Les farfocles - Marcin Szczygielski - ebook

Les farfocles ebook

Marcin Szczygielski

4,4

Opis

Nasturcje i ćwoki, czyli kryminał romantyczny to humorystyczna historia sercowych perypetii stylistki jednego z popularnych kobiecych magazynów. Rozczarowana ostatnim nieudanym związkiem bohaterka postanawia od tej pory kierować się w miłości rozumem, a nie sercem i starannie wybiera kolejnego kandydata. Jej wybór pada na mieszkającego za ścianą sąsiada. Dziewczyna razem ze swoją przyjaciółką starannie "rozpracowują" nieświadomego ich planów chłopaka, śledząc każdy jego krok.
Pech w tym, że kiedy już główna bohaterka dochodzi do wniosku, że jej wybór jest słuszny i przystępuje do działania, kandydat nie przejawia najmniejszych chęci do zawarcia bliższej znajomości. W dodatku na horyzoncie pojawia się poprzedni narzeczony, który usiłuje odzyskać serce dziewczyny. Jej życie zaczyna się komplikować, a jakby tego wszystkiego było mało przypadkowo wplątuje się w sensacyjną aferę, w której niebagatelną rolę odgrywa tajemniczy pustostan oraz pewien hydraulik.
Jak znaleźć na to wszystko czas i siły, kiedy praca zajmuje dwanaście godzin na dobę, a despotyczna szefowa zmusza do coraz bardziej karkołomnych wysiłków w zdobywaniu kolejnych "prezentów dla czytelniczek" dołączanych do pisma?

 

Po sukcesie książki Nasturcje i ćwoki powstaje kolejna powieść Marcina Szczygielskiego Farfocle namiętności, w której bohaterka będzie musiała odpowiedzieć sobie na wiele pytań:

Co robić, gdy orientujesz się, że twój chłopak flirtuje z innymi dziewczynami za pomocą internetu? Że szuka wrażeń na wirtualnych randkach, a nawet zamieszcza tam swoje ogłoszenie ze zdjęciem? Czy zemsta to na pewno dobry pomysł? A może lepiej podszyć się pod spragnioną wrażeń internautkę i korespondować incognito... z własnym facetem? A przede wszystkim ? czy jesteś pewna, że rzeczywiście znasz tego, z kim dzielisz życie? Czy naprawdę wiesz kim on jest?

Ta pełna humoru, a zarazem wzruszająca książka to współczesna opowieść o miłości, zdradzie w epoce internetu i dorastaniu, na które nigdy nie jest za późno.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 624

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (53 oceny)
31
14
7
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Pro­jekt okład­ki i stron ty­tu­ło­wych

Mar­cin Szczy­giel­ski

Re­dak­cja

Anna Na­stu­lan­ka

© Co­py­ri­ght by Mar­cin Szczy­giel­ski, 2009

© Co­py­ri­ght by Ofi­cy­na Wy­daw­ni­cza AS, 2009

© Co­py­ri­ght by In­sty­tut Wy­daw­ni­czy La­tar­nik, 2009

Pro­jekt ty­po­gra­ficz­ny i skład kom­pu­te­ro­wy

Ofi­cy­na Wy­daw­ni­cza AS

ISBN  978-83-63841-10-2

IN­STY­TUT WY­DAW­NI­CZY LA­TAR­NIK

IM. ZYG­MUN­TA KA­ŁU­ŻYŃ­SKIE­GO

War­sza­wa, ul. Cy­pryj­ska 89

tel./fax 22 614 28 34

e-mail:la­tar­nik@la­tar­nik.com.pl

Dział mar­ke­tin­gu i pro­mo­cji e-mail:

dwo­rzyn­ski@la­tar­nik.com.pl

Za­pra­sza­my do księ­gar­ni in­ter­ne­to­wej

www.la­tar­nik.com.pl

War­sza­wa 2009

Wy­da­nie II

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Mar­cin Szczy­giel­ski

Pi­sarz, dzien­ni­karz i gra­fik. De­biu­to­wał po­wie­ścią PL-BOY, po­tem uka­za­ły się: Wio­sna PL-BOYA, Na­stur­cje i ćwo­ki, Far­fock na­mięt­no­ści. Książ­ki te na­zwa­no praw­dzi­wą mie­szan­ką wy­bu­cho­wą – po­ra­ża­ją­cą nie tyl­ko siłą ko­mi­zmu, ale tak­że bra­wu­ro­wym opi­sem rze­czy­wi­sto­ści i sto­sun­ków pa­nu­ją­cych wśród mło­dych Po­la­ków.

2007 rok otwo­rzył nowy roz­dział w twór­czo­ści Szczy­giel­skie­go – uka­zał się Be­rek, hi­sto­ria geja i przed­sta­wi­ciel­ki mo­he­ro­wych be­re­tów, któ­rych po­zor­nie nie łą­czy nic poza wza­jem­ną nie­na­wi­ścią. Bez­kom­pro­mi­so­wy cha­rak­ter książ­ki spra­wił, że w cią­gu kil­ku ty­go­dni sta­ła się ona be­st­sel­le­rem. Au­tor­ska ad­ap­ta­cja te­atral­na po­wie­ści mia­ła pre­mie­rę w war­szaw­skim Kwa­dra­cie. Re­ży­se­ro­wał An­drzej Roz­hin, a głów­ne role za­gra­li Ewa Ka­sprzyk i Pa­weł Ma­ła­szyń­ski. W lu­tym 2010 r. w war­szaw­skim te­atrze Ko­me­dia, To­masz Dut­kie­wicz wy­re­ży­se­ro­wał ko­lej­ną sztu­kę pi­sa­rza – Wy­dmusz­kę – z Anną Gu­zik i Jo­an­ną Li­szow­ską w ob­sa­dzie.

Wio­sną tego sa­me­go roku uka­za­ły się Bier­ki, ko­lej­na część cy­klu Kro­ni­ki nie­rów­no­ści, za­po­cząt­ko­wa­ne­go przezBer­ka.

Od­ręb­nym roz­dzia­łem li­te­rac­kiej ak­tyw­no­ści Szczy­giel­skie­go są książ­ki dla dzie­ci i mło­dzie­ży. Pierw­szą z nich była Ome­ga – po­wieść o przy­go­dach dwu­na­sto­let­niej fan­ki gier kom­pu­te­ro­wych, dla któ­rej rze­czy­wi­stość w nie­bez­piecz­ny spo­sób za­czy­na mie­szać się ze świa­tem wir­tu­al­nym. Książ­ka, zi­lu­stro­wa­na przez Bart­ka Aro­ba­la, zo­sta­ła wy­róż­nio­na w Kon­kur­sie im. Han­ny Skro­bi­szew­skiej i w 2010 r. tra­fi­ła na Li­stę Skar­bów Mu­zeum Li­te­ra­tu­ry Dzie­cię­cej. Zo­sta­ła tak­że wy­róż­nio­na w kon­kur­sie Naj­pięk­niej­sze Książ­ki Roku 2009 or­ga­ni­zo­wa­nym przez Pol­skie To­wa­rzy­stwo Wy­daw­ców Ksią­żek.

Ko­lej­ną po­wieść dla mło­dzie­ży, Czar­ny Młyn, opo­wia­da­ją­cą o dzie­ciach z po­pe­ege­row­skiej wio­ski, któ­re mu­szą zmie­rzyć się z bez­oso­bo­wym złem, któ­re opa­no­wa­ło ru­iny po­bli­skie­go kom­bi­na­tu, Mar­cin Szczy­giel­ski na­pi­sał na Kon­kurs Li­te­rac­ki im. Astrid Lind­gren or­ga­ni­zo­wa­ny w ra­mach ak­cji Cała Pol­ska Czy­ta Dzie­ciom. Jury uzna­ło Czar­ny Młyn za naj­lep­szą spo­śród wszyst­kich 580 na­de­sła­nych ksią­żek, przy­zna­jąc mu Grand Prix i sta­tu­et­kę Pip­pi Lang­strump, a tak­że I na­gro­dę w ka­te­go­rii po­wie­ści dla dzie­ci w wie­ku od dzie­się­ciu do czter­na­stu lat.

Trze­cią książ­ką au­to­ra, skie­ro­wa­ną do młod­szych na­sto­lat­ków, jest wy­da­na je­sie­nią 2010 roku po­wieść „Za nie­bie­ski­mi drzwia­mi”.

War­sza­wa, 12 czerw­ca 2002 roku, go­dzi­na 13.21

„Styl­le” – Mie­sięcz­nik dla ko­biet na pew­nym po­zio­mie

Dla­cze­go męż­czyź­ni żyją kró­cej? Dla­cze­go jest ich mniej?

Czyż­by wy­mie­ra­li? Gdzie tkwi ta­jem­ni­ca po­stę­pu­ją­cej de­ge­ne­ra­cji, już nie tyl­ko z ojca na syna, ale wręcz w ra­mach jed­ne­go po­ko­le­nia?

Ro­dzaj mę­ski upa­da – tak jak upa­da­ły cy­wi­li­za­cje sta­ro­żyt­ne, a wcze­śniej di­no­zau­ry – tyle tyl­ko, że dzie­je się to znacz­nie szyb­ciej. Pro­wa­dzo­ne na ten te­mat ba­da­nia do­wo­dzą, że jest to pro­ces w peł­ni uza­sad­nio­ny na­uko­wo i nie­moż­li­wy do od­wró­ce­nia. Mę­ski mózg z na­tu­ry wy­spe­cja­li­zo­wa­ny w orien­ta­cji prze­strzen­nej sku­pia się na ogó­le, a umy­ka mu szcze­gół. Męż­czy­zna po­strze­ga rze­czy­wi­stość jako prze­strzeń, któ­rą prze­mie­rza i zdo­by­wa. Świat jed­nak się zmie­nił. Stał się dwu­wy­mia­ro­wy, a prze­strzeń, w któ­rej ży­je­my, gwał­tow­nie się skur­czy­ła. Prze­cież oglą­da­my pła­ską te­le­wi­zję, prze­ży­wa­my pła­skie fil­my, pra­cu­je­my za po­mo­cą kom­pu­te­rów i po­ru­sza­my się w in­ter­ne­cie za po­mo­cą pła­skiej kla­wia­tu­ry i pła­skich mo­ni­to­rów.

Ko­bie­cy mózg jest dużo le­piej przy­sto­so­wa­ny do zmie­nia­ją­cych się wa­run­ków. Ko­bie­ta le­piej po­tra­fi do­strze­gać niu­an­se i na­zy­wać od­czu­cia, roz­róż­nia szer­sze spek­trum barw, umie sku­pić się na de­ta­lu. Na do­da­tek psy­chi­ka ko­bie­ty jest dużo bar­dziej ela­stycz­na i od­por­na. Z jed­nej stro­ny ko­bie­ta sil­niej prze­ży­wa emo­cje, ale z dru­giej – szyb­ciej i ła­twiej so­bie z nimi ra­dzi. Od­wrot­nie niż męż­czy­zna nie jest po­dat­na na dłu­go­trwa­łe za­ła­ma­nia ner­wo­we i za­bój­cze de­pre­sje. Or­ga­nizm ko­bie­ty jest po pro­stu od­por­niej­szy i w re­zul­ta­cie o wie­le sil­niej­szy.

Ale nie tyl­ko dzię­ki temu ko­bie­ty żyją dłu­żej od męż­czyzn. Dzie­je się tak przede wszyst­kim dla­te­go, że po­strze­ga­ją świat jako zbiór ele­men­tów, a nie jed­ną prze­strzeń. Ko­bie­ta wsłu­chu­je się w sy­gna­ły wy­sy­ła­ne przez jej cia­ło, dla­te­go dba o wy­gląd ze­wnętrz­ny, a tak­że o zdro­wie. Od­wrot­nie po­stę­pu­ją męż­czyź­ni – po­strze­ga­ją swo­je cia­ło jako jed­ną ca­łość (może z wy­jąt­kiem pe­ni­sa, któ­ry na ogół trak­tu­ją jako byt od­ręb­ny) i nie sku­pia­ją się na bodź­cach pły­ną­cych z po­szcze­gól­nych or­ga­nów.

Dla­te­go męż­czy­zna, czu­jąc ból na przy­kład wą­tro­by, nie po­wie „coś chy­ba nie tak z moją wą­tro­bą”, a co naj­wy­żej wy­ra­zi ogól­ny ko­mu­ni­kat: „źle się czu­ję” (być może na­wet nie wie, że w miej­scu, któ­re go boli, znaj­du­je się wą­tro­ba!), a na­stęp­nie bę­dzie pró­bo­wał to złe sa­mo­po­czu­cie prze­cze­kać. Ko­bie­ta prze­ciw­nie – bły­ska­wicz­nie zlo­ka­li­zu­je po­wód złe­go sa­mo­po­czu­cia i od razu ru­szy wą­tro­bie na od­siecz, ko­rzy­sta­jąc z po­mo­cy le­ka­rza.

Cia­ło ko­bie­ty, poza ukła­dem roz­rod­czym, nie jest wy­po­sa­żo­ne w gru­py sil­nych i spraw­nych mię­śni, ja­kie po­sia­da męż­czy­zna, ale to pa­ra­dok­sal­nie uła­twia jej ży­cie w świe­cie de­li­kat­nych i skom­pli­ko­wa­nych de­ta­li. W dzi­siej­szych cza­sach znisz­cze­nie i star­cie na proch wro­ga za­le­ży od od­po­wied­nio za­sto­so­wa­ne­go sło­wa czy klik­nię­cia mysz­ką kom­pu­te­ro­wą, a nie – jak daw­niej – od siły ude­rze­nia ko­ści udo­wej ma­mu­ta, któ­rą agre­syw­ny sa­miec za­mie­rzał roz­pła­tać czasz­kę prze­ciw­ni­ka.

Świet­ny ar­ty­kuł! Zga­dzam się z każ­dym sło­wem i sama nie uję­ła­bym tego le­piej. Ale dla­cze­go Mel­ka nie na­pi­sa­ła, że fa­ce­ci są po pro­stu głu­pi? Prze­cież w tym tkwi isto­ta spra­wy! W ogó­le ko­bie­ty le­piej so­bie ra­dzą. Na przy­kład taki ce­ment. Po­wiedz­my, że jest pięć­dzie­się­cio­ki­lo­wy wór ce­men­tu do prze­nie­sie­nia. Co robi męż­czy­zna? Tar­ga ten wór, choć­by mu mia­ło pęk­nąć ser­ce. A ko­bie­ta? Ko­bie­ta pro­si męż­czy­znę, żeby go prze­niósł, i ma z gło­wy! Po pro­stu ko­bie­ty są le­piej zor­ga­ni­zo­wa­ne.

