Letnie przesilenie - Robyn Carr - ebook

Letnie przesilenie ebook

Carr Robyn

3,9

Opis

Są najlepszymi przyjaciółkami już od szkolnych czasów. Lecz tego lata, gdy dobiegają trzydziestki, te cztery kobiety będą potrzebować siebie nawzajem bardziej niż kiedykolwiek. Cassie po feralnej randce ma dość mężczyzn. Jednak w głębi duszy marzy o spotkaniu tego jedynego. Do tej roli niezbyt pasuje długowłosy motocyklista, Walt Arneson. Dlaczego więc przejażdżki na jego harleyu są takie ekscytujące?Julie poślubiła swoją licealną miłość zbyt młodo i teraz zastanawia się, kiedy w jej życiu najważniejsze stały się pieluchy i cieknące krany. Niezapłacone rachunki i stale pogłębiające się kłopoty finansowe stawiają pod znakiem zapytania jej uczucie do męża. Marty ma inny problem: jej mąż, kiedyś prawdziwy romantyk, dziś zapomniał zupełnie o urokach flirtu i zdaje się nie widzieć w tym problemu. Tym bardziej kusi ją możliwość powrotu do pierwszej miłości - chłopaka z liceum, który pamięta, jak uwodzić kobietę. Na Beth, dotąd oddaną pracy lekarkę, zastawia pułapkę jej własne ciało. Gdy zawodzi ją powtórnie, Beth staje się trudną pacjentką. Co więcej, zataja prawdę przed przyjaciółkami. Życie może odmienić jedna chwila… lub jedno lato. Cztery przyjaciółki wiedzą jednak, że mogą na siebie liczyć w każdych okolicznościach…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 408

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (78 ocen)
34
21
9
7
7
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
exzozol

Nie oderwiesz się od lektury

polecam!
00

Popularność




Robyn Carr

Letnie przesilenie

Przełożyła: Anna

ROZDZIAŁ PIERWSZY

O wpół do ósmej Cassie i Ken wyszli z baru. Był czerwcowy wieczór, zmrok zapadał szybko. Ken zaborczo przygarnął Cassie i pocałował żarliwie.

Och, co za pocałunek! – zdążyła pomyśleć, nim poczuła dłonie Kena zmierzające do jej piersi. Wtedy odepchnęła go.

– Hej, koleś, nie tak szybko! – Roześmiała się nerwowo. – Nie sądzisz, że trochę przesadziłeś?

– Przepraszam. Przyglądałem ci się i pomyślałem… no, sama wiesz…

– No to już nie myśl. Sprawdziłeś, że jestem kobietą i stop. To jak z naszymi planami? Mieliśmy iść na koncert do parku.

– Mhm, koncert… – Też się roześmiał. – Przepraszam. – Poprowadził ją do swego samochodu.

– Kobietom nie przeszkadza, że facetom chodzą po głowie różne zuchwałe pomysły, ale od pomysłu do… Cóż, zakładam, że znasz umiar.

– Oczywiście, Cassie.

– To dobrze. Bo dla mnie to za szybkie tempo.

Samochód Kena stał w najdalszym kącie parkingu. Czyli przejmuje się swoim autem, uznała. Woli nie ryzykować, że ktoś mu zadrapie karoserię.

Gdy wsiedli do środka, Ken włączył silnik, jednak nie wrzucił biegu, tylko pochylił się ku Cassie i zaczął delikatnie gładzić ją po ramieniu. Tak naprawdę wymuszał na niej buziaka, ale przynajmniej nie robił tego na siłę, dawał jej czas. Musnęła jego usta. Odpowiedział tym samym, lecz gdy cofnęła się, nie kryjąc zdenerwowania i bez słów mówiąc „stop!”, mocniej chwycił jej ramię.

– Cassie – wyszeptał gorączkowo. – Może zmienimy plany? Darujmy sobie ten koncert…

– Nie. Nastawiłam się na słuchanie muzyki. – Serce zabiło jej szybciej. Taki rozwój wypadków coraz bardziej ją niepokoił.

– Proszę, Cassie. Może jednak? Naprawdę nie pożałujesz, zobaczysz…

Po pracy w kilka osób poszli na drinka i właśnie wtedy poznała Kena. Świetnie im się gadało. Ona była pielęgniarką na ostrym dyżurze, on ratownikiem medycznym w straży pożarnej. Dotąd się z nim nie zetknęła, lecz często współpracowała ze strażakami i miała o nich jak najlepsze zdanie. Ken był uprzejmy i otwarty na innych, dlatego zrobił na niej dobre wrażenie. Przystojniak z poczuciem humoru. Nie działała na oślep, była ostrożna. Ken zachował się jak dżentelmen, odprowadził ją do samochodu, a na pożegnanie lekko uścisnął. Dopiero wtedy dała mu swój telefon i powiedziała, że mogą spotkać się na kawie. Odbyli kilka rozmów, poznali się lepiej. Wreszcie przystała na ten koncert. Nie chciała, by Ken po nią przyjeżdżał, dlatego umówili się w barze, bo w tłumie amatorów muzyki trudno byłoby się znaleźć.

Była pewna, że ma do czynienia z dżentelmenem, ale Ken bardzo ją zaskoczył. Musi go szybko przywołać do porządku. Owszem, facet jej się spodobał, ale to jeszcze nie znaczy, że jest gotowa na coś więcej.

– Nie mam się nad czym zastanawiać. – Trzymała rozpostarte dłonie na jego piersi, odpychała. – Chcę iść na koncert. Jest piękny wieczór. Na to, co tobie chodzi po głowie, parking nie jest odpowiednim miej…

Ken brutalnie odepchnął ręce Cassie i przypiął się do jej ust. Walczyła, odpierała atak, wydając zdławione odgłosy, on zaś, ku jej zdumieniu, przemieszczał się na jej stronę. Choć był wysoki, poszło mu to nadzwyczaj sprawnie. Już był nad nią!

– Hej! – wykrzyknęła, gdy odsunął na moment usta. – Co ty wyrabiasz? – Gorączkowo oceniała sytuację. Obok stało kilka samochodów, ale to był najdalszy kraniec parkingu, a przez przyciemnione okna niewiele było widać. Jak to możliwe? Taki porządny facet! Ratownik! Jak mąż jej najlepszej przyjaciółki! Znała wielu ratowników, wszyscy porządni, uczciwi, wyjątkowi ludzie!

Wciskał ją w fotel, brutalnie wpijając się w usta. Odpiął jej pas. Próbowała się opierać, lecz protesty na nic się nie zdawały. Szarpała się, rozpaczliwie szukając wyjścia z tej nieprawdopodobnej sytuacji. Czyżby Ken zamierzał ją zgwałcić na przednim siedzeniu terenówki?! Była w szortach, więc nie pójdzie mu z nią łatwo!

Nagle poczuła, że fotel powoli się opuszcza. Ken wiedział, że gdy będzie leżała, łatwiej zedrze z niej ubranie. Jeśli mu się uda, a na jej ciele nie zostawi sińców czy zadrapań, będzie twierdzić, że do niczego jej nie zmuszał. W pracy była świadkiem wielu takich historii. Ofiary gwałtów składały wyczerpujące relacje, zaś spisujący je policjant często nie ukrywał sceptycyzmu. O Boże! Na dowód swych słów musi mieć na sobie ślady przemocy! Zaczęła kopać, odpychać Kena, szarpać się na wszystkie strony.

– Przestań! – zareagował ostro. – Wystarczy, uspokój się. Oboje dobrze wiemy, czego chcemy!

– Odejdź ode mnie, łajdaku!

– Och, Cassie… – Roześmiał się, jakby ta obelga wydała mu się czułym słówkiem. – Chodź, kotku. Ależ ty mnie kręcisz!

– Oszalałeś! Puść mnie! Spadaj! I to już!

– Spokojnie, opamiętaj się, wyluzuj…

– Nie! – wydarła się na cały głos. Wiedziała, że musi walczyć do upadłego i narobić jak najwięcej hałasu. Pchnęła go, a drugą ręką próbowała odnaleźć klamkę. Nie udało się, więc z całej siły walnęła w szybę, mając nadzieję, że ją roztrzaska. Wywijała się przy tym przed pocałunkami Kena, wrzeszcząc, ile sił w płucach. Spróbowała uderzyć go głową, lecz Ken złapał ją mocno za barki i roześmiał się, rad z takiego obrotu sprawy. Cassie wciąż szarpała się tak gwałtownie, że samochód się rozkołysał. Ken chciał złapać ją za nadgarstek, ale była szybsza i rąbnęła go w oko. Zawył z bólu, lecz nie uderzył jej. Cassie nie przestawała rozpaczliwie walić w szybę i krzyczeć. Jeśli nie wyskoczy z samochodu, Ken wreszcie wygra, a potem gdzieś ją wywiezie i będzie mógł z nią zrobić wszystko!

Naraz ktoś załomotał w szybę.

– Hej! – rozległ się głęboki męski głos. – Hej!

– O Boże! – Wstąpiła w nią nadzieja. – Na pomoc! – zawołała. – Na po… – Nie dokończyła, bo Ken zasłonił jej usta.

Odrobinę opuścił szybę.

– Daj sobie spokój, stary. Jesteśmy zajęci! – Podniósł szybę. Cassie z całej siły ugryzła go w rękę. Ken skoczył tak raptownie, że huknął głową w sufit.

Słyszała, że stojący na zewnątrz mężczyzna próbuje otworzyć drzwi. Po chwili rozległo się głuche uderzenie w szybę. Hartowane szkło nie rozprysło się, tylko popękało, przez co wyglądało jak pokryte pajęczyną. Jedynie w miejscu uderzenia był niewielki otwór. Patrzyła, jak jakiś ostry przedmiot, chyba klucz, zaczyna go rozwiercać. Okruchy posypały się do środka. Ken przesunął się na swoje miejsce.

– Człowieku, czyś ty zwariował? – wykrzyknął ze złością.

W otworze pojawiła się masywna dłoń, która błyskawicznie odblokowała zamek i otworzyła drzwi. Cassie wypadła na zewnątrz, popatrzyła na swego wybawcę… i aż się zachłysnęła. O Boże! Kogo bardziej powinna się bać? Przed nią stał olbrzym w białym obcisłym podkoszulku i kamizelce z czarnej skóry ozdobionej łańcuchami. Na przedramieniu miał wytatuowaną nagą kobietę. Do tego długie baczki i podkręcone do góry wąsy, włosy związane w kucyk.

Pomógł jej wstać, po czym spytał złowrogim tonem:

– Coś ci zrobił? – Jego mina też nie wróżyła niczego dobrego.

