geometrycznej. A poza tym samo Monreale, dziwne miasto przylepione do stoku góry pośród drzewiastych kaktusów, palm, figowców i nie wiem jakich jeszcze dziwniejszych drzew, miasto pełne hiszpańskich i saraceńskich krat, miękkiego i niezwykle malowniczego baroku, brudnej bielizny, osiołków, dzieci, świń, ludowych szyldów i przepięknych widoków aż gdzieś po Wyspy Liparyjskie – pierwsze miasto, w którym naprawdę nie mogłem uwierzyć własnym oczom.

I znów coś całkiem innego: ogródek w starym, na pół zburzonym krużganku w San Giovanni degli Eremiti. Sam kościółek jest dawnym meczetem z mauretańskimi kopułami; i na tym skrawku ziemi wielkości ludzkiej dłoni między ostrymi mauretańskimi łukami ambitu wyrosło i rozkwitło wszystko, co szaleńczo szczodre niebo wysypało na podołek Złotej Muszli zatoki Palermo. Ileś tam drzew pomarańczowych i cytrynowców ugina się pod ciężarem dojrzałych owoców i jednocześnie kwitnie; palma daktylowa, obsypane

kwieciem róże, krzewy dźwigające chyba litrowe rurkowate kwiaty, roślinność mi nieznana, zadziwiający gąszcz kwiatów i mnóstwo zapachów. Na zdumiewająco błękitnym niebie rysuje się pięć czerwonych saraceńskich kopuł, podobnych do osobliwych globusów. Mój Boże, ten zakątek był chyba jednak najpiękniejszy ze wszystkiego.

W Monreale są prześliczne mozaiki o tematyce stworzenia świata; nawet Michał Anioł w Kaplicy Sykstyńskiej nie ujął głębiej stworzenia światła i wód, i lądu, i ciał niebieskich, a zwłaszcza zapomniał lub nie umiał pokazać, jak Bóg dnia siódmego „widział, że było to bardzo dobre”, i odpoczywał. Bóg w Monreale odpoczywa, śni jak gospodarz po pracy, z opuszczonymi rękami. Ale również Bóg Stwórca o czymś zapomniał; polecił Adamowi ponazywać wszystkie zwierzęta oraz drobiazg wodny, lecz nie polecił mu nadać imion także wszelkim rodzajom zapachów. I dlatego język ludzki nie jest w stanie opisać aromatów i smrodów. Zmieszajcie jaśmin, zgniłą rybę, kozi ser, zjełczałą oliwę, wyziewy ludzkie, oddech morza, olejek pomarańczowy i odór pozostawiony przez kocura, a będziecie mieli dziesięciokrotnie rozrzedzone wyobrażenie o tym, co wdycha się na takiej portowej ulicy. I nie zapomnijcie o dziecięcych pieluszkach, gnijących warzywach, kozich bobkach, tytoniu, kurzu, węglu drzewnym i brylantynie. Dodajcie jeszcze próchno, pomyje, mokrą bieliznę i przypaloną oliwę. Ale nawet to nie wystarczy. To jest nie do opisania.

Nie do opisania są uroki i dziwy świata.

OD PALERMO PO TAORMINĘ

Zapłaćcie mi szczerym złotem za te linijki, nie z racji ich szczególnej urody, lecz dlatego że sam muszę za nie tak wiele płacić. Ale jeśli policzę sobie za każdą gwiazdkę dziesięć centymów i centym za każdy intensywniejszy niż zwykle odgłos szumiącego morza, dziesięć lirów za czerwony płomyczek na

szczycie Etny i za balsamiczne powietrze pół lira za godzinę – jak widzicie, nie liczę ani za refleksy na morzu, ani za palmy, ani za stary zamek, ba, ani za teatr grecki, który teraz, w nocy, nie ma czym nas przyciągać. no cóż, przecież to tego warte, dzięki niech będą Bogu, że posłał mnie w te strony.