Na przy­kład Mi­chał. Jak wy­glą­da­ły na­sze po­ran­ki? Wsta­wał przede mną, wście­kły zresz­tą z tego po­wo­du do bia­ło­ści. Miał pół­to­rej go­dzi­ny do wyj­ścia. Ja wsta­wa­łam pół go­dzi­ny póź­niej, ale osta­tecz­nie bar­dzo czę­sto wy­cho­dzi­li­śmy z domu jed­no­cze­śnie. Ja w tym cza­sie zdą­ży­łam po­ście­lić łóż­ko, wy­ką­pać się, uma­lo­wać, zjeść lek­kie śnia­da­nie i ubrać się. A Mi­chał? Tłukł się po miesz­ka­niu jak pi­ja­ny za­jąc, wy­wrza­sku­jąc ja­kieś idio­ty­zmy, a po­tem do­bi­jał mi się do ła­zien­ki, gdy tyl­ko za­mknę­łam za sobą drzwi. Kie­dy w koń­cu wy­cho­dzi­łam z wan­ny, oka­zy­wa­ło się, że on już nie ma cza­su na­wet na to, żeby się ogo­lić. Wy­pi­jał kawę, któ­rą ja zresz­tą zro­bi­łam, wy­wra­cał pół miesz­ka­nia, żeby zna­leźć dru­gą skar­pet­kę, a kie­dy już w koń­cu wy­cho­dzi­li­śmy, w dwóch na trzy przy­pad­kach za­wra­cał na uli­cy, żeby się za­ła­twić, bo twier­dził, że nie da rady do­je­chać do pra­cy, je­śli tego nie zro­bi. Ża­ło­sne.

W ogó­le ko­bie­ty są mą­drzej­sze i wca­le nie my­ślą wy­łącz­nie o chwi­li bie­żą­cej. Ja na przy­kład. Oczy­wi­ście po­świę­cam spo­ro uwa­gi spra­wom przy­ziem­nym, ale nur­tu­ją mnie tak­że głęb­sze pro­ble­my – kim je­stem? Skąd przy­cho­dzę? Do­kąd zmie­rzam? I jak wy­glą­dam?

Wzru­szo­na nie­ocze­ki­wa­ną ory­gi­nal­no­ścią i głę­bią swo­ich prze­my­śleń, od­chy­lam się na krze­śle i wy­glą­dam w za­du­mie przez re­dak­cyj­ne okno.

– Faj­ny ten tekst, co nie? – Agniesz­ka od­wra­ca się od swo­je­go kom­pu­te­ra i spo­glą­da mi przez ra­mię na ostat­ni nu­mer „Styl­le”.

– Świet­ny!

– Słu­chaj, czy ty nie masz przy­pad­kiem sza­ro­nie­bie­skie­go pa­ska? W mor­skim od­cie­niu, ale wiesz, ta­kie mo­rze przed bu­rzą. Po­trzeb­ny mi nie­zbyt gru­by z małą kla­mer­ką.

– Do cze­go?

– Do tych bia­łych ry­bacz­ków od cie­bie.

– Nie mam. Za­łóż sza­ry.

– No co ty? To by się gry­zło z górą! Taki pa­sek to sza­le­nie istot­ny de­tal! Trze­ba zwra­cać uwa­gę na de­ta­le i do­dat­ki.

– A gdzie ty się tak stro­isz?

– Za­pro­szo­na je­stem. Do Sie­dlec na ślub sio­stry cio­tecz­nej. Mam już buty i to­reb­kę. Przy­dał­by się pa­sek – Agniesz­ka spo­glą­da w okno i do­da­je w za­my­śle­niu: – i jesz­cze fa­cet ja­kiś, hmmm…

– A dla­cze­go ona wy­cho­dzi za mąż?

– A co ma ro­bić? Miesz­ka w Sie­dl­cach – tam to kwe­stia prze­trwa­nia. In­stynkt sa­mo­za­cho­waw­czy – ro­zu­miesz. Nie­zbyt za nią prze­pa­dam i nie mam po­ję­cia, co jej dać na pre­zent. W do­dat­ku je­stem tro­chę bez kasy.

– No to daj jej ku­pon to­to­lot­ka.

– Osza­la­łaś? Chy­ba bym kitę od­wa­li­ła, jak­by jesz­cze przez przy­pa­dek wy­gra­ła!

Agniesz­ka wra­ca do in­ter­ne­tu. No i pro­szę! Wszyst­ko jak na dło­ni: po­strze­ga­nie sze­ro­kie­go spek­trum barw, dba­łość o szcze­gó­ły oraz umie­jęt­ne wer­ba­li­zo­wa­nie od­czuć i emo­cji. Ge­nial­na ta Mel­ka – idę jej po­gra­tu­lo­wać ar­ty­ku­łu.

Coś bym zro­bi­ła. Nosi mnie, jak ma­wia moja mama. Do­cho­dzi do­pie­ro dwu­dzie­sta, w te­le­wi­zji samo ba­ra­chło. Na­wet na Fa­shion TV po­ka­zu­ją same od­grze­wa­ne ka­wał­ki. Wyjść gdzieś? Eee, nie. Nie ma gdzie. Co moż­na ro­bić w czwart­ko­wy wie­czór w War­sza­wie? Co naj­wy­żej jeść w pu­blicz­nym miej­scu, a to od­pa­da, bo i tak się nie miesz­czę w żad­ne inne spodnie poza dre­sa­mi. Ści­szam te­le­wi­zor i na­słu­chu­ję przy ścia­nie od­dzie­la­ją­cej moje miesz­ka­nie od miesz­ka­nia Jan­ka. Ja­nek to mój są­siad. Na ra­zie, bo w przy­szło­ści, mam na­dzie­ję, bę­dzie kimś wię­cej. Tym­cza­sem gro­ma­dzę dane na te­mat jego za­cho­wa­nia i oby­cza­jów. Roz­po­zna­ję te­ren, za­nim upo­lu­ję zwie­rzy­nę jed­nym czy­stym strza­łem w samo ser­ce lub inny wraż­li­wy or­gan. Nie dam się po­nieść emo­cjom – tak so­bie obie­ca­łam.

Po dru­giej stro­nie muru pa­nu­je ci­sza. Dla­cze­go on jesz­cze nie wró­cił? Za­wsze jest w domu na „Wia­do­mo­ści”. Wyj­mu­ję pa­mięt­nik z szu­fla­dy i spraw­dzam, jak wy­glą­da jego sta­ty­stycz­ny czwar­tek. Stoi jak byk: J – d=18.40 – TV. To zna­czy, że wra­ca za­wsze przed siód­mą do domu i włą­cza te­le­wi­zor. Dziś mamy wy­ją­tek – nie­do­brze. Za­pi­su­ję so­bie od­stęp­stwo od ru­ty­ny i cho­wam ze­szyt. Co by tu zro­bić? Może Agniesz­ka coś wy­my­śli.

– To ja – mó­wię do Agniesz­ki, któ­ra nie­co zdy­sza­na od­bie­ra za­raz po pierw­szym dzwon­ku.

– Cze, Zo – sa­pie w od­po­wie­dzi. Idio­tycz­ny po­mysł z tym skra­ca­niem. Wszyst­ko skra­ca, przede wszyst­kim imio­na. Ja we­dług niej nie je­stem Zo­fia, tyl­ko Zo. W do­dat­ku wy­ma­wia to tro­chę jak zoo i nie do koń­ca wiem, co o tym my­śleć. Ona jest Ag, Zu­zan­na – Zu i tyl­ko na­sza sze­fo­wa Kin­ga nie jest Ki, bo to brzmia­ło­by zda­niem Ag zbyt sym­pa­tycz­nie jak dla ta­kie­go upio­ra. Na Kin­gę mó­wi­my zu­peł­nie in­a­czej, ale o tym póź­niej. Wzdy­cham cięż­ko, ale nie będę się z nią te­raz kłó­cić – może jak do mnie przy­je­dzie.

– Mo­żesz wpaść – mó­wię ła­ska­wie.

– Ojej…

– Wpad­nij – po­wta­rzam z więk­szym na­ci­skiem.

– Wiesz, bar­dzo bym chcia­ła, ale umó­wio­na je­stem – od­po­wia­da prze­pra­sza­ją­cym to­nem.

– Z kim? Chcesz po­wie­dzieć, że ten ktoś jest waż­niej­szy ode mnie – od two­jej wie­lo­let­niej, naj­bliż­szej przy­ja­ciół­ki? Tej, któ­ra, nie ba­cząc na nic, za­wsze jest obok cie­bie w trud­nych chwi­lach?

Się­gam po szan­taż, bo na­praw­dę nie chce mi się sie­dzieć sa­mej w domu, a poza tym, jak ma­wia moja mama, każ­dy musi znać swo­je miej­sce w sze­re­gu i wszel­kie prze­ja­wy bun­tu trze­ba wy­ple­niać w za­rod­ku. Nie lu­bię sy­tu­acji, kie­dy Agniesz­ka pró­bu­je mi się sprze­ci­wiać, bo w koń­cu chy­ba ja le­piej wiem, co jest dla niej do­bre, nie?

– O Boże – mówi ła­mią­cym się gło­sem Agniesz­ka. – Pro­szę cię. Ja na­praw­dę nie mogę prze­ło­żyć tej wi­zy­ty.

– Ja­kiej wi­zy­ty? – war­czę do słu­chaw­ki. Dla­cze­go nic o niej nie wiem? I dla­cze­go do dia­bła nie je­stem za­pro­szo­na?!

– Ojej – po­ję­ku­je Agniesz­ka. – Ojej, to na­praw­dę nic ta­kie­go. Je­stem umó­wio­na… eee… wiesz, w ga­bi­ne­cie je­stem umó­wio­na.

Krę­ci. Czu­ję to.

– W ja­kim ga­bi­ne­cie? U kogo?

– O Boże. Wie­dzia­łam, że tak bę­dzie. Wie­dzia­łam, że le­piej nic ci nie mó­wić…

– CZE­GO mi nie mó­wić?!

– Umó­wi­łam się u wróż­ki – ci­cho mówi Agniesz­ka.

– Zwa­rio­wa­łaś – orze­kam po krót­kiej chwi­li. – Od­wo­łaj tę wi­zy­tę. To może być ja­kaś sek­cia­ra czy coś. Co ty w ogó­le wiesz na te­mat tej wróż­ki? To się źle skoń­czy, tak prze­czu­wam!

– Nie mogę od­wo­łać. Zresz­tą to po­dob­no świet­na wróż­ka. Za­ufa­na.

– Za­ufa­na? Za­ufa­ne są naj­gor­sze. Za grosz ta­kim nie ufam. Raz po­szłam do za­ufa­nej fry­zjer­ki i efekt był tra­gicz­ny. Kto ci ją nadał?

– Zu.

Ach, Zu! I ja nic o tym nie wiem. Pakt z wro­giem za mo­imi ple­ca­mi, kon­szach­ty i zdra­da!

– Zdra­dzi­łaś mnie. Ale trud­no. Kim ja w koń­cu je­stem? Ni­kim. Co ja dla cie­bie zna­czę? Nic. Ja tyl­ko je­stem przy to­bie. By­łam przy to­bie. Kie­dy dzie­je się coś złe­go, jak wte­dy, gdy zle­cia­łaś z huś­taw­ki i roz­wa­li­łaś so­bie czo­ło. Kto wte­dy był przy to­bie? Kto niósł cię na rę­kach przez dwie uli­ce do domu? Ja. Ale to nic nie zna­czy. Nic… – de­kla­mu­ję ci­cho peł­nym bólu, zdła­wio­nym gło­sem, któ­ry w mo­ich kon­tak­tach z Agniesz­ką na ogół po­tra­fi zdzia­łać cuda. Ale nie tym ra­zem.

– O, Bo­żeń­ciu… Mia­ły­śmy po sie­dem lat, a poza tym szłam sama. Zresz­tą nie­waż­ne – nie zdra­dzi­łam cię. Po pro­stu by­łam przy roz­mo­wie Zuz ja­kąś ko­le­żan­ką, usły­sza­łam o wróż­ce i po­pro­si­łam o te­le­fon. To był taki im­puls. Za­dzwo­ni­łam, a te­raz mu­szę iść.

– Dla­cze­go mu­sisz? Dla­cze­go mu­sisz? Ty nic nie mu­sisz! Prze­łóż tę wi­zy­tę. Mogę iść z tobą!

– Nie – mówi po­waż­nym gło­sem. – Mu­szę iść sama. I nie mogę prze­ło­żyć tej wi­zy­ty, bo to był­by zły omen. Je­den fa­cet, ja­kiś biz­nes­men (Agniesz­ka wy­ma­wia to jako „bi­zme­smen”), umó­wił się u niej na wi­zy­tę, nie po­szedł i na dru­gi dzień zgi­nął w wy­pad­ku mo­to­cy­klo­wym. A w do­dat­ku, wy­obraź so­bie, nig­dy nie jeź­dził na mo­to­rze!

– Bzdu­ra ja­kaś. Kto ci o tym po­wie­dział?!

– No wróż­ka oczy­wi­ście – mówi zdzi­wio­nym gło­sem Agniesz­ka. – A któż by?

Cwa­na ta wróż­ka, nie ma co. Pró­bu­ję jesz­cze przez chwi­lę zła­mać Agniesz­kę, ale przez te­le­fon mam zbyt mało środ­ków na­ci­sku. Ob­ra­żam się za­tem na po­kaz i od­kła­dam słu­chaw­kę.