Cassie zadarła głowę. Miała metr sześćdziesiąt pięć, a on górował nad nią co najmniej o trzydzieści centymetrów.

– Nie – wykrztusiła. – Tak. To znaczy nie. On… – Nie mogła dokończyć.

Odciągnął ją dalej i obrócił, stając między nią a samochodem.

– Wezwać policję? Może zadzwonić do szpitala? – Wyciągnął komórkę.

– Nie… Zjawiłeś się w samą… w samą porę… – Rozszlochała się gwałtownie. – O Boże!

– Więc może zadzwonić po kogoś? – zapytał łagodnie.

Samochód Kena ruszył z piskiem opon.

– Moja torebka… – jęknęła Cassie.

Tuż przed wyjazdem z parkingu Ken zwolnił i coś wyrzucił przez rozbite okno, po czym samochód przyśpieszył i zniknął w dali.

– Poczekaj. – Olbrzym przeszedł przez parking, pozbierał rozsypane rzeczy i wrócił do Cassie. – Proszę. – Podał jej torebkę.

Popatrzyła na swego obrońcę. Fanatyk motoru. Jego wygląd naprawdę mógł wystraszyć. Anioł Piekieł czy coś w tym stylu. Ale to odpicowany Ken okazał się draniem.

– Boże – wyszeptała. – Naprawdę się tego nie spodziewałam. Gdybyś nie…

– Na pewno nie chcesz powiadomić policji? Zapamiętałem jego numer.

– Nic mi nie zrobił… tylko śmiertelnie przestraszył. Naprawdę nic nie zapowiadało, że tak to się może potoczyć.

– Wyglądało raczej kiepsko.

– I tak było. Gdyby ten drań… – Przerwała gwałtownie. Nie mogła zmusić się, by to powiedzieć.

– Już dobrze, wyluzuj. Na pewno nic ci nie jest?

Drżącymi dłońmi szukała w torebce kluczy.

– Na pewno… – Pociągnęła nosem. – Zaraz się pozbieram.

– Może odprowadzić cię do domu? Upewnić się, czy nic ci nie grozi?

Roześmiała się przez łzy. Tylko tego brakuje, by ten wielki facet dowiedział się, gdzie mieszkam! – pomyślała. Bez sensu… W ogóle wszystko wydawało się jej bez sensu.

– Nie pojadę do domu, tylko do przyjaciółki. Ma owczarka niemieckiego i wysportowanego, silnego męża.

– Może jednak zadzwonię na policję?

– Ona ma też trójkę dzieci – dodała Cassie.

– No tak, to mnie przekonuje. – Roześmiał się tubalnie. – Każdy będzie trzymał się z daleka.

Cassie też się roześmiała, lecz zaraz zalała się łzami. Rozszlochana upuściła torebkę i oparła się o swego wybawcę.

– Już dobrze, maleńka – mówił uspokajająco. – Wiesz, postawię ci kawę, żebyś trochę ochłonęła przed jazdą.

– Wcale nie… nic nie piłam – wykrztusiła, gdy już odrobinę się opanowała.

– Nie o to mi chodziło. – Podniósł torebkę Cassie, a potem opiekuńczo otoczył ją mocnym ramieniem i poprowadził w stronę baru.

– A jeśli on tu wróci?

– Nie wróci, bo jest tchórzem. Uwierz, nic ci nie grozi. Pójdziemy na kawę, uspokoisz się, a potem pojedziesz do koleżanki. Patrz, jesteśmy już przed barem. Zgoda?

– Naprawdę nie wiem, co robić. – Otarła łzy.

– Ale ja wiem. Napijemy się kawy.

Po chwili siedziała w narożnej loży, wpatrując się w filiżankę. Na wprost niej siedział wielki motocyklista i też popijał kawę. Nie miała siły unieść głowy. Czuła się wykończona, jak przepuszczona przez maszynkę. Jeszcze nie ochłonęła z przerażenia, choć już nie miała się czego bać. Ta świadomość sprawiała jej ulgę. Wreszcie się pozbierała i popatrzyła w niewiarygodnie niebieskie oczy swego obrońcy.

– Boże, tak mi wstyd – przyznała smętnie.

– Nie masz powodu. Nie ty go zaatakowałaś, więc to on powinien się wstydzić, choć pewnie sumienie go nie ruszyło. Ale na pewno się boi.

– Ciebie?

– To też, ale jeszcze nie jest za późno, by wezwać policję. Mój młodszy brat jest gliną. Teraz nie ma służby, ale i tak możemy zadzwonić. Coś nam poradzi. – Roześmiał się. – Z całej naszej bandy był największym rozrabiaką. Brat w brata łobuziak, ale on… I popatrz tylko, właśnie on został gliniarzem. W dodatku od poważnych spraw. Jest świetny, nikt mu nie podskoczy. – Spojrzał na nią uważnie. – Słuchaj, dobrze znasz tego gościa?

– Jak widać nie. – Przetarła dłońmi twarz. – Poznaliśmy się w barze przez znajomych, później umówiliśmy się na kawę, sporo gadaliśmy przez telefon. Pracuje z ludźmi, których znam. Tak przynajmniej myślałam.

– To znaczy?

– Powiedział, że jest ratownikiem w straży pożarnej, jak mąż mojej przyjaciółki. Znam wielu strażaków, wyglądało, że mamy wspólnych znajomych… Jezu, a jeśli kłamał?

– Tablica rejestracyjna nie kłamie.

– Skąd wiedziałeś, że potrzebuję pomocy?

– Pytasz poważnie czy żartujesz? Słyszałem twoje krzyki, samochód chodził na wszystkie strony. Poza tym byliście na przednim siedzeniu. Poszlibyście na tył, gdyby to był wspólny pomysł. Dobrze się więc stało, że postanowiłem sprawdzić.

– Czym wybiłeś okno? – Gdy podniósł rękę i popatrzył na spuchnięte, zakrwawione kłykcie, szepnęła: – A niech to… Jak się czujesz?

– W porządku. Nic mi nie będzie. – Uśmiechnął się. – Może będzie mnie ścigał za wyrządzone straty? Bardzo bym chciał. Aha, jestem Walt. Walt Arneson.

– Cassie. – Na moment przymknęła oczy. – Pewnie myślisz, że jestem skończoną idiotką.

– Niby dlaczego?

– Wydawało mi się, że jestem ostrożna. Wprawdzie nie zatrudniłam detektywa, by prześwietlił tego typka, ale spotkałam się z nim kilka razy na neutralnym gruncie, przegadaliśmy mnóstwo czasu i nie tknęło mnie, że może być taki. Zgodziłam się z nim spotkać. I dałam się pocałować.

– Cassie, spokojnie. To nic takiego. Czasami nie da się z góry przewidzieć…

– To co powinno się zrobić? – spytała bardziej siebie niż Walta. – Zdarzało mi się spotykać z różnymi facetami, ale nigdy nie trafiłam na takiego.

– Ponoć najczęściej sprawcą napaści jest osoba znana ofierze.

– Napaść… Tak, to właściwe określenie.

– Jasne, że tak… Zaraz, a on wie, gdzie mieszkasz?

– Nie dałam mu adresu, ale zna moje nazwisko, wie, gdzie pracuję i mniej więcej orientuje się, w jakiej okolicy mieszkam…

Walt podał Cassie wizytówkę. Przebiegła ją wzrokiem. Salon motocyklowy.

– Gdybyś potrzebowała świadka, koniecznie zadzwoń. Z radością bym mu coś jeszcze uszkodził.

– Pracujesz w branży motocyklowej? Naprawiasz harleye i hondy?

– Mhm. Nie tylko motory, ale to moja specjalność.

– Ilu mechaników ma służbowe wizytówki?

– Pewnie więcej niż przypuszczasz. Motocykle to wielki biznes. Ludzie są bardzo czuli na punkcie swoich maszyn.

– A ty się na nich znasz.

– Od małego mam bzika na ich punkcie. To już jakieś szesnaście lat, może więcej. – Zmarszczył brwi, patrząc na dłoń, w której trzymała filiżankę. – Coś sobie zrobiłaś.

Odstawiła kawę, popatrzyła na swoją rękę. Jedna z kostek była sina i spuchnięta.

– Rąbnęłam go w twarz. – Uśmiechnęła się ni to chwacko, ni to niepewnie. – Celowałam w oko. I trafiłam.

– Świetnie! Na pewno zabolało! – Wyraźnie się ucieszył.

– Słuchaj, jeśli nie masz nic przeciwko, to już bym się ulotniła.

– Nie ma sprawy. – Sięgnął do tylnej kieszeni i wyjął portfel.

– Ja zapłacę, proszę – powiedziała, grzebiąc w torebce. – Przynajmniej to mogę…

– To już załatwione. Odprowadzę cię do samochodu.

– Hm, nie obraź się, ale wolałabym pójść sama.

– Jasne – powiedział łagodnie. – Znam właściciela baru. Mogę poprosić, by ktoś z obsługi poszedł z tobą na parking. Poczułabyś się bezpieczniej.

– Nie, naprawdę nie. Dzięki za wszystko. – Wyślizgnęła się z loży.

– Cassie, dałem ci moją wizytówkę, na wypadek gdybyś zmieniła zdanie i powiadomiła policję. Albo gdyby on zaczął ci robić jakieś problemy.

– Tak… i dziękuję. I przepraszam, ale…

– Rozumiem, nie ma sprawy. Bądź ostrożna.

Z mizernym uśmiechem wyszła z baru. Na zewnątrz było ciemno i ani żywej duszy. Ledwie zrobiła kilka kroków, ogarnęła ją panika. Szybko wróciła do Walta.

– Przepraszam, ale czy mógłbyś jednak mnie odprowadzić? Tam jest tak…

– Oczywiście. Z przyjemnością. Masz komórkę?

– Tak.

– Nic się nie martw, będzie dobrze. – Wziął ją pod ramię i wyszli z baru. – Zablokuj drzwi, miej pod ręką komórkę i spoglądaj w tylne lusterko. Ale gwarantuję, że on da ci spokój. Przecież zostawił cię ze mną. – Zaśmiał się. – Pamiętaj, że znam jego numer.

– Nie zapisałeś go.

– XKY936, zielonkawoniebieski chevrolet tahoe. Dobrze ci zrobi, jeśli pojedziesz do przyjaciółki, wyżalisz się, pobędziesz z ludźmi, których dobrze znasz. Ten twój amoroso na pewno będzie udawał, że nic się nie stało. Jeśli zadzwoni czy do ciebie wpadnie, od razu alarmuj policję. I mnie. Wszystko im opowiem, ze szczegółami, koleś nie ma szans.

– Dzięki. Jesteś bardzo miły.

– Zrobiłabyś to samo. – Podeszli do samochodu. – Wciąż jesteś roztrzęsiona, więc jedź ostrożnie.