Swoją cudowną mocą powiódł mnie najpierw z Palermo w poprzek Sycylii przez mnóstwo nagich, dziwacznych i smutnych gór, przez aleje kaktusów i kopalnie siarki do Girgenti8, takiego miasteczka na wzgórzu, od którego tylko kawałek do całej serii greckich świątyń. Wzniesiono je w stylu doryckim, toteż są bardzo piękne. Było właśnie święto Wniebowzięcia, więc miejscowi zjeżdżali się z dalekich stron do tych ** najlepiej zachowanych zabytków greckich, pili tam i jedli, i tłumaczyli dzieciom, że oto są greckie świątynie; inni z powagą kieszonkowymi metrami mierzyli trzony kolumn oraz kamienne bloki i w ogóle byli wyraźnie z tych świątyń dumni. Zdarzyło mi się w drodze powrotnej, że przyłączył się do mnie jakiś młodzian z Girgenti; posługujący się czymś, co uważał chyba za język francuski; sam nie wiem, jak to się stało, ale nagle szedłem pośród około dwunastu bardzo ładnych dziewcząt, a za nami ciągnęła grupa wspaniałych chłopców, wszystko zaś otoczone było przez stado kóz o białej jedwabistej sierści i kręconych rogach. Wędrowałem tak w złocistym pyle zachodu, mówiąc na przemian po czesku, włosku i francusku, podobny do przywódcy jakiegoś bachicznego pochodu; ktokolwiek nas spotykał, jadąc na ośle albo mule, zdejmował kapelusz i długo się za nami oglądał. Do końca życia nie zrozumiem tego antycznego zdarzenia.

Następnie prowadził mnie Bóg szlakami bardzo skomplikowanymi od Morza Afrykańskiego nad Morze Jońskie. Wzdłuż

drogi znów są góry, góry zielone albo o białych graniach, góry bogate w siarkę lub podziurawione przez jaskinie jak ser, i osobliwe miasta, które wdrapały się na wierzchołki niezmiernie wysokich gór, jak Ennainexpugnabilis, czyli Castrogiovanni® tkwiące w chmurach nad małą stacyjką, skuloną niemal w tunelu, a potem nad dojrzewającym zbożem wynurza się zaśnieżona Etna i ginie w obłokach, następnie pojawiają się malaryczne moczary i błękitne morze, następnie zaś Siracusa, miasto na wyspie, strzępek dawnych Syrakuz. One bowiem leżały na lądzie i zajmowały wielką powierzchnię, miały teatr, amfiteatr i słynne kamieniołomy, a w dodatku chrześcijanie zbudowali tam jeszcze ogromne katakumby. Kamieniołomy te nazywają sięlatomiei są bardzo piękne; są to roślinne raje otoczone dokoła skalnymi ścianami; jedynego wejścia do nich strzeże kustosz, któremu się płaci, i dlatego wlatomiachtych tyran Dionizjusz9 zamykał jeńców. Również w Siracusie wieśniacy mają malowane dwukołowe wozy, jednakże od obrazów historycznych wolą sceny z życia sfer wyższych; trafiają się wśród nich egzemplarze wyjątkowo urocze.

Wydaje się, że mało mówię o zabytkach starożytnych. Z pewnością mógłbym napisać o nich więcej; w przewodniku znajduje się wszystko, stulecie ich powstania, grubość trzonów i liczba kolumn. Ale chyba mam ducha zbyt niehistorycznego; źródłem najlepszych moich wrażeń związanych ze starożytnością są raczej zjawiska przyrodnicze, jak na przykład złoty zachód słońca w złocistych świątyniach Girgenti lub biały południowy upał w greckim teatrze, gdy po siedzeniach biegają przepiękne zielone jaszczurki; albo samotny

laurus nobiliskoło złamanej kolumny, ogromny czarny zaskroniec na dziedzińcu Domu Poety Tragicznego w Pompejach, zapach mięty i begonii – ach, najpiękniejsze i najbardziej bezgraniczne na świecie nie są rzeczy, tylko chwile, momenty, nieuchwytne sekundy.