*

Agniesz­kę znam całe ży­cie, to zna­czy pra­wie całe, ale po­nie­waż nie pa­mię­tam okre­su po­prze­dza­ją­ce­go na­sze po­zna­nie, więc wła­ści­wie całe. Po­zna­ły­śmy się w przed­szko­lu. Miesz­ka­ły­śmy nie­da­le­ko sie­bie, na­sze mat­ki się zna­ły, a zresz­tą w Sie­dl­cach wszy­scy się zna­ją. Bo je­ste­śmy z Sie­dlec. Do przed­szko­la cho­dzi­ły­śmy ra­zem, od­pro­wa­dza­ne raz przez jej mat­kę, a raz przez moją. W do­dat­ku obie mia­ły­śmy w szat­ni bok­sy z iden­tycz­ny­mi kwiat­ka­mi – inne dzie­ci mia­ły ryb­ki, mi­sie, a je­den chło­piec na­wet ka­pu­stę i tyl­ko my dwie kwiat­ki, w do­dat­ku jed­na­ko­we. Pani z przed­szko­la po­wie­dzia­ła, że to na­stur­cje, ale chy­ba mia­ła tyl­ko taką fan­ta­zję, bo kwiat­ki były na­ma­lo­wa­ne zu­peł­nie sche­ma­tycz­nie. W każ­dym ra­zie zo­sta­ły­śmy ochrzczo­ne Na­stur­cja­mi, bo woź­na, któ­ra wo­ła­ła dzie­ci do szat­ni, gdy przy­cho­dzi­li ro­dzi­ce, po­słu­gi­wa­ła się sym­bo­la­mi z sza­fek. Nie chcia­ło jej się za­pa­mię­ty­wać imion, a poza tym ma­wia­ła, że „każ­dy ba­chor taki sam”. Kie­dy przy­cho­dzi­ła czy­jaś mat­ka i mó­wi­ła, że na przy­kład po Pa­weł­ka (to był ten od ka­pu­sty), woź­na wkra­cza­ła do sali i ry­cza­ła peł­ną pier­sią: „Ka­pu­sta do domu!!!”. Mat­ka tego Pa­weł­ka mó­wi­ła póź­niej, że on ma sil­ne pro­ble­my emo­cjo­nal­ne przez tę ka­pu­stę i ona ma te­raz z nim krzyż pań­ski. Sły­sza­łam, że nie­daw­no ob­ro­bił sklep że­la­zny w Sie­dl­cach ra­zem z ja­kimś kum­plem, ale nie wiem, czy też z na­sze­go przed­szko­la. Na mnie i na Agniesz­kę woź­na wo­ła­ła: „E! Na­stur­cje!” i to nam chy­ba nie za­szko­dzi­ło, bo nie mamy żad­nych pro­ble­mów emo­cjo­nal­nych – przy­najm­niej ja.

W szko­le pod­sta­wo­wej sie­dzia­ły­śmy w jed­nej ław­ce. Ra­zem cho­dzi­ły­śmy do li­ceum, do stu­dium pla­stycz­ne­go. Za­raz po ode­bra­niu dy­plo­mów prze­pro­wa­dzi­ły­śmy się do War­sza­wy, żeby wy­rwać się z pro­win­cji i wieść ży­cie świa­to­we. Moja ciot­ka Ja­dzia z Sie­dlec, któ­ra ma róż­ne kon­tak­ty i moż­li­wo­ści, za­ła­twi­ła nam tu pra­cę w re­dak­cji ma­ga­zy­nu „Wy­kro­je & Szy­cie”, w skró­cie „Wesz”. Zo­sta­ły­śmy asy­stent­ka­mi sty­li­sty, sta­re­go pe­da­ła, któ­ry ca­ły­mi dnia­mi nic nie ro­bił, tyl­ko po­pi­jał czy­stą wód­kę ze szklan­ki, do­sy­pu­jąc do niej dla nie­po­zna­ki nie­co her­ba­cia­nych fu­sów i pod­krę­cał so­bie rzę­sy za­lot­ką. On też był z Sie­dlec, a ciot­ka mia­ła na nie­go ja­kie­goś haka – dla­te­go nas przy­jął. Ciot­ka Jadź­ka ma haka na całe mnó­stwo osób i to jej ogrom­nie uła­twia ży­cie, bar­dziej na­wet niż pie­nią­dze, któ­rych do­ro­bi­li się z wuj­kiem Stasz­kiem na pię­ciu szklar­niach z sa­ła­tą.

Na po­cząt­ku w wy­daw­nic­twie pła­ci­li nam gro­sze, ale na nad­miar pra­cy nie na­rze­ka­ły­śmy, bo „Wesz” była kwar­tal­ni­kiem, więc na­praw­dę za­ję­te by­wa­ły­śmy tyl­ko raz na trzy mie­sią­ce, tuż przed od­da­niem nu­me­ru do dru­ku. „Wesz” pa­dła oczy­wi­ście po nie­ca­łym roku, bo pra­wie nie przy­no­si­ła do­cho­du, ale przy­najm­niej mia­ły­śmy już ja­kieś do­świad­cze­nia za­wo­do­we do wpi­sa­nia w CV. Póź­niej ra­dzi­ły­śmy już so­bie same, to zna­czy ja so­bie ra­dzi­łam i mó­wi­łam Agniesz­ce, co ma ro­bić.

Gdy­by nie ja, Agniesz­ka zgi­nę­ła­by mar­nie. Za grosz nie ma prze­bo­jo­wo­ści, bie­dacz­ka. W do­dat­ku jest za chu­da i w ogó­le my­szo­wa­ta. Moja mat­ka po­wie­dzia­ła kie­dyś, że przy­jaź­nię się z Agniesz­ką tyl­ko dla­te­go, że przy niej wy­glą­dam na ład­niej­szą i cie­kaw­szą, niż je­stem w rze­czy­wi­sto­ści. Strasz­nie się wte­dy zde­ner­wo­wa­łam, bo jak mat­ka może coś ta­kie­go po­wie­dzieć cór­ce? Obo­wiąz­kiem mat­ki jest prze­cież uwa­żać, że jej dziec­ko jest naj­cie­kaw­sze i naj­ład­niej­sze samo z sie­bie. Na­tych­miast jej to po­wie­dzia­łam, a ona za­py­ta­ła, dla­cze­go w ta­kim ra­zie przy­jaź­nię się z Agniesz­ką. Moja mat­ka jak nikt na świe­cie po­tra­fi za­sto­so­wać chwyt po­ni­żej pasa. Ob­ra­zi­łam się i po­szłam do swo­je­go po­ko­ju, bo nie wie­dzia­łam, co po­wie­dzieć. Te­raz bym wie­dzia­ła. Po­wie­dzia­ła­bym, że przy­jaź­nię się z Agniesz­ką ze wzglę­du na mój bez­in­te­re­sow­ny i bar­dzo sil­ny in­stynkt opie­kuń­czy. Czy­li z po­bu­dek szla­chet­nych, a nie ego­istycz­nych, cho­ciaż rze­czy­wi­ście wy­glą­dam obok niej jak sło­necz­ko obok ża­rów­ki. Ale to nie ma żad­ne­go zna­cze­nia. Czu­wam nad nią i pil­nu­ję, żeby ubie­ra­ła się jak czło­wiek – pra­wie tak do­brze jak ja; żeby umia­ła so­bie zro­bić sta­ran­ny i od­po­wied­ni ma­ki­jaż – pra­wie taki jak mój; oraz żeby od­no­si­ła suk­ce­sy za­wo­do­we nie­mal iden­tycz­ne jak moje. Jest to za­ję­cie na peł­ny etat, bo Agniesz­ka ma non stop mnó­stwo idio­tycz­nych po­my­słów. Na przy­kład upo­rczy­wie pró­bu­je no­sić zbyt krót­kie spód­ni­ce, cho­ciaż ma za dłu­gie nogi i wy­glą­da w mini co naj­mniej śmiesz­nie. Uwa­żam, że naj­le­piej pre­zen­tu­je się w rze­czach dłu­gich i luź­nych, któ­re tu­szu­ją nie­do­sko­na­ło­ści jej fi­gu­ry, ta­kie jak cho­ro­bli­wie cien­ka ta­lia oraz nie­pro­por­cjo­nal­nie duży biust. Agniesz­ka nie jest ty­pem in­te­lek­tu­alist­ki nie­ste­ty, ale prze­cież nie każ­dy może być pro­fe­so­rem. Mimo wszyst­ko nie przyj­mu­je tego do wia­do­mo­ści i za­wsze ma coś do po­wie­dze­nia na każ­dy te­mat. Kie­dyś za­bie­ra­łam ją na re­dak­cyj­ne ko­le­gia, że­by­śmy mo­gły po­tem po­na­bi­jać się z sze­fów, ale już tego nie ro­bię, bo kil­ka razy nie­źle naja­dłam się przez nią wsty­du. We „Wszy” na przy­kład wda­ła się raz w pu­blicz­ną dys­ku­sję o zmia­nie kli­ma­tu na kuli ziem­skiej. Ga­da­ła z na­czel­ną przez pół ko­le­gium, a ja w ogó­le nie mo­głam się włą­czyć. Zresz­tą co mnie ob­cho­dzi efekt cie­plar­nia­ny? A ta gęś plo­tła i plo­tła, nie zda­jąc so­bie spra­wy, że na­czel­na wy­łącz­nie dla ucie­chy wy­py­cha ją na sze­ro­kie wody ko­men­ta­rzy. W do­dat­ku po­tem zło­śli­wie za­pro­po­no­wa­ła Agniesz­ce na­pi­sa­nie ar­ty­ku­łu o zmia­nach kli­ma­tu i ich wpły­wie na modę – za­pew­ne tyl­ko po to, żeby się po­śmiać z efek­tu. Szczę­śli­wie uda­ło mi się Agniesz­kę od­wieść od idio­tycz­ne­go po­my­słu z pi­sa­niem, ale kosz­to­wa­ło mnie to mnó­stwo ner­wów.

Je­dy­na spra­wa, z któ­rą cał­ko­wi­cie da­łam so­bie spo­kój, je­śli cho­dzi o Agniesz­kę, to fa­ce­ci. Ona bez prze­rwy zmie­nia chło­pa­ków – za­nim skoń­czy z jed­nym, już ma dru­gie­go. Same ćwo­ki, moim zda­niem. Ja sta­wiam na ja­kość, a nie na ilość. Co z tego, że fa­cet jest sze­fem ma­kle­rów na gieł­dzie, ma skoń­czo­ne wyż­sze stu­dia, wy­glą­da jak Brad Pitt, jeź­dzi spor­to­wym BMW, pra­cu­je jako wo­lon­ta­riusz w schro­ni­sku dla zwie­rząt i ku­pu­je dziew­czy­nie w pre­zen­cie lap­to­pa czy pla­ty­no­we kol­czy­ki? Dla mnie męż­czy­zna musi mieć w so­bie coś wię­cej. Agniesz­ka nie jest nie­ste­ty wy­bred­na, a w do­dat­ku ma ogrom­ne­go far­ta, je­śli cho­dzi o po­zna­wa­nie chło­pa­ków. Trud­no, nie wtrą­cam się – przy­najm­niej tak dłu­go, do­pó­ki spra­wy nie za­cho­dzą zbyt da­le­ko i nie na­stę­pu­je wy­mia­na ja­kichś kre­tyń­skich de­kla­ra­cji. Wte­dy nie­ste­ty mu­szę dzia­łać, żeby ta idiot­ka nie na­py­ta­ła so­bie bie­dy do koń­ca ży­cia.

Te­raz pra­cu­je­my w mie­sięcz­ni­ku „Styl­le”. To na­sza czwar­ta pra­ca i jak do­tąd trwa naj­dłu­żej, bo już pra­wie trzy lata. Ja je­stem sty­list­ką, a Agniesz­ka moją asy­stent­ką.

Lu­dzie na ogół my­ślą, że pra­ca sty­list­ki to sama roz­kosz, ale szcze­rze mó­wiąc, cza­sa­mi to już chy­ba wo­la­ła­bym prze­rzu­cać koks albo coś in­ne­go. Pra­ca sty­list­ki jest bar­dzo, bar­dzo cięż­ka. Trwa dwa­dzie­ścia czte­ry go­dzi­ny na dobę przez sie­dem dni w ty­go­dniu. Trze­ba wie­dzieć, co i jak się nosi i w ogó­le. Trze­ba umieć do­bie­rać do­dat­ki. Trze­ba cią­gle my­śleć. Trze­ba być na bie­żą­co – oglą­dać Fa­shion TV i za­gra­nicz­ne pi­sma, jeź­dzić na po­ka­zy mody oraz bar­dzo dużo cho­dzić po skle­pach. Poza tym trze­ba or­ga­ni­zo­wać se­sje mo­do­we, być na pla­nie zdję­cio­wym, żeby mó­wić lu­dziom, co mają ro­bić, i do­pil­no­wać, czy mo­de­le mają na so­bie do­kład­nie to, co chcę, oraz czy do­brze sto­ją albo sie­dzą, to zna­czy tak, żeby ubra­nie wy­glą­da­ło atrak­cyj­nie. Kie­dy już fo­to­graf (a każ­dy fo­to­graf to, moim zda­niem, pa­ten­to­wa­ny leń i nie­rób, więc za­wsze trwa to po­twor­nie dłu­go) wy­wo­ła zdję­cia i uda mi się go zmu­sić, aby przy­wiózł je do re­dak­cji, mu­szę ka­zać gra­fi­ko­wi, żeby uło­żył cały ma­te­riał (a wszy­scy gra­fi­cy to jesz­cze gor­sze obi­bo­ki od fo­to­gra­fów!), a na­stęp­nie zro­bić opi­sy, ile co kosz­tu­je i gdzie to moż­na ku­pić. Jako wraż­li­wa, nie­prze­cięt­na oso­ba, po­sia­da­ją­ca sze­ro­kie ho­ry­zon­ty oraz ar­ty­stycz­ną du­szę, cza­sa­mi już po pro­stu nóg nie czu­ję czy gło­wy albo in­nych człon­ków przez tę ha­rów­kę.

Jak­by tego było mało, na­sza sze­fo­wa Kin­ga zro­bi­ła mnie oso­bą od­po­wie­dzial­ną za ga­dże­ty do­łą­cza­ne do pi­sma, co jest jaw­ną nie­spra­wie­dli­wo­ścią i wy­zy­skiem. Od­by­ło się to na ze­bra­niu re­dak­cyj­nym, tak zwa­nej wy­ży­macz­ce. Przy­cho­dzi­my, sia­da­my, a Pani nas wy­ży­ma. Kin­ga w re­dak­cji jest na­zy­wa­na Pa­nią – nie cho­dzi o pa­nią w po­tocz­nym zna­cze­niu, czy­li o pa­nią Kin­gę, ale o Pa­nią przez duże P, czy­li Pa­nią na wło­ściach.

– Cza­sy się zmie­nia­ją – wy­stę­ka­ła tym swo­im ję­czą­cym gło­sem. – W mie­sięcz­ni­ku nie li­czy się już za­war­tość, trze­ba przy­wa­biać. Nę­cić. Czym my nę­ci­my? Czym za­nę­ca­my?

Py­ta­nie rzu­ci­ła w na­szym kie­run­ku, nie pa­trząc na żad­ną kon­kret­ną oso­bę. Wszy­scy się przy­gar­bi­li.

– Pro­szę – po­wtó­rzy­ła Kin­ga to­nem za­ka­ta­rzo­nej na­uczy­ciel­ki. – Czym? Pani mi po­wie.

Pa­dło na Rom­kę, któ­ra jest re­dak­to­rem dzia­łu uro­dy. Wy­bra­ła ofia­rę, więc resz­ta ze­bra­nych ode­tchnę­ła na mo­ment z ulgą.

– Na ten przy­kład – za­czę­ła Rom­ka, po­słusz­nie pod­no­sząc się z krze­sła. – Dział uro­dy…

– Źle! – prze­cię­ła Pani. – Pro­szę, pani!