– Tak. Dziękuję, Walt.

Pojechała do Julie, najbliższej przyjaciółki, z którą znały się od siódmej klasy. W wieku dziewiętnastu lat Julie wyszła za mąż i urodziła trójkę dzieci. Cassie miała dwadzieścia dziewięć i nadal była panną. Julie i Billy chodzili z sobą od pierwszej klasy liceum. Byli jak z obrazka: gwiazda drużyny futbolowej i gwiazda zespołu cheerleaderek. Po prostu idealna para. Ostatnio trochę darli z sobą koty, ale zawsze dochodzili do porozumienia. Nic dziwnego, że czasem zawodziły ich nerwy, bo trójka dzieci i pies potrafiły nieźle zajść za skórę.

Dałaby wiele, by mieć przy sobie kogoś takiego jak Billy. Nie wzdychała do niego, traktowała jak brata, a Julie była dla niej jak siostra. Mimo to…

Zza zamkniętych drzwi dobiegały hałasy. Było wpół do dziewiątej, więc Julie właśnie zapędzała dzieci do łóżek.

Nacisnęła dzwonek.

– Co tu robisz? – zdumiała się Julie. – Nie jesteś na randce?

– Mogę wejść?

– No jasne! Chyba cię nie wystawił, co?

– Gorzej, znacznie gorzej. – Weszła do przedpokoju. Już stąd widziała panujący w domu bałagan. Julie też wyglądała marnie. Jasne włosy przylizanymi pasmami opadały jej na oczy, nieumalowana, boso, w podkoszulku i szortach. Między kuchnią a bawialnią biegały rozebrane maluchy, za nimi gonił owczarek niemiecki i poszczekiwał wesoło.

– Cassie! – Radośnie rzuciły się do niej, łapiąc ją za nogi.

– Co się stało? – naciskała Julie.

– Napiję się wina, jeśli ci zostało. Potem wszystko opowiem. – Stłumiła szloch. – Wolałabym nie wracać do domu. Połóż dzieciaki, bo zdemolują dom. – Ucałowała maluchy.

– W lodówce jest butelka, którą niedawno przyniosłaś. Nie wyglądasz najlepiej. – Niestety Julie mogłaby to samo powiedzieć o sobie.

– Zaraz się pozbieram.

Dzieci puściły ją i pobiegły za mamą. Cassie rzuciła torebkę na krzesło i ruszyła do kuchni, by zaraz gwałtownie zawrócić do drzwi i przekręcić zasuwkę.

Wyjęła kieliszek i nalała białego wina. Od jakiegoś czasu zwykle przynosiła z sobą butelkę, jako że Julie i Billy ledwie wiązali koniec z końcem i nie stać ich było nawet na tak drobne przyjemności jak trochę wina na koniec długiego, ciężkiego dnia. Billy miał dwie prace, a Julie prowadziła dom i wychowywała trójkę dzieci.

Cassie weszła do salonu, usiadła na kanapie, zrzuciła pantofle i wyciągnęła stopy na niskim stoliku. Do pokoju wszedł dziewięcioletni Jeff i usiadł obok niej.

– Pokazać ci, co robię? – zapytał, ustawiając na kolanach laptopa.

Pamiętała, że to brat Julie dał mu swój stary komputer.

– Jasne, że tak. Co tam masz?

– Buduję wieżowce. Widzisz? Między nimi można pływać statkiem albo iść po kładkach.

– Jesteś genialny. Po kim to masz? Może po mnie? Nie, jestem tylko twoją ciocią. Jeff, to jest naprawdę super. – Potargała go po ciemnej czuprynie i pocałowała w skroń. – Już jesteś wykąpany?

– Nie. Zobacz, mogą też latać. – Nacisnął kilka klawiszy, poklikał i między wieżowcami pojawiły się samolociki.

– Mogę spróbować? – zapytała.

Chłopiec pokazał jej, co robić, i przez dobrych dwadzieścia minut świetnie się bawili, aż Julie przyszła po synka. Była pochlapana wodą i jeszcze bardziej padnięta niż wcześniej. Billy był w drugiej pracy. Pracował jako ratownik w straży pożarnej, a po godzinach przycinał w warsztacie drewno i kamień na kuchenne szafki i blaty. Strażacy pełnili służbę przez dwadzieścia cztery godziny, w tym czasie rzadko mogli się zdrzemnąć na dłużej. Billy wracał o ósmej, kładł się na chwilę, potem na kilka godzin szedł do warsztatu, a rano znowu zaczynał służbę. Po czterech dyżurach w ciągu sześciu dni miał cztery dni wolnego. Bardzo sobie to cenił, bo przez ten czas pracował tylko w warsztacie. Mógł sam ustalać swój grafik, co było ogromnym plusem z uwagi na drugą pracę. Nie oszczędzał się, harował od świtu do nocy, bo w budżecie domowym liczył się każdy dolar. Po tych kilku dniach, gdy Julie była zdana na siebie, zawsze była u kresu sił, jak teraz.

Julie zabrała synkowi komputer.

– Możesz się wykąpać, a dopiero potem budować wieżowce?

– Mhm.

– Możesz pozbierać swoje brudne rzeczy i wrzucić je do kosza?

– Mhm.

Wyszli z pokoju, zostawiając Cassie samą.

Poznały się w siódmej klasie i z miejsca się polubiły. Stanowiły dziwaczną parę. Julie była wysoką, szczupłą blondynką, a przy niej dreptała niska, krągła, ciemnowłosa Cassie. Kiedy kilka lat później ojczym Cassie został służbowo przeniesiony z Kalifornii do Des Moines, nie mogła pogodzić się z myślą, że zostawi szkołę i koleżanki.

Gdy miała osiem lat, mama wyszła za Franka. Miała z nim dwoje dzieci, a gdy Cassie skończyła czternaście lat, trzecie było w drodze. Nie potrafiła nazwać swych uczuć, ale czuła się wyobcowana. Wcześniej były tylko ona i mama, lecz to się zmieniło. Rodzina składała się z mamy, Franka i maluchów oraz z Cassie, trochę intruza czy mówiąc delikatniej – gościa, a przede wszystkim opiekunki do dzieci. W każdym razie tak to odbierała.

Po wielu naleganiach i żarliwych prośbach stanęło na tym, że Cassie przeprowadziła się do Julie i zamieszkała z nią w jednym pokoju. Rodzice byli przekonani, że taki układ nie potrwa długo. Albo dziewczynki zaczną się kłócić, albo Cassie zatęskni za mamą i przyrodnim rodzeństwem, albo jedno i drugie. Tak się jednak nie stało. Przez całe liceum mieszkały razem i były najlepszymi przyjaciółkami.

W wieku piętnastu lat Cassie zaczęła pracować, by zarabiać na siebie. Nie chciała obciążać rodziców, a tym bardziej rodziców Julie. Kupowała sobie ubranie i inne rzeczy, natomiast rodzice opłacali mieszkanie i jedzenie. Po maturze mama Julie wręczyła jej czek. Okazało się, że sumiennie odkładała każdy grosz przysłany przez ojczyma Cassie.

– Jeśli przeznaczysz te pieniądze na studia, to przez cały okres nauki masz u nas darmowe mieszkanie. Jeśli postanowisz coś innego, ustalimy rozsądny czynsz.

To wszystko spadło jej jak z nieba. Rodzicom się nie przelewało, jedyne, co dostawała od nich, to bilet na lot do Des Moines na Gwiazdkę czy urodziny. Poszła na studia i została dyplomowaną pielęgniarką. W czasie studiów oczywiście nadal pracowała.

Julie też poszła na studia, ale nie wytrwała nawet roku. Zaszła w ciążę i wyszła za Billy'ego, miłość swojego życia. Kiedy Julie i Billy przenieśli się do swego pierwszego mieszkanka, Cassie została u jej rodziców, zrobiła dyplom i rozpoczęła pracę na ostrym dyżurze.

Kiedy skończyła dwadzieścia pięć lat, kupiła niewielki dom. Wybrała taką lokalizację, by mieszkać blisko Julie i Billy'ego, zaledwie kilka minut samochodem. Przygarnęła też Steve'a, wyżła weimarskiego.

Przez chwilę miała pomysł, by pojechać po psiaka i przenocować u Julie, lecz zrezygnowała. Kieliszek wina i rozmowa pomogą się jej pozbierać. Nigdy nie zostawiała Steve'a samego. Mimo pięciu lat wciąż był jak szczeniak. Teraz żałowała, że nie nauczyła go groźnie warczeć i szczekać, chociaż z drugiej strony Steve był uroczy właśnie dlatego, że był, jaki był.

Minęło sporo czasu, nim Julie wróciła. Z pewnością starała się maksymalnie przyśpieszyć wieczorny rytuał, lecz nie wszystko da się przeskoczyć. Nalała sobie do kieliszka soku jabłkowego, a dla Cassie przyniosła białe wino. Usadowiła się w rogu kanapy. Podwinąwszy nogi, popatrzyła na przyjaciółkę.

– Opowiadaj, co się stało. Jesteś blada i w ogóle taka niewyraźna.

– Nie uwierzysz. Sama nie mogę w to uwierzyć. Rzucił się na mnie! W samochodzie, na parkingu przy barze, w którym się spotkaliśmy.

– Co?! – Julie złapała się za głowę. – Co?!

– W życiu bym się tego nie spodziewała. Najpierw po prostu zamarłam, skamieniałam. Nie mogłam się poruszyć, nie mogłam go odepchnąć, nie mogłam wydobyć z siebie głosu. – Opowiedziała Julie całą historię, nie omijając żadnych szczegółów.

– Ten drań wskoczył na twoje siedzenie? – dopytywała się Julie, próbując wyobrazić sobie całe zdarzenie.

– Tak. Cholera, a przecież to kawał chłopa. Dopiero potem uświadomiłam sobie, że tam było całkiem sporo miejsca. Wcześniej musiał przesunąć fotele maksymalnie do tyłu, no i zaparkował w najbardziej odludnym miejscu. – Zaśmiała się z goryczą. – Pomyślałam, że boi się, by mu ktoś nie porysował karoserii. Ale nie, on to sobie dokładnie zaplanował. Nie zamierzał iść na koncert, to był tylko pretekst, by mnie tam zwabić.

– O Boże! To szok! Skąd ten motocyklista wiedział, że potrzebujesz pomocy?

– Usłyszał moje krzyki, a samochód bujał się na wszystkie strony. Tak się szarpałam z Kenem, że rozkołysałam terenówkę. – Wyciągnęła rękę. – Nie wiem, czy to od walnięcia w szybę, czy w jego twarz.