Wreszcie więc Taormina, raj na ziemi nad szumiącym morzem, wyspa woni i kwiatów pośród skał, światełka nad morzem, jaśniejąca czerwienią Etna. – Nie, teraz myśl o kraju ojczystym; nawet gdyby było to po stokroć ładniejsze, myśl o kraju ojczystym, o kraju płynących wód i szumiących lasów, i niezwykle skromnego, intymnego wdzięku.

Nie możesz zbłądzić, gdy zwrócisz twarz w stronę ojczystej krainy.

W RĘKACH BOŻYCH

Mawia się zawsze: Jeżeli dokądś jedziecie, nauczcie się tamtejszego języka, aby lepiej wczuć się w duszę ludu i coś jeszcze. No cóż, w takim wypadku wczujecie się w duszę ludu mniej więcej tak, jakbyście jechali do Novego Bydžova; rozumiecie wszystkie głupstwa, które ludzie sobie prawią, i zadajecie im zbędne pytania, na przykład, jak nazywa się ta, o tam, góra albo ile minut ma ten pociąg spóźnienia.

Podróżuję po ziemi włoskiej nieobciążony takimi zainteresowaniami; moich zdolności i mego czasu starczyło tylko na to, bym po włosku nauczył się liczebników (zresztą tych tylko, które odnoszą się do liczb co mniejszych), a i ta wiedza chwilami złości mnie, bo zakłóca moje słodkie poddanie się woli bożej. Cóż, oczywiście w międzynarodowych hotelach dogadacie się po francusku; lecz są miejsca ciekawsze od wszystkich hoteli świata, a tam już nie ma kosmopolitycznej wieży Babel, tu już nie możesz pytać ani się dogadać, ani czegoś od kogoś chcieć; tu liczysz już tylko na to, że ludzie nakarmią cię i napoją, dadzą ci nocleg i dokądś cię dowiozą – jak i dokąd, to

oczywiście zależy od nich, nie od ciebie, ale powierzasz się im jako stworzenie nieme i bezsilne, niezdolne samemu wybierać, bronić się i komuś wymyślać. No i proszę, dają ci jeść i pić, troszczą się o ciebie, położą cię do łóżka; ty sam zaś przyjmujesz to wszystko z wdzięcznością tysiąc razy większą, niż gdybyś wszystko to im władczo i ze szczegółami nakazywał.

Podróżujesz z prostotą świętego Franciszka. Ponieważ nie umiesz mówić ich językiem, nie możesz od ludzi niczego chcieć. Właśnie, chcieć jak najmniej, to ta prawdziwa pokora i poddanie się życiu; nie domagać się czegoś więcej niż kęsa jadła i łoża, przyjąć wszystko tak, jak ci to dają, i ufać, że wszyscy mają wobec ciebie dobre zamiary – to ta skromna niefrasobliwość, która sprawia, że zaczynasz przejawiać wiele cnót. Jesteś skromny i wdzięczny, niewymagający i cichy, zadowolony i ufny; gdzieś podziała się cała twoja buta, chełpliwość, niecierpliwość, skomplikowana i egoistyczna wybredność; jesteś we władzy innych i wskutek tego w rękach bożych. Nie możesz wypytywać się, czy ten wagon jedzie tylko do Caldary, czy aż do Xirbu albo aż do Bicoccy, ponieważ nie wiesz, jak to powiedzieć; siedzisz więc i masz nadzieję, że „oni” wiedzą to lepiej niż ty i dowiozą cię w miejsca piękne i ważne. Nie wybierasz sobie jedzenia ni noclegu; przyjmujesz, co inni ci dają, no i proszę, dają najlepsze, co dać mogą. Chcesz płacić, a oni wybełkoczą ci sumę; nie wiesz, czy mówią „lir pięćdziesiąt”, czy „pięćdziesiąt lirów”, więc wręczasz im wszystkie swoje pieniądze, niech sami wezmą z nich, co uznają za stosowne. Są bardzo uprzejmi; biorą tylko lira pięćdziesiąt. Poza dorożkarzem w Posilipi rzeczywiście nikt mnie nie oszukał; a nawet wtedy wokół tego szelmy zebrali się mieszkańcy Bagnoli i zapewne robili mu wyrzuty, widząc, że ja sam absolutnie nie mogę go zwymyślać.