Tym ra­zem wska­za­ła swo­ją za­stęp­czy­nię Zu­zan­nę. Zu­zan­na jest teo­re­tycz­nie jej naj­bliż­szym współ­pra­cow­ni­kiem, a w do­dat­ku pra­cu­je w „Styl­le” naj­dłu­żej ze wszyst­kich. Nie­mniej Kin­ga nie po­słu­gu­je się jej na­zwi­skiem ani imie­niem w co­dzien­nych kon­tak­tach, bo Pani nie jest z ni­kim na ty. Cie­ka­wa je­stem, czy do swo­je­go męża też mówi: „Pro­szę, pan te­raz zdej­mie spodnie, pan wy­wo­ła erek­cję i od­bę­dzie ze mną sto­su­nek”. Bar­dzo moż­li­we, że tak to wy­glą­da, o ile pan oczy­wi­ście jest spraw­ny w tej ma­te­rii, bo ja na jego miej­scu bym nie była. Po­mi­ja­jąc przy­mio­ty cha­rak­te­ru, Pani ma bary ni­czym tra­garz z Al­ba­nii i tak po­twor­ną lor­do­zę, że w nie­któ­rych ciu­chach wy­glą­da jak dwaj klow­ni w cyr­ku prze­bra­ni za ko­nia. Gdy­by­śmy żyli w XIX wie­ku, za­osz­czę­dzi­ła­by ma­ją­tek na tur­niu­rach. Twarz Pani przy­po­mi­na coś na­ma­lo­wa­ne­go przez Sta­sy­sa – po­dłuż­na, lek­ko wklę­sła pa­tel­nia, po bo­kach oczy jak dwa zia­ren­ka pie­przu i usta ni­czym kre­ska. Pani za­wsze ma taki wy­raz twa­rzy, jak­by coś jej śmier­dzia­ło pod no­sem, na­wet kie­dy się uśmie­cha. Gdy­bym ja tak wy­glą­da­ła, po­peł­ni­ła­bym sa­mo­bój­stwo, za­dbaw­szy uprzed­nio, aby nikt nig­dy nie od­na­lazł mo­je­go cia­ła.

Zu­zan­na jako je­dy­na z re­dak­cji nie przej­mu­je się Pa­nią albo przy­najm­niej sku­tecz­nie uda­je, co wy­cho­dzi na jed­no. Ogól­nie jest dość faj­na, ale bywa nie­bez­piecz­na – w sy­tu­acjach pod­bram­ko­wych dba wy­łącz­nie o wła­sny in­te­res za wszel­ką cenę. Na py­ta­nie Pani uno­si nie­co iro­nicz­nie brew i od­po­wia­da spo­koj­nie:

– Nie mam po­ję­cia, czym za­nę­ca­my, sko­ro za­war­tość pi­sma nie ma zna­cze­nia. Praw­do­po­dob­nie ni­czym.

– Bra­wo – ję­kli­wie od­par­ła Pani. – Ni­czym. Nie za­nę­ca­my, a po­win­ni­śmy. A mu­si­my. Ry­nek co­raz trud­niej­szy, trud­niej­szy. Kon­ku­ren­cja. Wal­ka. Pro­szę, czym za­nę­ca­ją inni? Pan­na po­wie!

Pan­na to ja. Nie je­stem naj­młod­sza w ze­spo­le, ale wca­le nie cho­dzi o mój wiek, ale o stan cy­wil­ny. Tyl­ko ja i Agniesz­ka je­ste­śmy ma­try­mo­nial­nie po­cząt­ku­ją­ce, resz­ta to roz­wód­ki, jed­na wdo­wa oraz mę­żat­ki. Gdy­bym była młod­sza, stan cy­wil­ny nie miał­by zna­cze­nia, mó­wi­ła­by do mnie „dziec­ko po­wie”, tak jak mó­wi­ła do na­szej se­kre­tar­ki, za­nim ta wy­szła za mąż i na­stęp­nie po czte­rech mie­sią­cach się roz­wio­dła. Te­raz mówi do niej „pani”, cho­ciaż Eli­za jest młod­sza ode mnie.

– Eee, he, he… – od­po­wie­dzia­łam re­zo­lut­nie i po­sta­no­wi­łam za­ry­zy­ko­wać: – Okład­ka?

– Źle! Jesz­cze raz.

Za­czę­łam się po­cić.

– Fo-fo-for­mat?

– ŹLE! Jesz­cze raz!

– Kam­pa­nia mar­ke­tin…

– Źle, źle, źle! Pan­na ode­tchnie głę­bo­ko i po­my­śli. Co ro­bią inni, a my nie? Jak wy­glą­da­ją inne ma­ga­zy­ny? Pan­na cho­dzi do kio­sku, do em­pi­ku pan­na cho­dzi?

– Cho­dzi… dzę… Cho­dzę.

– Pan­na cho­dzi. I co pan­na tam wi­dzi?

Boże, co ja tam wi­dzę? Ga­ze­ty wi­dzę ko­lo­ro­we, pół­ki, sprze­daw­ców. Ty­tu­ły wi­dzę… cho­ciaż nie, ty­tu­ły trud­no do­strzec, bo więk­szość ma­ga­zy­nów jest za­fo­lio­wa­na i mają po­wty­ka­ne pod fo­lię róż­ne…

– Rze­czy! Róż­ne rze­czy wi­dzę za dar­mo! To zna­czy w tych pi­smach, na pi­smach…

– Bra­wo – z sa­tys­fak­cją po­ki­wa­ła gło­wą Pani. – Rze­czy. Pre­zen­ty. One nęcą, wa­bią, skła­nia­ją do…

– Za­ku­pu – po­słusz­nie do­koń­czy­łam, cią­gle czu­jąc na so­bie jej py­ta­ją­ce spoj­rze­nie.

– Skła­nia­ją do za­ku­pu. A my nie skła­nia­my, nie do­łą­cza­my. A po­win­ni­śmy. Wi­dzę – pre­zen­ty. Wi­dzę – ga­dże­ty. W „naj­lep­szym Styl­lu”. Pro­szę, co zro­bi­my?

Rany bo­skie, dla­cze­go ja? Dla­cze­go do mnie się przy­cze­pi­ła?

– Do­łą­czy­my?

– Do­łą­czy­my. Co do­łą­czy­my? Pro­szę pro­po­zy­cje.

Py­ta­nie było skie­ro­wa­ne do ogó­łu, ode­tchnę­łam więc nie­co.

Za­czę­ły pa­dać pro­po­zy­cje, Pani so­bie no­to­wa­ła, a ja, skoń­czo­na idiot­ka, po­sta­no­wi­łam wy­ka­zać się ini­cja­ty­wą.

– Może krem? Albo ze­ga­rek? Tor­bę, etui, wi­sio­rek. Ach, wiem! – wy­krzyk­nę­łam i jed­nym zgrab­nym ru­chem wy­ko­pa­łam pod sobą głę­bo­ki śmier­dzą­cy do­łek: – Mo­gła­bym za­ła­twić pod­pa­ski Mi­ra­bel­la, bar­dzo ta­nio i w du­żej ilo­ści! Nowe!

Pani cze­ka­ła na coś ta­kie­go. Oczy­wi­ście nie na pod­pa­ski, a na sło­wa „mo­gła­bym za­ła­twić”.

– Bra­wo – ję­kli­wie rze­kła Pani. – Pan­na może za­ła­twić… Co to było?

– Pod­pa­ski Mi­ra­bel­la…

– One są do dupy! Zna­czy… he, he, he, oczy­wi­ście, że są, ale cho­dzi mi o to, że to strasz­ne byle gów. – prze­rwa­ła Zu­zan­na, ale szyb­ko się po­pra­wi­ła. Pani nie zno­si prze­kleństw. – Strasz­ne byle co. Je­że­li do­łą­czy­my do nu­me­ru pod­pa­ski Mi­ra­bel­la, to do na­stęp­ne­go bę­dzie­my mu­sia­ły do­łą­czyć dla czy­tel­ni­czek mopa.

– Dla­cze­go mopa? – za­in­te­re­so­wa­ła się Rom­ka.

– Nie­smacz­ne – skrzy­wi­ła się Pani.

– Ale dla­cze­go mopa?

– To zna­czy ja bym nie mo­gła za­ła­twić, ale ktoś może… – za­czę­łam się ją­kać, jed­nak było już za póź­no.

– Rze­czy­wi­ście, to było tro­chę nie­smacz­ne – zmi­ty­go­wa­ła się Zu­zan­na. – Prze­pra­szam za tę uwa­gę.

– Dla­cze­go mopa? – do­cie­ka­ła Rom­ka.

– Pro­szę, pan­na od dziś jest od­po­wie­dzial­na za pre­zen­ty dla czy­tel­ni­czek. Pan­na or­ga­ni­zu­je, ne­go­cju­je, pan­na pro­po­nu­je.

– Ale ja się nie znam…

– Pan­na się po­zna.

Mam więc zaj­mo­wać się za­ła­twia­niem gra­ti­sów dla czy­tel­ni­czek „Styl­le”. Rze­czy atrak­cyj­nych, przy­cią­ga­ją­cych wzrok i nie droż­szych niż dwa­dzie­ścia gro­szy za sztu­kę. Dwa­dzie­ścia gro­szy! Co moż­na ku­pić za dwa­dzie­ścia gro­szy? Za­pał­ki może, gum­kę do wło­sów, osta­tecz­nie kaj­zer­kę. Kaj­zer­ka jest naj­więk­sza, siłą rze­czy przy­cią­gnę­ła­by wzrok, ale nie wy­da­ła mi się do­brą pro­po­zy­cją. Mil­cza­łam za­tem kom­plet­nie za­ła­ma­na. Pani od­da­li­ła nas ski­nie­niem ręki. Żad­na nie otwo­rzy­ła gęby w mo­jej obro­nie. Ga­da­ła tyl­ko Rom­ka, któ­ra na­wet na ko­ry­ta­rzu cią­gle do­ma­ga­ła się wy­ja­śnień, o co cho­dzi­ło z tym mo­pem.

Cóż, mam bar­dzo cięż­ką pra­cę, ale je­stem z niej dum­na i nie skar­żę się. Zgod­nie z ra­da­mi „Co­smo­po­li­ta­na” sa­mo­re­ali­zu­ję się, a suk­ces za­wo­do­wy daje mi sa­tys­fak­cję i po­czu­cie speł­nie­nia. Po­wta­rzam to so­bie bar­dzo czę­sto.

Zresz­tą na­praw­dę lu­bię pra­cę w „Styl­lu”. Pani cza­sa­mi nie wi­dzi­my ca­ły­mi ty­go­dnia­mi, bo jak nie ma no­wych po­my­słów, nie wy­cho­dzi ze swo­je­go ga­bi­ne­tu i kon­tak­tu­je się z nami przez Zu­zan­nę. Dziew­czy­ny są faj­ne, z Zu­zan­ną na­wet się nie­co przy­jaź­ni­łam, ale te­raz jej nie­na­wi­dzę. Do­kład­nie od dwóch ty­go­dni. Do za­mknię­cia nu­me­ru zo­sta­ło wte­dy kil­ka dni i nie od­da­łam jesz­cze tek­stu, ale nie ja jed­na. Całe mnó­stwo osób ich nie od­da­ło. Pech chciał, że Pani się oży­wi­ła i za­in­te­re­so­wa­ła po­stę­pem pra­cy. We­zwa­ła Zu­zan­nę na dy­wa­nik, a po pię­ciu se­kun­dach Eli­za przy­szła do mo­je­go biur­ka i po­wie­dzia­ła, że Pani mnie pro­si na­tych­miast. Pro­si! Czy­sty eu­fe­mi­nizm, czy ja­koś tak. Po­szłam oczy­wi­ście, bo co in­ne­go mo­głam zro­bić. Zu­zan­na sta­ła obok biur­ka Pani, a na mnie cze­ka­ło krze­sło usta­wio­ne w pew­nym od­da­le­niu. Wi­dzia­łam coś ta­kie­go w te­le­wi­zji w do­ku­men­tal­nym pro­gra­mie o ubec­kich tech­ni­kach śled­czych.

– Pro­szę – wy­sy­cza­ła w moim kie­run­ku Kin­ga. – Pro­szę. Pan­na po­dob­no jesz­cze nie od­da­ła ma­te­ria­łu o krat­kach.

– Jak to, nie od­da­łam? Ależ, od­da­łam. Czy ja nie od­da­łam, Zu? – z nie­win­ną miną za­py­ta­łam Zu­zan­ny. A ta kro­wa, pa­trząc na mnie zim­nym wzro­kiem, wy­ce­dzi­ła:

– Nie od­da­łaś, ko­cha­nie. Pro­si­łam cię już trzy razy, a ter­min mi­nął w ze­szłym ty­go­dniu.

Za­mu­ro­wa­ło mnie, bo sama nie zro­bi­ła­bym po­dob­ne­go świń­stwa, no, przy­najm­niej nie bez po­wo­du.

– No i co, pan­na? – Kin­ga uśmiech­nę­ła się kwa­śno. – Pan­na chce zre­zy­gno­wać z wier­szów­ki? A może krat­ka trud­na? Krat­ka za trud­na dla pan­ny? Może krat­ka pan­nę prze­ra­sta?

– Eeee, he, he, he… – za­czę­łam beł­ko­tać. – Krat­ka ła­twa, ja tego, cze­kam, ja cze­kam… eee – mam­ro­li­łam. Och, bły­snę­łam, nie ma co. Że też nic mą­drzej­sze­go nie przy­szło mi do gło­wy. Już wte­dy wie­dzia­łam, że pół nocy będę się prze­wra­ca­ła na łóż­ku, roz­pa­mię­tu­jąc każ­dą se­kun­dę tej roz­mo­wy.

– A na co pan­na cze­ka, hm? – za­py­ta­ła zbyt grzecz­nym to­nem Kin­ga. – Czy ma pan­na na­dzie­ję, że się pan­na sta­nie ce­lem ko­smicz­ne­go pro­mie­nia, któ­ry zna­czą­co pan­nie pod­nie­sie IQ? A może pan­na cze­ka na wenę twór­czą, któ­ra pan­nie umoż­li­wi stwo­rze­nie wie­ko­pom­ne­go dzie­ła na całe ćwierć ko­lum­ny pod ty­tu­łem „Spód­ni­ce w krat­kę a sens ist­nie­nia ro­dza­ju ludz­kie­go”?

– Ehe, ehe, ehe… Niee, he, he… – tak to brzmia­ło, nie­ste­ty.

