Listonosz dobrych wieści - Aleksandra Justyna Kulawik - ebook

Listonosz dobrych wieści ebook

Aleksandra Justyna Kulawik

0,0

Opis

Zastanawiasz się czasem...

Jak zmienić swoje życie na lepsze? Co zrobić, żeby znaleźć prawdziwą miłość? W jaki sposób z humorem podchodzić do trudnych sytuacji w życiu?

Anna chce zmienić swoje życie i znaleźć prawdziwego księcia z bajki dla dorosłych. Ma dość swojej pracy, fałszywych przyjaciół, niezdecydowanych mężczyzn i debetu na koncie. Z dnia na dzień rzuca dosłownie wszystko. Idzie do psychologa, zapisuje się na siłownię, rozpoczyna dietę i rejestruje się w Biurze matrymonialnym "Figielek". Postrzegana do tej pory za fajtłapę i szarą myszkę staje się z dnia na dzień zdecydowaną i pewną siebie kobietą, która zaczyna przyciągać uwagę otoczenia. Tytułowa bohaterka udowadnia na każdym kroku, że można się zmienić, jeśli tylko naprawdę się tego chce. Wystarczy uwierzyć w siebie, żeby tuż za rogiem spotkało nas prawdziwe szczęście z listem w dłoni.

Czytając tę książkę masz wrażenie, że uczestniczysz w życiu głównej bohaterki. Odpowiadasz na jej pytania, chcesz jej doradzić i sam uczysz się nowego podejścia do życia.

 

"Listonosz dobrych wieści" to historia pełna energii, optymizmu i wiary w lepsze jutro.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 261

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Aleksandra ‌Kulawik

Listonosz dobrych wieści

Szczęśliwego Nowego ‌Roku!

© Copyright by ‌Aleksandra ‌Justyna Kulawik & e-bookowo

Zdjęcie ‌na okładce: ‌Aleksandra ‌Justyna ‌Kulawik

Projekt ‌okładki: ‌Aleksandra ‌Justyna Kulawik

ISBN ‌978-83-7859-918-0

Wydawca: ‌Wydawnictwo ‌internetowe e-bookowo

www.e-bookowo.pl

Kontakt: [email protected]

Wszelkie ‌prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części ‌lub ‌całości

bez ‌zgody wydawcy zabronione

Wydanie ‌I 2018

Rozdział 1. ‌Styczeń, luty, ‌depresja

Pierwsze dni stycznia

Zimno, ‌ciemno ‌i ‌ponuro, że aż chce ‌się wyć do ‌księżyca ‌na ‌samą ‌myśl o wychodzeniu ‌na dwór. Takie ‌są ‌uroki stycznia. ‌Prawie czuję ten chłodny ‌wiatr, który ‌oblepia fragmenty mojej skóry, ‌wystające spod ‌grubego ‌swetra, ‌jak ‌kawiorowa ‌maseczka do ‌twarzy ‌dla pięćdziesięciolatek. Obrzydlistwo. Dziś ‌jest wręcz idealny nastrój ‌dla ‌samobójców – tak 8 ‌w skali od 1 ‌do 10. Ludzie ‌snują się po ‌ulicach ‌jak cienie. Dzieci potykają ‌się ‌o swoje stopy. Kobiety ‌poubierane są ‌na czarno i czerwono ‌z papierosem w ‌ustach a mężczyźni ‌na ‌kacu drą ‌się na kierowców, ‌kiedy ‌sami wężykiem przechodzą ‌na czerwonym świetle przez ‌ulicę, ‌bo przecież ‌w taki dzień, jak ‌dzisiaj, ‌wszystko im ‌wolno. ‌Nowy rok, nowe przepisy, ‌nowe postanowienia, których ‌i tak nikt nie ‌dotrzyma.

Sąsiad, który ‌mieszka ‌nade mną, ‌jak zwykle pali papierosy i strzepuje przyprawiony deszczem popiół na mój parapet. Dlaczego? Z popielniczki zrobił karmnik dla ptaków, to przecież w karmnik nie wsadzi petów, prawda? Pozornie dba o czystość i zdrowie małych przyjaciół z połamanej sosny, z na przeciwka. Zastanawiałeś się kiedyś, jak w ogóle można palić papierosy? Rozmawiałeś z kimś na ten temat? A może sam palisz? Powiem ci, co o tym myślę. Takie moje chwilowe wtrącanie się w twoje życie, żebyś wiedział, że zależy mi na życiu każdego człowieka na tym „łez padole”. Życie jest najbardziej cennym darem, jaki człowiek otrzymał, więc, moim zdaniem warto o nie dbać. Jestem osóbką niepalącą, która odpycha od siebie wszelkie nałogi tego świata (no, może poza kawą i czekoladą, ale nad tym pracuję). Palić papierosy to tak, jakbym trzymała w ustach zużytą, śmierdzącą, parodniową skarpetę i chwaliła się żółtymi zębami i poplamionymi palcami na lewo i prawo, nie wspominając już o tym, że ubrania cuchną, jakbyś pracował w prosektorium, a i goście, których zaprosisz dostaną sporą dawkę trucizny w płucko. Brzmi „optymistycznie”, nie? Takie są moje przemyślenia związane z paleniem papierosów i życiem palaczy w nawiązaniu do spadającego mi regularnie na głowę popiołu. Wracając do mojego „ukochanego” sąsiada z góry, kiedy ten człowiek pali papierosa, dym i popiół lecą na mój parapet, a wcześniej na okno sąsiadki z góry. Ona ćwiczy przez to dzień w dzień łacinę podwórkową, a jej dziecko cieszy się z tego popiołu jak ze śniegu na święta, bo może wtedy palcem na szybie zrobić jakiegoś fikuśnego bazgrołka. Po dłuższej chwili zastanowienia ten mokry popiół na moim parapecie nawet zaczyna coś przypominać. Może to dobry pomysł na Andrzejkowe wróżby? Chyba wezmę i ulepię z niego bałwana na Boże Narodzenie w grudniu. Jak dobrze pójdzie, to do tego czasu na moim parapecie będzie już kilka kilogramów popiołu, co na pewno starczy na Mikołajki, Boże Narodzenie – a jak zamarznie – to postawię kilka figurek przed kamienicą. Dzieci będą miały w co rzucać śnieżkami, a psy skorzystają ze świątecznej latryny.

Kolejny raz wyglądam przez okno w poszukiwaniu optymizmu. Nigdzie go nie widać i nie słychać. Może spadnie z nieba razem z deszczem? Tak naprawdę jedyne co przychodzi mi do głowy, to wskoczenie z powrotem do łóżka. Nawet mam wyrzuty sumienia, bo w domu moja matka co dzień mi mówiła, że w łóżku leżą tylko lenie i nieroby. Niepotrzebnie wczoraj myłam okna. Tak bardzo chciałam się przyjrzeć z bliska tym pesymistom na ulicy, że moje czoło odbiło się na umytej szybie i teraz znowu będę musiała ją wyczyścić. Jedyny plus tej całej sytuacji wygląda tak, że wreszcie mogę zastanowić się na spokojnie nad swoim życiem. Wielka karierowiczka, która nie ma faceta, ulubionego serialu, zwierzaka czy ptasiej kupy na oknie (podobno przynosi szczęście). Lekarz mi mówił, że czasem fajnie jest na głos wypowiadać swoje pytania, bo wtedy słyszymy nasze myśli jasno i wyraźnie.

No to się pytam:

– Jak to jest mieć wszystko? Czy to dobrze czy źle… – chwila zastanowienia. – A skąd niby mam to wiedzieć?! Co ja w ogóle zrobiłam?! Ile jeszcze mam żyć jak wesz na czyjejś głowie?

Tak właśnie się czuję i za nic w świecie nie wiem, co zrobić, żeby poczuć się w tej chwili lepiej. Cały czas przypominam sobie, w jaki sposób żyłam do stycznia tego roku i aż dostaje spazmów i zawrotów głowy. No bo wiesz, kiedy siedzisz i pijesz popołudniową kawę, bo przecież nie musisz wstawać skoro świt, żeby biec do znienawidzonej roboty za minimum państwowe, w której pastwią się nad tobą głuchonieme sępy (nie słyszą twoich próśb o pomoc, ani nie odpowiadają na twoje pytania), dokładając ci obowiązków, trosk i codziennych ploteczek przy „kawuniuni”, która smakuje jak siki wiewiórki chorej na wściekliznę – doceniasz to, że siedzisz sam w domu przed komputerem i wystukujesz swój pomysł na życie na klawiaturze bez żadnych trucicieli nad głową. A tam w korporacji weźmiesz łyka takiej wściekłej kawy i od razu podnosi ci się ciśnienie i to nie przez smak tej obrzydliwej wypłuczyny przeterminowanego sortu, ale dlatego, że od towarzystwa, które cię otacza, chce ci się po prostu wymiotować paragonami, które wklepujesz dzień w dzień do systemu.