– O cholera! Cassie, nie chcesz zawiadomić policji?

– Zastanawiałam się nad tym. Tylko co by to dało? Często mam do czynienia z ofiarami gwałtu, wiem, jak to działa. Nawet gdy sprawa wydaje się ewidentna, policja często nie może nic zrobić. Co bym im powiedziała? Umówiłam się na randkę, pozwoliłam się pocałować, a on w tym czasie zaczął opuszczać fotel. Nie uderzył mnie, nie tknął mojego ubrania, nie rozpiął spodni… Co z tego, że oboje doskonale wiedzieliśmy, do czego zmierza? To bez znaczenia.

– Ale masz w odwodzie tego faceta…

– Walta. Powiedział, że to była napaść. I rzeczywiście, ale do niczego nie doszło. Raczej usiłowanie napaści. – Wzruszyła ramionami. – Co nie zmienia faktu, że omal nie umarłam ze strachu.

Kiedy usłyszały odgłos otwieranego garażu, Julie z niechęcią popatrzyła w stronę drzwi. Do domu wszedł Billy. Na ubraniu miał smugi trocin. Wyglądał na zmęczonego.

– Wróciłeś wcześnie – zauważyła Julie.

– Skończyłem, co miałem do zrobienia. Mógłbym coś jeszcze znaleźć, ale pomyślałem, że może ci w czymś się przydam.

– Niby w czym, gdy dzieci już leżą w łóżkach? – Roześmiała się cierpko.

– Jezu, nie wiem. Julie… mam pomalować ściany albo wyszlifować podłogi?

Cassie potarła skronie.

– Boże, czy musicie się kłócić akurat teraz?

– Cassie, jesteś świadkiem. Ledwie przekroczyłem próg, nic nie zrobiłem!

– Przychodzisz po dziewiątej, żeby mi pomóc!

– Dobra, ja się zmywam. Idę do domu. – Cassie zaczęła wstawać.

– Nie! – Julie złapała ją za rękę. – Masz rację, już się zamykamy. Poza tym musisz opowiedzieć Billy'emu, co się stało.

– Dlaczego? – Ciężko opadła na swoje miejsce.

– Bo gość powiedział, że jest ratownikiem.

– Kto powiedział, że jest ratownikiem? – zapytał Billy, wyjmując z lodówki piwo. Szybko wrócił do pokoju, usiadł i popatrzył na Cassie. – Coś się stało?

Powtórnie opowiedziała całe zdarzenie. Billy oparł łokcie na kolanach, trzymając puszkę. Dopiero gdy Cassie skończyła, pociągnął długi łyk i mruknął:

– A niech to…

– Jedno, co chciałabym wiedzieć – dodała Cassie – a czego się nie dowiem, to czy już wcześniej coś takiego zrobił. Czy tylko ja miałam taki niefart, czy to jego stałe zagranie.

– Pewnie się nie dowiesz, ale możemy sprawdzić, czy rzeczywiście jest ratownikiem. – Billy wstał, zaczął przechadzać się po pokoju. – Zapewniam cię, że jeśli jest, to pożałuje swego wyskoku.

– Coś mi mówi, że jeśli tak się stanie, to mnie przyjdzie za to zapłacić.

– Cassie, musimy się dowiedzieć. I u nas zdarzają się czarne owce, ale nigdy nie słyszałem o czymś takim.

– Nie poznałeś mnie z nim. Nie masz z tym nic wspólnego.

– Ale poczuwam się do odpowiedzialności. Nie mówię, że wszyscy u nas są super, jednak gdy pomyślę, że któryś z naszych chłopaków mógł coś takiego zrobić, to krew mnie zalewa. Dlatego sprawdzę tego skurczybyka.

Billy uparł się, że pojedzie za Cassie, po czym wszedł z nią do domu, by sprawdzić okna i zamki. Cassie w tym czasie obsypywała czułościami pieska, choć Steve nie siedział w domu długo sam, bo miała wolny dzień, a wyszła dopiero wieczorem z nadzieją na udaną randkę. Teraz dochodziła jedenasta, a Steve leżał wygodnie na swoim kocyku na kanapie obłożony pluszakami, które traktował jak swoje dzieci i nie rozstawał się z nimi, nosząc je jak kotka kociaki.

Billy zaczął szykować się do wyjścia.

– Jak się czujesz, Cassie?

– Jestem trochę spięta, ale przede wszystkim rozczarowana. Bardzo rozczarowana.

– Boisz się?

– Wciąż mam dygotkę, ale przejdzie mi. Tu są dobre zamki, komórka w torebce, a Steve to groźny obrońca. – Przerwała na moment. – Wiesz, najbardziej boli, że znowu nic mi nie wyszło. Ty i Julie… wiem, że ostatnio się kłócicie, ale nie masz pojęcia, jak to jest, gdy człowiek wciąż czeka, wciąż liczy, że znajdzie tę drugą połówkę…

– Cassie, mnóstwo ludzi darzy cię miłością.

– Dzięki. – Nie o takiej miłości mówiła, ale miło usłyszeć.

– Nie wiem, co ostatnio wstąpiło w Julie. – Billy pokiwał smętnie głową. – Nie mogę się z nią dogadać. Wszystko robię źle. Nie mam pojęcia, co ją tak rozdrażnia.

Cassie miała swe podejrzenia, lecz wolała się z nimi nie zdradzać. Trójka małych dzieci, nader skromny budżet, mnóstwo harówy, ciągle nieobecny mąż. Nie będzie się jednak wcinać w ich sprawy. Sami się dogadają, jak zawsze.

– Może powinieneś ją spytać?

– Myślisz, że nie pytałem? Szkoda, że nie poszedłem do baru na piwo. Spokojnie, nie denerwuj się, nie będę ci się wyżalał. Za chwilę będę w domu, więc w razie czego dzwoń.

– Jak długo dziś spałeś?

– Wystarczy.

– Nie ściemniaj. W razie jakichś problemów zadzwonię po policję.

– Jasne, ale zaraz potem do mnie. – Po bratersku cmoknął ją w czoło. Steve popatrzył na niego, energicznie zamerdał krótkim ogonkiem i zaskamlał. – Hej, mały, nic z tego. Ty nie dostaniesz buziaka.

– Jego też pocałuj! – poparła psiaka Cassie. – Steve czuje, że jego pani jest zdenerwowana, dlatego też potrzebuje wsparcia. Nic ci się nie stanie.

– Nie całuję facetów ani psów. Ciągle próbujesz mnie do tego namówić.

– Steve tak niewiele chce. Jesteś jedynym mężczyzną w jego życiu. Uwielbia cię, nie widzisz tego? Czemu się tak opierasz? Wystarczy, że cmokniesz go w łebek, a będzie szczęśliwy. Przecież to Steve! On jest dla ciebie jak syn! A przynajmniej jak siostrzeniec!

Billy wsunął ręce w kieszenie, pochylił się i cmoknął psiaka w czubek głowy. Zachwycony Steve przysiadł i podał mu łapę.

– No widzisz, całujesz psy! – zaśmiała się Cassie.

– A niech to. To twoja sprawka, czarownico. Bez względu na porę dzwoń, jakby co.

Kiedy wyszedł, Cassie popatrzyła na psa.

– Dobra robota. Tylko tak dalej, jak zdarzy się okazja.

Przebrała się w cienkie dresowe spodnie, po czym przebiegła pilotem po kanałach. Steve ułożył się obok niej z żabką, królikiem i ośmiornicą. Film nie był smutny, wręcz przeciwnie, jednak po kwadransie Cassie zaczęła płakać.

Ma pracę, którą kocha, wspaniałych przyjaciół, których zna od lat, dwie rodziny: Julie i Franka, troje przyrodniego rodzeństwa. Jest wolna, niezależna finansowo… i samotna. Bardzo samotna.

Każdy dzień kończył się właśnie tak, na kanapie z psem. Tylko ona i Steve. Przeżyła sporo, jakby to rzec, miłosnych incydentów, a na poważnie spotykała się z kilkoma facetami. Niestety żaden z tych związków nie przetrwał. Teraz już wiedziała, że żaden nie miał przyszłości. Czasem do rozstania dochodziło za obopólną zgodą, jednak częściej to ją zostawiano ze złamanym sercem i straconymi nadziejami. Nie chciała być jedną z tych wzbudzających litość singielek, które wciąż szukają partnera, lecz nie da się zakląć rzeczywistości. Za każdym razem, gdy kogoś poznawała, modliła się w duchu, by okazał się tym jednym jedynym, tym wyśnionym i wymarzonym. Kimś, kto pragnie mieć żonę i dzieci, kto świata nie będzie poza nią widzieć. Jednak te błagania nigdy nie zostały wysłuchane. Nawet nigdy z nikim nie mieszkała.

Dzisiaj było jeszcze gorzej niż zwykle. Bezustannie wracała myślami do tego, co się stało, rozpamiętywała każdą chwilę. Może powinna się domyślić, być bardziej czujna? Ken był za bardzo napalony, lecz wtedy to jej pochlebiało. Nie spodziewała się, że tak to się zakończy. Kto wie, może dałby jej spokój, choć to mało prawdopodobne. Najpewniej zamierzał wziąć wszystko.

Dlaczego tak się dzieje? – myślała ponuro. Nie dość, że jestem zawiedziona i załamana, to jeszcze niewiele brakowało, bym stała się ofiarą gwałciciela! Ile można ryzykować, szukając odpowiedniego mężczyzny? To bez sensu, muszę z tym skończyć. Mam dość. Wystarczy.