– Ach, pan­na, wi­dzę, wspi­na się na wy­ży­ny kra­so­mów­stwa. Zu­peł­nie nie­po­trzeb­nie – ce­dzi z uśmie­chem Ki­nia. – A wy­star­czy­ło­by po pro­stu: od­dam ma­te­riał jesz­cze dziś, czyż nie?

– O, kur… – za­czę­łam, bo fla­ki już mi się za­czę­ły wy­wra­cać od tej gad­ki, ale opa­mię­ta­łam się w po­ło­wie sło­wa. Uśmiech na twa­rzy Kin­gi stę­żał.

– Czy pan­na chcia­ła­by coś po­wie­dzieć na te­mat któ­rejś z tu obec­nych osób?

– Nie, ja tego, nie chcia­łam… – po­czu­łam, że krew mi za­raz try­śnie z twa­rzy. – Wkur… wku­rzy­łam się po pro­stu, to zna­czy prze­pra­szam, po­iry­to­wa­na je­stem…

– Pan­na, wi­dzę, po­sta­no­wi­ła za wszel­ką cenę roz­to­czyć przed nami per­ły swe­go in­te­lek­tu. Py­ta­nie, czy je­ste­śmy go­to­wi na taki szok kul­tu­ro­wy, bo coś mi mówi, że nie bar­dzo. My­ślę więc, że bę­dzie naj­le­piej, je­śli pan­na te­raz opu­ści mój ga­bi­net, oszczę­dza­jąc nam dal­szych nie­co­dzien­nych wra­żeń ob­co­wa­nia z tak wy­so­ką eru­dy­cją, i uda się do swo­je­go ką­ci­ka, gdzie po­świę­ci czas – po­wiedz­my trzy­dzie­ści mi­nut – na do­koń­cze­nie ma­te­ria­łu o krat­kach. Chcę go zo­ba­czyć na moim biur­ku o… – Kin­ga de­mon­stra­cyj­nie spoj­rza­ła na swój ze­ga­rek od Guc­cie­go, któ­ry jej oso­bi­ście za­ła­twi­łam w ze­szłym mie­sią­cu za psi pie­niądz. – Po­wiedz­my o pięt­na­stej. Ma pan­na całe dwa­dzie­ścia osiem mi­nut.

– Ale ja ten tego… – chcia­łam wy­tłu­ma­czyć, że to po pro­stu nie­moż­li­we, bo nie ścią­gnę­łam jesz­cze zdjęć od fo­to­gra­fa. – Mi… nie ma… Jak?

Kin­ga pa­trzy­ła na mnie przez chwi­lę, prze­nio­sła wzrok na tar­czę ze­gar­ka i wy­ce­dzi­ła:

– Dwa­dzie­ścia sie­dem mi­nut.

Uzna­łam, że dal­sze tłu­ma­cze­nia by­ły­by po­ni­żej mo­jej god­no­ści. Na­wet kie­dy czło­wiek sta­je się ofia­rą tak ra­żą­cej nie­spra­wie­dli­wo­ści, po­wi­nien umieć za­cho­wać god­ność oraz kla­sę. Wsta­łam za­tem i zna­czą­co mil­cząc, nie­spiesz­nie opu­ści­łam ga­bi­net. Tuż za drzwia­mi rzu­ci­łam się sprin­tem w stro­nę mo­je­go biur­ka, bo god­ność god­no­ścią, ale nie mia­łam ocho­ty stra­cić w tym mie­sią­cu po­ło­wy pen­sji. Osta­tecz­nie ja­koś skle­ci­łam ten ar­ty­kuł o krat­kach. Od­da­łam go Zu­zan­nie bez sło­wa i obie­ca­łam so­bie, że nie ode­zwę się do tej kro­wy już nig­dy w ży­ciu.

A te­raz Agniesz­ka ma z tą zdraj­czy­nią, wro­giem moim naj­więk­szym, kon­szach­ty. Wróż­ka! Co za kre­tyń­ski po­mysł! I dla­cze­go ja pierw­sza na to nie wpa­dłam, żeby iść do wróż­ki?

– Ku­pię sa­mo­chód – oświad­cza Agniesz­ka. Sie­dzi­my w tak­sów­ce i je­dzie­my do re­dak­cji. Sa­mo­chód? Za co? Po co? Dla­cze­go nic o tym nie wiem?

– Za co? – py­tam z po­li­to­wa­niem.

– Za pie­nią­dze. Mama po­wie­dzia­ła, że mi po­mo­że.

– Po co ci sa­mo­chód? Głu­pi po­mysł.

– Wca­le nie. Będę nie­za­leż­na i wol­na.

Nie po­do­ba mi się taka per­spek­ty­wa. Przez chwi­lę za­sta­na­wiam się, czy pró­bo­wać jej wy­per­swa­do­wać sza­lo­ny po­mysł, ale do­cho­dzę do wnio­sku, że i tak nic z nie­go nie wyj­dzie. Agniesz­ka bez prze­rwy wy­my­śla ja­kieś kre­ty­ni­zmy, z któ­rych nig­dy nic nie wy­cho­dzi.

– Tak, tak – mó­wię więc – eks­tra.

Za­pa­da ci­sza. Nic nie wspo­mi­na o wi­zy­cie u wróż­ki. Nie mam za­mia­ru tak ni­sko upaść, żeby za­py­tać. Choć­bym mia­ła umrzeć, nie za­py­tam.

– I co z tą wróż­ką? Po­wie­dzia­ła ci, że wyj­dziesz za mąż i od­naj­dziesz ropę naf­to­wą na dział­ce pra­cow­ni­czej ta­tu­sia?

Agniesz­ka spo­glą­da przez okno w mil­cze­niu, wresz­cie od­wra­ca się i mówi z wes­tchnie­niem:

– Nie mogę po­wie­dzieć.

Wła­snym uszom nie wie­rzę!

– Nie mo­żesz… po­wie­dzieć? A kto ci bro­ni?

– Wróż­ka za­bro­ni­ła. Bo się nie speł­ni, je­śli po­wiem ko­muś ob­ce­mu.

– Ależ to idio­tyzm. Mnie mo­żesz po­wie­dzieć! Czy ja obca je­stem, czy co?

– Ale ona po­wie­dzia­ła, że ni­ko­mu.

– Ale ja nie je­stem nikt! Ja je­stem two­ją naj­bliż­szą, je­dy­ną przy­ja­ciół­ką! To mnie wszyst­ko za­wdzię­czasz! Mnie nie po­wiesz?

– Och, dżi­zas. – wzdy­cha Agniesz­ka. – Bar­dzo dużo mi po­wie­dzia­ła.

– A kon­kret­nie?

– Kie­dy umrę na przy­kład.

– I kie­dy?

– Na sta­rość.

– No, to rze­czy­wi­ście jest ge­nial­na, ta wróż­ka. Cie­ka­we, gdzie uj­rza­ła tę prze­po­wied­nię. Pew­nie w fu­sach po ka­wie roz­pusz­czal­nej. I co jesz­cze?

– Że wyj­dę za mąż.

– Nie­sa­mo­wi­te! Kie­dy?

– Nie­ba­wem.

– Uuuua! A zdra­dzi­ła ci, w co bę­dziesz ubra­na?

– Wie­dzia­łam, że bę­dziesz się na­bi­jać. Nie­po­trzeb­nie ci po­wie­dzia­łam.

– Nie, nie, nie! Nie będę już. I co jesz­cze? Po­wie­dzia­ła ci, za kogo wyj­dziesz?

– Tak.

No, tego się nie spo­dzie­wa­łam. Kogo ona jej mo­gła na­ra­ić? Może ta wiedź­ma ma ja­kie­goś syna ka­wa­le­ra, któ­re­go żad­na dziew­czy­na nie chce?

– I za kogo?

– Za Mi­ko­ła­ja.

– Świę­te­go?

– Kre­tyn­ka. Nie od­zy­wam się.

– Ale ja na­praw­dę nie wiem, o kim ty mó­wisz.

– Po­wie­dzia­ła, że po­ślu­bię tego, któ­re­go po­zna­łam w tym roku przy no­wiu w nie­zwy­kłych oko­licz­no­ściach. A ja wła­śnie tak po­zna­łam Mi­ko­ła­ja, tego z mo­je­go blo­ku. Prze­cież ci mó­wi­łam.

Coś tam może i mó­wi­ła, ale ona cią­gle po­zna­je ja­kichś fa­ce­tów. Mi­ko­ła­ja so­bie nie przy­po­mi­nam. Cho­ciaż… za­raz…

– Czy to ten fa­cet, któ­re­go pies na spa­ce­rze wie­czo­rem ob­si­kał ci nogę pod blo­kiem?

– Oj, za­raz ob­si­kał. Źle wy­ce­lo­wał po pro­stu.

– Mó­wi­łaś, że pod­biegł, war­cząc i szcze­ka­jąc na two­ją Ne­skę, a kie­dy ją wzię­łaś na ręce, pod­niósł nogę i ob­lał ci spodnie.

– Wca­le tak nie było! On mnie wska­zał Mi­ko­ła­jo­wi! To była opatrz­ność.

– Faj­na wska­zów­ka. Pew­nie, żeby ła­twiej cię było zlo­ka­li­zo­wać po za­pa­chu, jak­byś gdzieś ucie­kła. Ale prze­cież po­wie­dzia­łaś, że wła­ści­ciel tego psa to ja­kiś skoń­czo­ny ćwok?

– Wca­le tak nie po­wie­dzia­łam! By­łam oszo­ło­mio­na po pro­stu. Mi­ko­łaj jest su­per.

– Aha.

– Su­per jest! Jest po pro­stu bo­ski w każ­dym celu.

– Calu. Chy­ba że cho­dzi ci o spo­so­by uży­wa­nia go – za­czy­nam chi­cho­tać.

– Co?

– Nic.

– Pięk­ny jest – za­chwy­ca się Aga. – A wiesz, ja­kie ma wło­sy?

Przy­zna­ję, że nie wiem.

– Brą­zo­we! A wiesz, ja­kie ma brwi?

Tak­że nie wiem.

– Brą­zo­we! A wiesz, ja­kie ma oczy?

Mam pew­ne po­dej­rze­nia, ale mó­wię, że nie wiem.

– Brą­zo­we!!! A wiesz, ja­kie ma usta?

– Brą­zo­we? – ry­zy­ku­ję.

– Idiot­ka. Oczy­wi­ście, że nie ma brą­zo­wych ust.

– No to ja­kie ma?

– Ach, prze­ślicz­ne… – moja przy­ja­ciół­ka roz­pły­wa się w wes­tchnie­niach.

– No do­brze. A jak się na­zy­wa ten twój ado­nis?

– Mhmhm – wy­mru­ku­je Agniesz­ka.

– Co?

– Mi­ko­łaj.

– To już wiem. A na­zwi­sko?

– A po co ci jego na­zwi­sko?

– Żeby wie­dzieć w ra­zie cze­go.

– W cze­go ra­zie?

– Gdy­by zna­leź­li two­je dy­mią­ce zwło­ki czy coś. To jak ma?

– We­szka – z ci­chym wes­tchnie­niem od­po­wia­da Aga.

– Co?! We­szka – We­szka?

– Jed­no We­szka. Na­zwi­sko rzecz na­by­ta.

– Ale w przy­pad­ku fa­ce­ta trud­no zby­wal­na. Na­zy­wa się Mi­ko­łaj We­szka?

– Tak.

– Rany bo­skie! Ja­kie nie­hi­gie­nicz­ne na­zwi­sko! Słu­chaj, to gdy­byś ty rze­czy­wi­ście, jak to pięk­nie uję­łaś, po­ślu­bi­ła tego Mi­ko­ła­ja, to chcesz po­wie­dzieć, że na­zy­wa­ła­byś się. Agniesz­ka We­szka?

– Mogę być dwoj­ga na­zwisk!

– Aha. Czy­li by­ła­byś… by­ła­byś Agniesz­ka Per­ska-We­szka? – z wra­że­nia pra­wie spa­dam z sie­dze­nia tak­sów­ki. – Per­ska-We­szka!

– Je­steś skoń­czo­ną idiot­ką, a w do­dat­ku świ­nią. Nie od­zy­wam się!

– Oj, daj spo­kój – mó­wię po­jed­naw­czo, kie­dy już uda­je mi się za­pa­no­wać nad kon­wul­syj­nym śmie­chem. Agniesz­ka wzru­sza ra­mio­na­mi i upar­cie pa­trzy na mi­ja­ne domy. Draż­ni mnie to. – Za­ło­żę się, że już z nim spa­łaś.

– No ja­sne. Skąd mia­ła­bym wie­dzieć, czy war­to się z nim spo­ty­kać? Zresz­tą je­stem za­ko­cha­na – mówi Agniesz­ka i do­da­je: – Cza­sa­mi za­sta­na­wiam się, czy ty w ogó­le lu­bisz seks.

– Oczy­wi­ście, że lu­bię! – wy­krzy­ku­ję, choć sama nie je­stem pew­na, czy to stu­pro­cen­to­wa praw­da. Lu­bię seks, ale tyl­ko z kimś, z kim je­stem na­praw­dę bli­sko. Je­śli zwią­zek trwa kil­ka ty­go­dni, jest miło, a fa­cet jest w moim gu­ście, seks jest cu­dow­ny. Na­to­miast przy­pad­ko­we nu­mer­ki albo na­wet pierw­sze ak­cje z chło­pa­kiem, któ­ry mi się po­do­ba, są dla mnie z re­gu­ły mało sa­tys­fak­cjo­nu­ją­ce. Wy­da­je mi się, że jest mnie za dużo, wszę­dzie plą­czą się koń­czy­ny. Mam wra­że­nie od­dzie­le­nia się od swo­je­go cia­ła – prze­bieg wy­da­rzeń ob­ser­wu­ję bez­na­mięt­nie z boku, całe to stę­ka­nie, od­de­chy (uwa­żać, żeby nie chuch­nąć mu w twarz, bo nie pa­mię­tam, co ja­dłam; od­wra­cać gło­wę, żeby mi nie chuch­nął w nos, bo nie wia­do­mo, co jadł i mo­gła­bym zra­zić się na za­wsze), obca skó­ra, za­pach, kształt, czy po­win­nam unieść bio­dra, wcią­gnąć brzuch, prze­jąć kon­tro­lę, my­śleć, nie my­śleć, krzyk­nąć, wzdy­chać, jęk­nąć. To cięż­ka ha­rów­ka, a nie przy­jem­ność i nie wy­da­je mi się, że­bym kie­dy­kol­wiek mia­ła z tej oka­zji or­gazm. Agniesz­ka to co in­ne­go, ona uwiel­bia przy­go­dy czy ra­czej afe­ry, jak je na­zy­wa.

– Uwa­żam, że praw­dzi­wy seks jest tyl­ko z kimś na­praw­dę waż­nym i bli­skim. Nie tak jak ty – mó­wię po­gar­dli­wie.