Jest jeszcze druga opcja – zarażasz się wścieklizną i kąsasz swoich znajomych po wyjściu z roboty, jako odreagowanie po całym dniu w tej przesadzonej, plotkarskiej, mega sztucznej atmosferze. Panowie pod krawatem udający, że pracują tu dla swoich żon, dzieci… a w rzeczywistości „pukają”, co im w ręce wpadnie w męskiej toalecie, po konferencjach, na szkoleniach seks– integracyjnych, czy innych pseudo korpo-imprezkach. Myślisz, że tak nie jest? No cóż. W takim razie żyj sobie jak do tej pory i wierz w to, że świat jest ucieleśnieniem cnót i prawości. Może dzięki twoim modlitwom kiedyś to nastąpi. Tak czy owak – życzę ci powodzenia w misji zbawienia świata, a ja zajmę się swoim życiem, bo wreszcie uwolniłam się od bandy szczurów, które widzą tylko ser, a na resztę spraw mają nałożone klapki na oczy albo kondona na twarz, żeby się skutecznie obronić przed byciem miłym.

Zmiana stanowiska pracy to kropla w morzu zmian całego twojego życia. To wcale nie taka prosta sprawa!

Aż chce mi się momentami krzyczeć ze smutku, rozżalenia i kilkunastu wyrzutów sumienia, ale później pewnie się okaże, że to było takie moje „ojej”, i zaraz wszystko wróci do normy. Zrezygnowałam z pracy w korporacji i odstawiłam na bok wszystkich cwaniaków. Jakie były skutki mojej decyzji? Moim rodzicom bardzo się nie spodobało, moim znajomym też to się nie podoba, a moim przyjaciołom – no cóż – mają to gdzieś, bo to były tylko podszywające się pod przyjaciół korpo-gnidy do kwadratu. Mam w sobie tyle złości, wściekłości, nienawiści, rozżalenia, agresji, emocji – zła ściągniętego ze wszystkich stron świata i co? Nie mam teraz nawet na kim tego rozładować. Co do pracowników w mojej byłej roboty:

– Oby ich ktoś kiedyś tak przeanalizował, jak te wykresy w Excelu, które kazali nam robić 8h dziennie! A kysz szuje, mendy i inne toksyczne wypierdki bajek dla dorosłych! Pozbędę się całego balastu z mojego starego życia. Taki jest plan. Słyszycie?! Zrobię to!

Pomysł jest dobry, ale gorzej z jego realizacją. Jak ja to zrobię? W jaki sposób doprowadzę do takiego stanu, że będę miała spokojną robotę, odnowię kontakty z rodziną i poznam królewicza z bajki dla dorosłych? No jak?! Jakby to było takie proste, nie wypisywałabym tych wszystkich wywodów na tylu kolorowych kartkach. Nie wiesz, dlaczego piszę to wszystko, co myślę na kartkach? To ci powiem. Tak. Przyznaję, że byłam u psychologa, laryngologa, ginekologa i innych lekarzy z końcówką – loga, chociaż nie mam pojęcia, czy mi to w jakiś cudowny sposób pomoże. Daj Boże, niech coś się zmieni, bo mam już w głowie taki mętlik, że największa pajęczyna świata by tych wszystkich wspomnień nie pomieściła w postaci much owiniętych w sieć. A gdzie pająk? Duży, tłusty i głodny pająk, który rozwiąże moje problemy w tym szaroburym zbiorniku łez i rozpaczy?

– Ja chcę pająka tu i teraz! Dajcie mi pająka!

Rozdarłam się na cały głos w pokoju, a nie zauważyłam, że mam otwarte okno. Pan Mieciu stał akurat z flaszką turbo koli przy śmietniku i łypnął na mnie swoim czerwonym jak wiśnia w spirytusie okiem. On jedyny odpowiedział na moje wezwanie. Czyżby to był mój anioł stróż? Zaraz, mój anioł stróż jest menelem? Serio, serio?

– Pani zejdzie do piwnicy. – Beknął z pełnej piersi, aż trzy okna w bloku obok zatrzasnęły się jednym mocnym łubudu. – Tam jest pełno tego plugastwa. Na pewno jakiś na panią skoczy.

Chyba pójdę jeszcze raz do psychologa. Nie dość, że gadam sama do siebie, to jeszcze jedynymi osobami, które się do mnie odzywają, to menele. Ten młodszy psycholog z NFZ wydawał mi się nawet seksowny. A gdyby tak jeszcze ktoś mu dał pięścią w twarz, to nawet i nos miałby całkiem prosty. To chyba dobry pomysł. Tak. Idę do psychologa po raz piąty w tym miesiącu. Wreszcie mnie ktoś wysłucha i przytuli, a jak nie, to dam mu ze dwie stówy w rękę, to może i obmaca? Ech, te moje fantazje. Tak to jest, kiedy żyje się tylko pracą i w pewnym momencie okazuje się, że życie polega na czymś zupełnie innym, dojrzalszym, bardziej przemyślanym, z mniejszą dawką słów „praca” i „kasa”, a z większą ilością przyjaciół, rodziny, „cieszę się” i… z mężczyzną moich popapranych marzeń, który pewnie uśmiecha się do mnie na ostatniej stronie „Play Girls” (taki odpowiednik męskiego „Playboya”).

I jak tu nie zwariować?!

Wizyta u psychologa

Dziś jest ten wielki dzień, na który od dawna czekałam. Dzień, w którym wyrzucam wszystko z szafy i staram się znaleźć jakiekolwiek ubrania, w które się zmieszczę. Ważyłam koło sześćdziesięciu kilogramów przy wzroście metr pięćdziesiąt pięć, kiedy byłam nastolatką. To chyba dużo, prawda? Teraz mam prawie metr osiemdziesiąt a ważę pięćdziesiąt osiem kilogramów. Powiedziałabym, że mam niedowagę. Wszystko przez tę zwariowaną pracę w ciągłym stresie, strachu. W pewnym momencie ważyłam nawet poniżej pięćdziesięciu kilogramów. Reasumując, po odejściu z korpo-shitu straciłam dużo z masy ciała, pięć kilo dodatków do ubrań, ale jestem bogata w dwa kilogramy kosmetyków, pięć żakietów i dziesięć par nadprogramowych butów, których już chyba nie będę potrzebowała. Kopię i kopię, a w tej szafie – nadal nic. Już dwie godziny wykonuję syzyfowe prace a żadna sukienka, żakiecik, luksusowa bielizna – totalnie nic się do mnie nie uśmiecha, mówiąc: Bierz mnie tu i teraz! Będę na tobie leżeć idealnie. Porażka do kwadratu. Same korporacyjne ciuchy. Nawet na randkę nie miałabym w co się ubrać, bo od razu dostałabym plakietkę „pani z działu windykacji”, która zaraz będzie chciała na coś mnie naciągnąć. Masakra w biały dzień! Ile razy jeszcze muszę krzyczeć, żeby coś znaleźć?! Jestem poirytowana. Chyba zacznę pisać ten dziennik innego dnia, bo mi żyłka przy skroni pęknie i krew zaleje moją garderobę. A szkoda by było stracić coś od Gucciego i Versace. Chlip, chlip. Wtedy to dopiero miałabym ciężką depresję.

(10 minut później) Wreszcie coś mam. Spódnica ołówkowa i zielony, lekko pomarszczony T-shirt z napisem „Kocham życie!”. Pewnie od razu pomyśli, że chcę sobie humor poprawić, bo na kochającą życie to ja nie wyglądam, tym bardziej, że leczy mnie na głęboką depresję. To chyba moja ostatnia deska ratunku. Moje pozostałe ubrania krzyczą: Ona kocha luksus!, a przed psychologiem z NFZ lepiej nie wyskakiwać z czymś na bogato, bo jeszcze znieczulenia nie dostanę. Chyba za bardzo się przejmuję tą wizytą. W końcu chcę dobrze wypaść. Może doradzi mi, co zrobić, żeby moje życie nabrało kolorów, albo wypisze receptę na nielegalne prochy, które ułatwią mi zejście z tego świata. Jedna i druga opcja mi odpowiada, więc nie ma co się ociągać – czas na wizytę u psychologa. Czy ja znowu gadam sama do siebie?