Singielki w wieku dwudziestu dziewięciu lat nikomu by nie wyznały, co je najbardziej przeraża, a mianowicie perspektywa, że zawsze będą singielkami i umrą samotne. Odkąd skończyła dwadzieścia pięć lat, bała się, że nigdy nie znajdzie sobie faceta. Była niezależna, ale nie z wyboru. Po prostu nie miała prawdziwej rodziny. Znała dziewczyny w jej wieku, które nawet po kilku nieudanych podejściach znajdowały tego jedynego mężczyznę. Lecz jej związki nigdy nie trwały dłużej niż cztery miesiące. Cztery beznadziejne miesiące. Nie znała nikogo, kto był w takiej sytuacji jak ona: bez rodziców, bez bliskich relacji z rodzeństwem, sama jak palec. Marzyła, by mieć kogoś bliskiego, kogoś, kto ją pokocha, będzie chciał mieć z nią dzieci. Marzyła nawet o nieuniknionych kontrowersjach, po których nastąpi pogodzenie i świetny seks. Skręcało ją, gdy ktoś zapewniał, że jeszcze jest młoda i ma czas. Jaki czas? Za sześć miesięcy skończy trzydziestkę, a dotąd z nikim nie wytrwała nawet tyle. Nie znosiła, gdy ktoś twierdził, że ten wymarzony wybranek pojawi się wtedy, gdy będzie się tego najmniej spodziewała. Tyle że ci, którzy niemal na jednym oddechu opowiadali swoją historię zakończoną happy endem, nie mieli naznaczonej samotnością trzydziestki na karku i tylu nieudanych związków co ona. Prawda była trudna do przełknięcia, lecz jeszcze trudniej było znieść fakt, że jej obawy nie są odbierane na poważnie. Ile razy słyszała, że jest ładna i mądra, więc z pewnością znajdzie odpowiedniego mężczyznę. Jak łatwo to powiedzieć…

Liczby nie dawały jej spokoju. Jeśli poznam kogoś, mając trzydzieści lat, deliberowała dalej, przez rok będziemy sprawdzać, czy do siebie pasujemy, potem rok narzeczeństwa, a jeśli pojawią się kłopoty z zajściem w ciążę i skończę trzydzieści pięć, nim przyjdzie na świat pierwsze dziecko? A jeśli tak się nie stanie? Jeśli go nigdy nie spotkam? Po prostu nigdy? Co wtedy? Powiem dziewczynom, że owszem, fajnie byłoby kogoś mieć, ale cóż, nie wyszło, choć i tak mam więcej frajdy z życia. Te tabuny kochanków…

– Steve – wyszeptała przez łzy. – Miałam tylu facetów. – Pogładziła psiaka po uszach. – Czy nadal mnie szanujesz?

Zakosztowała seksu, gdy miała siedemnaście lat. Była szaleńczo zakochana. Ostatni raz była z facetem pięć miesięcy temu. Przez tych trzynaście lat przewinęło się wielu. Musiałaby ich spisać, by policzyć, lecz sam ten pomysł działał na nią odstręczająco. Jednak nie czuła się rozpustnicą, tylko kompletnie zagubioną kobietą dobiegająca magicznej trzydziestki.

Steve wlepił w nią psie oczy, zaskamlał i polizał ją po ramieniu. On nigdy jej nie zostawi.

Nieprawda, uświadomiła sobie ze smutkiem. Duże psy żyją krótko. Takie jak Steve dwanaście, góra czternaście lat, a on już ma pięć. Jest jej jedyną prawdziwą rodziną. Co pocznie, gdy zostanie sama? Ma Julie, Marty i Beth, jej przyjaciółki, ma wielu dobrych znajomych, ale wszyscy poza nią mają rodziców, braci, siostry, małżonków.

Zapłakała jeszcze bardziej rozpaczliwie. Czasami strasznie brakowało jej mamy, tak bardzo za nią tęskniła. Tak bardzo były sobie bliskie, choć od lat nie mieszkały razem. Dwa lub trzy razy w tygodniu długo rozmawiały przez telefon. Była przy mamie przez ostatnie tygodnie jej życia, troszcząc się o nią, pomagając przebrnąć przez najgorsze chwile.

Od małego była zdana na siebie, zawsze jednak marzyła, by mieć przy sobie kogoś bliskiego, ukochanego, jak mama miała Franka, Julie Billy'ego, a Marty Joego. Dobrego mocnego mężczyznę, przy którym czułaby się bezpiecznie, który byłby z nią na dobre i na złe. Czy to aż tak wiele? Czy nie można mieć takich marzeń? Czy nie jest tak, że każdy ma gdzieś swą drugą połowę?

Nie warto żyć bez miłości, bez kogoś bliskiego. Nie potrafiła pogodzić się z myślą, że nigdy nie zazna miłości. Przez lata szukała tego jedynego i za każdym razem gorzko przeżywała porażkę. Czy naprawdę powinna dalej próbować i znów cierpieć? Nie czuła się na siłach, by o tym myśleć.

ROZDZIAŁ DRUGI

Julie i Cassie miały jeszcze dwie bliskie koleżanki, z którymi znały się od gimnazjum. Marty i Beth też były w szkolnym zespole cheerleaderek. Przyjaźń między całą czwórką przetrwała przez lata. Nadal trzymały się razem, nawet mieszkały blisko siebie. Jedynie Beth, która niedawno skończyła studia medyczne i rozpoczęła pracę w szpitalu, widywała się z nimi rzadziej, bo ciągle miała dyżury.

Przyjaciółki zwykle spotykały się we własnym gronie, choć od czasu do czasu zapraszały znajomych z dawnych lat. Ta tradycja wzięła początek od pierwszej imprezy zorganizowanej tuż po ślubie przez Julie i Billy'ego. Kilka lat później Billy poznał Marty ze swym kolegą z pracy, co skończyło się weselem. Składkowe przyjęcia odbywały się cztery lub pięć razy w roku. Oprócz innych strażaków z żonami czy partnerkami pojawiali się również znajomi z czasów szkolnych.

W tym roku lipcowe spotkanie z okazji Dnia Niepodległości wypadło u Marty i Joego. Mieli duży dom i doskonałe warunki na takie spotkania. W pokoju rekreacyjnym był nie tylko bar, ale także stół bilardowy, automat do gry we flippera, szpanerski sprzęt stereofoniczny i mnóstwo miejsca. Julie z zazdrością przesunęła wzrokiem po wnętrzu. Marty i Joe mieli nie tylko imponujący dom, ale też inne rzeczy, o których ona mogła jedynie pomarzyć: quady, łódkę, skutery wodne, samochód turystyczny. Owszem, Joe zarabiał nieco więcej niż Billy, bo miał dłuższy staż, lecz nie dlatego ich poziom życia różnił się tak drastycznie. Marty i Joe nie pobrali się zaraz po maturze i w związek wchodzili z jakimś już dorobkiem, no i mieli tylko jedno dziecko. Poza tym Marty pracowała na pełen etat. Wprawdzie była fryzjerką, co nie jest uznawane za zbyt intratne zajęcie, radziła sobie jednak doskonale, bo miała masę stałych klientek.

Kiedy Jeff przyszedł na świat, Julie zaczęła pracować na część etatu. Billy również pracował, kończąc przy tym studia. Potem dostał posadę w straży. Pierwsze lata małżeństwa były bardzo ciężkie. Odmawiali sobie wszystkiego, by spłacać pożyczki. Billy zarabiał niewiele, a długów przybywało. Potem pojawił się Clint, po roku rodzina powiększyła się o Stephie. Wydatki na dzieci błyskawicznie pochłonęły oszczędności. Zaczęło brakować nawet na jedzenie.

Kiedy Joe poznał Marty, był już dobrze ustawiony, miał nawet własny dom. Spotykali się dość długo, nim zdecydowali się na ślub. Wtedy sprzedali dom Joego i kupili większy. Ich synek miał trzy latka. Joe chciał mieć więcej dzieci, lecz Marty stanowczo odmówiła. Ciekawe, że innym się to udaje, pomyślała smętnie Julie. Nie mają dzieci, gdy to koliduje z ich planami. Jak to się dzieje, że ja i Billy jesteśmy wyjątkiem od tej reguły?

Zamyśliła się. Przez tych dwanaście lat wszyscy przebyli długą drogę, niestety poza nią i Billym, kiedyś szkolną parą roku. Nadal mieszkali w niedużym domu, na który i tak właściwie nie było ich stać, mieli wiekowe samochody, które na szczęście jeszcze jeździły, trójkę dzieci, masę rachunków i zero choćby drobnych przyjemności. Żadnych nowoczesnych gadżetów dla dorosłych, żadnych wakacji, nie mówiąc już o kolacyjkach na mieście czy weekendowych wyjazdach we dwoje. Nie stać ich było ani na hotel, ani na opiekunkę do dzieci. Jeśli Cassie lub mama Julie nie mogły z nimi zostać, rezygnowali z wyjść. Julie stale wycinała kupony z gazetek, kupowała na wyprzedażach i w lumpeksach, spłacała minimalne kwoty z rachunków na kartę, wyliniałą kanapę nakrywała narzutą, by zakryć zniszczoną tapicerkę. Nie tak wyobrażała sobie swoją przyszłość, gdy została Miss Szkoły. Przeżyła swoich pięć minut sławy, gdy miała siedemnaście lat.

Przygnębiające poczucie, że stacza się po równi pochyłej, stało się jeszcze mocniejsze, gdy zobaczyła Chelsea, też byłą cheerleaderkę. Chelsea czasem pojawiała się na tych przyjęciach, ale chyba po to, by pochwalić się nieskazitelną figurą, jędrnym biustem i olśniewającym uśmiechem. Od szkolnych czasów wszystkie jej mankamenty uległy znaczącej poprawie, przede wszystkim biust, który ostentacyjnie demonstrowała, przykuwając spojrzenia panów. Była zgrabną, niebrzydką dziewczyną, teraz natomiast kwitła, podczas gdy Julie miała nieprzeparte poczucie, że w błyskawicznym tempie się starzeje. Choć gdyby mogła wybierać, czy zostać gwiazdą jako siedemnastolatka, czy tuż przed trzydziestką, wybrałaby to pierwsze. Idiotka.

Spod oka obserwowała, jak Chelsea wdzięczy się do Billy'ego. Zawsze z nim flirtowała. Julie, nie przebierając w słowach, uprzedziła męża, co go spotka, gdyby choć przypadkiem dotknął Chelsea. Nic dziwnego, że stał ze skrzyżowanymi ramionami, śmiechem kwitując jej opowieści. Chelsea co i rusz dotykała przedramienia Billy'ego, wpatrując się w niego i świergocząc, a on uśmiechał się jak głupi do sera.

– Niektóre rzeczy się nie zmieniają – powiedziała Cassie, siadając przy barze.

Przyglądały się rozchichotanej parze, do której dołączył Joe, podał Billy'emu puszkę piwa i pochylił się ku Chelsea. Pewnie pytał, czy ma ochotę się czegoś napić. Chelsea pokręciła głową i roześmiała się perliście. Po chwili doszedł do nich jeszcze jeden facet. Hm. Chelsea zagarnęła trzech przystojniaków, pewnie na ten swój dekolt. Znów położyła dłoń na przedramieniu Billy'ego.

– Jeśli jeszcze raz się tak do niej uśmiechnie, to rzucę w niego lotką – wycedziła Julie. – A potem poćwiartuję go na kawałki.

Cassie zakręciła w powietrzu kieliszkiem.

– Napij się wina. To cię rozluźni.

– Dziś prowadzę. A jego zaraz wyciągnę stąd za fraki. – Popatrzyła na Cassie. – Już nie bawię się tak jak kiedyś, co?

– Nie masz ku temu zbyt wielu powodów, choć w dawnych czasach nieźle rozrabiałyśmy…

– Czy flirtowałam tak jak ona? – spytała Julie.