– Och tak! – Agniesz­ka wca­le nie czu­je się ura­żo­na. – Ja lu­bię seks z każ­dym, kto mi się po­do­ba oczy­wi­ście. Za­wsze uwa­ża­łam się za coś w ro­dza­ju lam­py Ala­dy­na – trzy se­kun­dy po­le­ro­wa­nia, a po­ka­żę ci cuda, o ja­kich ci się nie śni­ło.

– Uch, je­steś wul­gar­na – mó­wię z nie­sma­kiem.

– Na­praw­dę? – dzi­wi się Agniesz­ka zu­peł­nie szcze­rze. – A ty na­iw­na. Wiel­ka mi­łość – też coś.

– A kto tu mówi o mi­ło­ści? – pry­cham po­gar­dli­wie. Te­raz ja od­wra­cam się do niej ple­ca­mi – przy­najm­niej na tyle, na ile po­zwa­la ogra­ni­czo­na prze­strzeń tak­sów­ki – i za­czy­nam przy­glą­dać się uli­com.

Ko­niec z mi­ło­ścią! Było, mi­nę­ło – nig­dy wię­cej, amen – my­ślę, ga­piąc się przez szy­bę. Wa­ro­wa­nie przy te­le­fo­nie, skur­cze żo­łąd­ka, nie­pew­ność, brak snu, brak ape­ty­tu, ner­wy – dzię­ku­ję, nie. Mi­łość jest jak za­ra­za, cho­ro­ba, gwał­tow­na, wy­pa­la­ją­ca go­rącz­ka, któ­ra unie­moż­li­wia nor­mal­ne ży­cie. Z Mi­cha­łem, moim ostat­nim fa­ce­tem, by­łam wła­śnie z mi­ło­ści. I po co? Stra­co­ny rok, je­den mie­siąc i trzy­na­ście dni. Wy­rzu­co­ne z ży­cio­ry­su. Nie zo­sta­ło mi po nim nic, poza dwie­ma pa­ra­mi sta­rych gaci od dre­su i zde­ze­lo­wa­nym bu­dzi­kiem. Nic wię­cej. Ach nie, prze­pra­szam. A siwe wło­sy? W ze­szłym ty­go­dniu zna­la­złam trzy. Trzy siwe wło­sy! Przed trzy­dziest­ką! W do­dat­ku te aku­rat były z przo­du, nie mam po­ję­cia, co się dzie­je z tyłu. Oczy­wi­ście i tak się far­bu­ję, ale uda­ło mi się je do­strzec w od­ro­stach. To co się musi dziać w środ­ku mnie, sko­ro ta­kie efek­ty po­ja­wia­ją się na ze­wnątrz? Strach po­my­śleć. Mam wra­że­nie, że przez ten rok z ka­wał­kiem nic in­ne­go nie ro­bi­łam, tyl­ko do nie­go mó­wi­łam, a on do mnie mil­czał. „Po­roz­ma­wiaj­my o nas” – ci­sza. „Ko­chasz mnie?” – ci­sza. „O czym my­ślisz?” – ci­sza. Mo­gło­by się wy­da­wać, że jest ma­ło­mów­ny, ale skąd – na te­mat no­we­go sys­te­mu w swo­im kom­pu­te­rze albo ja­kichś idio­tycz­nych roz­sze­rzeń do cze­goś tam po­tra­fił roz­ma­wiać go­dzi­na­mi, a ja­kie bo­ga­te miał wte­dy słow­nic­two! Szcze­rze mó­wiąc, to ja ta­kich słów nig­dy nie sły­sza­łam, przy­najm­niej czę­ści. Je­dze­nie, te­le­wi­zja i seks – całe na­sze ży­cie. Ach, no i jesz­cze mnie stra­szył. Uwiel­biał to. Za­cza­jał się za wie­sza­kiem w przed­po­ko­ju, za fo­te­lem, w ciem­nej ła­zien­ce albo kuch­ni i wy­ska­ki­wał, kie­dy prze­cho­dzi­łam. Ba­wi­ło go to do łez, bo ja za każ­dym ra­zem wrzesz­cza­łam. Do­sta­łam w koń­cu re­gu­lar­nej ner­wi­cy. Nie umia­łam nor­mal­nie wejść do po­miesz­cze­nia, je­śli nie mia­łam Mi­cha­ła na oku. Pa­mię­tam, że kie­dyś sta­łam w drzwiach do du­że­go po­ko­ju przez pięć mi­nut, za­glą­da­jąc jak pies do jat­ki i mó­wiąc: „Mi­chał­ku, pro­szę cię, nie strasz mnie, nie rób tego, Mi­chał­ku, bła­gam, po­każ się, Mi­chał­ku”, a po­tem się oka­za­ło, że on po­szedł do skle­pu i po pro­stu nie było go w domu. Za­nim to od­kry­łam, obe­szłam całe miesz­ka­nie nie­mal w pół­przy­sia­dzie, ni­czym ja­kiś ko­man­dos czy szpieg z Kra­iny Desz­czow­ców. Po­twor­ne prze­ży­cie! A on tego sa­me­go wie­czo­ru wy­po­ży­czył z Be­ver­ly Hills Vi­deo Eg­zor­cy­stę i po­wie­dział, że so­bie ra­zem obej­rzy­my wie­czo­rem dla roz­ryw­ki. Od­mó­wi­łam uczest­ni­cze­nia w se­an­sie, tłu­ma­cząc grzecz­nie, że czu­ję się do­sko­na­le ro­ze­rwa­na, po­nie­waż po­dob­ne prze­ży­cia mam na co dzień, a tam­te­go dnia szcze­gól­nie. Ob­ra­ził się.

W do­dat­ku Mi­chał był nie­sły­cha­nie trud­ny w pro­wa­dze­niu. Trzy mie­sią­ce za­ję­ło mi na­ucze­nie go cho­wa­nia brud­nej bie­li­zny i skar­pet do ko­sza w ła­zien­ce, sła­nia łóż­ka i usta­wia­nia bu­tów w przed­po­ko­ju, czte­ry mie­sią­ce od­no­sze­nie brud­nych na­czyń do kuch­ni. Naj­trud­niej było z dłu­ba­niem w no­sie. Ja nie wiem, co ten chło­pak miał, sprzę­że­nie ja­kieś czy od­ruch psa Paw­ło­wa – wy­star­czy­ło włą­czyć te­le­wi­zor i po­sa­dzić go na fo­te­lu, a już pchał pa­lec do nosa. Ist­ny kosz­mar – roz­wa­ża­łam już na­wet za­in­sta­lo­wa­nie ja­kie­goś sys­te­mu przy­wią­zy­wa­nia ręki do po­rę­czy fo­te­la, aż wpa­dłam na ge­nial­ny po­mysł. Maść ty­gry­sia! Wy­star­czy­ło po­sma­ro­wać mu wska­zu­ją­cy pa­lec czte­ry razy i wresz­cie prze­stał. Po­le­cam za­in­te­re­so­wa­nym. W mia­rę ła­two po­szło mi z jego bez­na­dziej­ny­mi ubra­nia­mi, bo po pro­stu wy­wa­li­łam pra­wie wszyst­kie jego szma­ty, kie­dy się do mnie wpro­wa­dził, i za gro­sze albo wręcz za nic po­ścią­ga­łam nowe z se­sji zdję­cio­wych w „Styl-le”. Tro­chę się bul­wer­so­wał na po­cząt­ku, ale nie miał wyj­ścia.

No i wszyst­ko na dar­mo. Kie­dy już osią­gnę­łam jaki taki efekt, Mi­chał bar­dzo spryt­nie wy­krę­cił kota ogo­nem, spro­wo­ko­wał mnie, wy­ko­rzy­stał oka­zję, spa­ko­wał bły­ska­wicz­nie ciu­chy, któ­re sama dla nie­go zdo­by­łam, i tyle go wi­dzia­łam. Za­pi­sa­łam so­bie do­kład­nie prze­bieg tam­te­go po­po­łu­dnia w pa­mięt­ni­ku jako po­nu­rą prze­stro­gę dla sa­mej sie­bie, że nie na­le­ży zbyt się po­świę­cać i an­ga­żo­wać w męż­czy­znę.

To zna­czy, że Mi­chał przy­je­chał do domu o osiem­na­stej trzy­dzie­ści sie­dem, cho­ciaż wy­szedł z pra­cy o sie­dem­na­stej pięt­na­ście. Prze­cięt­ny do­jazd z bli­skie­go Żo­li­bo­rza, gdzie pra­co­wał jako fo­to­ser­wi­sant w agen­cji fo­to­gra­ficz­nej, do domu zaj­mo­wał mu w go­dzi­nach szczy­tu pięć­dzie­siąt mi­nut. Tego dnia je­chał o dwa­dzie­ścia dwie mi­nu­ty dłu­żej. Duże „O” oraz wy­krzyk­ni­ki ozna­cza­ją moją uwa­gę na ten te­mat. Przy­wiózł mi kwia­ty, to praw­da, róże, ale ich za­kup nie mógł trwać dłu­żej niż pięć mi­nut. No, po­wiedz­my sie­dem. A co z resz­tą cza­su? Zero ozna­cza, że wy­mi­gał się od od­po­wie­dzi, co za­owo­co­wa­ło mi­nu­sem, jaki mu po­sta­wi­łam. Du­żym mi­nu­sem, cze­go do­wo­dzi wy­krzyk­nik.

Resz­tę wie­czo­ru za­pi­sa­łam w pa­mięt­ni­ku w ca­ło­ści, re­zy­gnu­jąc z sy­te­mu ko­do­wa­nia, co świad­czy o moim sil­nym wzbu­rze­niu.

Po za­koń­cze­niu dys­ku­sji, w któ­rej zresz­tą Mi­chał pra­wie nie brał udzia­łu, po­nie­waż za­mknął się w ła­zien­ce i pra­wie zdar­łam so­bie gar­dło, roz­ma­wia­jąc do nie­go przez drzwi, po­sta­no­wi­łam przy­go­to­wać ko­la­cję. Nie za­słu­żył so­bie co praw­da, ale prze­cież po­wi­nien coś zjeść. SAMA roz­pa­ko­wa­łam za­ku­py, któ­re zro­bił w po­rze lun­chu – 71,30 zł, był pa­ra­gon – zde­cy­do­wa­nie za dro­go, ale po­wstrzy­ma­łam się od ko­men­ta­rza. Zro­bi­łam her­ba­tę chiń­ską czer­wo­ną, awo­ka­do z kre­wet­ka­mi, ma­jo­ne­zem i ka­pa­ra­mi oraz pie­czy­wo czosn­ko­we bez czosn­ku. Do tego piwo Mil­ler. Na­stęp­nie po­lu­zo­wa­łam an­te­nę w te­le­wi­zo­rze, aby za­po­biec oglą­da­niu „Fak­tów” pod­czas ko­la­cji, bo­wiem wi­dok krwi oraz To­ma­sza Lisa psu­je mi ape­tyt. O go­dzi­nie dzie­więt­na­stej zero je­den Mi­chał wy­szedł z ła­zien­ki i zgod­nie z mo­imi prze­wi­dy­wa­nia­mi włą­czył te­le­wi­zor. Wi­dok śnie­żą­ce­go ekra­nu uspo­ko­ił mnie, uda­łam się więc do kuch­ni po sztuć­ce. Kie­dy wró­ci­łam, te­le­wi­zor od­bie­rał do­brze, co mnie zde­ner­wo­wa­ło. „An­te­na się wy­su­nę­ła” – oznaj­mił Mi­chał. – „Ru­sza­łaś coś?”. Po­wie­dzia­łam, że nie oraz żeby wy­łą­czył to pu­dło, bo jest ko­la­cja. Po krót­kiej wy­mia­nie zdań Mi­chał zgo­dził się na wy­łą­cze­nie dźwię­ku, usia­dłam za­tem przy sto­le ty­łem do ekra­nu. Mi­chał usiadł na­prze­ciw­ko, ale nie­co z le­we­go boku, żeby wi­dzieć te­le­wi­zor, wsta­łam więc i prze­nio­słam z ko­mo­dy wa­zon z ró­ża­mi (dwa­dzie­ścia sie­dem sztuk, a ostat­nio przy­no­sił trzy­dzie­ści pięć), któ­ry po­sta­wi­łam na sto­le z le­wej stro­ny. Mi­chał wes­tchnął i prze­stał wy­cią­gać szy­ję. Za­pa­li­łam dwie świe­ce usta­wio­ne na sto­le z pra­wej stro­ny (na wszel­ki wy­pa­dek), a na­stęp­nie opo­wie­dzia­łam Mi­cha­ło­wi, co ro­bi­łam tego dnia oraz w co kto był ubra­ny, a tak­że o czym roz­ma­wia­ły­śmy w re­dak­cji. Po­nie­waż czy­ta­łam ostat­nio w „Co­smo”, iż w praw­dzi­wym, zdro­wym związ­ku dwoj­ga do­ro­słych lu­dzi waż­ną, rolę od­gry­wa dia­log, wtrą­ca­łam co ja­kiś czas sfor­mu­ło­wa­nia: „a co ty o tym my­ślisz?” oraz „jak są­dzisz?”, da­jąc Mi­cha­ło­wi po trzy se­kun­dy na od­po­wiedź. Nie sko­rzy­stał jed­nak z tej moż­li­wo­ści. Na­stęp­nie, da­jąc wy­raz tro­ski i przy­wią­za­nia, po­uczy­łam Mi­cha­ła, że przy sto­le na­le­ży sie­dzieć pro­sto i nie gar­bić się oraz że nie na­le­ży jeść kre­we­tek pal­ca­mi. Mi­chał od­po­wie­dział, że wie, ale to awo­ka­do jest wy­jąt­ko­wo twar­de. Nie wi­dzia­łam związ­ku mię­dzy je­dze­niem kre­we­tek pal­ca­mi a twar­do­ścią awo­ka­do, któ­re zresz­tą on sam ku­pił, bo ja nie ku­pi­ła­bym po­dob­nie twar­de­go, o czym na­tych­miast po­wie­dzia­łam. Na to Mi­chał po­wie­dział mi, że­bym mu dała spo­kój, bo jest zmę­czo­ny. Zmę­czo­ny! Czym on może być zmę­czo­ny, py­tam ja się kogo. Cały dzień sie­dzi so­bie wy­god­nie na krze­seł­ku, wy­szu­ku­je zdję­cia w in­ter­ne­cie i oglą­da slaj­dy. JA to do­pie­ro je­stem zmę­czo­na i on w ogó­le nie wie, co to jest zmę­cze­nie, bo jak­by był taki zmę­czo­ny jak ja, toby chy­ba w ogó­le pal­cem nie ru­szył, a ja ru­szam. Na to on od­parł, że znów bar­dzo mnie pro­si, że­bym mu dała spo­kój. Za­py­ta­łam więc, co on ro­zu­mie przez spo­kój, a on od­po­wie­dział, że­bym go prze­sta­ła za­mę­czać. Za­mę­czać! No, sko­ro dla nie­go zwy­kła roz­mo­wa ze mną – po­wie­dzia­łam – jest mę­czą­ca, to ja już nie wiem, bo sko­ro ko­goś się ko­cha, to chce się z nim roz­ma­wiać, bo z kim roz­ma­wiać, jak nie z kimś, kogo się ko­cha? Czy to zna­czy – za­py­ta­łam – że on mnie już nie ko­cha? Na to Mi­chał po­wie­dział, że prze­ciw­nie, b. mnie ko­cha i że prze­cież przy­wiózł mi kwia­ty. Od­par­łam więc, żeby on mi tu kwia­ta­mi ust nie za­ty­kał, bo kwia­ty o ni­czym nie świad­czą. W dzień Wszyst­kich Świę­tych też się wozi kwia­ty na gro­by i to wca­le nie świad­czy o mi­ło­ści, ale o tym, że tak wy­pa­da. Na to Mi­chał po­wie­dział, że ja nie je­stem na pew­no jak grób, bo grób mil­czy, a ja nie. B. się zde­ner­wo­wa­łam i po­wie­dzia­łam, że może le­piej by było, żeby on so­bie po­szu­kał w ta­kim ra­zie ja­kiejś nie­boszcz­ki, bo żad­na żywa ko­bie­ta z nim nie wy­trzy­ma, chy­ba że śle­pa i głu­cha, a i to nie na pew­no. Mi­chał w ogó­le nie od­po­wie­dział, tyl­ko wes­tchnął zna­czą­co, co mnie jesz­cze b. zde­ner­wo­wa­ło, po­wie­dzia­łam więc, żeby tak nie wzdy­chał. Na to Mi­chał po­wie­dział, że on już nie ma siły i że chy­ba przy­najm­niej wes­tchnąć na wła­sną rękę mu wol­no. Od­par­łam, że on nie wie, co zna­czy nie mieć siły, bo ja to do­pie­ro nie mam siły, a nie on i że nie bę­dzie mi tu tak zna­czą­co wzdy­chał w moim wła­snym domu. Jak mu nie od­po­wia­da – po­wie­dzia­łam – to pro­szę, dro­ga wol­na, bo nikt go tu siłą nie trzy­ma, a ja cie­ka­wa je­stem, co on by zro­bił w ogó­le gdy­by nie ja. Mi­chał od­parł, że­bym nie ku­si­ła losu, bo on by so­bie świet­nie po­ra­dził, i że nie miesz­ka ze mną ze wzglę­du na miesz­ka­nie, tyl­ko na mnie. Ale sko­ro mi to nie od­po­wia­da, to on się może wy­pro­wa­dzić. Ro­ze­śmia­łam się drwią­co i na­tu­ral­nie, a na­stęp­nie od­po­wie­dzia­łam, że naj­le­piej jak się wy­pro­wa­dzi już ju­tro, bo mam wszyst­kie­go do­syć. Mi­chał za­py­tał, czy ja je­stem pew­na, co mó­wię, bo on też ma do­syć wszyst­kie­go. Od­po­wie­dzia­łam, że w ży­ciu nie by­łam cze­goś tak pew­na jak tego, co te­raz mó­wię. Mi­chał wstał i za­czął pa­ko­wać swo­je rze­czy. Za­mknę­łam się w sy­pial­ni i roz­pła­ka­łam, bo co ja zro­bię, jak on się wy­pro­wa­dzi? I dla­cze­go on jest taki pod­ły? I dla…