Pod bacznym okiem psychologa

Siedzę już dwie godziny na krześle, które skrzypi, ma dziury w tapicerce i śmierdzi niemytym żulem. Skupić się nie mogę na swoich problemach w takich warunkach zapachowych. Ten psycholog chyba też dzisiaj nie jest w za dobrym humorze, bo co chwilę mam mu opowiadać o najmroczniejszych zakamarkach swojej duszy, po czym traci mowę i jak już go odetka po kwadransie, to tylko odchrząknie coś pod nosem, i znowu zadaje jakieś bezsensowne pytanie:

– Ile jajek dzisiaj pani zjadła na śniadanie?

I czemu to niby ma służyć? Powie mi, że dobrej kury ze mnie nie będzie, czy raczej, że kogut mnie zostawi, bo nie mam jaj? Kurza twarz (czyt. o cholera!). Siedzę tu już czwartą godzinę i jeszcze nie usłyszałam o recepcie na moje nędzne życie. Co by tu zrobić? Pytanie za pytaniem:

– Kiedy ostatnio był pan na randce? – chrząknęłam pod nosem.

– Słucham? – Zmrużywszy oczy poprawił okulary i spojrzał na mnie ten psyhologus dociekantus.

– Kiedy widział się pan z jakąś kobietą na spotkaniu tylko we dwoje? – Zastanawiałam się, czy zadać mu to pytanie, czy nie. W końcu ja tu przyszłam na wizytę a nie odwrotnie, czyż nie?

– W pięćdziesiątym siódmym. – Doktor Edward spoważniał i z miną zniecierpliwionego dziecka czekał na moje kolejne pytanie, które prawdopodobnie go dobije.

– To ile pan ma lat? – Zaczęłam zadawać coraz bardziej bezpośrednie pytania. Może to ja powinnam prowadzić tę sesję terapeutyczną?

– Przyszliśmy tu, żeby leczyć panią, a nie mnie. – No, wreszcie powiedział coś jak psycholog – burknęłam pod nosem. Wzięłam głęboki oddech i czekałam na pytanie krzyżowe (może ugodzi mnie w krzyż a nie w serce).

– Skoro już tyle pani o mnie wie, to teraz ja zadam podobne pytanie. A kiedy pani była ostatni raz na randce?

– Dwanaście godzin temu.

– Cóż za dokładność. I jak wrażenia? – Podwinął wąsika jak alfons na ulicy przy swojej prywatnej pani do towarzystwa i czekał, co powiem i zrobię, bo miałam minę poirytowanego chomika, który utknął w kołowrotku, z którego długo nie wyjdzie, a co dopiero marzyć o marchewce.

– Do niczego. – Mina mi zrzedła, a głos spoważniał.

Byłam pod wrażeniem, kiedy poznałam tego faceta. Elegancko ubrany w garnitur z białą chusteczką w kieszonce. Prawił mi komplementy i dawał kwiaty, żebym się wreszcie skusiła na spotkanie tylko we dwoje. Zabrzmiało jak opis romansu? Przepraszam. To miało brzmieć bardziej dramatycznie. Już się poprawiam.

– Czułam się tak, jakbym oglądała jakiś serial w telewizji. Siedziałam i słuchałam, a tamten fircyk miał słowotok. Cały czas gadał i gadał o aktualnych wydarzeniach. No, wie pan: gwałty, katastrofy, zamknięcia banków, lawiny. O takich rzeczach chyba nie opowiada się na pierwszej randce? Tym bardziej, że mam głęboką depresję, to przecież mogłam tam strzelić samobója. Zamiast wysłuchiwać jego bełkotania zamówiłam gorzką czekoladę i całkowicie oddałam się jej popijaniu. Ten smak, aromat, nutki czekoladowe – super! Kiedy moja czekolada się skończyła i zobaczyłam dno w kubku, podniosłam głowę i moim oczom ukazała się chrapiąca, męska rozgłośnia niby telewizyjna. Zapłaciłam za siebie i wyszłam, a ten dalej spał. Ta randka była jedną z najnudniejszych, jakie wytrzymałam do samego końca. Całe szczęście, że mieli tam tę pyszną czekoladę. Pewnie następnym razem też tam pójdę, ale już sama. Nie zamierzam się z nikim dzielić tym luksusowym smakołykiem. – Westchnęłam jak po ciężkim dniu w pracy. – Taka była moja ostatnia randka. Co pan na to?

– Miała pani pecha. – Poprawił jeszcze raz okulary. Chuchnął na szkiełka, przetarł je ostrożnie i odłożył swoje drugie oczy na biurko. – Nigdy wcześniej nie słyszałem o takim mężczyźnie. Wprawdzie, zdarza mi się usnąć ze stopami w misce z gorącą wodą, papierosem w ustach, szklanką tequili w lewej ręce przed telewizorem, ale na mieście – i to przed kobietą – jeszcze mi się coś takiego nie przytrafiło.

– Pana szczęście. To teraz już pan wie, że tak można. Tacy faceci też istnieją, dlatego moje marzenia o poznaniu królewicza z bajki (ale dla dorosłych) coraz bardziej topnieją, bo co randka, to klapa. – Przetarłam oczy chusteczką, bo zbierało mi się od dobrej godziny na płacz po tej rzewnej opowieści.

– Pani Aniu, co jest teraz dla pani najważniejsze w życiu? Nad czym chce pani popracować, żeby było lepiej? Myślenie o samych niepowodzeniach nic nie da. Poszukajmy czegoś pozytywnego, dobrze?

Tak szybko zmienił ton rozmowy, że przez chwilę przemknęło mi przez głowę, że może wysłuchiwanie jak inni ludzie cierpią, wypłakują mu się tu w gabinecie, prawie żyły sobie wypruwają – poprawia mu humor. Zamiast dalej się nad tym zastanawiać, powiedziałam prosto z mostu:

– Okej. Kiedyś myślałam, że praca jest najważniejsza, to każdego dnia żyłam tylko nią. Wieczorami myślałam o tym, co będę przeliczać przed biurkiem, o czym powiem szefowi, jakie udoskonalenia w raportach zrobię – totalnie wszystko kręciło się wokół mojej pracy. Teraz, kiedy już sprzedałam dom i przeniosłam się do M4 w kamienicy, ubieram się w zwykłe ciuchy z pobliskich supermarketów i jem proste posiłki, które sama staram się zrobić, to też mi nie pasuje. To nie moje życie. Chcę poznać wiele pozytywnych osób, odzyskać kontakt z rodziną i znajomymi, nazwać wreszcie kogoś przyjacielem a nie korpo– gnojkiem, stać się bardziej ludzka, zadbać o siebie (swoje ciało), nauczyć się żyć fit, zapisać się na siłownię, chodzić do fryzjera, uprawiać sport i poznać faceta moich marzeń.

– Pani Aniu, to nie za dużo na raz? Może najpierw popracuje pani nad jedną z tych rzeczy, a potem pomyśli o reszcie?

– Chyba ma pan rację. Ja to bym chciała już – tu i teraz – wszystko na raz dostać, osiągnąć, ale tak się chyba nie da zrobić? – Opuściłam wzrok tak nisko, że prawie poczułam smak drewnianej podłogi w gabinecie Edwarda. Co on teraz powie? O co mnie zapyta? Już chyba czuję zmęczenie.

– Tak właśnie jest. Nie da się tylu rzeczy zrobić na raz. Zajmijmy się wreszcie pani depresją. Niech pani pisze dalej ten dziennik, bo będzie pani na bieżąco ze swoimi przemyśleniami.

– Piszę w nim dzień w dzień, ale jak tak dalej pójdzie, to będę miała domową biblioteczkę tylko z tymi dziennikami. – Edward udał, że nie słyszy tego, co mówię i dalej ciągnął swój profesorski wywód.

– Proszę robić przynajmniej jedną lub dwie rzeczy na dzień, które sprawiają pani radość. Zabawa z kotkiem, mizianie myszki – zabrzmiało dwuznacznie – czytanie ulubionych książek, spacery, ćwiczenia – wszystko to, co panią bawi. Co do reszty, może pójdzie pani do jakiegoś biura matrymonialnego lub umieści ogłoszenie w gazecie, że chce pani kogoś poznać?

– A biura matrymonialne nie wyszły przypadkiem z mody?

– Z tego, co się orientuję, to nie. Widzi pani, od czasu do czasu sam umieszczam w gazetach ogłoszenia w dziale matrymonialnym. – Dlaczego mnie to nie dziwi? – Piszę w takich ogłoszeniach, że chętnie umówię się z miłą, ciepłą panią w średnim wieku na kawę i ciastko w malutkiej kafejce przy teatrze. – Dobrze, że dopisał „ciepłą”, bo jeszcze jakaś nieboszczka przyszłaby na randkę w ciemno.

