Lili - Władysław Stanisław Reymont - ebook

Opis

Lili„ to powieść Władysława Reymonta, pisarza, prozaika i nowelisty, laureata Nagrody Nobla w dziedzinie literatury.

Tytułowa Lili to śliczna, młoda aktorka, która podbija serce Leona Zakrzewskiego — młodzieniec tylko po to, by być przy niej, dołącza do tej samej grupy teatralnej. Wkrótce Leon oświadcza się jej. Lili zgadza się bez oporu, co zachwyca Zakrzewskiego. Niebawem jednak okazuje się, że podjęcie decyzji może nie być takie proste.


Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 122

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2021

ISBN: 978-83-8226-296-4
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

I

— Ale co my teraz poczniemy ze sobą?  — Raz... dwa... trzy... Nie wiem, to już Józia głowa — odpowiedziała Korczewska, pochylając się nad szydełkową robótką. — Józio dobrze myśli o nas. Kończę te serwety, bo prezydentowa obiecała mi sprzedać. Raz... dwa... trzy... — liczyła po cichu i tak się zatopiła w robocie, że nie widziała wzburzenia Gałkowskiej, która prędko i niecierpliwie biegała po pokoju; tak niecierpliwie, aż wielka jasna peleryna, jaką miała na ramionach, fruwała za nią, wydęta i uderzała w twarz młodego chłopaka, siedzącego pod piecem.  — Jańciu! myśl-że co, przecież jesteś mężczyzną! — zawołała przyduszonym głosem, stając przed nim.  — Jestem mężczyzną, to się wie... a zaraz będę myśleć, tylko papierosa wypalę — odpowiedział drwiąco, puszczając jej w oczy kłęb dymu.  Gałkowska uderzyła go oczami i siadła obok Korczewskiej na koszu, okrytym dywanikiem z różnokolorowych skrawków.  — Zdaje mi się, że zrobiliśmy wielkie głupstwo, odchodząc od Stobińskiego. Korczyński mógł rozbić towarzystwo, bo państwo macie fundusze... macie protektorów... macie swoje plany...  — Mamy figę marynowaną. Pleć pani, pleć... raz... dwa... Mamy fundusze! Józio wczoraj zastawił futro! trzy... cztery...  — Ale cóż my zrobimy? My, którzy futer nie mamy do zastawienia! Cały tydzień już się nie gra! Wie pani, pisał dzisiaj Oleś do Jańcia, że onegdaj grali w Kole, spektakl był nabity; mieli w kasie ośmdziesiąt rubli! Ośmdziesiąt rubli! — powtórzyła z naciskiem. — Gdybyśmy byli razem, to mielibyśmy na markę najmniej po pół rubla — dodała z żalem.  — Jedź pani do nich, zaangażują panią z pocałowaniem ręki, weźmiesz wszystkie bohaterki... zagrasz po Lili wszystkie naiwne... — szeptała cicho, z drwiącym uśmieszkiem Korczewska, rozprostowując na kolanie skończone kółko.  — Pani tak mówisz, jakbym ja, Gałkowska, nie była aktorką na stanowisku, tylko pierwszą lepszą krowienturą!  — Ależ ja nic nie mówię! Niechże mnie Bóg broni, żebym co mówiła...  Gałkowska porwała się z kosza i znowu biegała po pokoju. Jej sinawa twarz, chuda i brzydka, obsypana pudrem, pokryła się mocnymi wypiekami irytacyi, a wielkie, wypłowiałe okrągłe oczy, silnie podczernione i otoczone dokoła całą siecią zmarszczek, zamgliły się łzami.  — Mieszkanie za cały miesiąc nie zapłacone, to mniejsza, ale jeść niema kupić za co, kredytu nie mamy już za grosz. Jańcio wczoraj sprzedał za parę groszy coś z laubzegi, ja dzisiaj zastawiłam salopę, a na jutro niema już ani co sprzedać, ani zastawić... I kto to wszystko znosi! kto tak cierpi! Ja, Gałkowska, aktorka na stanowisku! To już chyba koniec świata!  Oparła się o parapet i wsadziła twarz w okno, żeby ukryć łzy, które się jej gwałtem wydobywały z pod powiek, i to bolesne, rozpaczliwe łkanie, jakie wstrząsało całą jej chudą postacią. Patrzyła potem chwilę bezmyślnym wzrokiem w zaśnieżony, biały świat, aż jakieś postanowienie mocne ją poderwało z miejsca, bo się rzuciła na pokój i zawołała energicznie:  — Wiem, co robić! Jańciu! Chodźmy!  I szła przez pokój z majestatem Elżbiety, z Hrabiego Essexa, którą grywała. Jańcio niechętnie się podniósł i troskliwie obciągał bardzo delikatne, letnie palto, w którem chodził.  — Raz... dwa... Zaczekajcie. Józio zaraz przyjdzie. Mają się wszyscy zebrać, to się naradzimy, trzy... cztery... Grabiec pisał, że chciałby nas wszystkich angażować, a w każdym razie coś się postanowi. O, już ktoś idzie!...  Jakoż w tej chwili drzwi się otwarły, i z całą falą śniegu i wiatru, wpadła młoda dziewczyna, a za nią elegancki, przystojny mężczyzna.  — Dzień dobry! Jezus! taki śnieg! taki wiatr! tak zimno! Mam pełne buciki śniegu. Przechodząc koło apteki, spojrzałam na tego pigularza ryżego i bach... w całą kupę śniegu się przewróciłam. Pan Zakrzewski ledwie mnie wyciągnął — mówiła prędko, tupiąc nogami, otrzepując się ze śniegu, witając z kobietami i kręcąc się po pokoju, który napełniła wesołą wrzawą.  — Jańciu, puść mnie do pieca i nie patrz! Muszę zdjąć buciki! Ale i panu nie wolno... nie wolno... — zawołała do swojego towarzysza i zerwawszy się od pieca w jednym buciku tylko, odwróciła go plecami do siebie. Patrz pan na Gałkowską, ślicznie się dzisiaj zrobiła! Jańciu patrz w szydełko pani Korczewskiej! — wołała ze śmiechem, zdejmując drugi bucik, wysypała śnieg i oparła maleńkie nóżki w czarnych pończochach na ciepłych drzwiczkach, oglądając się przytem co chwila, czy kto nie patrzy.  — Ho! ho! Lili ma nowe futerko! Dobry » bębenek« z tego obywatela — dodała ciszej Gałkowska, oglądając dziewczynę z uwagą, pełną zazdrości.

 — Przerobione z mamy! — zawołała Lili wesoło i, spojrzawszy na Zakrzewskiego, który stał jak słup na środku pokoju, odwrócony do niej plecami, roześmiała się głośno; ogromne, błękitne oczy strzeliły niepohamowaną wesołością, włożyła szybko buciki, zerwała z głowy futrzany czarny kołpaczek i rzuciła nim w twarz Jańcia, który nieznacznie się jej przypatrywał i gryzł papierosa, poprawiła grzebyki w jasnych jak len, popielatych włosach, które niesfornymi kosmykami, nastroszone, puszyste, spadały jej na czoło, zakrywały skronie i jak popielate płomyki pełzały po białym karku, wychylającym się z zielonej sukiennej bluzki, ściśniętej paskiem w stanie.  Wytarła wilgotną od śniegu twarz i obciągała bardzo starannie bluzkę.  — Lili niema dzisiaj gorsetu! — szepnął Jańcio cynicznie.  — Łobuz! Dyrektorowo! niech on nie patrzy na mnie! — zawołała, rumieniąc się i osłaniając skrzyżowanemi rękami piersi, bo przez cienkie sukno rysowały się zbyt wyraziście. Korczewska roześmiała się, nie podnosząc oczów z nad kółka, a Gałkowska obejrzała ją przymrużonemi złośliwie oczami i rzuciła pobłażliwie:  — Nigdy nie wychodzi z roli naiwnej! Mascota! — dodała ciszej i urągliwiej.  Lili nie słuchała, okryła ramiona jakąś podartą chustką Korczewskiej i usiadła na koszu. Siedziała czas jakiś w milczeniu, tylko bujała zajadle nogami i biegała oczami po ścianach pokoju, malowanych w ordynarny niebieski deseń, po którym ściekały od sufitu brudno żółte smugi wilgoci, po łóżku, okrytem szydełkową kapą i stosem coraz mniejszych poduszeczek, przez których szydełkowe poszewki przeświecała purpura wsypek; wielki dywan, z różnokolorowych sukiennych kwadratów wisiał nad łóżkiem i stanowił tło dla obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej i dla kilkunastu fotografii Korczewskiego w różnych rolach, oprawionych w laubzegowe ramki.  — Mieliście radzić, to radźcie, słucham! — zawołała niecierpliwie. — Zakrzewski, chodźno pan! Jakie pan ma włosy! ha! ha! — Śmiała się, bijąc piętami w kosz.  Zakrzewski przejrzał się w lusterku i zaczął śpiesznie przygładzać włosy.  — Chodź pan do mnie. Dawaj pan grzebień, prędko!  Zakrzewski usiadł obok niej, a ona, że było jej za wysoko, uklękła na koszu i zaczęła mu czesać włosy, obracając głowę na wszystkie strony.  — Raz... dwa... dobre dzieci... śliczne dzieci... — szepnęła Korczewska pobłażliwie.  — Scena z Wodewilu! Lili dobrze robi naiwną!  — Pilnuj pani lepiej swojego Jańcia, a nie moich ról! — odpowiedziała spokojnie dziewczyna, czesząc dalej.  — Pani się do mnie nie wtrącaj, ja jestem aktorka na stanowisku. Jańciu, przecież jesteś mężczyzną i pozwalasz krowientom ubliżać swojej siostrze!  — Jańciu! obrońże od apopleksyi żonę swojego brata! — zawołała ze śmiechem Lili — widząc ponsową z irytacyi twarz Gałkowskiej, która nic się już nie odezwała, tylko gryzła z wściekłości dżety, jakimi był przybrany przód okrywki, a Jańcio okrył się takim kłębem dymu, że zniknął w nim cały.  — Panie Leonie, kogo my w tej chwili przypominamy?  — Samsona i Delilę!  — Czy to ze sztuki jakiej? Musi mi pan w domu opowiedzieć, dobrze? — zapytała słodkim, przeciągłym głosem, dotknęła paluszkiem jego ucha i zajrzała mu tak blizko w oczy, że cofnął się zmieszany i zaczął gwałtownie pokręcać wąsiki.  — Dobrze, opowiem pani! — odpowiedział cicho i starał się uchwycić ją za rękę, ale się szybko wysunęła i pobiegła do psa, śpiącego na krzesełku, którego zaczęła pociągać za uszy i drażnić.  Cisza się zrobiła; Korczewska nieustannie liczyła oczka szydełka, Gałkowska siedziała przy oknie i z jakąś trwogą patrzyła w zaśnieżony świat; wiatr wył za oknami i co chwila rzucał tumany śniegu w szybki brzęczące, targał za drzwi i gwizdał w kominie, aż się wydymała niby żagiel czerwona firanka, jaką był przysłonięty, a pies, drażniony przez Lili, warczał cicho, aż w końcu znudzony zeskoczył na podłogę, przeciągnął się i drapał do drzwi ze skowytem.  — Cicho Murzyn! Pan przyjdzie, to Murzynowi da jeść, cicho piesku — szeptała Korczewska, głaszcząc pieszczotliwie psa, który ułożył się na jej spódnicy i zasnął.  — Dzień dobry komedyanty! To czas, niech go drzwi ścisną! — zawołał niski chudy aktor, mocując się przez chwilę z drzwiami, których mu wiatr nie pozwolił zamknąć. Zaczął tupać nogami i otrzepywać się ze śniegu.  — Psi się dzisiaj weselą! Na zakręcie myślałem, że mnie wiatr weźmie, bo mój ibercyerek tak się wydął, że chwilę jeszcze, a wasz Kos byłby sobie pofrunął szukać angażma w obłokach. A zimno!  Zabijał ręce o ramiona po chłopsku i ostrożnie tupał nogami, bo jego cienkie lakierki, pełne łatek i szwów, zaczernionych atramentem, nie pozwalały na energiczniejsze ruchy.  — Dyrektor zaraz przyjdzie! Pani Gałkowskiej sługa i podnóżek! Naszej kochanej, pakownej mamie Korczewskiej — całuję rączki; pięknej Lili — buziaka, a szanownemu dziedzicowi dobrodziejowi, z dubeltówki! I co gadał, wykonywał natychmiast, z bardzo poważną miną i z nieruchomą, sinawą, podobną do maski twarzą starego aktora prowincyonalnego, a potem przywarł mocno plecami do pieca i zaczął gwizdać.  — Kos dzisiaj gwiżdże już od rana, musiał zrobić dobry interes.  — Lili jest bachor, cicho! Zrobiłem interes, bo zrobiłem molom kawał. Uważcie! Zaglądam do kufrów... a tam po moich sobolach te szelmy spacerują sobie najbezczelniej, jakby to była garderoba conajmniej naszego kochanego dziedzica dobrodzieja! Czekajże, hołoto! Watówkę przybiłem za trzy papierki, a swój ibercyerek letni na grzbiet, no i jestem... — Zaczął się śmiać bez przyczyny i rozcierał z zapałem sine od mrozu uszy.  — Szalkowscy przyjdą? — Zapytał Jańcio, ziewając przeciągle.  — O masz ich, idą już i kłócą się, jak zwykle! — Zawołał, patrząc w okno, obok którego mignęli jacyś ludzie, głośno rozmawiający.  — Prędzej, prędzej! I zamykajcie te drzwi piekielne! — Zakrzyczał Kos, wpuścił Szalkowskich, drzwi zatrzasnął i próbował je nawet zamknąć na klucz.  — Czy przez to ma być cieplej? — zaśmiała się Lili.  Kos puścił drzwi i znowu przywarł do pieca, a przypatrywał się Szalkowskiej, która sztywno i ozięble witała się ze wszystkimi, pomijając tylko ostentacyjnie Gałkowską, umyślnie odwróconą do okna.  — Bardzo zimno! — Odezwała się Szalkowska, odwiązując woalkę.  — Tak, chciałem właśnie powiedzieć, że jest bardzo zimno — szepnął śpiesznie Szalkowski, zacierając ręce i odbierając od żony woalkę, boa z szarych brudnych piór i ceratowy płaski kapelusz; ułożył to wszystko bardzo starannie na łóżku.  — Czy to jest najświeższa wiadomość z ulicy? — szepnął ironicznie Kos.  Szalkowska odwróciła się od niego pogardliwie i w małem lusterku zaczęła wycierać twarz, poprawiać włosy i delikatnie obmacywała mocno wypukłe, silnie ukarminowane usta.  — Todziu! Pudru zapomniałam! — odezwała się do męża.  — Rzeczywiście, zapomniałem ci go włożyć do kieszeni, ale zaraz przyniosę, za chwilę — i w wielkim pośpiechu wybiegł, już na ulicy kładąc palto i czapkę. Tymczasem Szalkowska, bez ceremonii, upudrowała twarz pudrem Korczewskiej i siadła przy Lili, która z jakimś dziecinnym podziwem przypatrywała się jej wspaniałej, doskonale rozwiniętej postaci i pięknej, chociaż już mocno podniszczonej twarzy.  — Todzio wraca! Dobrze panią obsługuje. — Mruknął Kos.  Szalkowska roześmiała się sucho, głos miała nieprzyjemny, trochę gardłowy i jakby przepity.  — Mam puder, przepraszam cię! — wołał mąż, z trudem łapiąc powietrze, tak się zdyszał, choć mieszkali tylko o dwa domy. Pocałował żonę w rękę, odciągnął Zakrzewskiego do drzwi i coś mu tam gorączkowo opowiadał, pilnując równocześnie oczami, czy żona czego nie potrzebuje.  — Właściwie na co czekamy? Pić mi się chce, Todziu, przynieś mi wody sodowej.  — Zaraz Hela, za chwilę będzie! — i znowu wybiegł pospiesznie.  — Przyjdzie mój mąż, to postanowimy co o spektaklu. Raz... dwa... trzy...  — Ale ja nie mam czasu, mnie się spać chce! — Przeciągnęła się leniwie, ziewnęła parę razy, oparła głowę o ścianę i przymglonym a natarczywym wzrokiem wpatrzyła się w Zakrzewskiego, który pisał coś ołówkiem na mankiecie i podsuwał go pod oczy Lili, tak zajętej odczytywaniem, że nie widziała prawie wejścia Korczewskiego z drugim jakimś aktorem.  Korczewski mruknął niezrozumiałe przywitanie i zaczął odkręcać wielki szal z szyi, potem długo zacierał ręce, jeszcze dłużej wyciągał z kieszeni różne prowianty i rozkładał je na kominie za firanką, skąd się wreszcie ukazał z niewielkim garnuszkiem w ręku, z którego jadł powoli, chodził po pokoju i mówił.  — Jesteśmy mniej więcej wszyscy, możemy więc już radzić.  Pochylił swoją wyniosłą, chudą postać i powlókł po zebranych czarnym, przymglonym nieco, ale dobrym wzrokiem. Twarz miał świeżo wygoloną, sinawą od mrozu, a na twarzy sterczał wielki, bardzo cienki i długi nos.  — Nie tyle radzić, ile grać nam potrzeba; bo, niech mnie drzwi ścisną, ale już ani cebuli, ani w co wkrajać — szepnął poważnie Kos — nie puszczając plecami pieca ani na chwilę.  — Ja również jestem już ausgespilt! Wyrzucili mnie z mieszkania, garderoba przepadła, ruchomości przepadły, biblioteka nawet przepadła — ozwał się patetycznym głosem aktor przybyły z Korczewskim, zrobił szeroki gest ręką po gardle, okręcił się szczelniej w starą, aksamitną almawiwę, podniósł do góry niebieskie oczy i wychudzoną, mizerną twarz, i zadumał się ponuro.  — Nie fajnuj Feluś, tutaj frajerów niema! Kiedyżeś to miał garderobę, meble, ruchomości jakie, bibliotekę, co? Łżesz, aż widno! — mówił wolno Korczewski, z powagą, wyjadając z garnczka i spacerując po pokoju. Pies chodził za nim nieodstępnie i co chwila z innej strony zaglądał mu w oczy i cichem warczeniem lub delikatnem chwytaniem za nogi, przypominał, że i jemu się jeść chce.  Feluś nic nie odrzekł, tylko co chwila trzaskał w palce i pociągał się za koniec nosa.  — Może mi pan pożyczy papierosa? — mruknął ponuro, wyciągając rękę do Zakrzewskiego, który natychmiast podał mu swoją papierośnicę.  — Zakrzewski, chodźno pan, na chwileczkę. — Szepnął Kos, odciągając go pod komin.  — Spojrzyjno pan na Szalkowską! Co? zdrów numer? Wiesz pan, ona dzisiaj była u hrabiego! Patrzno pan, jakie ma aksamity i jedwabie.  — No tak, ale to kwestya jej męża; a przytem, gdyby ode mnie zależało, to jednej chwili nie byłaby w towarzystwie.  — Frajer z pana, ona sama potrafi robić kasę.  — Więc pocóż pan na nią wygadujesz?  — Bo małpa jest i tyle, głupich pięciu rubli nie chciała mi pożyczyć; nie masz pan co drobnych? — zakończył, drapiąc się w ucho.  — Mogłeś pan od tego samego zacząć! Dam panu, jak będziemy wychodzili. — Szepnął dosyć niechętnie, pozostawił go przy drzwiach i chciał powrócić do Lili; ale w pół drogi złapał go za klapę Feluś i znowu odciągnął do drzwi, i zaczął cichym, a ponurym głosem mówić:  — Wiesz pan, dlaczego Jańcio ma taką pręgę na twarzy?  — Nie zwróciłem nawet uwagi.  — Było tak: ja mu kraję dublę z czerwonej, a on krzywi swój paskudny pysk i powiada: fuszer; kraję mu potem kwadrę z białej do środka — a on mówi: fuszer; w drugiej partyi zrobiłem jednym ciągiem sto trzydzieści karamboli, a ta krowienta, posiniał ze złości i szczeka: fuszer! Wyciąłem go kijem przez pysk i wyszedłem, bo nie lubię długich awantur.  — Ślicznie, panie kochany, ale co mnie to obchodzi?  — A cóż u dyabła dziedzica obchodzi?  — Mianowicie to, co grać mamy i czy grać będziemy.  — Coś zawsze grać będziemy, a tymczasem możebyśmy pocichu się wynieśli i zagrali jedną zwyczajną, o sznapsika z przekąską, co?  — Ileż panu potrzeba koniecznie? — zapytał Zakrzewski, wiedząc, jakiemi drogami zwykle dobiera się Feluś do pożyczki.  — Te, choćby rubla — odpowiedział nieśmiało; bo, chociaż stale żył pożyczkami i naciąganiem, stale się jednak wstydził tego, i stale sobie przysięgał, że to poraz ostatni.  — To już mocno nudne, radźcież, bo mi się spać chce! — zawołała Szalkowska i, przeciągając się ociężale i leniwie, wyciągnęła rękę po wodę, którą jej podawał mąż.  — Skończże Korczewski jeść do stu dyabłów! — zawołał Kos.  — Zaraz, niechże dogryzę ostatniej skórki ze swojego futra!  Postawił garnczek pod kominem, w który natychmiast wsadził łeb Murzyn, wytarł starannie ręce, potem ukrajał kawał chleba i, łamiąc go w długich, kościstych palcach, jadł, chodził i myślał.  — Co będziemy grać? — zapytała Lili prędko, bo już się nudziła.  — Niech się pani wpierw spyta, gdzie będziemy grać i przy czem. Tak, bo niema co, niema gdzie i niema przy czem, tak! — mruczał Feluś ponuro.  — Będzie co, będzie gdzie i będzie przy czem! Raz... dwa... — odparła żywo Korczewska.  — Dobrze