Za­pis ury­wa się na­gle, bo Mi­chał za­czął się do­bi­jać do sy­pial­ni, żeby za­brać swo­ją bie­li­znę z szu­fla­dy w sza­fie, a no­to­wa­łam na bie­żą­co. Wpu­ści­łam go, gdyż pew­na by­łam, że to tyl­ko pre­tekst, żeby mnie prze­pro­sić, ale on pod­szedł pro­sto do sza­fy i za­czął pa­ko­wać swo­je gat­ki i skar­pet­ki do re­kla­mó­wek, igno­ru­jąc mnie cał­ko­wi­cie. Przy­glą­da­łam się temu przez mi­nu­tę bez sło­wa, po czym za­bra­łam to­reb­kę oraz nie­bie­ski ko­żu­szek i po­je­cha­łam na noc do Agniesz­ki. Kie­dy na dru­gi dzień wró­ci­łam rano do domu, Mi­cha­ła już nie było. Zo­sta­wił tyl­ko kart­kę: „Klucz jest u Bar­to­si­ko­wej z par­te­ru. Przy­kro mi, ale sko­ro tak chcesz, to trud­no”. Prze­cież ten czło­wiek to na­wet po­rząd­ne­go li­stu po­że­gnal­ne­go nie po­tra­fi na­pi­sać! Co to za zda­nie jest „przy­kro mi, ale sko­ro tak chcesz, to trud­no”? No, ja to bym na­pi­sa­ła list po­że­gnal­ny! „Że­gnaj! Nig­dy nie do­wiesz się, co stra­ci­łeś” na przy­kład. Albo „Ko­cha­łam Cię jak ni­ko­go in­ne­go, ale nie oka­za­łeś się god­ny ta­kiej mi­ło­ści. Że­gnaj na za­wsze”. To jest list po­że­gnal­ny! Żar i uczu­cie! Albo nie, bo jesz­cze uwie­rzył­by, że go tak ko­cha­łam i miał­by sa­tys­fak­cję. Le­piej: „Nig­dy cię nie ko­cha­łam, te­raz mogę to po­wie­dzieć. Cie­szę się, że ten kosz­mar na­resz­cie się skoń­czył. Nie chcę cię już nig­dy wi­dzieć. Spal wszyst­kie moje SMS-y”. Przy­najm­niej ja­kiś kon­kret, jest nad czym my­śleć. A ten mi tu pi­sze po roku wspól­ne­go ży­cia pod jed­nym da­chem, że mu przy­kro! Klu­cha nie fa­cet.

Nig­dy wię­cej mi­ło­ści – tyl­ko roz­są­dek. Nig­dy wię­cej pół­pro­duk­tu, w któ­ry trze­ba in­we­sto­wać czas, siły i środ­ki, żeby zro­bić z nie­go czło­wie­ka. To zu­peł­nie tak jak ze szcze­nia­kiem – są same kło­po­ty, za­nim na­uczy się słu­chać i za­ła­twiać na ga­ze­tę. Naj­le­piej brać psa z pew­ne­go źró­dła, od­cho­wa­ne­go i na­uczo­ne­go czy­sto­ści. Nie­ste­ty nie ma jesz­cze w na­szym kra­ju ho­dow­li męż­czyzn, ale wni­kli­wa ob­ser­wa­cja, ra­cjo­nal­ny bi­lans wad i za­let kan­dy­da­ta, bez tego ca­łe­go uczu­cio­we­go oszo­ło­mie­nia, może dać wła­ści­wy efekt. A ja już ta­kie­go kan­dy­da­ta na wi­del­cu mam.

Ja­nek wpro­wa­dził się jesz­cze w cza­sach Mi­cha­ła, ale pod sam ich ko­niec. Od razu zwró­ci­łam na nie­go uwa­gę, bo jest wy­jąt­ko­wo grzecz­ny i do­brze ubra­ny. Typ chło­pa­ka, o któ­rym moja mama mówi „chłop jak ma­lo­wa­nie”. Kie­dy Mi­chał się wy­niósł, a ja prze­sta­łam się wście­kać, za­czę­łam się przy­glą­dać Jan­ko­wi uważ­niej. Wyż­szy ode mnie, ale nie za wy­so­ki. Nie ły­sie­je, nie tyje, goli się gład­ko i nic mu nie od­sta­je za­nad­to. Ide­al­ny ma­te­riał na oso­bi­ste­go fa­ce­ta. Nie ma dziew­czy­ny ani ni­cze­go po­dob­ne­go, nie spro­wa­dza so­bie pa­nie­nek. Raz je­den usły­sza­łam u nie­go w miesz­ka­niu ko­bie­cy głos. Okrop­nie się zde­ner­wo­wa­łam, ale oka­za­ło się, że to ja­kaś mło­da Ukra­in­ka przy­szła umyć mu okna i zro­bić ge­ne­ral­ne po­rząd­ki. Ja­nek wy­glą­da sym­pa­tycz­nie, ale nie ści­ska mnie w doł­ku na jego wi­dok, a to do­bry znak – nie za­ko­cham się w nim na­tych­miast po uszy. W do­dat­ku miesz­ka­nie ku­pił, a nie wy­na­jął, bo wkrót­ce jego na­zwi­sko po­ja­wi­ło się na li­ście lo­ka­to­rów. To zna­czy, że ma pie­nią­dze, ale jesz­cze nie uda­ło mi się usta­lić, czym się zaj­mu­je. Pro­wa­dzi bar­dzo ure­gu­lo­wa­ny tryb ży­cia, w te­le­wi­zji oglą­da głów­nie wia­do­mo­ści i pro­gra­my przy­rod­ni­czo-na­uko­we. Słu­cha lek­kie­go jaz­zu, co jest dla mnie do przy­ję­cia, i sam u sie­bie sprzą­ta – Ukra­in­ka była jed­no­ra­zo­wym wy­bry­kiem. Od­ku­rzacz włą­cza za­wsze w piąt­ki po po­łu­dniu, a je­śli nie zdą­ży, to w so­bo­tę rano. Oczy­wi­ście do­wie­dzia­łam się tego wszyst­kie­go dzię­ki dys­kret­nej ob­ser­wa­cji i sys­te­ma­tycz­ne­mu na­słu­cho­wi. Mam uła­twio­ne za­da­nie, bo miesz­ka­nie Jan­ka przy­le­ga do mo­je­go kuch­nią i ka­wał­kiem du­że­go po­ko­ju. Dzię­ki umie­jęt­ne­mu po­słu­gi­wa­niu się ema­lio­wa­nym kub­kiem (szklan­ka się nie spraw­dzi­ła) oraz wi­zje­rem w drzwiach je­stem w sta­nie cał­kiem do­brze kon­tro­lo­wać jego po­czy­na­nia. W osta­tecz­no­ści mogę jesz­cze zaj­rzeć do są­sied­nie­go miesz­ka­nia, moc­no wy­chy­la­jąc się z bal­ko­nu, ale nie mogę ro­bić tego zbyt czę­sto, bo raz pra­wie mnie przy­ła­pał. Na ra­zie nie prze­szłam jesz­cze do fazy ata­ku – za każ­dym ra­zem, kie­dy mi­jam go na klat­ce scho­do­wej czy po­dwór­ku, od­po­wia­dam tyl­ko obo­jęt­nie na jego „cześć” i sta­ran­nie uni­kam pro­wo­ko­wa­nia roz­mo­wy, a na­wet dłuż­sze­go kon­tak­tu wzro­ko­we­go. Ale już nie­dłu­go – wła­śnie mija szó­sty mie­siąc ob­ser­wa­cji i wy­da­je mi się, że to dość. Zresz­tą za­czy­nam się nie­po­ko­ić, że mi go ja­kaś rasz­pla sprząt­nie sprzed nosa, bo tro­chę za dłu­go jest sam jak na prze­cięt­ne­go fa­ce­ta.

W re­dak­cji mój do­bry hu­mor pry­ska jak bań­ka my­dla­na, bo pierw­sze, co wi­dzę na moim biur­ku, to ogrom­na żół­ta kart­ka przy­le­pio­na do kom­pu­te­ra: „Pro­szę o in­for­ma­cje na te­mat pierw­sze­go pre­zen­tu dla czy­tel­ni­czek do wtor­ku. Po­zdra­wiam ser­decz­nie. Nacz. Red. Kin­ga”. Jesz­cze nie spo­tka­łam ni­ko­go, kto na sa­mo­przy­lep­nej no­tat­ce pi­sał­by „po­zdra­wiam ser­decz­nie”, że o po­da­wa­niu sta­no­wi­ska nie wspo­mnę. Nie mam bla­de­go po­ję­cia, co moż­na by za­pro­po­no­wać i jak to zdo­być. Agniesz­ka ra­dzi, żeby po­szu­kać w in­ter­ne­cie albo osta­tecz­nie w książ­ce te­le­fo­nicz­nej wszel­kich pro­du­cen­tów ta­nie­go ba­dzie­wia. W su­mie to ja­kiś po­mysł, więc sama przy­no­szę jej do przej­rze­nia „Pa­no­ra­mę Firm” od Eli­zy. Ro­bię so­bie kawę i po­sta­na­wiam od­po­cząć przy „Co­smo”. Za­nim jed­nak uda­je mi się wcią­gnąć w pierw­szy ar­ty­kuł, przy­sia­da się Zu­zan­na. Jak­by nig­dy nic – ta to ma tu­pet. Rzu­cam jej mor­der­cze spoj­rze­nie.

– Hej – mówi Zu­zan­na. – Masz coś z ocza­mi?

– Z ocza­mi? – py­tam lo­do­wa­to.

– Tak mru­żysz.

– Wca­le nie mru­żę. I w ogó­le… – prze­ry­wam, bo prze­cież obie­ca­łam so­bie, że się do niej wię­cej nie ode­zwę.

Zu­zan­na roz­sia­da się wy­god­niej.

– I co? Masz już dla nas ga­dżet?

– Mam – kła­mię bez zmru­że­nia oka. – Zna­ko­mi­ty.

– Tak? Jaki?

– Nie­spo­dzian­ka – od­po­wia­dam zgryź­li­wie.

– Nie­spo­dzian­ka… – uśmie­cha się Zu­zan­na lek­ko. – Słu­chaj, jaką ja nie­spo­dzian­kę mia­łam wczo­raj!

Mil­czę wy­mow­nie, ale jej to zu­peł­nie nie zra­ża i za­czy­na opo­wia­dać. Kie­dy Zu­zan­na za­cznie kła­pać dzio­bem, nic i nikt jej nie po­wstrzy­ma.