– I ktoś się do pana odzywa z tych ogłoszeń?

– Jeszcze nie, ale jestem dobrej myśli. Ostatnio redaktorka właśnie tego działu w gazecie wysłała do mnie maila, że jeśli w ciągu miesiąca umieszczę w tym piśmie jeszcze dwa ogłoszenia i nikt się nie odezwie, to ona pójdzie ze mną na kawę.

– A nie zrobi tego z litości?

– Gdyby nawet, to co z tego? Jestem stary i żadna młoda kobieta by się mną nie zainteresowała, to chociaż z kimś posiedzę, napiję się kawy, zjem ciastko i będę miał miłe wspomnienia do końca życia. – Czyżby psyhologusdociekliwus stał się nagle psyhologusempesymistusem?

– Brzmi pan dość przygnębiająco. Może przynieść panu ciastka na kolejną wizytę?

– Nie, podziękuję. Będę czekał na moje wyśnione spotkanie we dwoje w kafejce przy teatrze. Zawsze chciałem tam pójść z piękną kobietą. Takie marzenie z czasów studiów. Moja żona zmarła dziesięć lat temu i od tamtej pory szukam bratniej duszyczki, która zechciałaby spędzić ze mną trochę czasu.

– Wierzę, że w końcu się panu uda wypić tę kawę przy ciastku w miłym towarzystwie. Trzymam za to kciuki. – Poklepałam Edwarda po ramieniu. Otarł sobie chusteczką całą pyzatą twarz. Później wysmarkał się w tę samą chusteczkę, wziął dwa głębokie wdechy i powiedział:

– Dziękuję. Pani Anno, dla pani recepta jest taka – najpierw niech pani zostawi sprawy zawodowe, bo są najmniej ważne. Proszę się skupić na notowaniu swoich myśli w dzienniku, zapisaniu się do biura matrymonialnego, pójściu na siłownię etc. Jedno po drugim. Niekoniecznie wszystko jednego dnia, bo by pani oszalała przez nadmiar tego wszystkiego. Umówmy się na wizytę na koniec stycznia i zobaczymy czy pani stan ulegnie poprawie, czy będę musiał skierować panią do mojego kolegi, psychiatry. Najważniejsze jest zdrowie, bo bez niego nic się nie uda. Proszę o tym pamiętać.

– Dziękuję za dobre słowo. Do zobaczenia następnym razem! – Zresztą, co ja mówię? Oby nie.

Kierunek siłownia Oaza

Ledwo wyszłam z gabinetu psychologa, skierowałam się do pobliskiej siłowni o nazwie Oaza. Nie wiem, dlaczego wybrałam akurat to miejsce, ale chciałam jak najszybciej wprowadzić mój plan zmiany życia o 180 stopni – i to natychmiast! Z zewnątrz budynek wyglądał jak każdy inny. Przez szybę widziałam uśmiechniętą seksbombę, która odbierała telefony. Zatrzymywał się przy niej każdy trener, żeby choćby zagadnąć o pogodę, bo przecież byłoby totalnym nietaktem (albo stratą całego dnia pracy) nie powitanie tej bogini piękności. Amen. Zdobyłam się na odwagę i weszłam do środka. Z resztką rogalika między zębami zapytałam recepcjonistkę o ceny karnetów, trenerów – ludzi, którzy tu przychodzą, co ze sobą zabierać na sale ćwiczeń, co można a co nie, i takie tam… inne bzdurki. Kilka razy zrobiła poważną minę, dlatego pomyślałam, że może jednak się wycofam, bo nie chcę dostać lewego sierpowego od takiej heroski, ale na sam koniec uśmiechnęła się do mnie tak szeroko, że zobaczyłam dwie złote trójki (zęby). Warto było poczekać chwilę dłużej. Jednak nie była takim ideałem, jakim ją widziałam przez szybę. Czy ona jest Rosjanką? Jak na tej siłowi działa mafia, to wątpię, że długo pożyję, ale trzeba być odważnym, więc… a co mi tam – zapisuję się i od lutego będę tu ze dwa razy dziennie, bo i tak nie będę jeszcze pracować zawodowo, to chociaż zdrowie podreperuję, poznam kogoś fajnego, uszczypnę przynajmniej dwóch instruktorów w tyłeczek i moja „misja siłownia” będzie zakończona. Wychodząc z siłowni wleciał na mnie gołąb. Otrzepał się, jakby wpadł w siano i poleciał dalej. Też tak chcę! Być na tyle silna, żeby nic mnie nie powstrzymywało przed lotem w nieznane. Wracając jeszcze na moment do siłowni, w tym budynku mają naprawdę krystalicznie czyste szyby. To niebezpieczne. Gołąb jak gołąb, ale jakbym tu przyłożyła głową w szybę, to moja czaszka mogłaby leżeć jak rozłupany orzech na płytkach podłogowych. Dziewczęcym truchtem ruszyłam do swojego małego mieszkanka ze strażnikiem bramy, panem Mietkiem, okolicznym żulem.

Biuro matrymonialne „Figielek”

Co jak co, ale nazwa tego biura skojarzyła mi się jakoś z burdelem. Tobie też? Jeśli tak, to znaczy, że jest nas więcej. Doktor Edward na pewno się ucieszy, kiedy przyprowadzę mu swoich znajomych, którzy razem ze mną uczestniczą w tej błazenadzie zwanej moim nowym życiem. Nie bierz tego do siebie. Naprawdę jest mi teraz ciężko, a to, że czytasz te moje notatki, podnosi mnie na duchu. Dziękuję, że tu jesteś!

Wracając do głównego tematu tego wątku – Biuro matrymonialne „Figielek”. Gdzie ja mam tu teraz iść? Pełno jakichś urzędników. Papiery na biurkach, w rękach, przy łokciach, szyjach, kolanach – i to wszystkich pracowników. Kolejne sterty makulatury są poukładane pod komputerami, zgrabnymi nogami ich właścicieli i w przejściu. Wchodząc do Figielka, zostałam przynajmniej trzykrotnie staranowana przez cztery wielkie wieloryby (kobiety z wagą ponad 90 kilogramów), pracownice, dwóch kurierów i czterech dostawców pizzy. Nie myślałam, że te biura są tak oblegane. Przyszłam tu z nadzieją na znalezienie miłości mojego życia, a teraz zaczynam myśleć, że prędzej znajdę tu nadgryziony kawałek pizzy lub mola książkowego, niż faceta z lubieżnym uśmiechem o kulturystycznym ciałku. Zanim dotrę do pokoju numer sześć, powinnam się raczej zastanowić, jak powinien wyglądać mój przyszły mąż, co lubi a co nie, jak się ubiera, gdzie mieszka i tak dalej. Na ten moment to nawet owłosiony rolnik ze speluny spod Wsi Rozporek, mógłby być dla mnie ideałem. To się chyba nazywa… desperacja? O mój Boże! Jestem zdesperowana, bo tu przyszłam? W takim razie wypełnię wszystkie papiery, które mi podsuną pod nos i jeszcze zarejestruję się w kilku portalach randkowych online, ze trzy ogłoszenia wyślę do gazet i może jakąś imprezę sąsiedzką zorganizuję. O, to niegłupi plan. To gdzie ja teraz jestem? Acha, no to już trzeba by znaleźć ten pokój numer sześć.

Pokój numer sześć

Do tej pory ani razu nie odezwałam się do kogokolwiek w „Figielku”. Może to był błąd? Zamiast myśleć o romansach i mężczyznach, zaczęłam się skupiać coraz bardziej na myśleniu o pączkach w piekarni, którą otworzyli tydzień temu przy mojej ulicy.

– Jeść. Chcę jeść! – Przynajmniej tego byłam pewna. Weszłam do pokoju numer sześć i stanęłam jak sroka przed złotem. Dwie skąpo ubranie panie biegały z różnymi dokumentami do biurka pod oknem. Nikogo tam nie widziałam, ale na podłodze były porozrzucane pisemka z gołymi paniami, zabawki erotyczne, prezerwatywy (mam nadzieję, że nie zużyte), tampony, kajdanki, bielizny, swetry – wszystko, co tylko zepsute społeczeństwo może potrzebować do zabawy. Chwiejnym krokiem podeszłam do tego małego, zapapierzonego, zakurzonego, śmierdzącego starymi skarpetami i papierosami biurka z plikiem nowiutkich banknotów. Okazało się, że jednak ktoś tam siedział. Mały karzeł z pryszczem na czubku nosa. Wyobrażasz to sobie? W takim miejscu? Przy dwóch porno-sekretarkach w miniówkach sięgających pierwszych (i jednocześnie największych) damskich policzków? Karzeł w biurze matrymonialnym. No cóż. Teraz to nie zostaje mi nic innego, tylko zapytać się, co tu się do jasnej ciasnej dzieje?