– Owszem, z Billym. – Cassie popatrzyła na Chelsea. – Wygląda naprawdę super, a nie wyszła za mąż, to co dopiero ja, taka… grubaska.

– Och, wcale nie jesteś gruba! Jesteś tylko… hm…

Cassie odczekała moment, po czym powiedziała:

– Nic nie mów. Jeśli w ciągu trzech sekund nie znajdziesz odpowiedniego słowa, użyjesz synonimu. A tego już nie zniosę.

– W porządku. – Julie wreszcie się uśmiechnęła. – Rany, jak myśmy się kiedyś strasznie wygłupiały. Pamiętasz, jak postawiłyśmy przed domem trenera przenośną toaletę?

– Byłyśmy skończonymi wariatkami. – Cassie pociągnęła wina. – Pamiętasz ten wyjazd na kemping? Tylko dla dziewczyn, dobre sobie… W tamten weekend trzy razy straciłam cnotę. – Znów się napiła. – Wiesz, powinnyśmy powtórzyć taki wyjazd. Same dziewczyny. I tym razem nikt więcej.

– Odpada. Gdyby Billy dowiedział się, że mam takie plany, byłoby po mnie. Stać nas co najwyżej na spanie pod namiotem. – Westchnęła. – Już nie jestem rozrywkową panienką, tylko wołem roboczym. – W tym momencie Billy stanął za nią i położył jej rękę na jej ramieniu. Julie odwróciła się i zmierzyła go ostrym spojrzeniem. – Dotknąłeś jej?

– Ależ skąd. Zależy mi na moich klejnotach. Ale jeśli dalej będzie tak kręcić kuprem i atakować mnie biustem, to będę musiał więcej wypić.

– Bardzo zabawne… Długo jeszcze zostajemy?

– Joe ma fajerwerki.

– Fajerwerki będą zaraz, jeśli będę musiała przyglądać się, jak Chelsea wpatruje się w ciebie maślanym wzrokiem…

– Julie, wyluzuj! Co z tobą? Przecież ona robi z siebie idiotkę, nie widzisz tego? Wszystkich to śmieszy.

– Owszem, to naprawdę zabawne jak cholera, ale dziś powtarzają serial „Prawo i porządek”. Wybór jest trudny, ale chyba wolę powtórkę.

– A czy to nie jest powtórka? – ze śmiechem skomentowała Cassie.

Nie było jeszcze jedenastej, gdy Julie i Billy wyszli z przyjęcia. Zabrali od mamy Julie śpiące dzieci i pojechali do domu. Julie zapakowała pociechy do łóżek, Billy włączył telewizor. Julie umyła się i położyła spać. Już prawie zasypiała, gdy Billy wślizgnął się do łóżka i przysunął do niej.

– O Boże – wymamrotała.

– Przecież chciałaś wrócić do domu wcześniej. Nie zaczęłaś oglądać serialu…

– Billy…

– Zróbmy to dla przyjemności, nie walczmy. Po prostu. To zawsze poprawia ci nastrój.

– To Chelsea tak na ciebie podziałała?

– Chelsea? – Roześmiał się. – Ile jeszcze lat będziesz mnie o to pytać? Nie chcę jej.

– Nie mogę…

– Dlaczego? Masz okres? Skurcze?

– Nie, nie to.

– A co? – Oparł się na łokciu, popatrzył na nią.

– Okres mi się spóźnia.

Zdumiał się na moment, po czym uśmiechnął.

– Ach, to dlatego byłaś cięta jak osa. Znowu wpadliśmy? Nie, to niemożliwe.

– Jeśli tak, to ja się zabiję! A potem ciebie!

– Hm, raczej w odwrotnej kolejności… – Znów się uśmiechnął. – Przydałaby się dziewczynka, byłoby po równo.

– Wiesz, co by się przydało? Wazektomia!

– Hm, chyba rzeczywiście. Po tym…

– Billy!

– Co?

– Nie możemy mieć jeszcze jednego dziecka!

– Mówisz, jakby to była moja wina!

– Przecież nie listonosza!

Uśmiechnął się do niej szeroko, odgarnął jej z czoła pasmo włosów.

– Wiem, kiedy to się stało – powiedział czule. – Byliśmy na kolacji u twoich rodziców i byłaś dla mnie wyjątkowo miła. Nie denerwowałem cię, prawdziwy cud… A kiedy dzieciaki poszły spać, zrobiłaś się jeszcze milsza. To mnie zaskoczyło, ale umiałem się znaleźć, co? – Pocałował ją w czubek nosa, w policzki, w brodę. – Tak się przyłożyłem, że pewnie wyprodukowałaś z dziesięć jajeczek i jedno prześlizgnęło się mimo tej spirali…

W oczach Julie błysnęły łzy.

– Nie stać nas na jeszcze jedno dziecko. Nie stać nas nawet na te, które już mamy.

– Wszystko dobrze się ułoży, zobaczysz. Nie będziemy wiecznie walczyć o przeżycie.

– Będziemy, jeśli nie przestaniesz wciąż robić mi dzieci!

Billy zachichotał.

– Kłopot w tym, że diabelnie się do tego nadajesz. Nie mogę się powstrzymać. Owszem, nie planowałem tego, ale po prostu mam takie możliwości!

– Wydaje ci się, że jesteś strasznie męski. Prezerwatywy, spirala, krążki, i wszystko na nic, zawsze jakiś się przemknie. A dla ciebie to powód do dumy!

– Nie, nie chodzi o to – mitygował ją. – Choć uwielbiam, jak jesteś w ciąży…

– Ty chyba oszalałeś! Nie mamy na rachunki! Czy ty tego nie rozumiesz?

– Tylko na początku masz fatalny nastrój i męczą cię mdłości.

– Rozejrzałeś się po domu Marty i Joego? Mnóstwo miejsca, piękne meble, tyle fajnych rzeczy. A wiesz dlaczego? Bo nie pobrali się, gdy byli małolatami, mają jedno dziecko i Marty pracuje! Nas stać najwyżej na zapiekankę, a od wielkiego dzwonu na kurze udka i skrzydełka!

– Fakt, nie jest nam lekko, jednak nie powinniśmy rezygnować z dziecka…

– Dla mnie to wcale nie jest zabawne! Nigdy nie wyjdziemy z długów!

– Julie, nie wyrokuj o innych, bo skąd możesz wiedzieć, jak naprawdę wygląda ich życie? Marty i Joe mają pięćdziesiąt tysięcy długu na kartach, do tego kilka kredytów hipotecznych. Poza tym nigdy nie zamieniłbym któregoś z naszych dzieciaków na automat do flippera czy stół bilardowy… – Zadumał się teatralnie. – No dobra, dałbym Clinta za łódkę i samochód turystyczny…

– Żadne z naszych dzieci nie było planowane – narzekała Julie.

– Jak widać, wcale nie musimy tego robić.

– Nie rozumiesz? Jestem strasznie wkurzona. – Zacisnęła usta, by nie wybuchnąć.

– Nie dam się zdenerwować tym, że jesteś… no wiesz. Robimy, co możemy, by uniknąć ciąży, ale niespodzianki się zdarzają i trzeba się z tym pogodzić. Nie dlatego, że teraz chcielibyśmy mieć kolejne dziecko, ale już jest w drodze, jest nasze i możemy je mieć.

– Nie przywiązuj się do tego pomysłu. To może być ciąża pozamaciczna i nie wiadomo…

– Robiłaś test ciążowy? – Gdy pokręciła przecząco głową, mruknął: – Aha…

– No wiesz, może nic by… – Urwała bliska płaczu.

Przysunął się do niej jeszcze bliżej.

– Julie, taki już nasz los. Ktoś tak to zapisał tam, w górze. Dzieci są nam pisane, jesteśmy jak fabryka. Jakoś będzie. Owszem, nie mamy łódki, ale mamy niesamowitego farta. Popatrz na nasze szkraby. Są bystre, zdrowe. I jakie ładne.

– Clint jest nadpobudliwy. Nie radzę sobie z nim. Jestem u kresu sił…

– Wyrośnie z tego. Tak jak Jeff. Posłuchaj, wezmę dodatkowe godziny…

– Już i tak nigdy cię nie ma w domu.

– Muszę pracować, ile tylko się da, skarbie. I tak będzie. Przysięgam, że zrobię tę wazektomię, nim urodzisz to dziecko.

– Jeśli to nie pomoże, to po prostu cię zamorduję, gdy będziesz spał!

Roześmiał się, pieszczotliwie przesunął rękami po jej piersiach, przytulił się mocniej.

– Popatrz na to z innej strony. Przez jakiś czas nie będziesz się martwić, że zajdziesz w ciążę.

– Też mi pociecha! – fuknęła rozeźlona.

– Będziesz mogła obżerać się do woli, jeść to wszystko, co tylko ci się zamarzy.

– Mam depresję poporodową.

– Raczej przedporodową. Jak tylko poczujesz w ramionach niemowlę, od razu wstępuje w ciebie życie. Długo się opóźnia ten okres?

– Kilka tygodni. Ale znasz mnie…

– Już trzy razy ci się opóźnił. Nie rozumiem, dlaczego nie zrobiłaś testu.

– Bo kosztuje siedem dolarów! Poza tym nie chcę wiedzieć na pewno…

– Po kolacji u twoich starych – powiedział rozmarzony. – To fantastyczne. Szkoda, że nie zdarza się częściej.

– A ja bym wolała, żebyś mniej na mnie działał.

Billy uśmiechnął się.

– Teraz już rozumiem, dlaczego byłaś taka nieznośna. Boże, w żaden sposób nie mogłem poprawić ci humoru. Zaraz, ale co z tym winem? Piłaś wino.

– Nie, to był sok jabłkowy… – Gdy znów zaniosła się płaczem, przytulił ją czule. – Billy… Billy, nie chcę tego… nie teraz. Gdybyśmy stali na nogach…

– Spokojnie, skarbie, będzie dobrze. Jesteś pod presją, doskonale to rozumiem, ale uwierz mi, będzie dobrze. W końcu zawsze jakoś się nam układa. Posłuchaj mnie, proszę. Mamy coś wyjątkowego. Od tylu lat łączy nas prawdziwe uczucie, a pieniądze nigdy nie miały nic do rzeczy. Nie będziemy wiecznie pod kreską, ale nasz układ zawsze będzie jedyny. Kocham cię, Julie. Zawsze cię kochałem, ty, tylko ty.

– Słyszałam już tę przemowę. Powtarzasz ją, gdy się denerwuję, że jestem w ciąży…

– Tak, bo to na mnie strasznie działa – powiedział ze śmiechem. – Nie jestem szczególnie religijny, ale wiem, że te dzieci były nam pisane. Wkradają się w nasze życie. I są super.