– Wy­obraź so­bie, sto­ję so­bie na rogu Wil­czej i Emi­lii Pla­ter, go­dzi­na wcze­sna, bo do­pie­ro po ósmej wie­czo­rem. Cze­kam na tego mo­je­go bał­wa­na już pra­wie dzie­sięć mi­nut przy kra­węż­ni­ku, aż tu na­gle pod­cho­dzi ja­kiś gno­jek. Cał­kiem sym­pa­tycz­ny, więc za­cho­wu­ję się neu­tral­nie. A on pyta: „Czy moż­na?”. Nie wiem, o co cho­dzi, ale po­nie­waż mam po­sta­wę otwar­tą – sama po­wiedz, czy ja nie mam otwar­tej po­sta­wy? – i ge­ne­ral­nie je­stem za wol­no­ścią w każ­dym sen­sie ro­zu­mie­nia tego sło­wa, więc mó­wię, że moż­na. On mnie pyta: „To gdzie?”. Sko­ja­rzy­łam so­bie te dwa py­ta­nia i po­ję­łam, że pyta, gdzie moż­na. Po­nie­waż, tak jak po­wie­dzia­łam, pre­zen­tu­ję po­sta­wę to­le­ran­cyj­ną i otwar­tą, od­par­łam, że wszę­dzie. A wte­dy on mnie pyta, ile to ma kosz­to­wać. I wte­dy mnie oświe­ci­ło. Za­dzi­wi­łam się, po­nie­waż ja zu­peł­nie nie wy­glą­dam na kur­wę – sama po­wiedz, czy ja wy­glą­dam na kur­wę? – no, ale wi­dać cza­sy się zmie­nia­ją i dziś na­wet kur­wa może wy­glą­dać jak czło­wiek. Po­nie­kąd na­wet się ucie­szy­łam, że taka je­stem jesz­cze atrak­cyj­na, że mnie na uli­cy za­cze­pia­ją mło­dzi cał­kiem sym­pa­tycz­ni fa­ce­ci, na­wet je­śli mnie bio­rą za kur­wę, bo prze­cież do szpet­nej by nie po­de­szli, nie? No więc zro­bi­ło mi się miło, ale i za­in­try­go­wa­ło mnie, na ile taki fa­cet może mnie wy­ce­nić, mó­wię ci, miał może ze dwa­dzie­ścia lat, nie wię­cej. Po­wie­dzia­łam mu za­tem, że do­kład­nie tyle, na ile wy­glą­dam, ani gro­sza mniej, ani wię­cej i jak on my­śli, ile to jest. A on, wy­obraź so­bie, pa­trzy na mnie i pa­trzy, ja się uśmie­cham miło, a ten ba­ran, ćwok ostat­ni mówi mi: „mam sto zło­tych” i czy to wy­star­czy. Wiesz, no po­wiem ci, że jak­by mnie w twarz zdzie­lił. Oczy­wi­ście ja nie wiem, ja­kie są staw­ki i nie są­dzi­łam, że mi po­wie: co naj­mniej ty­siąc. Ale sto zło­tych? Po pro­stu po­czu­łam się upo­ko­rzo­na. Py­tam go więc, jak on są­dzi, co ja mam so­bie za te sto zło­tych ku­pić – pa­tycz­ki do uszu czy co? I czy nor­mal­na ko­bie­ta może się zgo­dzić na ha­ro­wa­nie za taką kasę? Jak­kol­wiek by było, to jest cięż­ka pra­ca, szcze­gól­nie je­śli się tra­fi taki nie­opie­rzo­ny, nie­wy­da­rzo­ny gów­niarz. I za­py­ta­łam go tak­że, jak on by się po­czuł, gdy­by ja­kaś baba chcia­ła, żeby ją prze­le­ciał za sto zło­tych? Choć pew­nie żad­na by nie chcia­ła, bo gdy­by chcia­ła, to on by nie mu­siał cho­dzić na dziw­ki. Ale – do­da­łam – jak ktoś ma ma­łe­go, to mu nic in­ne­go nie po­zo­sta­je i żeby so­bie ra­czej wziął do ser­ca, że je­śli już ma ta­kie­go ma­łe­go, nie po­wi­nien tego roz­mia­ru prze­kła­dać na inne sfe­ry ży­cia, w tym na ho­no­ra­rium dla damy, bo to się nie da prze­ło­żyć i dla damy roz­miar nie ma zna­cze­nia, bo obo­jęt­ne, czy klient ma du­że­go, czy ma­łe­go, dama tak samo się na­gim­na­sty­ku­je, szcze­gól­nie przy ta­kiej po­go­dzie, a wiesz, cie­pło nie było. I po­wie­dzia­łam mu jesz­cze, żeby le­piej so­bie to sto zło­tych głę­bo­ko scho­wał, bo bio­rąc pod uwa­gę jego po­ziom in­te­lek­tu­al­ny, za­pew­ne nie było mu ła­two ta­kie pie­nią­dze za­ro­bić. Je­śli mu się to uda­ło, niech le­piej je prze­zna­czy na czar­ną go­dzi­nę, bo kie­dy tak na nie­go pa­trzę, je­stem pew­na, że taka czar­na go­dzi­na – jed­na z wie­lu w jego ży­ciu – jest tuż za pro­giem. A je­śli nie ma in­stynk­tu sa­mo­za­cho­waw­cze­go i nie my­śli o przy­szło­ści, to żeby le­piej za te sto zło­tych so­bie zro­bił ope­ra­cję pla­stycz­ną, przy­najm­niej jed­ną, bo przy­da­ło­by mu się kil­ka­na­ście. I naj­le­piej, żeby za­czął od uszu, bo rów­nie od­sta­ją­cych, jak żyję nie wi­dzia­łam i szczę­ście, że nie ma dziś wia­tru, bo za­pew­ne od­fru­nął­by na tych mał­żo­wi­nach ni­czym słoń Dum­bo. Tu mi się kon­cept skoń­czył, a ten ba­ran, słu­chaj, stał jak przy­mu­ro­wa­ny z otwar­tą gębą przez chwi­lę, po czym się roz­ry­czał. Nig­dy jesz­cze nie uda­ło mi się wy­wo­łać łez u męż­czy­zny, a wierz mi, pró­bo­wa­łam na wszel­kie spo­so­by mi­lion razy. Zno­wu za­tem zro­bi­ło mi się miło, bo mnie ten nie­spo­dzie­wa­ny suk­ces wzru­szył, po­kle­pa­łam go po ra­mie­niu i po­wie­dzia­łam, żeby się tak nie przej­mo­wał, bo wła­ści­wie tych uszu ta­kich zno­wu bar­dzo urba­no­idal­nych nie po­sia­da. Za­czę­łam się na­wet za­sta­na­wiać, czy by go nie za­pro­sić na piwo albo na lody, ale wte­dy pod­je­chał ten mój kre­tyn, spóź­nio­ny pra­wie pięt­na­ście mi­nut, wy­sko­czył z sa­mo­cho­du i wrza­snął: „Kto to jest?!”. To było à pro­pos tego chło­pa­ka. Jest po­twor­nie za­zdro­sny i po­tem mi po­wie­dział, że jak nas zo­ba­czył – ja, wiesz, z ręką na ra­mie­niu tego go­ścia, fa­cet we łzach, to był pe­wien, że to mój ko­cha­nek, któ­re­go wła­śnie od­sta­wi­łam od pier­si. Ja mu mó­wię, że to nikt nie jest i że­by­śmy je­cha­li, a on na to: „Już ja wi­dzę, co się tu­taj dzie­je. Za­tłu­kę cię, gno­ju je­den!”. I bach, trza­snął tego chło­pa­czy­nę. Ja mu mó­wię, żeby dał spo­kój, a on na to: „Spa­łaś z nim! Przy­znaj się!”. Więc od­par­łam, żeby nie był idio­tą, że z ni­kim nie spa­łam i w ogó­le nie znam tego pana, któ­ry po pro­stu wziął mnie za kur­wę, jak tak sta­łam na uli­cy, kie­dy on się spóź­niał. Wiesz, te­raz so­bie my­ślę, że nie po­win­nam była tego mó­wić, ale wte­dy wy­da­wa­ło mi się to do­brym po­my­słem. Szcze­rość i te spra­wy – zresz­tą znasz mnie – szcze­rość to moje dru­gie imię. A to był błąd, bo on się rzu­cił na tego chło­pa­ka i sprał go na kwa­śne jabł­ko. Na­gle – łups – wy­sko­czy­ło dwóch gli­nia­rzy, zła­pa­li jed­ne­go i dru­gie­go, wsa­dzi­li do sa­mo­cho­du i za­bra­li na po­ste­ru­nek, a ja zo­sta­łam sama na środ­ku Wil­czej obok za­mknię­te­go sa­mo­cho­du tego mo­je­go idio­ty. Mu­sia­łam wra­cać me­trem do domu i mało mnie szlag nie tra­fił, bo sama wiesz, jak tam wie­je, a ja mia­łam na so­bie poń­czo­chy ze wzglę­du na pla­no­wa­ny miły wie­czór z tym dur­niem. Sza­le­nie fi­ku­śne poń­czo­chy, ta­kie prze­zro­czy­ste w pa­secz­ki, no ale cie­płe to one nie są. Zresz­tą ja­kaś tłu­sta baba po­dar­ła mi jed­ną w tym me­trze. Nie­waż­ne. Wy­pu­ści­li ich po go­dzi­nie. Ten mój ba­ran ja­koś się po­zbie­rał, ale wiesz tak so­bie my­ślę, że tam­ten chło­pak to już nig­dy nie pój­dzie na dziw­ki. Te­raz mi go tro­chę żal.

Zu­zan­na na­bie­ra po­wie­trza, bo pra­wie całą opo­wieść wy­snu­ła na jed­nym od­de­chu. Wcią­gnę­łam się wbrew mo­jej woli i na­wet nie­co mnie roz­ba­wi­ła.

– Słu­chaj – mówi Zu­zan­na – może pój­dzie­my na lunch?

W gło­wie za­pa­la mi się czer­wo­ne świa­teł­ko. Dla­cze­go ona jest dla mnie taka miła? O co cho­dzi? Nig­dy jesz­cze ra­zem nie wy­cho­dzi­ły­śmy.

– A do­kąd? – py­tam ostroż­nie.

– A gdzie bądź. Do KFC na przy­kład.

– Nie, wiesz, umó­wio­na je­stem – wy­krę­cam się po krót­kim na­my­śle. – Poza tym ja nie lu­bię KFC.

– He, he – śmie­je się Zu­zan­na, mru­ga­jąc do mnie po­ro­zu­mie­waw­czo. – Nikt nie po­wie gło­śno, że lubi KFC. To tak jak z pod­pa­la­niem wła­snych bą­ków – każ­dy kie­dyś to ro­bił, ale nikt się do tego nie przy­zna.

– No wiesz! – od­po­wia­dam głę­bo­ko zszo­ko­wa­na. – Ja nig­dy tego nie ro­bi­łam… A ty ro­bi­łaś?

Zu­zan­na pa­trzy na mnie przez chwi­lę z ka­mien­ną twa­rzą, po czym mówi:

– Nie, no co ty? Zwa­rio­wa­łaś? Oczy­wi­ście, że nie!

Po czym wsta­je z god­no­ścią i wra­ca do swo­je­go biur­ka.

*

Agniesz­ce uda­je się zna­leźć kil­ka fa­bry­czek pro­du­ku­ją­cych ta­nią bi­żu­te­rię i róż­ne du­pe­re­le re­kla­mo­we: dłu­go­pi­sy, no­te­sy, za­pal­nicz­ki. Za­bie­ram tę li­stę i idę do dzia­łu re­kla­my i mar­ke­tin­gu, żeby coś oni za­ła­twi­li, ale bły­ska­wicz­nie mnie spła­wia­ją. Cho­ler­ne le­nie – nic nie ro­bią po ca­łych dniach, a za­ra­bia­ją naj­le­piej ze wszyst­kich. Z ze­msty za­bie­ram jed­ną z na­szych fir­mo­wych za­pal­ni­czek z pół­ki, na któ­rej sto­ją pre­zen­ty dla naj­waż­niej­szych re­kla­mo­daw­ców „Styl­le” i wra­cam do po­ko­ju re­dak­cyj­ne­go. Po­sta­na­wiam, że Agniesz­ka ob­dzwo­ni tych pro­du­cen­tów w po­nie­dzia­łek, bo już mi­nę­ła pięt­na­sta i trze­ba się po­ma­łu zbie­rać do domu.

*

Po­sta­na­wiam spę­dzić wie­czór w domu – taki ory­gi­nal­ny mam po­mysł. Wie­czór dla uro­dy i zdro­wia. Zro­bię so­bie ja­kąś ma­secz­kę, zjem coś zdro­we­go, obej­rzę ja­kiś film i zre­lak­su­ję się. Przy­jeż­dżam koło osiem­na­stej, a już przed dwu­dzie­stą czu­ję się do­sko­na­le zre­lak­so­wa­na. Coś bym zro­bi­ła. Przy­po­mi­na mi się, że mam na paw­la­czu belę ta­kie­go zna­ko­mi­te­go ma­te­ria­łu w go­tyc­kie na­dru­ki. Ku­pi­łam go jako de­ko­ra­cję do se­sji zdję­cio­wej. Pani wpu­ści­ła wy­da­tek w kosz­ty i zwró­ci­ła mi pie­nią­dze, cho­ciaż osta­tecz­nie nie uży­li­śmy tej tka­ni­ny do zdjęć. Mam tego z pięć­dzie­siąt me­trów. Mo­gła­bym uszyć ja­kąś kre­ację czy za­sło­ny do du­że­go po­ko­ju. Wła­żę po dra­bi­nie pod su­fit – miesz­ka­nie jest cho­ler­nie wy­so­kie, pra­wie czte­ry me­try – z ol­brzy­mim tru­dem wy­cią­gam belę i rzu­cam na pod­ło­gę. Cały dom się za­trząsł, bo waży to chy­ba z tonę. Roz­wi­jam ka­wa­łek. Ślicz­ny – bur­gun­do­we tło w bla­do­zło­te ini­cja­ły go­tyc­kie i frag­men­ty sta­ro­dru­ków. Od­ci­nam ze czte­ry me­try i ob­wi­jam się na pró­bę. Po­ra­ża­ją­cy efekt – coś jak­by słup ogło­szeń w sta­rym sty­lu. Trze­ba by to z czymś gład­kim po­łą­czyć, za dużo wzo­rów. Może. Jak na złość aku­rat w tym mo­men­cie dzwo­ni te­le­fon. Z tru­dem uwal­niam się spod zwo­jów tka­ni­ny i do­czoł­gu­ję do apa­ra­tu.

– Halo! – war­czę. Przez dłuż­szą chwi­lę nikt się nie od­zy­wa, cho­ciaż sły­szę czy­jeś wes­tchnie­nie. War­czę jesz­cze raz: – Halo!

– Ech – ze słu­chaw­ki wy­do­by­wa się bo­le­sny jęk, a po chwi­li po­nu­ry ko­bie­cy głos oznaj­mia: – Czło­wiek jak ten śmieć…