– Mam skierowanie do pokoju numer sześć. – Wymamrotałam ze wzrokiem wbitym w niskiego ufoludka.

– Pomyliło się pani. – Przerzucił swoimi malutkimi paluszkami kilkaset kartek raportu. – Nie do pokoju szóstego, tylko do dziewiątki.

– Na pewno? – Spojrzałam na swoja wymiętoloną kartkę z rozmazaną cyfrą pokoju.

– Proszę mi powiedzieć, czy interesują panią fetyszyści, dewianci, pedofile, gwiazdy porno, kazirodztwo i inne tego typu zabawy?

– Nie. Kategorycznie nie. – Nie wiem, dlaczego zawahałam się z odpowiedzią, ale wizja małżonka fetyszysty jakoś nie wzbudzała we mnie innych uczuć niż odraza.

– To proszę zabrać swój zgrabny tyłeczek i wystartować do pokoju dziewiątego, bo tam na pewno czeka już na panią królewicz z bajki.

– Tak zrobię. To do niezobaczenia. – Jakim cudem krasnoludkom z Królewny Śnieżki dali takie obowiązki służbowe? Karzeł, nie karzeł, ale wyglądał na bardzo bystrego człowieka, mimo tego smrodu skarpet i fajek unoszącego się w powietrzu; można by powiedzieć, że nawet uroczy z niego liliput. W takim razie teraz muszę dotrzeć do pokoju dziewiątego. Myślę, myślę… To chyba na drugim piętrze, bo tu numeracja kończy się na siódemce. Podeszłam do wyglądającej na nową windy i przycisnęłam srebrny klawisz o kształcie serduszka. Winda raz i w górę. No to już chyba nic mnie nie zdziwi. Skoro wydostałam się z tej krainy dewiacji, teraz może być już tylko lepiej, prawda? No niech mnie ktoś pocieszy!

Kraina Miłości

Wsiadając do tej windy, czułam się jak ofiara, która z własnej woli jedzie oddać się w ręce kata. Moje obcasy wbijały się w puszysty dywan, przez co nie było słychać moich kroków. Pokój numer dziewięć miał dość podejrzany napis na drzwiach: Kraina Miłości. Moje pierwsze skojarzenie – dzieci kwiaty. Naprawdę głęboko zastanawiam się nad tym, czy nie trafiłam do jakiegoś burdelu opakowanego w ładnie umalowane ściany, żeby stworzyć pozory legalności, a za drzwiami dzieją się różne wyuzdane zabawy rodem z Moulin Rouge. To pewnie tylko moja wyobraźnia. Wybacz. Już staram się wrócić na Ziemię.

Skoro dotarłam aż na drugie piętro, to nie zostaje mi nic innego, jak tylko zapukać i dowiedzieć się, gdzie ja, do cholery jasnej, się znajduję?! Zapukać czy kopnąć w te fiołkowe drzwi? Jednak zapukam.

– Jest tam kto? Przyszłam z numerkiem, żeby zarejestrować się w waszym biurze matrymonialnym.

– Nikt mi nie odpowiedział, to zawołałam raz jeszcze. – Szukam męża. Jest tu ktoś, kto mi pomoże?

– No, ja na pewno nie jestem pani mężem. To szuka pani skoku w bok, czy jak?

– Nic z tych rzeczy. Mam numerek dziewiąty. Naprawdę szukam przyszłego męża, nie pana, więc spokojnie. Przez przypadek weszłam do pokoju numer sześć i tam dowiedziałam się, że jednak mam przyjść tutaj.

– Skoro dział dewiacji i zboczeń ma już pani za sobą, to teraz będzie już tylko lepiej. – Zaśmiał się pod nosem.

– To akurat mogę pani obiecać, ale co do przyszłego małżonka, to już tylko ogłoszenia mogę pokazać, porozmawiamy i przejrzymy kilka filmików. Rozumie pani, tutaj przychodzą różni ludzie. Jedni szukają królewicza czy królewny, inni taniej zdziry spod latarni – wtedy odsyłam ich do szóstki. Jeszcze inni są zagubieni i tak naprawdę przyszli sobie z kimś porozmawiać, a w rzeczywistości nikogo nie szukają do pary. Następni szukają pierwszej miłości, a ci ostatni to zwykle życiowi nieudacznicy albo ludzie, którzy się pogubili i teraz chcą coś zmienić z dnia na dzień. Do której grupy pani należy?

– Do tych, którzy chcą coś zmienić z dnia na dzień. Tak myślę. Mam depresję. Wzięłam udział w kilku wizytach u psychologa, ale to nie pomogło. Dał mi kilka zadań do wykonania, m.in. zapisanie się na siłownię i do biura matrymonialnego, bo moje zdrowie i facet, to podobno moje leki na całe zło tego świata, które do tej pory doświadczyłam. Uwierzy pan w to?

– Pani zapłaci, to we wszystko uwierzę. – Jaki on bezpośredni, no nie? – Taki jest show biznes. My dajemy klientom to, na czym im zależy, a oni dają nam kasę, żebyśmy mieli to, co jest nam potrzebne do rozkręcenia tego interesu. Takie życie.

– Zapłacę kartą. – Sięgnęłam po mojego złotego łabędzia do portfela i pokazałam mężczyźnie, że nie żartuję. – Nie zedrzecie ze mnie za dużo? Muszę mieć jeszcze kasę na opłacenie mieszkania, manicure i fryzjera.

– Myślę, że pięćdziesiąt złotych to dobra cena jak na początek. – Spojrzał na mnie pytająco. – Za pięćdziesiąt złotych dostanie pani do nas 100 pytań, na które pani odpowie, a my wybierzemy dla pani kilku kandydatów do tronu. Dodatkowo, będziemy potrzebowali pani aktualnego zdjęcia i notki, jakiego mężczyzny dokładnie pani poszukuje. Wszystko, czego teraz potrzebujemy to odpowiedzi na te 100 pytań. – Podał mi gruby plik wygniecionych kartek. – Oczywiście, jeśli stwierdzi pani, że chce mieć jeszcze wizażystkę, stylistkę i kilka umówionych przez nas randek, pomoc psychologa od spraw sercowych i umieszczać ogłoszenia również w gazetach w całym kraju, to taka usługa łącznie kosztuje 150 złotych, ale otwierają się wtedy przed panią nowe horyzonty, piękne scenariusze i portfele panów, którzy chcą się z panią umówić na randkę. Co pani na to? Którą opcję pani wybiera?

– Od razu tę za 150 złotych. Jak szaleć, to szaleć na całego, a nie rozdrabniać się na małe kawałeczki.

– Takie klientki właśnie lubię. – Przez moment miałam wrażenie, że ten facet to istny diabeł wcielony. Oczy tak mu się roziskrzyły, że poczułam dreszcz na skórze. – Zdecydowane, otwarte na nowe znajomości, dbające o siebie i naszą firmę. Takie klientki lubię. – Podszedł do stolika z małym czajnikiem elektrycznym. – Kawuni czy herbaciątka?

– Herbaciątka z prądem. – Mam chyba déjà vu.

– O, to już panią lubię. Jeszcze wiosny nie ma, to nadal trzeba się rozgrzewać w te chłodne dni. Ja sobie serwuję herbatę z rumem od kilku miesięcy. Potrafi zdziałać cuda. – Nalał dwie duże filiżanki czarnej herbaty z odpowiednio dużymi kroplami rumu. – Już ją pani podaję. Proszę.

– Rzeczywiście, rozgrzewa konkretnie. Dziękuję. – Wzięłam kolejny łyk herbatki z prądem i poczułam, że moje zmartwienia szlag trafił. No wreszcie!

– Od kiedy szuka pani męża?

– Dopiero zaczynam szukać. – Zerknęłam do filiżanki, czy jeszcze jest w niej trochę tego krzepiącego trunku. – To jedna z wielu zmian, które chcę wprowadzić w życie. A od kiedy będę mogła liczyć na kontakt z waszego biura i pełną współpracę?