Czasem zdarzają się sytuacje skomplikowane, na przykład gdy w Salerno człowiek chce się dowiedzieć, czy dziś odpływa

parowiec. Kelner w kawiarni nie potrafił odpowiedzieć na moje pytanie; zwołał więc lud z ulicy, lud zaś usiadł dokoła mnie, zamówił sobiecafé neroi dyskutował, czego też mogę chcieć. Mówiłem im, że chcę dostać się do Neapolu; kiwali głowami i naradzali się, a potem tłumnie zaprowadzili mnie do pociągu i tam musiałem rozdać im na pamiątkę moje bilety wizytowe. Niekiedy ujmują się za mną niczym za małym chłopczykiem, jak ta babuleńka w Sienie, albo mówią do mnie językiem dziecięcym, w bezokolicznikach i z żywą gestykulacją. Mój stosunek do nich jest niezwykle dobry; nigdy im nie przeczę, oni mi także.

Wierzcie mi więc: z odrobiną prostoty i cierpliwości człowiek mógłby przejść cały świat. W zasadzie – z małymi wyjątkami – można ludziom ufać; nic nie wzmacnia optymizmu bardziej niż to doświadczenie. Gdybym umiał po włosku, ominęłaby mnie rozkosz tej konstatacji; mniej bym nawet widział, ponieważ mniej błądziłbym i nie znajdował się chwilami w miejscach, o których bedeker nie mówi. Człowiek wsiada do tramwaju, który jedzie w odwrotnym kierunku; i zamiast w jakimś głupim parku z ** pięknym widokiem, znajduje się w dzielnicy fabrycznej i włóczy się w niewypowiedzianym brudzie takiej Arenelli, zdziwiony bardziej, niż gdyby oglądał podzwrotnikową roślinność ogrodów w Palermo. Również błądzenie, również bycie niemową, również bycie bezsilnym w rękach bożych sprawia wielką przyjemność i daje wielką korzyść.

MIASTA PODZIEMNE

Mam tu na myśli podziemne miasta dwojakiego rodzaju: zasypane miasta ludzi, którzy żyli kiedyś na powierzchni ziemi – i podziemne nekropolie umarłych. Pompeje, Pala-tyn, Ostia; i katakumby w Rzymie, w Neapolu lub na Sycylii. Pompeje przykryła pięciometrowa warstwa popiołu

nicznego; nie wiem, co zasypało Ostię trzymetrową warstwą pięknej brązowej glinki; Palatyn sam się zasypał swą masą cegieł. Wzgórze Awentyn dotąd śpi, a pod nim zapewne też jest takie podziemne miasto. Niemal wszędzie, pogrzebawszy trochę motyką, znajdziecie mury, łuki, fundamenty z kamiennych bloków. Potem nazywa się to termami lub pałacem albo teatrem tego czy owego cesarza i ludzie chodzą na to popatrzeć. Czasem zajmuje to wielki obszar, kiedy indziej wygląda mniej więcej jak nasze piwnice; Pompeje czy Ostia tu i tam pokażą wam trochę bardziej słoneczną stronę starożytnych warunków mieszkaniowych: piękne domy, atria z pełnymi wody basenami, południowy sybarytyzm słońca, powietrza i wody; w Ostii znajdziecie wspaniałe mozaikowe posadzki, w Pompejach sporo interesujących i powabnych fresków, wszędzie zaś trzony kolumn, głowice, fragment posągu, pięknie rzeźbiony gzyms, wszystko to jak niepowiązane ze sobą słowa lub wiersze wyrwane z marmurowego, błyskotliwie formalnego języka starożytności. Na ogół te miasta, te ulice, te z zewnątrz niepiękne domy były równie ciasne i nieczyste jak dzisiejsze, równie pełne krzyku, pcheł, mokrej bielizny, kotów i kur, smrodu i obierków jak którakolwiek nieznana uliczka nad Tybrem. A pośrodku tego gwarnego, zatłoczonego, dusznego mrowiska znajdowały się wystawne forum, teatr, bazylika11, świątynie, wspaniałe łaźnie, łuki triumfalne, pałacowe koszary i inne ufundowane przez cesarzy okazałe budowle i pomniki, jak te, które w tysiąc lat później wznosili inni cesarze i papieże na chwałę innych bogów czy też innych dynastii. Świat się tak bardzo nie zmienia; w czymś jednak starożytność wyprzedziła naszą cywilizację, na przykład dbając o to, by ulice przecinały się zawsze pod kątem prostym,