– Przyznaj się, jesteś mormonem, tylko ukrywasz to przede mną…

Zamknął jej usta pocałunkiem, po czym szepnął:

– Tak, jestem nim. Bo cieszę się jak głupi, gdy zaczynasz się zaokrąglać i mieć chimeryczne nastroje. Julie, rozchmurz się, bo wszystko będzie dobrze. Zobaczysz, że wszystko się ułoży.

– Och, Billy – wyszeptała, dotykając jego policzka. – Nie wiem, czy dam radę…

– Już niedługo poczujesz się lepiej. Pierwsze miesiące zawsze są dla ciebie trudne, ale potem złe mija jak ręką odjął. Przestaniesz być taka niedobra.

Pociągnęła nosem.

– Wiem że ostatnio strasznie zrzędzę.

Billy roześmiał się.

– Zapomnij o tym, skarbie. Kochaj mnie. To nic nie kosztuje…

Przez kilka pierwszych nocy Cassie spała marnie, potem jeszcze gorzej. Billy dotrzymał słowa i znalazł Kena Baxtera, strażaka koło pięćdziesiątki, który pracował na północny zachód od Sacramento. Wypytywał wiele osób, lecz nikt inny o tym imieniu i nazwisku nie był zatrudniony w straży. Ta informacja podziałała na Cassie jak kubeł zimnej wody; uzmysłowiła sobie bowiem, że wszystko, co Ken opowiadał o sobie, było wyssane z palca. Okłamał ją, podając fałszywe dane, i sprytnie zdobył jej zaufanie. Co za padalec.

– Według mnie – podsumował Billy – facet chytrze cię podprowadził, podszywając się pod kogoś z twojej branży. Po kilku kieliszkach opowiedziałaś mu o sobie. Dowiedział się, że jesteś pielęgniarką i masz znajomych wśród strażaków i ratowników. To mu wystarczyło. Gdybyś była instruktorką aerobiku, przedstawiłby się jako właściciel ośrodka fitness.

– Co za koszmar! Ciekawa jestem, jak skuteczny jest ten jego sposób.

Wreszcie podjęła decyzję i zadzwoniła na policję. Chciała rozmawiać z detektywem, najchętniej z kobietą.

– Padła pani ofiarą gwałtu?

– Nie, ale niewiele brakowało. Mam do przekazania informacje, które może kogoś zainteresują…

– Może pani przyjść i złożyć zeznanie.

– Nie mogę teraz z kimś porozmawiać? – zniecierpliwiła się. Przełączono ją. Męski głos nagrany na taśmę poprosił o dane osobowe i przedstawienie problemu w kilku słowach. Zrobiła to, lecz nie doczekała się odzewu. Po kilku dniach machnęła ręką. Skoro nikogo to nie obchodzi… Poza tym nie miała twardych podstaw, by złożyć formalne oskarżenie.

– Musisz ich zrozumieć – uspokajał ją Billy. – Są zapracowani, nic złego ci się nie stało, a ten gość raczej się tu nie pokaże. Drży na myśl, że zgłosiłaś się na policję i podałaś jego rysopis oraz numery samochodu. No i zostałaś z wielkim facetem, który pięścią wybił szybę i wyciągnął cię z wozu, więc koleś musi mieć pietra i woli być niewidoczny. – Roześmiał się. – Wybił pięścią szybę. A niech mnie! Ten twój nieszczęsny amant pewnie dziękuje Bogu, że twój obrońca nie zatłukł go na śmierć.

– Może i tak…

Nikt do niej nie dzwonił, nikt niczego nie chciał, widomy znak, że policja nie jest zainteresowana jej informacjami. Powoli zaczęła się uspokajać. Dostała ostrzeżenie od losu, po prostu musi uważać. Skupi się na własnym życiu.

Zmieni priorytety, przestanie desperacko szukać życiowego partnera. Była już w takim amoku, że zatraciła trzeźwość spojrzenia. Przez jakiś czas nie będzie się z nikim spotykać, daruje sobie takie akcje. Nawet jeśli wybierze się do baru – oczywiście nie tamtego baru – sama zapłaci za drinka. Będzie chodzić na spacery z psem, czytać, oglądać filmy i uprawić ogródek. Julie tylko czeka na jej pomidory, sałatę, marchewkę i cukinię, a ona lubi grzebać w ziemi. Będzie też miała czas na zastanowienie, bo zdecydowanie coś robi nie tak.

Chciałaby być żoną i matką, lecz jeśli to nie jest jej pisane, zawsze pozostaje praca, w której się spełnia i przyzwoicie zarabia. Ma też oddanych przyjaciół, na których może liczyć i którym ufa, choć nie są prawdziwą rodziną. Za kilka lat weźmie szczeniaka, by z czasem zastąpił kochanego Steve'a. Takiego samego wyżła. Na pewno mu nie dorówna, ale musi się liczyć z przykrą prawdą, że Steve nie będzie z nią wiecznie. Nie wyobrażała sobie życia bez domowego zwierzaka, nie zniosłaby samotności.

A na jakiś czas zapomni o mężczyznach, wyzbędzie się przeświadczenia, że gdzieś tam czeka na nią druga połówka.

Po kilku tygodniach, gdy poczuła się nieco pewniej, po pracy wybrała się do salonu motocyklowego podziękować swemu wybawcy. Na chodniku stały lśniące nowe harleye. Weszła do środka. Siedzący za ladą mężczyzna w niebieskiej koszuli, beżowej marynarce i różowym krawacie powitał ją szerokim uśmiechem.

– Czym mogę służyć?

Cassie popatrzyła na wizytówkę.

– Hm… Czy zastałam Walta Arnesona?

– Chwileczkę, zaraz sprawdzę.

Odszedł, ona zaś zaczęła przyglądać się motocyklom. Przesunęła dłonią po chromowanej części wielkiej maszyny.

– Klasyczny król szos – powiedział ktoś tuż za nią.

Odwróciła się. Walt. W bawełnianym podkoszulku i dżinsowej kamizelce, kowbojkach z łańcuchami przy obcasach, z wytatuowaną gołą babą na przedramieniu. Prawa ręka, prawie aż do łokcia, była w gipsie.

– O mój Boże – wykrztusiła, wpatrując się w ten gips.

– Och, to tylko małe pęknięcie. – Uśmiechnął się. – Warto było.

– Tak mi przykro.

– Niepotrzebnie. Nie mogłem postąpić inaczej. Zdejmą mi to za kilka tygodni. Naprawdę nic takiego mi się nie stało.

– Nic? – Potrząsnęła głową. – To jak ci leci? To znaczy poza tym…

– Dobrze, naprawdę. A tobie?

– Też dobrze. Chciałam ci podziękować. Dopiero po czasie zdałam sobie sprawę, że tego nie zrobiłam. Chciałam ci kupić kosz owoców, ale bałam się obciachu. Nie mam pojęcia, co można ofiarować motocykliście.

– Ja też nie mam pojęcia. Co byś powiedziała na kawę? Tamtej nie wypiłaś.

– Masz czas na kawę?

– Wymknę się. Po drugiej stronie parkingu jest księgarnia z barkiem, serwują świetną kawę.

– Zgoda, ale pod warunkiem, że ja płacę.

– Czemu nie? – Wzruszył ramionami. – Już dawno dama nie stawiała mi kawy.

Powiedział coś do sprzedawcy, po czym poszli do przestronnej księgarni. Cassie zamówiła dwie kawy. Kiedy je dostali, zamiast usiąść przy stoliku w barze, Walt pociągnął Cassie w głąb księgarni, do zacisznego kącika ze stolikiem i wygodnymi skórzanymi fotelami.

– Przyjemnie tu – powiedziała.

– Lubię tu przychodzić. – Popatrzył na nią uważnie. – Więc jak tam u ciebie? Tylko szczerze, naprawdę wszystko w porządku?

– Już się pozbierałam. Na początku było ciężko, ale przeszło, minęło. Jakoś się trzymam. Jestem ci bardzo wdzięczna za pomoc. To mogło się skończyć dla mnie fatalnie. Miałam ogromne szczęście, że zainterweniowałeś.

– Wnoszę z tego, że od tamtej pory nie miałaś z nim kontaktu?

– Dzięki Bogu nie. Wygląda na to, że miałeś rację. Facet rozmył się we mgle, jakby nic się nie stało. Wszystko, co mi naopowiadał, okazało się wierutnym kłamstwem.

Walt spochmurniał.

– Jakoś mnie to nie dziwi – mruknął ponuro. – Wiesz na pewno?

– Mój dobry znajomy, ratownik, dokładnie to sprawdził. Ten gość nie pracuje w straży pożarnej.

– Uważam, że powinnaś jednak zgłosić sprawę na policję.

– Zrobiłam to. Nagrałam się na taśmę. Powiedziałam, jak niewiele brakowało, ale na szczęście ktoś pośpieszył mi z pomocą. Wyjaśniłam, że ten człowiek działał z premedytacją, wszystko sobie ukartował. I wiesz co? Pies z kulawą nogą się nie zainteresował. Nawet do mnie nie oddzwonili.

– A niech to… – Walt zmarszczył czoło.

– Muszę zapomnieć o całej sprawie. Może ktoś inny będzie bardziej skuteczny niż ja. A może koleś dostał nauczkę i już nie zaryzykuje. – Uśmiechnęła się. – Napędziłeś mu niezłego stracha.

– Mam taką nadzieję. Co za szmata!

– Sprytnie mnie podprowadził. Sama podałam mu wszystkie informacje, które zręcznie wykorzystał, by zdobyć moje zaufanie.

– To znaczy?

– Powiedziałam mu, że jestem pielęgniarką na ostrym dyżurze, dlatego mam częste kontakty ze strażakami i ratownikami medycznymi. Dokładnie nie pamiętam, ale wydaje mi się, że powiedziałam to, zanim przedstawił się jako ratownik.

– Aha, więc to tak się odbyło… Sprytne. – Spojrzał na nią z uśmiechem. – Więc jesteś pielęgniarką od nagłych przypadków. Gdy myślę o was, zawsze czuję podziw. Co cię skłoniło, by wybrać taki zawód?

– Przede wszystkim względy praktyczne, bo musiałam zarabiać na utrzymanie. I tak się szczęśliwie złożyło, że ta praca bardzo mnie wciągnęła. Lubię, gdy coś się dzieje. Cierpliwość nie jest moją największą zaletą. – Upiła kawy. – Co powoduje, że człowiek postanawia związać swoje życie z motocyklami?

Walt uśmiechnął się ujmująco.

– Byłem dzieciakiem, gdy w moim życiu pojawił się skuter, no i wsiąkłem. Po skuterze pierwszy motocykl, następny, oczywiście większy, następny i następny…

– Wyglądasz na fanatycznego motocyklistę… – Urwała.

– Rzeczywiście tak jest – odparł spokojnie, choć wyczuł niepokój Cassie. – Wiedz jednak, że nie należę do Aniołów Piekła czy innego gangu.

– A należysz do…

– Klubu motocyklowego? Nigdy nie miałem czasu na działanie w jakiejś organizacji. Zdarza się, że przyłączam się do jakiejś grupy, lecz zwykle jeżdżę sam. W motorze właśnie to jest najpiękniejsze. Przed laty wybrałem się na włóczęgę po Stanach. Rozumiesz, motor, plecak, śpiwór. Zabrało mi to półtora roku. W drodze poznałem wielu motocyklistów. Z niektórymi zostawałem tydzień czy dwa, a potem się odłączałem. Dużo się wtedy nauczyłem, poznałem motory od podszewki. I ludzi, którzy są nimi zafascynowani.

– Półtora roku? – zdumiała się.

– Mhm. To było naprawdę super. Jest tyle rzeczy wartych zobaczenia, a z motoru widzisz nieporównywalnie więcej. Lubisz czytać?

– Tak. Kobiecą literaturę.

– Jest taka książka, może niekoniecznie dla kobiet, ale dobra, która traktuje o motocyklach i zen. Próbuje wyjaśnić uczucia, którymi bikerzy darzą swe maszyny, poczucie wolności, upajającą moc pustej szosy, wszystko to, czego wtedy doświadczasz.

– Znam golfistów, dla których wbicie piłeczki do dołka jest przeżyciem duchowym, ale w istocie to tylko biała piłeczka, którą uderzasz kijem – skontrowała z uśmiechem.

– Jechałaś kiedyś motorem?

– Nie cierpię ich. Najcięższe przypadki, z jakimi stykamy się w pracy, to właśnie motocykliści.

– Fakt, chociaż nie bardzo żałuję tych, którzy zachowują się głupio, nie baczą na bezpieczeństwo swoje i innych. Jednak czasem nie da się uniknąć wypadku, to wkalkulowane ryzyko. Wszyscy zdajemy sobie sprawę, że podczas kolizji z samochodem jesteśmy na przegranej pozycji. Ale jazda motorem to ogromna frajda, dlatego tak ludzi pociąga. Nie jesteś w blaszanej puszce, nie masz poduszek. Musisz być czujny i szybki. I mieć dobrą maszynę. – Uśmiechnął się. – Jeśli jednak zdecydujesz się na przejażdżkę, to z bardzo dobrym kierowcą. – Upił łyk. – Więc jak, jechałaś kiedyś motorem?

– Nie.

– Kto wie, może kiedyś cię przewiozę.

– Hm… bardzo w to wątpię.

– Nigdy nie mów nigdy.

Ta trwająca półtorej godziny przerwa na kawę była dla niego czymś wyjątkowym, bo nigdy nie urywał się z pracy, by sobie porandkować. Świetnie mu się rozmawiało z Cassie, nawet nie zauważył, że minęło aż tyle czasu. Opowiadała o swej pracy, on rewanżował się historiami o motocyklach, będącymi całym jego życiem. Okazało się, że oboje lubią czytać. Przed wyjściem z księgarni przejrzeli półki i wybrali kilka pozycji. Walt sprezentował Cassie książkę o zen, o której wcześniej wspominał. Oboje przyznali, że ten wspólnie spędzony czas sprawił im przyjemność. Przy pożegnaniu Walt poprosił Cassie, by do niego dzwoniła, gdy najdzie ją ochota na wspólną kawę. Cassie nie podała mu swego numeru, a wiedząc, co przeszła, nie ośmielił się poprosić.

Gdy już się pożegnali, Walt zadzwonił do Kevina, swego najmłodszego brata, który był policjantem.

– Pracujesz dziś po południu?

– Kończę o drugiej. A co?

– Mam sprawę. Zdarzył się mały incydent, o którym dotąd nie wspominałem…

– Chryste, gliny cię ścigają?

– Nie! Dasz mi powiedzieć? No więc było tak. Kilka tygodni temu wychodziłem z baru i zobaczyłem, że w samochodzie na końcu parkingu coś się dzieje. Auto całe się trzęsło, a w środku krzyczała kobieta. Na przednim siedzeniu aż się kotłowało. Podszedłem bliżej, by sprawdzić. Ta kobieta walczyła z facetem. Zapukałem więc. Koleś uchylił szybę i kazał mi się wynosić, ale zdążyłem zobaczyć, że siedzenie jest położone, a facet przydusza ręką usta kobiety. Więc wybiłem okno i wyciągnąłem ją.

– Wybiłeś okno? – zapytał Kevin. – To tak załatwiłeś sobie rękę?

– Mhm… mama nie musi o tym wiedzieć, zgoda?

– A teraz ten gościu próbuje cię dopaść? Za wybitą szybę?

– Chciałbym, żeby tak było. No co ty, on zwiał, ratując skórę. Ta kobieta, nawiasem mówiąc, superlaska, umówiła się z nim na pierwszą randkę. Poznała go przy kawie, kilka razy gadali przez telefon. Nie chciała, by przyjeżdżał do niej do domu, więc spotkali się w barze. Zachowała przezorność, ale ten pętak… No cóż, była w szoku, więc wziąłem ją na kawę. Dałem jej wizytówkę, w razie gdyby potrzebowała świadka. To była napaść. Ten facet chciał ją zgwałcić.

– Jesteś pewny?

– Nie, chciał ją tylko przytrzymać i dać buziaka, a ona wrzeszczała wniebogłosy i tak się wyrywała, że terenówka się rozbujała na wszystkie strony. Przepraszam, masz rację. Zapewne chciał pogadać z nią o filozofach greckich, a ona okazała się cholernie oporna…

– No już dobra, dobra. Jak to się ma do mnie?

– Widziałem się z nią dzisiaj. Przyszła mi podziękować. Już się pozbierała. Facet się do niej nie odezwał.

– No i?

– Jednak myślę, że powinniśmy się dowiedzieć, kto to jest.

– My? Masz w kieszeni pieska?

– Ty i ja, cwaniaczku. Mam jego numer, markę samochodu i kolor. Cassie jest pielęgniarką na ostrym dyżurze, a on podał się za ratownika ze straży pożarnej. Nic dziwnego, że uznała go za swojego człowieka. Jej kumpel, który naprawdę jest ratownikiem, próbował go zlokalizować, ale daremnie. Może ten gość to psychol, który doskonale wie, jak zbajerować kobiety, zdobywa ich zaufanie, a potem…

– Rozumiem. Chciałbyś sobie z nim o tym podyskutować?

– Nie, nie o to mi chodzi. Chciałbym wiedzieć, kto to jest, tak dla bezpieczeństwa. Zaś ty, jako gliniarz, może chciałbyś go namierzyć i sprawdzić, czy już nie było z nim jakichś problemów. Może to nie jest pierwszy raz? A może formalnie mnie przesłuchasz na temat tego, czego byłem świadkiem? Bo naprawdę jest o czym pogadać. A może chciałbyś porozmawiać z kobietą, której pośpieszyłem z pomocą, uzyskać jej potwierdzenie, że ta gnida… – Walt odetchnął głęboko. – Wiem, że obowiązuje cię tajemnica służbowa i nawet jak coś ustalisz, musisz trzymać gębę na kłódkę, ale zawsze możesz go sprawdzić.

– Czemu ta twoja panna nie zawiadomiła policji?

– Była w szoku i chciała jak najszybciej o wszystkim zapomnieć, ale dzisiaj dowiedziałem się, że zadzwoniła na policję i nagrała się. Opisała, co ją spotkało, ale nikt nawet się nie pofatygował, by oddzwonić. Właśnie dlatego, że ją zignorowano, dzwonię do ciebie. Pora się w to włączyć.

– Może dlatego, że nie doszło do przestępstwa, poza tym wybiłeś gościowi szybę…

– Mamy czekać, aż dojdzie do przestępstwa, tak? – pieklił się Walt. – Posłuchaj, ona w pracy ma do czynienia z ofiarami gwałtów i nawet jeśli kobieta jest mocno poraniona i poturbowana, to policja rzadko ma wystarczające dowody, by przyszpilić sprawcę. Teraz do niczego takiego nie doszło. Wiedziała, do czego koleś zmierza, ale nawet nie rozpiął jej guzika. Powiedziałem jej o tobie. Zaproponowałem, że się z tobą skonsultuję. Poproszę o radę.

– Gdy to wszystko rozważyć, to nie ma specjalnych podstaw do działania.

– Do diabła, to była napaść! A jeśli już coś takiego spotkało inne kobiety, które nie miały tyle szczęścia, by ktoś pośpieszył im na pomoc? Bardzo mnie to ciekawi, naprawdę bardzo – zakończył mściwie.

– Przyjrzę się temu – po chwili namysłu oznajmił Kevin. – Być może twoja znajoma będzie nam potrzebna. Jak się domyślasz, nie będę mógł ci o nim nic powiedzieć. Takie przepisy.

– Imię chyba możesz mi podać? Będziesz mieć problemy, jeśli zdradzisz mi imię?

– To mogę zrobić.

– Nikt się nie dowie, obiecuję. Mógłbym wywiedzieć się w inny sposób, ale…

– Więc czemu tego nie zrobisz? Nie znajdziesz go w inny sposób?

– Dlatego, Kevin, że jeśli on już ma na koncie podobne ataki, to nie ja powinienem o tym wiedzieć, ale policja. Mam rację?

– Masz… Jasne, że masz.

– Jeśli chcę mieć oko na tego drania, być pod ręką, w razie gdyby robił jej jakieś problemy… oczywiście wtedy natychmiast zostaniesz powiadomiony… to imię bardzo mi pomoże. Ja zdaję ci relację, a ty podajesz imię. To wszystko.

– I obiecasz, że nie zbliżysz się do niego? Nawet go nie dotkniesz?

– Obiecuję. Nie zbliżę się do niego, nie tknę go palcem.

– No dobrze, podaj mi te dane.

– Czyli zostałem poufnym informatorem. – Walt uśmiechnął się. – Super. – Podał dane dotyczące samochodu.

– Dobrze widziałeś tego gościa?

– Tak. Przyjrzałem mu się w barze, widziałem, jak z nią wychodził. Mogę go rozpoznać. Metr osiemdziesiąt, brązowe włosy i oczy, mocno zarysowana broda. Włosy w miarę długie, wystylizowane.

– Dobra. Tę kobietę na razie zostawimy w spokoju. Może później poproszę cię o jej nazwisko i numer telefonu, zgoda?