– Jeśli zapłaci pani w tym miesiącu, to w marcu możemy już umówić panią na kilka randek, spotkanie z wizażystką i stylistką, z panią psycholog od porad sercowych, trenerem, który powie pani, co zrobić, żeby mieć idealną sylwetkę, no i cała reszta usług.

– Trzymam pana za słowo.

– Tylko za słowo? – Zaśmiał się dwuznacznie.

– Zapłacę te 150 złotych przy wyjściu i przekażę panu arkusz odpowiedzi na te 100 pytań, tylko musze dojść do siebie.

– Zgoda – założył okulary i wygrzebał z dna szuflady różne papiery. Podał mi je w kolejności alfabetycznej z diabolicznym uśmieszkiem. Zastanawiam się, czy na pewno dobrze robię, podpisując z nimi umowę. Czuję się jakbym co najmniej podpisywała cyrograf. Tak opluł mi te kartki, kiedy się zaśmiał, że będę musiała pewnie najpierw je wysuszyć nad grzejnikiem, zanim się zabiorę za wypełnianie poszczególnych rubryk. Znowu przypomina mi się papierologia z pracy. – Proszę na każdej stronie złożyć parafkę, a na samym końcu czytelny podpis z imieniem i nazwiskiem oraz marcową datą. Ma tu wszystko wyglądać w porządeczku. Umowa stoi? – (Ty diable wcielony!) Umowa stoi.

Kiedy wychodziłam z pokoju numer sześć, zakręciło mi się w głowie i nie byłam pewna, czy to przez nadmiar wrażeń, moje wyobrażenia o przyszłym narzeczonym, czy przez te procenty w mojej herbacie. Jak dłużej o tym pomyślę, to wydaje mi się, że w ciągu jednego dnia zrobiłam więcej niż przez pięć ostatnich lat. A ty? Ten, który czyta moje notatki, co o tym myślisz? Ma to jakiś sens? Nawaliłam się i powinnam wracać do domu, czy jednak mam zapłacić i szukać chłopa? Ale mam język.

Teraz mówię jak jakaś wieśniaczka (nie obrażając ludzi mieszkających na wsiach), która potrzebuje samca i pół litra na stole. Jak chłopa nie znajdę, to przynajmniej moja druga połówka będzie ze mną przez cały wieczór. Kac mnie najwyżej obudzi. Gdzie ta recepcja i wyjście z tej czarciej nory Belzebuba?

– Pani już wychodzi? – Poczułam szarpnięcie za ramię. Malutka recepcjonistka w wielkich okularach na nosie chciała mi coś najwyraźniej powiedzieć. Wydawało mi się, że te okulary obciążają ją na tyle, że jej nos sięga podbródka. Za dużo wypiłam.

– Nie, jeszcze chcę zapłacić za marzec i dostać dwie pieczątki. Mam sto pytań, umowę i ogłoszenia do gazet. – Zabrzmiałam jak desperatka?

– Proszę za mną. – Mój mały aniołek z recepcji zaprowadził mnie do swojej mysiej norki. Podbiła mi pieczątki na umowie i w arkuszu z pytaniami. Przejrzała ogłoszenia do działu matrymonialnego i z wielkim uśmiechem zapytała:

– Płaci pani kartą czy gotówką? – To chyba kolejna córka szatana. Ma identyczny uśmiech jak ten facet w pokoju numer sześć. Może to jego demon albo kochanka? Pal to licho. Jedyne, na czym mi teraz zależy, to na tym, żeby jak najszybciej stąd już iść. Czuję się jak klient burdelu, który ma zapłacić za noc z luksusową dziwką i jeszcze nie ma pewności, czy taka mu się w ogóle trafi.

– Myśl pozytywnie. Myśl dobrze. Myśl optymistycznie… – Podobno afirmacje pomagają.

– Co tam pani szepcze? – Mały aniołek z różkami spojrzał na mnie znad sterty moich papierów.

– Szepczę, że już muszę iść do domu. Kiedy mam przynieść te dokumenty?

– Jak najszybciej, to pierwsza randka wypadnie na początku marca. – Ta mała sarenka powiedziała to z taką pewnością siebie, że moje nogi wydawały się być wyciosane z drewna. Jeszcze nie wyszłam z tej komnaty uciech, a ona już mi mówi, że na początku marca będę miała pierwszą randkę. Zebrałam wszystkie dokumenty do torby. Chcąc, nie chcąc – pożegnałam się najmilej jak umiałam:

– Do widzenia – i tyle mnie tam było widać. Krok za krokiem torba wydawała mi się coraz bardziej ciężka. Z minuty na minutę coraz bardziej czułam grawitację. W połowie drogi zaczęłam myśleć o tym, że przy takiej ilości urojonych problemów, jakie miałam do tej pory, ten jeden – tylko jeden i akurat w tym momencie, będzie mi spędzał sen z powiek do samego marca. – W co ja się, do diabła, ubiorę na pierwsza randkę?! No, w co?!

Weszłam do swojego małego, przytulnego mieszkanka i… zemdlałam.

100 pytań i butelka wina

Ocknęłam się po dobrych 10 godzinach twardego snu. Tak twardego, że czułam, że mam kręgosłup. Tak mnie wszystko bolało, auć! Jaki dzisiaj mamy dzień? Chyba wtorek, bo w poniedziałek miałam być u psychologa i… w tym całym diabelskim Biurze matrymonialnym „Figielek”. Wcale by to mnie nie zdziwiło, gdyby to miejsce okazało się barem dla zbłąkanych dusz. A ty kiedyś rejestrowałeś się w biurze matrymonialnym? Ja robię to pierwszy raz i powiem Ci, że to gorsze od kaca po przepiciu, który właśnie zaczyna się dobijać do mojej czaszki. Zastanawiam się czy wypełniać te papiery, czy sobie darować. Zaraz, zaraz… Przecież zapłaciłam już te 150 złotych u tego małego Belzebuba. W takim razie już na pewno odpowiem na te 100 pytań, bo szkoda mi stracić kasę, którą już wydałam. Od czego by tu zacząć? Chyba od mocnej kawy, bo inaczej wątpię, że uda mi się odpowiedzieć na te pytania w taki sposób, żeby uznali mnie za poczytalną. No to do dzieła!

O dziwo, zapowiadał się całkiem spokojny i radosny dzień. Po kilku deszczowych miesiącach wreszcie do okien zapukało rozespane słońce. No, może było rozespane, albo miało kaca i moralnego, i po przepiciu jak ja. Otworzyłam okno, żeby pooddychać świeżym, nieskażonym jeszcze dymem papierosowym powietrzem i zjeść coś porządnego, bo od wczoraj z tego całego podekscytowania nic chyba nie jadłam. Może i dobrze, że zemdlałam, bo nie zauważyłam rachunku za prąd wsuniętego pod moją wycieraczkę. Ten stary listonosz powoli zaczyna mi działać na nerwy. Mieszkam w tej kamienicy od niedawna i jako jedyna mam wstawiane listy, gdzie tylko popadnie. Raz miałam list w doniczce, innym razem w drzwiach u sąsiada.

Następnym razem pod drzwiami a teraz pod wycieraczką. Gdzie go będę miała następnym razem? Chyba tam, gdzie słońce nie dochodzi. Wcale by mnie to nie zdziwiło. Cwany listonosz zawsze dostarczy ważny list, nieważne w jaki sposób, jakimi metodami. Będę się modlić o to, żebym chociaż raz dostała list jak zwykły śmiertelnik – do skrzynki na listy albo do ręki. Chyba za dużo nie wymagam, no nie?

Pozmywałam naczynia, wyrzuciłam stare ubrania do kosza, zrobiłam sobie lekkie śniadanie z dwóch jajek i jarmużu (chyba tak to się pisze?) i ucieszona usiadłam przy drzwiach pomedytować. Napięłam pośladki i każdy inny mięsień, żeby po chwili je rozluźnić. Podobno to dobry sposób na relaks. Słyszałeś coś o tym? Nie? No to już się o tym dowiedziałeś i to ode mnie (uśmiech poproszę). Jak tak sobie siedziałam przy tych drzwiach, to zaczęłam odpływać marzeniami w przyszłość, gdzie siedzę obok mojego wyśnionego mężczyzny, wyglądającego jak grecki bóg, podającego mi winogrona i czerwone wino. Nic tylko żyć chwilą. Piękne marzenie. Słońce zza okna przeniosło się do mojego okna i promieniami, jak małymi paluszkami dziecka, dotykało mojej twarzy. Po chwili poczułam, że robią mi się lekkie wypieki na policzkach. Jako jedyna z mojej rodziny szybko się opalałam. Dla mnie to na plus, bo nie musiałam chodzić do budki toksycznego promieniowania, czyli solarium. Gdy tak sobie siedziałam, medytowałam, marzyłam coś uderzyło mnie gwałtownie w nos. Nie zgadniesz, co się stało… Dostałam listem prosto w twarz przez szparę w drzwiach. W takim razie już wiem, że to był kolejny sposób starego dobrego wariata– listonosza na dostarczenie mi korespondencji. Nie mam już do niego siły. Zerknę, co napisali na tej kopercie.