11 W starożytnym Rzymie hala sądowo-targowa lub duża sala w pałacu (przyp. red.).

całkiem jak w dzisiejszym Chicago, lub tworząc standardowy przemysł budownictwa mieszkaniowego, tak jak dzisiejsza Ameryka. Wynalazczością na pewno nie szafowano tu bez umiaru. Można by powiedzieć, że duch rzymski był niezmiernie prostolinijny i rzeczowy, rozmiłowany w przepychu na użytek prywatny, nawet jeżeli nader szablonowym, i w jeszcze większej okazałości budowli publicznych; duch bardzo mało twórczy, o smaku niewyrobionym, standardowym, skłaniający się ku barokowej gigantomanii i przeładowaniu, dbający raczej o ilość niż o jakość, artystycznie całkiem wyraźnie niezbyt płodny. Dla tego suchego i dumnego Rzymianina więc hellenistyczni Grecy, tacy lepsi sztukatorzy, wyczyniali dłutem swe nieprawdopodobne sztuczki w najbardziej lśniącym marmurze; ciosali coraz bardziej malowniczo, zwiewnie i barokowo, jakby materia już w ogóle im nie stawiała oporu; lecz znudzony Rzymianin, jednakowo niesyty kolosalnych posągów cesarzy, jak i najdelikatniejszej eteryczności hellenistycznych reliefów, zaczyna kupować surowe, sztywne statuy egipskie i modlić się w osobliwych kaplicach kultu Mitry. Zobaczcie w rzymskich muzeach, jakie mnóstwo rzeźb egipskich przywieźli starożytni Rzymianie.

I oto w tym świecie rzymskim pojawia się chrześcijaństwo, z zadziwiającą siłą łamiące jego zasady. Początkowo schodzi pod ziemię i drąży tam katakumby; legenda głosi, że powstały na skutek prześladowań – ale jak żyję, nie czytałem o prześladowaniu chrześcijan na przykład w sycylijskich Syrakuzach, a przecież tam znajdują się największe katakumby. Raczej budzi się tu jakaś o wiele starsza, właściwa pradawnym mieszkańcom tych terenów tradycja życia pod ziemią; przynajmniej na Sycylii są ogromne jaskiniowe nekropolie z czasów Sykulów, nekropolie, które całe pasma górskie zmieniły w istne plastry samych jaskiń. A popatrzmy na katakumby Kaliksta lub przy Santa Agnese fuori; nie jest to absolutnie podziemne

schronienie człowieka uchodzącego przed pościgiem, lecz skomplikowane dzieło kreciego instynktu; a i stare kościoły zapuszczają korzenie w podziemiach przynajmniej swoją kryptą. Przecież także legendy kabylskie mówią, że praojciec i pramatka rodu ludzkiego przyszli spod ziemi. Prawdą jest, że sztuka chrześcijańska początkowo nawiązuje do szablonowego stylu łacińskiego; ale on zaraz „psuje się”, tu upraszcza, zaczyna charakteryzować go nabożny bezruch, tektoniczne rozczłonkowanie, surowa czystość plastyczna, co sprawia, że przejście od sztuki łacińskiej do wczesnochrześcijańskiej ma wszystkie cechy raczej przełomu niż ewolucji. Tak, jakby pojawił się nowy żywioł nie tylko kulturowy, nie tylko społeczny, ale wprost etniczny; jakby znów doszły do głosu dawne ludy, których sucha cywilizacja łacińska nie zdołała zasymilować. Powiedziałbym, że z chrześcijaństwem ożyli jacyś podziemni Morlokowie, o których mówi Wells: naród, który ze swojego podziemia przyniósł rozkoszowanie się cieniem, przestrzenią zamkniętą i cichą, surową intymnością, nieruchomością form. Chrześcijaństwo daje im treść i obrazowe wyobrażenia; wulgarna starożytność daje im elementy formalne; i ta prymitywna, niewyczerpana ludowość, która w świecie łacińskim nie miała nic do powiedzenia, teraz nareszcie mówi, tworzy, śpiewa; z mozaikowych kamyczków układa święte i śliczne mozaiki, będące sztuką półmroku, zwęża rzymską bazylikę, czyniąc z niej zamkniętą nawę, prędko znajduje swój styl rzeźbiarski, a gdy tylko nadarzy się okazja, poda rękę barbarzyńcom z północy i przyjmie od nich architekturę romańską.

Wybaczcie, jestem laikiem i piszę to jak powieść; być może dla fachowca są to nonsensy lub rzeczy od stu lat znane. Ale muszę uporządkować sobie to, co widzę; przewrót, jaki powoduje chrześcijaństwo w świecie rzymskim, niepokoi mnie i podnieca jak mało które romantyczne zjawisko pod słońcem. Niewiedza grzechu nie czyni.

SZTUKA STAROŻYTNA

Są ludzie, którzy mają należyty stosunek do sztuki starożytnej (niektórzy nawet są w niej rozkochani) i inni, którzy należytego stosunku do sztuki starożytnej dopiero nabierają. W tym drugim przypadku odbywa się to mniej więcej tak: kiedy pierwszy raz przyjdą do wielkiego składu dzieł sztuki antycznej, do Muzeum Watykańskiego lub do term albo muzeum w Neapolu, początkowo długo w nabożnym skupieniu stoją przed każdą rzeźbą i zachwyceni szepczą jakiś klasyczny cytat, na przykład:Caesar pontem fieri iussit. Po pierwszej półgodzinie dyskretnie przyspieszają kroku. Po godzinie przez następne sale przechodzą energicznym marszem. A po kolejnym kwadransie już chcieliby mieć rower.

Drugie stadium następuje, gdy podróżnik widzi dziewięć głów Sokratesa, stojących w szeregu na półce jak słoje z konfiturami, siedmiu Homerów, trzynastu Hadrianów i dwudziestą Wenus według Praksytelesa; wtedy zaczyna pojmować, że trzeba dostrzegać różnicę między kamieniarstwem i rzeźbiarstwem. A gdy zobaczył już wszystko, wreszcie wie, że żadna „sztuka starożytna” właściwie nie istnieje; że są to tylko słowa, oznaczające rzeczy tak różne, jak dajmy na to Cimabue i Lang-hans. Co najmniej tak wielka jest różnica między metopami selinuńskimi w Palermo a jakimś portretem Karakalli.

Tak więc przede wszystkim pierwsza spora różnica rysuje się między rzeźbiarstwem greckim i rzymskim; przy czym słowo „grecki” nie znaczy zupełnie nic, bo po prostu nie można jednym słowem nazwać archaicznego Apollona i pergamońskiego baroku. Jeśli ktoś mówi, że ubóstwia sztukę starożytną, powiada tym samym, że widział kamienie, a nie rzeźby. Niepodobna ogarnąć tego jednym gustem; każdy musi wybrać to, co mu odpowiada, a do reszty odnosić się przynajmniej uprzejmie. Fakt, że to wszystko marmur, nie oznacza jeszcze, że wszystko to jest jednakowe.

Gdy więc podróżnik zorientuje się, że jakiejś wszechogarniającej „sztuki starożytnej” nie ma, zyska w rekompensacie wiedzę, że istnieje wielkie mnóstwo zjawisk innych, i to niezmiernie interesujących.I.Przede wszystkim archaiczna sztuka lokalna, więc zwłaszcza sztuka etruska, toporna i niezgrabna, oraz sztuka sikulska, po której zostały bardzo piękne naiwne małe urny, takie gliniane domki z idyllicznym reliefem, i autentyczna sztuka dorycka kolonistów sycylijskich; jej chyba wychwalać nie muszę.II.Następnie istnieje import z Grecji, który z rdzenną Italią ma mniej więcej tyle samo wspólnego, co z Muzeum Kensingtońskim; Rzymianie sprowadzali tu rzeźby i rzeźbiarzy; rzeźby zachowały pierwotne piękno, ale rzeźbiarze przeważnie się zepsuli. Znajdziemy tu więc styl attycki, argiwski i rodyjski, pergamoński, hellenistyczny i inne, i znakomite dzieła, i kopie, i fragmenty, za które oddałbym całegoLaokoonawraz zUmierającym GalemiBykiem Farnezyjskim, i dorzuciłbym jeszcze wszystko, co mam i co by mi ktoś pożyczył.III.Potem rozrosło się tu na wielką skalę miejscowe kamieniarstwo grecko-rzymskie, ale do tego wzięli się już także Rzymianie czy jakiś inny naród, i ciosali jak najęci; bywają to wytwory okropnie tuzinkowe, produkcja masowa, seryjna, rzemiosło, wirtuozeria, przesada, realizm i barok, ale także (przeważnie w lapidariach) dzieła tchnące ludową świeżością, prostotą i prowincją z jej ogrodami, gajami oliwnymi, szałwią i źródełkami.IV.Następnie mamy więc tu właściwe rzeźbiarstwo rzymskie, twarde, naturalistyczne, portretowe i rzeczowe: cesarze, zapaśnicy, matrony i dzikie zwierzęta, brąz, kolorowe marmury, cyrk, polityka i trzeźwa rzeczywistość: sztuka przyziemna, imponująca i surowa, zbyt już dojrzała i wysychająca.v.A wśród tego wszystkiego tu i tam rodzi się jakaś nowa inspiracja: na przykład gdy pojawia się możliwość pokrycia ścian kolorowymi obrazkami i nagle zupełnie inne ręce niż tamte

z dłutem, ręce nie atletyczne, lecz wypielęgnowane i delikatne malują leciusieńkie freski w Pompejach, budowle wyśnione i ubogie, pejzaże w rozedrganym powietrzu i zwiewne jak motyle figurki; lub przeciwnie, gdy nie wiem, jakiemu Trakowi lub barbarzyńcy zawdzięczamy wspaniałe grubiaństwo mozaik karakallijskich, te przeraźliwe napięte mięśnie i czupryniaste brukwie, obrazująceheavyweightsrzymskiego cyrku, dzieło tępe i brutalne, a przecież wymową swojej ciężkiej formy wskazujące drogę przyszłym mozaikom chrześcijańskim. Ale same rzymskie sarkofagi, te słoniowe kadzie przeciążone gęstym, topornym, rytym reliefem, pokazują, jak mało soków helleńskich przeniknęło przez twardą rzymską skorupę. I popatrzcie na reliefy łuku Sewera lub Konstantyna; jest to wprost atawizm ociężałości, tu już całkiem odpryskuje importowana warstewka kultury helleńskiej. Tylko krok dalej, a jesteśmy w Muzeum Laterańskim: sztuka na pół barbarzyńska przechodzi w prymitywizm chrześcijański.