(15 minut później) Obejrzałam trzy listy plus kopertę z każdej strony. Miała nawet zapach. Wiesz jaki? Pachniała różami. Piękny zapach. Bardzo uwodzicielski. Dostałam trzy zaproszenia do nowo otwartych klubów, w których można potańczyć, napić się procentów za darmo i wziąć udział w randkach w ciemno.

– O, to coś dla mnie! Wreszcie szczęście się do mnie uśmiechnęło. Będę szczęśliwą, spitą i obmacaną kobietą. Nareszcie!

Wybrałam się do pierwszego klubu. Cisza, jakby kogoś przed chwilą zabili i policja zawinęła do więzienia połowę publiczności. Czego miałam się spodziewać? Przecież to nowy klub, to pewnie nikt o nim jeszcze nie wie, albo ludzie mają rodziny, dzieci, obowiązki, to tylko takie napalone na wrażenia i mężczyzn kocice cwałują jak rącze szkapy na parkiecie. Podeszłam do zapełnionego po same brzegi przeróżnymi kolorowymi trunkami baru i poprosiłam barmana o coś ekstra i, oczywiście, za darmo. Nalał mi do szklanki jakieś dziwnie mieniące się różnymi kolorami mazidło – miało konsystencję kisielku. Przełknęłam to jednym haustem i ruszyłam na parkiet. Ciepło, ciemno, muzyka gra – mogę potańczyć. Nikt za bardzo do mnie nie podchodził, ale chyba po prostu była za wczesna godzina, żeby panowie przyszli się nastukać i szukać kilku kruszynek na jedną noc. Żebyś wiedział, jak mi było przyjemnie przez dwie godziny. Cały parkiet był mój, do momentu kiedy się potknęłam i ochroniarz wyprowadził mnie przez tylne drzwi, bo myślał, że jestem spita jak pan Mietek. Jaki wstyd… Jeden drink i już mnie posądzili o pijaństwo. Nic mi nie pozostaje poza ruszeniem pupy, żeby dotrzeć do domu. Owinęłam się sweterkiem, który wyciągnęłam dwoma mocnymi szarpnięciami z torebki i ruszyłam w stronę mojej willi ciemności. Swoją drogą, po co ja tutaj przyszłam? Drink był za darmo, to chociaż tyle dobrego. No i byłam w nowym miejscu, a przecież tak trzeba robić, jak chce się zmienić swoje życie. Wiesz, czego teraz bym chciała najbardziej na świecie? Butelki czerwonego wina i dobrej muzyki. Zaraz ją kupię i napijemy się razem, pożalimy się, jaki ten świat jest beznadziejny i jutro już będzie lepiej, okej?

(20 minut później) Mam już wino i nie zawaham się go zużyć. Gdzie to ja mam ten kluczyk do drzwi? A, już jest! Był w mojej portmonetce. Po co ja go tam wstawiłam? Magia. Dosłownie magia w pełnej okazałości. Kiedy otworzyłam drzwi, wpadłam przez nie do środka, jakby mnie ktoś popchnął. Chyba za bardzo dociskałam klucz. Gdyby tak ktoś stał obok mnie, na pewno nakręciłby już filmik o zwariowanej starej pannie, która mieszka pod numerem 5b. Najważniejsze, że już jestem w moim M4 i teraz mogę wziąć gorącą kąpiel i zacząć życie na nowo, czyli wieczorek z winkiem i dobrą muzyką plus odpowiadanie na 100 pytań.

A właśnie! Nie zastanawiałeś się do tej pory, jakim cudem mam tak dokładne notatki, jakbym pisała je w chwili mówienia? Nie, to nie magia, tylko cud techniki, który mieści mi się w torebce lub w kieszeni. Mam tak zwaną pluskwę, która nagrywa wszystkie moje monologi i dialogi, a potem podłączam to małe elektroniczne cudo do komputera i specjalny program zmienia moje wypowiedzi w pismo. Kiedyś trzeba było wszystko notować, a teraz jest tyle programów, które można za darmo wykorzystywać z dnia na dzień, że ho, ho. Cieszę się, że żyję w tych czasach a nie w średniowieczu. Gdybym żyła wtedy, to pewnie już cztery razy byłabym palona na stosie, ale – znając życie – miałabym pecha i w jakiś cudowny sposób nie ulegałabym płomieniom, przez co moje życie skończyłoby się w jakimś ciemnym lochu z pająkami i czaszkami byłych konkubin panów zamku. Znowu poniosła mnie wyobraźnia? To z braku wina, wybacz. Już idę pod prysznic i zaczynam zabawę z tymi pytaniami przy winku. Pewnie po wypiciu tego czerwonego smakołyku będzie mi łatwiej opisywać to, czego potrzebuję.

(30 minut później) Prysznic to dzieło istot niebieskich. Naprawdę potrafi zdziałać cuda. Wyszłam z kabiny prysznicowej, poślizgnęłam się na wycieraczce, walnęłam łokciem w róg szafki i teraz wiem już, że żyję. Juppi! Rozejrzałam się po pokoju, gdzie by tu usiąść, żeby było wygodnie uzupełniać te rubryczki z pytaniami. O, jest. Tu, przy stoliku, na miękkim dywanie, koło pilota od wieży z moimi ulubionymi płytami CD. Tak, jeszcze mam płyty CD, chociaż to już przeżytek, bo teraz każdy tylko DVD kupuje. Najwyżej spłonę na stosie z płyt CD za to, że jestem taką fanką retro gadżetów, czy jak to się tam określa. No dobra, to gdzie te pytania?

(20 minut później) Już je mam! Nawet szybko je znalazłam, no nie? Położyłam je pod talerzem, na którym jadłam śniadanie. No to siup i do dzieła. Jakie my tu mamy pytania… Ominę opisywanie pytań typu: kolor oczu, imię, płeć – bo to bez sensu, żebym je tu rozpisywała. Kto mnie zna, to wie jak wyglądam. (Po 20 pytaniach) No, to teraz zaczynają się te ciekawe „fafiki”.

Gdzie Twój wymarzony partner miałby Cię zabrać na pierwszą randkę?

Restauracja pod Nieśmiałym Jelonkiem – tam chcę pójść.

Co chciałabyś dostać na swoją pierwszą rocznicę ślubu? Szpica miniaturowego i zapas psiej karmy na pięć lat.

Czy mężczyzna Twojego życia ma mieć mięśnie ze stali czy posturę zapaśnika sumo?

Najlepiej gdyby miał posturę greckiego boga (mięśnie ze stali).

Jeśli Twój mężczyzna byłby porwany przez kosmitów, co byś poświęciła, żeby go uratować?

Mogę poświęcić cnotę, bo i tak rzadko z niej korzystam.

Po ilu randkach go pocałujesz?

Biorąc pod uwagę, że nie jestem prostytutką, to pewnie pocałowałabym go po trzech randkach; na pierwszej randce pewnie już byśmy ze sobą spali.

Czy przeszkadzałoby Ci, gdyby Twój wybranek miał jedno lub dwójkę dzieci?

Jeśli miałby te dzieci ze mną, to wtedy by mi to nie przeszkadzało.

Kiedy ostatnio miałaś orgazm?

Wtedy, kiedy nie było mniew waszym biurze matrymonialnym.

Ilu partnerów seksualnych miałaś w przeciągu ostatniego miesiąca?

W ostatnim miesiącu miałam trzech partnerów seksualnych: mydło, gąbkę i gumową kaczkę, która raz zniknęła mi w wannie, a potem okazało się, że na niej siedzę.

Kiedy ostatnio byłaś w klubie nocnym?

Byłam w klubie nocnym następnego dnia po wizycie w waszym biurze.

Jeśli mężczyzna cię zdradzi, zabijesz go z zimną krwią czy zadzwonisz do jego kochanki?

Najpierw zadzwonię do jego kochanki, a później go zabiję.

(40 pytań później) Już nie mam siły. To niekończący się test psychologiczny, który pewnie obleję. A, przepraszam – już oblewam. Dobrze, że kupiłam to wino, bo nie dotrwałabym nawet do dziesiątego pytania. Ciekawa jestem, czy jakiś Don Juan udzielił podobnych odpowiedzi, co ja, na te pytania. Jeszcze 30 i jutro będę mogła zanieść te dziwactwa do biura. Po co im te wszystkie kwestionariusze? Nie mogą po prostu zorganizować randek w ciemno i potem ocenić, kto do kogo pasuje? Myślę, że tak byłoby szybciej. No dobra, to kolejne pytania. Co znowu wymyślili…

Jest ciemna noc. Nie widzisz nic poza latarniami. Nagle ktoś do ciebie podchodzi i łapie cię za rękę. Co robisz? (Dookoła panuje romantyczna atmosfera.)

Walę go torbą mocno w krocze i uciekając, dzwonię na policję, podając rysopis gwałciciela.

Mężczyzna, którego spotykasz w kwiaciarni, daje Ci małą różyczkę. Co mu mówisz?

Jaki „interes”, taki kwiatek. Dziękuję.

Twój ideał mężczyzny zaprasza cię w odwiedziny do jego rodziców. Co robisz?

Piszę do nich list gratulacyjny, że mają takiego wspaniałego syna. Wysyłam go na poczcie, a później pakuję się i wyjeżdżam do sanatorium na cały miesiąc, żeby im nie przyszło do głowy wpaść do mnie w odwiedziny.

Jeśli miałabyś wybrać między bardzo przystojnym eunuchem a mało inteligentnym zapaśnikiem, kogo wybierasz?

Wybieram swój narcyzm.

Ile to jest sześć dodać sześć?

Orgia…

(…)

I w taki oto wspaniały sposób dotarłam do samego końca wszystkich 100 pytań. Na ostatniej stronie napisali, że nie ma potrzeby, żebym przychodziła do biura, i że wystarczy jak prześlę do nich na maila skan odpowiedzi, to po kilku dniach zadzwonią do mnie z pierwszą propozycją matrymonialną. Pożyjemy, zobaczymy a teraz włączymy sobie „Cztery pory roku” Vivaldiego i odpłyniemy do innego świata z kolejną lampką wina.

(Pół butelki wina później) Życie jest jednak piękne. Wystarczy zapłacić 150 złotych i mój przyszły mąż będzie do mnie dostarczony niemalże jak czekoladki w butonierce, czyli do moich rąk. Ciekawe, kogo mi wybiorą? Może to będzie atleta, który weźmie udział w mistrzostwach olimpijskich, i spędzimy ze sobą Sylwestra na Mont Everest? Byłoby cudownie. Mam też inny pomysł. Przychodzi mi też do głowy wrażliwy mężczyzna, który pracuje w banku w dziale obsługi klienta, i kiedy ktoś wepchnie się przede mnie w kolejce, dopisze mu do rachunku kredycik hipoteczny za karę. Albo taki rolnik zza Wsi Rozporek, który za dnia będzie kosił, rżnął i ujeżdżał, a wieczorem przyniesie mi lisie futerko, w którym będę następnego dnia paradowała po mieście jak dama? To się nazywa życie. Wystarczy wypić trochę wina i już wszystko staje się takie radosne, kolorowe i nie czuję już samotności.

(2 kieliszki wina później) Dlaczego cały czas jestem sama? Ja tego nie rozumiem. Poznałam tylu miłych mężczyzn a nadal siedzę na futrzastym dywanie i piję wino, gadając sama do siebie. Żebym tak dostawała zaproszenia, miłosne liściki, reklamy, dobre wiadomości do skrzynki na listy, ale nie. Nie dostaję takich. Dostaję tylko rachunki i zawiadomienia o podwyżkach czynszu. Będę starą panną. Po co ja siebie oszukuję, że będzie inaczej? Płakać mi się zachciało.

(Ostatni kieliszek wina) Gdybym miała jeszcze jedną butelkę wina, to może namówiłabym Mietka, żeby ze mną posiedział? Chwila zastanowienia… Nie, to jednak nie jest dobry pomysł. Mietek pewnie sprowadziłby kumpli i z mojego M4 zrobiłaby się melina. Jedno jest pewne – nie szukam męża, który jest menelem czy alkoholikiem.

(Wino się skończyło) Mam dość takiego życia! Dość tych fałszywych ludzi, którzy chcą mi pomóc, bo im za to płacę. Mam dość facetów, którzy chcą się z tobą tylko przespać, albo umówić u ciebie, bo nie chce im się samemu gotować, a jak trafi się darmowy obiadek, to może jeszcze dostaną coś ekstra na zakończenie dnia. Znowu chyba łapie mnie depresja. Idę zrobić ten skan. Prześlę to wszystko do tego biura i wszystko się jakoś ułoży. Ułoży się, prawda? No weź mnie chociaż trochę pociesz. Wytrzymałeś już tyle stron ze mną, to i kolejne tyle wytrzymasz.

Poszłam do mojego małego biurowego pokoiku i zeskanowałam dokumenty. Umieściłam je w załączniku do biura „Figielek”. Wyświetlił mi się komunikat, że nie wyślę maila, dopóki nie wpiszę jakiejś treści, to… wpisałam coś, co przyszło mi od tak do głowy. W końcu i tak nikt nie czyta tych maili, tylko zapisują załączniki, bo one są im najbardziej potrzebne. No to siup – wysłane. Jutro zobaczę, co mi odpowiedzieli. Teraz już oczy same mi się zamykają. Boże, jaki to był ciężki dzień. Dziękuję ci za małego Belzebuba, Mietka żula, butelkę wina i za księcia z bajki, który niedługo sprawi, że stanę się stuprocentową kobietą. Dziękuję. Amen.

Piątek trzynastego

Wstałam rześka jak poranny ptaszek. Nawet nie wiem, kiedy obaliłam całą butelkę wina, ale poprawiło mi to humor do tego stopnia, że niczym się dzisiaj już chyba nie będę przejmować. Taki chill out (relaks) na maksa. Nie wiem dlaczego ale zachciało mi się jajecznicy z bekonem i browara. Czyżby opętał mnie jakiś duch nieczysty, że mam męskie potrzeby kulinarne? Tak, w nosie ze zdrowym odżywianiem. Raz na jakiś czas mogę sobie pozwolić na jakieś śmieciowe żarcie, no nie? No powiedz mi, że mogę? Nic nie mówisz… W takim razie chyba się zadowolę serkiem homogenizowanym i wczorajszymi bułkami. Myślałam nawet o przejściu na wegetarianizm, ale po dwóch tygodniach bez jedzenia mięsa wszyscy ludzie zaczęli mi przypominać kurczaki, ryby i krowy. Wróciłam do jedzenia parówek i kurczaka, bo inaczej mogłabym się rzucić na tych biednych przechodniów z tasakiem, żeby zrobić kordonki, czyli cordon bleu. Wzięłam gorący prysznic, sprawdziłam stan swojego konta w banku, skrzynkę mailową – ale nikt do mnie nie pisał, ani nie dzwonił. Wszystko wydawało się być okej, tylko coś mnie męczyło. To chyba było sumienie. Co ja takiego przeskrobałam, że mam teraz gonitwę myśli? Co, że niby przez to, że wypiłam całe wino? Przez to, że moje życie przypominało do wczoraj jeden wielki śmietnik, z którego chcę się wydostać? Ma być lepiej i będzie lepiej. O, takie mam dzisiaj podejście. To ma być najlepszy dzień w tym miesiącu. Zerknęłam w kalendarz.

– Piątek trzynastego?! Za jakie kary?! – Rozpłakałam się jak bóbr. Wytarłam sobie nos o firankę i zasmarkałam piżamę. No cóż… musiały się pojawić jakieś ofiary mojego smutku. – Zaraz. Dzisiaj piątek? – Zaczęłam biegać po kuchni od jednej do drugiej ściany. – Przecież dzisiaj miałam iść do fryzjera i kosmetyczki. Tak! To mnie uratuje. Muszę poprawić sobie humor za wszelką cenę, czyli do dwóch stów. – Poszłam się przebrać w luźne ciuchy. Spakowałam kilka rzeczy do torebki i wybiegłam z klatki jak tajfun, olewając „dzień dobry” sąsiadek dewotek. Niemalże pofrunęłam do pani Krysi, do której chodzę podcinać włoski, od samego początku, jak tu mieszkam. Ona zawsze pięknie układa mi włosy. O tak. To jest myśl. Już idę. Już pędzę. Mknę przez kałuże i chmary komarów wprost w ręce mojej wybawicielki z chińskim nożem. Dotarłam. Zapukam do drzwi i zawołam ją radosnym głosem: