Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nasturcje i ćwoki, czyli kryminał romantyczny to humorystyczna historia sercowych perypetii stylistki jednego z popularnych kobiecych magazynów. Rozczarowana ostatnim nieudanym związkiem bohaterka postanawia od tej pory kierować się w miłości rozumem, a nie sercem i starannie wybiera kolejnego kandydata. Jej wybór pada na mieszkającego za ścianą sąsiada. Dziewczyna razem ze swoją przyjaciółką starannie "rozpracowują" nieświadomego ich planów chłopaka, śledząc każdy jego krok.
Pech w tym, że kiedy już główna bohaterka dochodzi do wniosku, że jej wybór jest słuszny i przystępuje do działania, kandydat nie przejawia najmniejszych chęci do zawarcia bliższej znajomości. W dodatku na horyzoncie pojawia się poprzedni narzeczony, który usiłuje odzyskać serce dziewczyny. Jej życie zaczyna się komplikować, a jakby tego wszystkiego było mało przypadkowo wplątuje się w sensacyjną aferę, w której niebagatelną rolę odgrywa tajemniczy pustostan oraz pewien hydraulik.
Jak znaleźć na to wszystko czas i siły, kiedy praca zajmuje dwanaście godzin na dobę, a despotyczna szefowa zmusza do coraz bardziej karkołomnych wysiłków w zdobywaniu kolejnych "prezentów dla czytelniczek" dołączanych do pisma?
Po sukcesie książki Nasturcje i ćwoki powstaje kolejna powieść Marcina Szczygielskiego Farfocle namiętności, w której bohaterka będzie musiała odpowiedzieć sobie na wiele pytań:
Co robić, gdy orientujesz się, że twój chłopak flirtuje z innymi dziewczynami za pomocą internetu? Że szuka wrażeń na wirtualnych randkach, a nawet zamieszcza tam swoje ogłoszenie ze zdjęciem? Czy zemsta to na pewno dobry pomysł? A może lepiej podszyć się pod spragnioną wrażeń internautkę i korespondować incognito... z własnym facetem? A przede wszystkim ? czy jesteś pewna, że rzeczywiście znasz tego, z kim dzielisz życie? Czy naprawdę wiesz kim on jest?
Ta pełna humoru, a zarazem wzruszająca książka to współczesna opowieść o miłości, zdradzie w epoce internetu i dorastaniu, na które nigdy nie jest za późno.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 624
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Projekt okładki i stron tytułowych
Marcin Szczygielski
Redakcja
Anna Nastulanka
© Copyright by Marcin Szczygielski, 2009
© Copyright by Oficyna Wydawnicza AS, 2009
© Copyright by Instytut Wydawniczy Latarnik, 2009
Projekt typograficzny i skład komputerowy
Oficyna Wydawnicza AS
ISBN 978-83-63841-10-2
INSTYTUT WYDAWNICZY LATARNIK
IM. ZYGMUNTA KAŁUŻYŃSKIEGO
Warszawa, ul. Cypryjska 89
tel./fax 22 614 28 34
e-mail:latarnik@latarnik.com.pl
Dział marketingu i promocji e-mail:
dworzynski@latarnik.com.pl
Zapraszamy do księgarni internetowej
www.latarnik.com.pl
Warszawa 2009
Wydanie II
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Marcin Szczygielski
Pisarz, dziennikarz i grafik. Debiutował powieścią PL-BOY, potem ukazały się: Wiosna PL-BOYA, Nasturcje i ćwoki, Farfock namiętności. Książki te nazwano prawdziwą mieszanką wybuchową – porażającą nie tylko siłą komizmu, ale także brawurowym opisem rzeczywistości i stosunków panujących wśród młodych Polaków.
2007 rok otworzył nowy rozdział w twórczości Szczygielskiego – ukazał się Berek, historia geja i przedstawicielki moherowych beretów, których pozornie nie łączy nic poza wzajemną nienawiścią. Bezkompromisowy charakter książki sprawił, że w ciągu kilku tygodni stała się ona bestsellerem. Autorska adaptacja teatralna powieści miała premierę w warszawskim Kwadracie. Reżyserował Andrzej Rozhin, a główne role zagrali Ewa Kasprzyk i Paweł Małaszyński. W lutym 2010 r. w warszawskim teatrze Komedia, Tomasz Dutkiewicz wyreżyserował kolejną sztukę pisarza – Wydmuszkę – z Anną Guzik i Joanną Liszowską w obsadzie.
Wiosną tego samego roku ukazały się Bierki, kolejna część cyklu Kroniki nierówności, zapoczątkowanego przezBerka.
Odrębnym rozdziałem literackiej aktywności Szczygielskiego są książki dla dzieci i młodzieży. Pierwszą z nich była Omega – powieść o przygodach dwunastoletniej fanki gier komputerowych, dla której rzeczywistość w niebezpieczny sposób zaczyna mieszać się ze światem wirtualnym. Książka, zilustrowana przez Bartka Arobala, została wyróżniona w Konkursie im. Hanny Skrobiszewskiej i w 2010 r. trafiła na Listę Skarbów Muzeum Literatury Dziecięcej. Została także wyróżniona w konkursie Najpiękniejsze Książki Roku 2009 organizowanym przez Polskie Towarzystwo Wydawców Książek.
Kolejną powieść dla młodzieży, Czarny Młyn, opowiadającą o dzieciach z popeegerowskiej wioski, które muszą zmierzyć się z bezosobowym złem, które opanowało ruiny pobliskiego kombinatu, Marcin Szczygielski napisał na Konkurs Literacki im. Astrid Lindgren organizowany w ramach akcji Cała Polska Czyta Dzieciom. Jury uznało Czarny Młyn za najlepszą spośród wszystkich 580 nadesłanych książek, przyznając mu Grand Prix i statuetkę Pippi Langstrump, a także I nagrodę w kategorii powieści dla dzieci w wieku od dziesięciu do czternastu lat.
Trzecią książką autora, skierowaną do młodszych nastolatków, jest wydana jesienią 2010 roku powieść „Za niebieskimi drzwiami”.
Warszawa, 12 czerwca 2002 roku, godzina 13.21
„Stylle” – Miesięcznik dla kobiet na pewnym poziomie
Dlaczego mężczyźni żyją krócej? Dlaczego jest ich mniej?
Czyżby wymierali? Gdzie tkwi tajemnica postępującej degeneracji, już nie tylko z ojca na syna, ale wręcz w ramach jednego pokolenia?
Rodzaj męski upada – tak jak upadały cywilizacje starożytne, a wcześniej dinozaury – tyle tylko, że dzieje się to znacznie szybciej. Prowadzone na ten temat badania dowodzą, że jest to proces w pełni uzasadniony naukowo i niemożliwy do odwrócenia. Męski mózg z natury wyspecjalizowany w orientacji przestrzennej skupia się na ogóle, a umyka mu szczegół. Mężczyzna postrzega rzeczywistość jako przestrzeń, którą przemierza i zdobywa. Świat jednak się zmienił. Stał się dwuwymiarowy, a przestrzeń, w której żyjemy, gwałtownie się skurczyła. Przecież oglądamy płaską telewizję, przeżywamy płaskie filmy, pracujemy za pomocą komputerów i poruszamy się w internecie za pomocą płaskiej klawiatury i płaskich monitorów.
Kobiecy mózg jest dużo lepiej przystosowany do zmieniających się warunków. Kobieta lepiej potrafi dostrzegać niuanse i nazywać odczucia, rozróżnia szersze spektrum barw, umie skupić się na detalu. Na dodatek psychika kobiety jest dużo bardziej elastyczna i odporna. Z jednej strony kobieta silniej przeżywa emocje, ale z drugiej – szybciej i łatwiej sobie z nimi radzi. Odwrotnie niż mężczyzna nie jest podatna na długotrwałe załamania nerwowe i zabójcze depresje. Organizm kobiety jest po prostu odporniejszy i w rezultacie o wiele silniejszy.
Ale nie tylko dzięki temu kobiety żyją dłużej od mężczyzn. Dzieje się tak przede wszystkim dlatego, że postrzegają świat jako zbiór elementów, a nie jedną przestrzeń. Kobieta wsłuchuje się w sygnały wysyłane przez jej ciało, dlatego dba o wygląd zewnętrzny, a także o zdrowie. Odwrotnie postępują mężczyźni – postrzegają swoje ciało jako jedną całość (może z wyjątkiem penisa, który na ogół traktują jako byt odrębny) i nie skupiają się na bodźcach płynących z poszczególnych organów.
Dlatego mężczyzna, czując ból na przykład wątroby, nie powie „coś chyba nie tak z moją wątrobą”, a co najwyżej wyrazi ogólny komunikat: „źle się czuję” (być może nawet nie wie, że w miejscu, które go boli, znajduje się wątroba!), a następnie będzie próbował to złe samopoczucie przeczekać. Kobieta przeciwnie – błyskawicznie zlokalizuje powód złego samopoczucia i od razu ruszy wątrobie na odsiecz, korzystając z pomocy lekarza.
Ciało kobiety, poza układem rozrodczym, nie jest wyposażone w grupy silnych i sprawnych mięśni, jakie posiada mężczyzna, ale to paradoksalnie ułatwia jej życie w świecie delikatnych i skomplikowanych detali. W dzisiejszych czasach zniszczenie i starcie na proch wroga zależy od odpowiednio zastosowanego słowa czy kliknięcia myszką komputerową, a nie – jak dawniej – od siły uderzenia kości udowej mamuta, którą agresywny samiec zamierzał rozpłatać czaszkę przeciwnika.
Świetny artykuł! Zgadzam się z każdym słowem i sama nie ujęłabym tego lepiej. Ale dlaczego Melka nie napisała, że faceci są po prostu głupi? Przecież w tym tkwi istota sprawy! W ogóle kobiety lepiej sobie radzą. Na przykład taki cement. Powiedzmy, że jest pięćdziesięciokilowy wór cementu do przeniesienia. Co robi mężczyzna? Targa ten wór, choćby mu miało pęknąć serce. A kobieta? Kobieta prosi mężczyznę, żeby go przeniósł, i ma z głowy! Po prostu kobiety są lepiej zorganizowane.
Na przykład Michał. Jak wyglądały nasze poranki? Wstawał przede mną, wściekły zresztą z tego powodu do białości. Miał półtorej godziny do wyjścia. Ja wstawałam pół godziny później, ale ostatecznie bardzo często wychodziliśmy z domu jednocześnie. Ja w tym czasie zdążyłam pościelić łóżko, wykąpać się, umalować, zjeść lekkie śniadanie i ubrać się. A Michał? Tłukł się po mieszkaniu jak pijany zając, wywrzaskując jakieś idiotyzmy, a potem dobijał mi się do łazienki, gdy tylko zamknęłam za sobą drzwi. Kiedy w końcu wychodziłam z wanny, okazywało się, że on już nie ma czasu nawet na to, żeby się ogolić. Wypijał kawę, którą ja zresztą zrobiłam, wywracał pół mieszkania, żeby znaleźć drugą skarpetkę, a kiedy już w końcu wychodziliśmy, w dwóch na trzy przypadkach zawracał na ulicy, żeby się załatwić, bo twierdził, że nie da rady dojechać do pracy, jeśli tego nie zrobi. Żałosne.
W ogóle kobiety są mądrzejsze i wcale nie myślą wyłącznie o chwili bieżącej. Ja na przykład. Oczywiście poświęcam sporo uwagi sprawom przyziemnym, ale nurtują mnie także głębsze problemy – kim jestem? Skąd przychodzę? Dokąd zmierzam? I jak wyglądam?
Wzruszona nieoczekiwaną oryginalnością i głębią swoich przemyśleń, odchylam się na krześle i wyglądam w zadumie przez redakcyjne okno.
– Fajny ten tekst, co nie? – Agnieszka odwraca się od swojego komputera i spogląda mi przez ramię na ostatni numer „Stylle”.
– Świetny!
– Słuchaj, czy ty nie masz przypadkiem szaroniebieskiego paska? W morskim odcieniu, ale wiesz, takie morze przed burzą. Potrzebny mi niezbyt gruby z małą klamerką.
– Do czego?
– Do tych białych rybaczków od ciebie.
– Nie mam. Załóż szary.
– No co ty? To by się gryzło z górą! Taki pasek to szalenie istotny detal! Trzeba zwracać uwagę na detale i dodatki.
– A gdzie ty się tak stroisz?
– Zaproszona jestem. Do Siedlec na ślub siostry ciotecznej. Mam już buty i torebkę. Przydałby się pasek – Agnieszka spogląda w okno i dodaje w zamyśleniu: – i jeszcze facet jakiś, hmmm…
– A dlaczego ona wychodzi za mąż?
– A co ma robić? Mieszka w Siedlcach – tam to kwestia przetrwania. Instynkt samozachowawczy – rozumiesz. Niezbyt za nią przepadam i nie mam pojęcia, co jej dać na prezent. W dodatku jestem trochę bez kasy.
– No to daj jej kupon totolotka.
– Oszalałaś? Chyba bym kitę odwaliła, jakby jeszcze przez przypadek wygrała!
Agnieszka wraca do internetu. No i proszę! Wszystko jak na dłoni: postrzeganie szerokiego spektrum barw, dbałość o szczegóły oraz umiejętne werbalizowanie odczuć i emocji. Genialna ta Melka – idę jej pogratulować artykułu.
Coś bym zrobiła. Nosi mnie, jak mawia moja mama. Dochodzi dopiero dwudziesta, w telewizji samo barachło. Nawet na Fashion TV pokazują same odgrzewane kawałki. Wyjść gdzieś? Eee, nie. Nie ma gdzie. Co można robić w czwartkowy wieczór w Warszawie? Co najwyżej jeść w publicznym miejscu, a to odpada, bo i tak się nie mieszczę w żadne inne spodnie poza dresami. Ściszam telewizor i nasłuchuję przy ścianie oddzielającej moje mieszkanie od mieszkania Janka. Janek to mój sąsiad. Na razie, bo w przyszłości, mam nadzieję, będzie kimś więcej. Tymczasem gromadzę dane na temat jego zachowania i obyczajów. Rozpoznaję teren, zanim upoluję zwierzynę jednym czystym strzałem w samo serce lub inny wrażliwy organ. Nie dam się ponieść emocjom – tak sobie obiecałam.
Po drugiej stronie muru panuje cisza. Dlaczego on jeszcze nie wrócił? Zawsze jest w domu na „Wiadomości”. Wyjmuję pamiętnik z szuflady i sprawdzam, jak wygląda jego statystyczny czwartek. Stoi jak byk: J – d=18.40 – TV. To znaczy, że wraca zawsze przed siódmą do domu i włącza telewizor. Dziś mamy wyjątek – niedobrze. Zapisuję sobie odstępstwo od rutyny i chowam zeszyt. Co by tu zrobić? Może Agnieszka coś wymyśli.
– To ja – mówię do Agnieszki, która nieco zdyszana odbiera zaraz po pierwszym dzwonku.
– Cze, Zo – sapie w odpowiedzi. Idiotyczny pomysł z tym skracaniem. Wszystko skraca, przede wszystkim imiona. Ja według niej nie jestem Zofia, tylko Zo. W dodatku wymawia to trochę jak zoo i nie do końca wiem, co o tym myśleć. Ona jest Ag, Zuzanna – Zu i tylko nasza szefowa Kinga nie jest Ki, bo to brzmiałoby zdaniem Ag zbyt sympatycznie jak dla takiego upiora. Na Kingę mówimy zupełnie inaczej, ale o tym później. Wzdycham ciężko, ale nie będę się z nią teraz kłócić – może jak do mnie przyjedzie.
– Możesz wpaść – mówię łaskawie.
– Ojej…
– Wpadnij – powtarzam z większym naciskiem.
– Wiesz, bardzo bym chciała, ale umówiona jestem – odpowiada przepraszającym tonem.
– Z kim? Chcesz powiedzieć, że ten ktoś jest ważniejszy ode mnie – od twojej wieloletniej, najbliższej przyjaciółki? Tej, która, nie bacząc na nic, zawsze jest obok ciebie w trudnych chwilach?
Sięgam po szantaż, bo naprawdę nie chce mi się siedzieć samej w domu, a poza tym, jak mawia moja mama, każdy musi znać swoje miejsce w szeregu i wszelkie przejawy buntu trzeba wypleniać w zarodku. Nie lubię sytuacji, kiedy Agnieszka próbuje mi się sprzeciwiać, bo w końcu chyba ja lepiej wiem, co jest dla niej dobre, nie?
– O Boże – mówi łamiącym się głosem Agnieszka. – Proszę cię. Ja naprawdę nie mogę przełożyć tej wizyty.
– Jakiej wizyty? – warczę do słuchawki. Dlaczego nic o niej nie wiem? I dlaczego do diabła nie jestem zaproszona?!
– Ojej – pojękuje Agnieszka. – Ojej, to naprawdę nic takiego. Jestem umówiona… eee… wiesz, w gabinecie jestem umówiona.
Kręci. Czuję to.
– W jakim gabinecie? U kogo?
– O Boże. Wiedziałam, że tak będzie. Wiedziałam, że lepiej nic ci nie mówić…
– CZEGO mi nie mówić?!
– Umówiłam się u wróżki – cicho mówi Agnieszka.
– Zwariowałaś – orzekam po krótkiej chwili. – Odwołaj tę wizytę. To może być jakaś sekciara czy coś. Co ty w ogóle wiesz na temat tej wróżki? To się źle skończy, tak przeczuwam!
– Nie mogę odwołać. Zresztą to podobno świetna wróżka. Zaufana.
– Zaufana? Zaufane są najgorsze. Za grosz takim nie ufam. Raz poszłam do zaufanej fryzjerki i efekt był tragiczny. Kto ci ją nadał?
– Zu.
Ach, Zu! I ja nic o tym nie wiem. Pakt z wrogiem za moimi plecami, konszachty i zdrada!
– Zdradziłaś mnie. Ale trudno. Kim ja w końcu jestem? Nikim. Co ja dla ciebie znaczę? Nic. Ja tylko jestem przy tobie. Byłam przy tobie. Kiedy dzieje się coś złego, jak wtedy, gdy zleciałaś z huśtawki i rozwaliłaś sobie czoło. Kto wtedy był przy tobie? Kto niósł cię na rękach przez dwie ulice do domu? Ja. Ale to nic nie znaczy. Nic… – deklamuję cicho pełnym bólu, zdławionym głosem, który w moich kontaktach z Agnieszką na ogół potrafi zdziałać cuda. Ale nie tym razem.
– O, Bożeńciu… Miałyśmy po siedem lat, a poza tym szłam sama. Zresztą nieważne – nie zdradziłam cię. Po prostu byłam przy rozmowie Zuz jakąś koleżanką, usłyszałam o wróżce i poprosiłam o telefon. To był taki impuls. Zadzwoniłam, a teraz muszę iść.
– Dlaczego musisz? Dlaczego musisz? Ty nic nie musisz! Przełóż tę wizytę. Mogę iść z tobą!
– Nie – mówi poważnym głosem. – Muszę iść sama. I nie mogę przełożyć tej wizyty, bo to byłby zły omen. Jeden facet, jakiś biznesmen (Agnieszka wymawia to jako „bizmesmen”), umówił się u niej na wizytę, nie poszedł i na drugi dzień zginął w wypadku motocyklowym. A w dodatku, wyobraź sobie, nigdy nie jeździł na motorze!
– Bzdura jakaś. Kto ci o tym powiedział?!
– No wróżka oczywiście – mówi zdziwionym głosem Agnieszka. – A któż by?
Cwana ta wróżka, nie ma co. Próbuję jeszcze przez chwilę złamać Agnieszkę, ale przez telefon mam zbyt mało środków nacisku. Obrażam się zatem na pokaz i odkładam słuchawkę.
*
Agnieszkę znam całe życie, to znaczy prawie całe, ale ponieważ nie pamiętam okresu poprzedzającego nasze poznanie, więc właściwie całe. Poznałyśmy się w przedszkolu. Mieszkałyśmy niedaleko siebie, nasze matki się znały, a zresztą w Siedlcach wszyscy się znają. Bo jesteśmy z Siedlec. Do przedszkola chodziłyśmy razem, odprowadzane raz przez jej matkę, a raz przez moją. W dodatku obie miałyśmy w szatni boksy z identycznymi kwiatkami – inne dzieci miały rybki, misie, a jeden chłopiec nawet kapustę i tylko my dwie kwiatki, w dodatku jednakowe. Pani z przedszkola powiedziała, że to nasturcje, ale chyba miała tylko taką fantazję, bo kwiatki były namalowane zupełnie schematycznie. W każdym razie zostałyśmy ochrzczone Nasturcjami, bo woźna, która wołała dzieci do szatni, gdy przychodzili rodzice, posługiwała się symbolami z szafek. Nie chciało jej się zapamiętywać imion, a poza tym mawiała, że „każdy bachor taki sam”. Kiedy przychodziła czyjaś matka i mówiła, że na przykład po Pawełka (to był ten od kapusty), woźna wkraczała do sali i ryczała pełną piersią: „Kapusta do domu!!!”. Matka tego Pawełka mówiła później, że on ma silne problemy emocjonalne przez tę kapustę i ona ma teraz z nim krzyż pański. Słyszałam, że niedawno obrobił sklep żelazny w Siedlcach razem z jakimś kumplem, ale nie wiem, czy też z naszego przedszkola. Na mnie i na Agnieszkę woźna wołała: „E! Nasturcje!” i to nam chyba nie zaszkodziło, bo nie mamy żadnych problemów emocjonalnych – przynajmniej ja.
W szkole podstawowej siedziałyśmy w jednej ławce. Razem chodziłyśmy do liceum, do studium plastycznego. Zaraz po odebraniu dyplomów przeprowadziłyśmy się do Warszawy, żeby wyrwać się z prowincji i wieść życie światowe. Moja ciotka Jadzia z Siedlec, która ma różne kontakty i możliwości, załatwiła nam tu pracę w redakcji magazynu „Wykroje & Szycie”, w skrócie „Wesz”. Zostałyśmy asystentkami stylisty, starego pedała, który całymi dniami nic nie robił, tylko popijał czystą wódkę ze szklanki, dosypując do niej dla niepoznaki nieco herbacianych fusów i podkręcał sobie rzęsy zalotką. On też był z Siedlec, a ciotka miała na niego jakiegoś haka – dlatego nas przyjął. Ciotka Jadźka ma haka na całe mnóstwo osób i to jej ogromnie ułatwia życie, bardziej nawet niż pieniądze, których dorobili się z wujkiem Staszkiem na pięciu szklarniach z sałatą.
Na początku w wydawnictwie płacili nam grosze, ale na nadmiar pracy nie narzekałyśmy, bo „Wesz” była kwartalnikiem, więc naprawdę zajęte bywałyśmy tylko raz na trzy miesiące, tuż przed oddaniem numeru do druku. „Wesz” padła oczywiście po niecałym roku, bo prawie nie przynosiła dochodu, ale przynajmniej miałyśmy już jakieś doświadczenia zawodowe do wpisania w CV. Później radziłyśmy już sobie same, to znaczy ja sobie radziłam i mówiłam Agnieszce, co ma robić.
Gdyby nie ja, Agnieszka zginęłaby marnie. Za grosz nie ma przebojowości, biedaczka. W dodatku jest za chuda i w ogóle myszowata. Moja matka powiedziała kiedyś, że przyjaźnię się z Agnieszką tylko dlatego, że przy niej wyglądam na ładniejszą i ciekawszą, niż jestem w rzeczywistości. Strasznie się wtedy zdenerwowałam, bo jak matka może coś takiego powiedzieć córce? Obowiązkiem matki jest przecież uważać, że jej dziecko jest najciekawsze i najładniejsze samo z siebie. Natychmiast jej to powiedziałam, a ona zapytała, dlaczego w takim razie przyjaźnię się z Agnieszką. Moja matka jak nikt na świecie potrafi zastosować chwyt poniżej pasa. Obraziłam się i poszłam do swojego pokoju, bo nie wiedziałam, co powiedzieć. Teraz bym wiedziała. Powiedziałabym, że przyjaźnię się z Agnieszką ze względu na mój bezinteresowny i bardzo silny instynkt opiekuńczy. Czyli z pobudek szlachetnych, a nie egoistycznych, chociaż rzeczywiście wyglądam obok niej jak słoneczko obok żarówki. Ale to nie ma żadnego znaczenia. Czuwam nad nią i pilnuję, żeby ubierała się jak człowiek – prawie tak dobrze jak ja; żeby umiała sobie zrobić staranny i odpowiedni makijaż – prawie taki jak mój; oraz żeby odnosiła sukcesy zawodowe niemal identyczne jak moje. Jest to zajęcie na pełny etat, bo Agnieszka ma non stop mnóstwo idiotycznych pomysłów. Na przykład uporczywie próbuje nosić zbyt krótkie spódnice, chociaż ma za długie nogi i wygląda w mini co najmniej śmiesznie. Uważam, że najlepiej prezentuje się w rzeczach długich i luźnych, które tuszują niedoskonałości jej figury, takie jak chorobliwie cienka talia oraz nieproporcjonalnie duży biust. Agnieszka nie jest typem intelektualistki niestety, ale przecież nie każdy może być profesorem. Mimo wszystko nie przyjmuje tego do wiadomości i zawsze ma coś do powiedzenia na każdy temat. Kiedyś zabierałam ją na redakcyjne kolegia, żebyśmy mogły potem ponabijać się z szefów, ale już tego nie robię, bo kilka razy nieźle najadłam się przez nią wstydu. We „Wszy” na przykład wdała się raz w publiczną dyskusję o zmianie klimatu na kuli ziemskiej. Gadała z naczelną przez pół kolegium, a ja w ogóle nie mogłam się włączyć. Zresztą co mnie obchodzi efekt cieplarniany? A ta gęś plotła i plotła, nie zdając sobie sprawy, że naczelna wyłącznie dla uciechy wypycha ją na szerokie wody komentarzy. W dodatku potem złośliwie zaproponowała Agnieszce napisanie artykułu o zmianach klimatu i ich wpływie na modę – zapewne tylko po to, żeby się pośmiać z efektu. Szczęśliwie udało mi się Agnieszkę odwieść od idiotycznego pomysłu z pisaniem, ale kosztowało mnie to mnóstwo nerwów.
Jedyna sprawa, z którą całkowicie dałam sobie spokój, jeśli chodzi o Agnieszkę, to faceci. Ona bez przerwy zmienia chłopaków – zanim skończy z jednym, już ma drugiego. Same ćwoki, moim zdaniem. Ja stawiam na jakość, a nie na ilość. Co z tego, że facet jest szefem maklerów na giełdzie, ma skończone wyższe studia, wygląda jak Brad Pitt, jeździ sportowym BMW, pracuje jako wolontariusz w schronisku dla zwierząt i kupuje dziewczynie w prezencie laptopa czy platynowe kolczyki? Dla mnie mężczyzna musi mieć w sobie coś więcej. Agnieszka nie jest niestety wybredna, a w dodatku ma ogromnego farta, jeśli chodzi o poznawanie chłopaków. Trudno, nie wtrącam się – przynajmniej tak długo, dopóki sprawy nie zachodzą zbyt daleko i nie następuje wymiana jakichś kretyńskich deklaracji. Wtedy niestety muszę działać, żeby ta idiotka nie napytała sobie biedy do końca życia.
Teraz pracujemy w miesięczniku „Stylle”. To nasza czwarta praca i jak dotąd trwa najdłużej, bo już prawie trzy lata. Ja jestem stylistką, a Agnieszka moją asystentką.
Ludzie na ogół myślą, że praca stylistki to sama rozkosz, ale szczerze mówiąc, czasami to już chyba wolałabym przerzucać koks albo coś innego. Praca stylistki jest bardzo, bardzo ciężka. Trwa dwadzieścia cztery godziny na dobę przez siedem dni w tygodniu. Trzeba wiedzieć, co i jak się nosi i w ogóle. Trzeba umieć dobierać dodatki. Trzeba ciągle myśleć. Trzeba być na bieżąco – oglądać Fashion TV i zagraniczne pisma, jeździć na pokazy mody oraz bardzo dużo chodzić po sklepach. Poza tym trzeba organizować sesje modowe, być na planie zdjęciowym, żeby mówić ludziom, co mają robić, i dopilnować, czy modele mają na sobie dokładnie to, co chcę, oraz czy dobrze stoją albo siedzą, to znaczy tak, żeby ubranie wyglądało atrakcyjnie. Kiedy już fotograf (a każdy fotograf to, moim zdaniem, patentowany leń i nierób, więc zawsze trwa to potwornie długo) wywoła zdjęcia i uda mi się go zmusić, aby przywiózł je do redakcji, muszę kazać grafikowi, żeby ułożył cały materiał (a wszyscy graficy to jeszcze gorsze obiboki od fotografów!), a następnie zrobić opisy, ile co kosztuje i gdzie to można kupić. Jako wrażliwa, nieprzeciętna osoba, posiadająca szerokie horyzonty oraz artystyczną duszę, czasami już po prostu nóg nie czuję czy głowy albo innych członków przez tę harówkę.
Jakby tego było mało, nasza szefowa Kinga zrobiła mnie osobą odpowiedzialną za gadżety dołączane do pisma, co jest jawną niesprawiedliwością i wyzyskiem. Odbyło się to na zebraniu redakcyjnym, tak zwanej wyżymaczce. Przychodzimy, siadamy, a Pani nas wyżyma. Kinga w redakcji jest nazywana Panią – nie chodzi o panią w potocznym znaczeniu, czyli o panią Kingę, ale o Panią przez duże P, czyli Panią na włościach.
– Czasy się zmieniają – wystękała tym swoim jęczącym głosem. – W miesięczniku nie liczy się już zawartość, trzeba przywabiać. Nęcić. Czym my nęcimy? Czym zanęcamy?
Pytanie rzuciła w naszym kierunku, nie patrząc na żadną konkretną osobę. Wszyscy się przygarbili.
– Proszę – powtórzyła Kinga tonem zakatarzonej nauczycielki. – Czym? Pani mi powie.
Padło na Romkę, która jest redaktorem działu urody. Wybrała ofiarę, więc reszta zebranych odetchnęła na moment z ulgą.
– Na ten przykład – zaczęła Romka, posłusznie podnosząc się z krzesła. – Dział urody…
– Źle! – przecięła Pani. – Proszę, pani!
Tym razem wskazała swoją zastępczynię Zuzannę. Zuzanna jest teoretycznie jej najbliższym współpracownikiem, a w dodatku pracuje w „Stylle” najdłużej ze wszystkich. Niemniej Kinga nie posługuje się jej nazwiskiem ani imieniem w codziennych kontaktach, bo Pani nie jest z nikim na ty. Ciekawa jestem, czy do swojego męża też mówi: „Proszę, pan teraz zdejmie spodnie, pan wywoła erekcję i odbędzie ze mną stosunek”. Bardzo możliwe, że tak to wygląda, o ile pan oczywiście jest sprawny w tej materii, bo ja na jego miejscu bym nie była. Pomijając przymioty charakteru, Pani ma bary niczym tragarz z Albanii i tak potworną lordozę, że w niektórych ciuchach wygląda jak dwaj klowni w cyrku przebrani za konia. Gdybyśmy żyli w XIX wieku, zaoszczędziłaby majątek na turniurach. Twarz Pani przypomina coś namalowanego przez Stasysa – podłużna, lekko wklęsła patelnia, po bokach oczy jak dwa ziarenka pieprzu i usta niczym kreska. Pani zawsze ma taki wyraz twarzy, jakby coś jej śmierdziało pod nosem, nawet kiedy się uśmiecha. Gdybym ja tak wyglądała, popełniłabym samobójstwo, zadbawszy uprzednio, aby nikt nigdy nie odnalazł mojego ciała.
Zuzanna jako jedyna z redakcji nie przejmuje się Panią albo przynajmniej skutecznie udaje, co wychodzi na jedno. Ogólnie jest dość fajna, ale bywa niebezpieczna – w sytuacjach podbramkowych dba wyłącznie o własny interes za wszelką cenę. Na pytanie Pani unosi nieco ironicznie brew i odpowiada spokojnie:
– Nie mam pojęcia, czym zanęcamy, skoro zawartość pisma nie ma znaczenia. Prawdopodobnie niczym.
– Brawo – jękliwie odparła Pani. – Niczym. Nie zanęcamy, a powinniśmy. A musimy. Rynek coraz trudniejszy, trudniejszy. Konkurencja. Walka. Proszę, czym zanęcają inni? Panna powie!
Panna to ja. Nie jestem najmłodsza w zespole, ale wcale nie chodzi o mój wiek, ale o stan cywilny. Tylko ja i Agnieszka jesteśmy matrymonialnie początkujące, reszta to rozwódki, jedna wdowa oraz mężatki. Gdybym była młodsza, stan cywilny nie miałby znaczenia, mówiłaby do mnie „dziecko powie”, tak jak mówiła do naszej sekretarki, zanim ta wyszła za mąż i następnie po czterech miesiącach się rozwiodła. Teraz mówi do niej „pani”, chociaż Eliza jest młodsza ode mnie.
– Eee, he, he… – odpowiedziałam rezolutnie i postanowiłam zaryzykować: – Okładka?
– Źle! Jeszcze raz.
Zaczęłam się pocić.
– Fo-fo-format?
– ŹLE! Jeszcze raz!
– Kampania marketin…
– Źle, źle, źle! Panna odetchnie głęboko i pomyśli. Co robią inni, a my nie? Jak wyglądają inne magazyny? Panna chodzi do kiosku, do empiku panna chodzi?
– Chodzi… dzę… Chodzę.
– Panna chodzi. I co panna tam widzi?
Boże, co ja tam widzę? Gazety widzę kolorowe, półki, sprzedawców. Tytuły widzę… chociaż nie, tytuły trudno dostrzec, bo większość magazynów jest zafoliowana i mają powtykane pod folię różne…
– Rzeczy! Różne rzeczy widzę za darmo! To znaczy w tych pismach, na pismach…
– Brawo – z satysfakcją pokiwała głową Pani. – Rzeczy. Prezenty. One nęcą, wabią, skłaniają do…
– Zakupu – posłusznie dokończyłam, ciągle czując na sobie jej pytające spojrzenie.
– Skłaniają do zakupu. A my nie skłaniamy, nie dołączamy. A powinniśmy. Widzę – prezenty. Widzę – gadżety. W „najlepszym Styllu”. Proszę, co zrobimy?
Rany boskie, dlaczego ja? Dlaczego do mnie się przyczepiła?
– Dołączymy?
– Dołączymy. Co dołączymy? Proszę propozycje.
Pytanie było skierowane do ogółu, odetchnęłam więc nieco.
Zaczęły padać propozycje, Pani sobie notowała, a ja, skończona idiotka, postanowiłam wykazać się inicjatywą.
– Może krem? Albo zegarek? Torbę, etui, wisiorek. Ach, wiem! – wykrzyknęłam i jednym zgrabnym ruchem wykopałam pod sobą głęboki śmierdzący dołek: – Mogłabym załatwić podpaski Mirabella, bardzo tanio i w dużej ilości! Nowe!
Pani czekała na coś takiego. Oczywiście nie na podpaski, a na słowa „mogłabym załatwić”.
– Brawo – jękliwie rzekła Pani. – Panna może załatwić… Co to było?
– Podpaski Mirabella…
– One są do dupy! Znaczy… he, he, he, oczywiście, że są, ale chodzi mi o to, że to straszne byle gów. – przerwała Zuzanna, ale szybko się poprawiła. Pani nie znosi przekleństw. – Straszne byle co. Jeżeli dołączymy do numeru podpaski Mirabella, to do następnego będziemy musiały dołączyć dla czytelniczek mopa.
– Dlaczego mopa? – zainteresowała się Romka.
– Niesmaczne – skrzywiła się Pani.
– Ale dlaczego mopa?
– To znaczy ja bym nie mogła załatwić, ale ktoś może… – zaczęłam się jąkać, jednak było już za późno.
– Rzeczywiście, to było trochę niesmaczne – zmitygowała się Zuzanna. – Przepraszam za tę uwagę.
– Dlaczego mopa? – dociekała Romka.
– Proszę, panna od dziś jest odpowiedzialna za prezenty dla czytelniczek. Panna organizuje, negocjuje, panna proponuje.
– Ale ja się nie znam…
– Panna się pozna.
Mam więc zajmować się załatwianiem gratisów dla czytelniczek „Stylle”. Rzeczy atrakcyjnych, przyciągających wzrok i nie droższych niż dwadzieścia groszy za sztukę. Dwadzieścia groszy! Co można kupić za dwadzieścia groszy? Zapałki może, gumkę do włosów, ostatecznie kajzerkę. Kajzerka jest największa, siłą rzeczy przyciągnęłaby wzrok, ale nie wydała mi się dobrą propozycją. Milczałam zatem kompletnie załamana. Pani oddaliła nas skinieniem ręki. Żadna nie otworzyła gęby w mojej obronie. Gadała tylko Romka, która nawet na korytarzu ciągle domagała się wyjaśnień, o co chodziło z tym mopem.
Cóż, mam bardzo ciężką pracę, ale jestem z niej dumna i nie skarżę się. Zgodnie z radami „Cosmopolitana” samorealizuję się, a sukces zawodowy daje mi satysfakcję i poczucie spełnienia. Powtarzam to sobie bardzo często.
Zresztą naprawdę lubię pracę w „Styllu”. Pani czasami nie widzimy całymi tygodniami, bo jak nie ma nowych pomysłów, nie wychodzi ze swojego gabinetu i kontaktuje się z nami przez Zuzannę. Dziewczyny są fajne, z Zuzanną nawet się nieco przyjaźniłam, ale teraz jej nienawidzę. Dokładnie od dwóch tygodni. Do zamknięcia numeru zostało wtedy kilka dni i nie oddałam jeszcze tekstu, ale nie ja jedna. Całe mnóstwo osób ich nie oddało. Pech chciał, że Pani się ożywiła i zainteresowała postępem pracy. Wezwała Zuzannę na dywanik, a po pięciu sekundach Eliza przyszła do mojego biurka i powiedziała, że Pani mnie prosi natychmiast. Prosi! Czysty eufeminizm, czy jakoś tak. Poszłam oczywiście, bo co innego mogłam zrobić. Zuzanna stała obok biurka Pani, a na mnie czekało krzesło ustawione w pewnym oddaleniu. Widziałam coś takiego w telewizji w dokumentalnym programie o ubeckich technikach śledczych.
– Proszę – wysyczała w moim kierunku Kinga. – Proszę. Panna podobno jeszcze nie oddała materiału o kratkach.
– Jak to, nie oddałam? Ależ, oddałam. Czy ja nie oddałam, Zu? – z niewinną miną zapytałam Zuzanny. A ta krowa, patrząc na mnie zimnym wzrokiem, wycedziła:
– Nie oddałaś, kochanie. Prosiłam cię już trzy razy, a termin minął w zeszłym tygodniu.
Zamurowało mnie, bo sama nie zrobiłabym podobnego świństwa, no, przynajmniej nie bez powodu.
– No i co, panna? – Kinga uśmiechnęła się kwaśno. – Panna chce zrezygnować z wierszówki? A może kratka trudna? Kratka za trudna dla panny? Może kratka pannę przerasta?
– Eeee, he, he, he… – zaczęłam bełkotać. – Kratka łatwa, ja tego, czekam, ja czekam… eee – mamroliłam. Och, błysnęłam, nie ma co. Że też nic mądrzejszego nie przyszło mi do głowy. Już wtedy wiedziałam, że pół nocy będę się przewracała na łóżku, rozpamiętując każdą sekundę tej rozmowy.
– A na co panna czeka, hm? – zapytała zbyt grzecznym tonem Kinga. – Czy ma panna nadzieję, że się panna stanie celem kosmicznego promienia, który znacząco pannie podniesie IQ? A może panna czeka na wenę twórczą, która pannie umożliwi stworzenie wiekopomnego dzieła na całe ćwierć kolumny pod tytułem „Spódnice w kratkę a sens istnienia rodzaju ludzkiego”?
– Ehe, ehe, ehe… Niee, he, he… – tak to brzmiało, niestety.
– Ach, panna, widzę, wspina się na wyżyny krasomówstwa. Zupełnie niepotrzebnie – cedzi z uśmiechem Kinia. – A wystarczyłoby po prostu: oddam materiał jeszcze dziś, czyż nie?
– O, kur… – zaczęłam, bo flaki już mi się zaczęły wywracać od tej gadki, ale opamiętałam się w połowie słowa. Uśmiech na twarzy Kingi stężał.
– Czy panna chciałaby coś powiedzieć na temat którejś z tu obecnych osób?
– Nie, ja tego, nie chciałam… – poczułam, że krew mi zaraz tryśnie z twarzy. – Wkur… wkurzyłam się po prostu, to znaczy przepraszam, poirytowana jestem…
– Panna, widzę, postanowiła za wszelką cenę roztoczyć przed nami perły swego intelektu. Pytanie, czy jesteśmy gotowi na taki szok kulturowy, bo coś mi mówi, że nie bardzo. Myślę więc, że będzie najlepiej, jeśli panna teraz opuści mój gabinet, oszczędzając nam dalszych niecodziennych wrażeń obcowania z tak wysoką erudycją, i uda się do swojego kącika, gdzie poświęci czas – powiedzmy trzydzieści minut – na dokończenie materiału o kratkach. Chcę go zobaczyć na moim biurku o… – Kinga demonstracyjnie spojrzała na swój zegarek od Gucciego, który jej osobiście załatwiłam w zeszłym miesiącu za psi pieniądz. – Powiedzmy o piętnastej. Ma panna całe dwadzieścia osiem minut.
– Ale ja ten tego… – chciałam wytłumaczyć, że to po prostu niemożliwe, bo nie ściągnęłam jeszcze zdjęć od fotografa. – Mi… nie ma… Jak?
Kinga patrzyła na mnie przez chwilę, przeniosła wzrok na tarczę zegarka i wycedziła:
– Dwadzieścia siedem minut.
Uznałam, że dalsze tłumaczenia byłyby poniżej mojej godności. Nawet kiedy człowiek staje się ofiarą tak rażącej niesprawiedliwości, powinien umieć zachować godność oraz klasę. Wstałam zatem i znacząco milcząc, niespiesznie opuściłam gabinet. Tuż za drzwiami rzuciłam się sprintem w stronę mojego biurka, bo godność godnością, ale nie miałam ochoty stracić w tym miesiącu połowy pensji. Ostatecznie jakoś skleciłam ten artykuł o kratkach. Oddałam go Zuzannie bez słowa i obiecałam sobie, że nie odezwę się do tej krowy już nigdy w życiu.
A teraz Agnieszka ma z tą zdrajczynią, wrogiem moim największym, konszachty. Wróżka! Co za kretyński pomysł! I dlaczego ja pierwsza na to nie wpadłam, żeby iść do wróżki?
– Kupię samochód – oświadcza Agnieszka. Siedzimy w taksówce i jedziemy do redakcji. Samochód? Za co? Po co? Dlaczego nic o tym nie wiem?
– Za co? – pytam z politowaniem.
– Za pieniądze. Mama powiedziała, że mi pomoże.
– Po co ci samochód? Głupi pomysł.
– Wcale nie. Będę niezależna i wolna.
Nie podoba mi się taka perspektywa. Przez chwilę zastanawiam się, czy próbować jej wyperswadować szalony pomysł, ale dochodzę do wniosku, że i tak nic z niego nie wyjdzie. Agnieszka bez przerwy wymyśla jakieś kretynizmy, z których nigdy nic nie wychodzi.
– Tak, tak – mówię więc – ekstra.
Zapada cisza. Nic nie wspomina o wizycie u wróżki. Nie mam zamiaru tak nisko upaść, żeby zapytać. Choćbym miała umrzeć, nie zapytam.
– I co z tą wróżką? Powiedziała ci, że wyjdziesz za mąż i odnajdziesz ropę naftową na działce pracowniczej tatusia?
Agnieszka spogląda przez okno w milczeniu, wreszcie odwraca się i mówi z westchnieniem:
– Nie mogę powiedzieć.
Własnym uszom nie wierzę!
– Nie możesz… powiedzieć? A kto ci broni?
– Wróżka zabroniła. Bo się nie spełni, jeśli powiem komuś obcemu.
– Ależ to idiotyzm. Mnie możesz powiedzieć! Czy ja obca jestem, czy co?
– Ale ona powiedziała, że nikomu.
– Ale ja nie jestem nikt! Ja jestem twoją najbliższą, jedyną przyjaciółką! To mnie wszystko zawdzięczasz! Mnie nie powiesz?
– Och, dżizas. – wzdycha Agnieszka. – Bardzo dużo mi powiedziała.
– A konkretnie?
– Kiedy umrę na przykład.
– I kiedy?
– Na starość.
– No, to rzeczywiście jest genialna, ta wróżka. Ciekawe, gdzie ujrzała tę przepowiednię. Pewnie w fusach po kawie rozpuszczalnej. I co jeszcze?
– Że wyjdę za mąż.
– Niesamowite! Kiedy?
– Niebawem.
– Uuuua! A zdradziła ci, w co będziesz ubrana?
– Wiedziałam, że będziesz się nabijać. Niepotrzebnie ci powiedziałam.
– Nie, nie, nie! Nie będę już. I co jeszcze? Powiedziała ci, za kogo wyjdziesz?
– Tak.
No, tego się nie spodziewałam. Kogo ona jej mogła naraić? Może ta wiedźma ma jakiegoś syna kawalera, którego żadna dziewczyna nie chce?
– I za kogo?
– Za Mikołaja.
– Świętego?
– Kretynka. Nie odzywam się.
– Ale ja naprawdę nie wiem, o kim ty mówisz.
– Powiedziała, że poślubię tego, którego poznałam w tym roku przy nowiu w niezwykłych okolicznościach. A ja właśnie tak poznałam Mikołaja, tego z mojego bloku. Przecież ci mówiłam.
Coś tam może i mówiła, ale ona ciągle poznaje jakichś facetów. Mikołaja sobie nie przypominam. Chociaż… zaraz…
– Czy to ten facet, którego pies na spacerze wieczorem obsikał ci nogę pod blokiem?
– Oj, zaraz obsikał. Źle wycelował po prostu.
– Mówiłaś, że podbiegł, warcząc i szczekając na twoją Neskę, a kiedy ją wzięłaś na ręce, podniósł nogę i oblał ci spodnie.
– Wcale tak nie było! On mnie wskazał Mikołajowi! To była opatrzność.
– Fajna wskazówka. Pewnie, żeby łatwiej cię było zlokalizować po zapachu, jakbyś gdzieś uciekła. Ale przecież powiedziałaś, że właściciel tego psa to jakiś skończony ćwok?
– Wcale tak nie powiedziałam! Byłam oszołomiona po prostu. Mikołaj jest super.
– Aha.
– Super jest! Jest po prostu boski w każdym celu.
– Calu. Chyba że chodzi ci o sposoby używania go – zaczynam chichotać.
– Co?
– Nic.
– Piękny jest – zachwyca się Aga. – A wiesz, jakie ma włosy?
Przyznaję, że nie wiem.
– Brązowe! A wiesz, jakie ma brwi?
Także nie wiem.
– Brązowe! A wiesz, jakie ma oczy?
Mam pewne podejrzenia, ale mówię, że nie wiem.
– Brązowe!!! A wiesz, jakie ma usta?
– Brązowe? – ryzykuję.
– Idiotka. Oczywiście, że nie ma brązowych ust.
– No to jakie ma?
– Ach, prześliczne… – moja przyjaciółka rozpływa się w westchnieniach.
– No dobrze. A jak się nazywa ten twój adonis?
– Mhmhm – wymrukuje Agnieszka.
– Co?
– Mikołaj.
– To już wiem. A nazwisko?
– A po co ci jego nazwisko?
– Żeby wiedzieć w razie czego.
– W czego razie?
– Gdyby znaleźli twoje dymiące zwłoki czy coś. To jak ma?
– Weszka – z cichym westchnieniem odpowiada Aga.
– Co?! Weszka – Weszka?
– Jedno Weszka. Nazwisko rzecz nabyta.
– Ale w przypadku faceta trudno zbywalna. Nazywa się Mikołaj Weszka?
– Tak.
– Rany boskie! Jakie niehigieniczne nazwisko! Słuchaj, to gdybyś ty rzeczywiście, jak to pięknie ujęłaś, poślubiła tego Mikołaja, to chcesz powiedzieć, że nazywałabyś się. Agnieszka Weszka?
– Mogę być dwojga nazwisk!
– Aha. Czyli byłabyś… byłabyś Agnieszka Perska-Weszka? – z wrażenia prawie spadam z siedzenia taksówki. – Perska-Weszka!
– Jesteś skończoną idiotką, a w dodatku świnią. Nie odzywam się!
– Oj, daj spokój – mówię pojednawczo, kiedy już udaje mi się zapanować nad konwulsyjnym śmiechem. Agnieszka wzrusza ramionami i uparcie patrzy na mijane domy. Drażni mnie to. – Założę się, że już z nim spałaś.
– No jasne. Skąd miałabym wiedzieć, czy warto się z nim spotykać? Zresztą jestem zakochana – mówi Agnieszka i dodaje: – Czasami zastanawiam się, czy ty w ogóle lubisz seks.
– Oczywiście, że lubię! – wykrzykuję, choć sama nie jestem pewna, czy to stuprocentowa prawda. Lubię seks, ale tylko z kimś, z kim jestem naprawdę blisko. Jeśli związek trwa kilka tygodni, jest miło, a facet jest w moim guście, seks jest cudowny. Natomiast przypadkowe numerki albo nawet pierwsze akcje z chłopakiem, który mi się podoba, są dla mnie z reguły mało satysfakcjonujące. Wydaje mi się, że jest mnie za dużo, wszędzie plączą się kończyny. Mam wrażenie oddzielenia się od swojego ciała – przebieg wydarzeń obserwuję beznamiętnie z boku, całe to stękanie, oddechy (uważać, żeby nie chuchnąć mu w twarz, bo nie pamiętam, co jadłam; odwracać głowę, żeby mi nie chuchnął w nos, bo nie wiadomo, co jadł i mogłabym zrazić się na zawsze), obca skóra, zapach, kształt, czy powinnam unieść biodra, wciągnąć brzuch, przejąć kontrolę, myśleć, nie myśleć, krzyknąć, wzdychać, jęknąć. To ciężka harówka, a nie przyjemność i nie wydaje mi się, żebym kiedykolwiek miała z tej okazji orgazm. Agnieszka to co innego, ona uwielbia przygody czy raczej afery, jak je nazywa.
– Uważam, że prawdziwy seks jest tylko z kimś naprawdę ważnym i bliskim. Nie tak jak ty – mówię pogardliwie.
– Och tak! – Agnieszka wcale nie czuje się urażona. – Ja lubię seks z każdym, kto mi się podoba oczywiście. Zawsze uważałam się za coś w rodzaju lampy Aladyna – trzy sekundy polerowania, a pokażę ci cuda, o jakich ci się nie śniło.
– Uch, jesteś wulgarna – mówię z niesmakiem.
– Naprawdę? – dziwi się Agnieszka zupełnie szczerze. – A ty naiwna. Wielka miłość – też coś.
– A kto tu mówi o miłości? – prycham pogardliwie. Teraz ja odwracam się do niej plecami – przynajmniej na tyle, na ile pozwala ograniczona przestrzeń taksówki – i zaczynam przyglądać się ulicom.
Koniec z miłością! Było, minęło – nigdy więcej, amen – myślę, gapiąc się przez szybę. Warowanie przy telefonie, skurcze żołądka, niepewność, brak snu, brak apetytu, nerwy – dziękuję, nie. Miłość jest jak zaraza, choroba, gwałtowna, wypalająca gorączka, która uniemożliwia normalne życie. Z Michałem, moim ostatnim facetem, byłam właśnie z miłości. I po co? Stracony rok, jeden miesiąc i trzynaście dni. Wyrzucone z życiorysu. Nie zostało mi po nim nic, poza dwiema parami starych gaci od dresu i zdezelowanym budzikiem. Nic więcej. Ach nie, przepraszam. A siwe włosy? W zeszłym tygodniu znalazłam trzy. Trzy siwe włosy! Przed trzydziestką! W dodatku te akurat były z przodu, nie mam pojęcia, co się dzieje z tyłu. Oczywiście i tak się farbuję, ale udało mi się je dostrzec w odrostach. To co się musi dziać w środku mnie, skoro takie efekty pojawiają się na zewnątrz? Strach pomyśleć. Mam wrażenie, że przez ten rok z kawałkiem nic innego nie robiłam, tylko do niego mówiłam, a on do mnie milczał. „Porozmawiajmy o nas” – cisza. „Kochasz mnie?” – cisza. „O czym myślisz?” – cisza. Mogłoby się wydawać, że jest małomówny, ale skąd – na temat nowego systemu w swoim komputerze albo jakichś idiotycznych rozszerzeń do czegoś tam potrafił rozmawiać godzinami, a jakie bogate miał wtedy słownictwo! Szczerze mówiąc, to ja takich słów nigdy nie słyszałam, przynajmniej części. Jedzenie, telewizja i seks – całe nasze życie. Ach, no i jeszcze mnie straszył. Uwielbiał to. Zaczajał się za wieszakiem w przedpokoju, za fotelem, w ciemnej łazience albo kuchni i wyskakiwał, kiedy przechodziłam. Bawiło go to do łez, bo ja za każdym razem wrzeszczałam. Dostałam w końcu regularnej nerwicy. Nie umiałam normalnie wejść do pomieszczenia, jeśli nie miałam Michała na oku. Pamiętam, że kiedyś stałam w drzwiach do dużego pokoju przez pięć minut, zaglądając jak pies do jatki i mówiąc: „Michałku, proszę cię, nie strasz mnie, nie rób tego, Michałku, błagam, pokaż się, Michałku”, a potem się okazało, że on poszedł do sklepu i po prostu nie było go w domu. Zanim to odkryłam, obeszłam całe mieszkanie niemal w półprzysiadzie, niczym jakiś komandos czy szpieg z Krainy Deszczowców. Potworne przeżycie! A on tego samego wieczoru wypożyczył z Beverly Hills Video Egzorcystę i powiedział, że sobie razem obejrzymy wieczorem dla rozrywki. Odmówiłam uczestniczenia w seansie, tłumacząc grzecznie, że czuję się doskonale rozerwana, ponieważ podobne przeżycia mam na co dzień, a tamtego dnia szczególnie. Obraził się.
W dodatku Michał był niesłychanie trudny w prowadzeniu. Trzy miesiące zajęło mi nauczenie go chowania brudnej bielizny i skarpet do kosza w łazience, słania łóżka i ustawiania butów w przedpokoju, cztery miesiące odnoszenie brudnych naczyń do kuchni. Najtrudniej było z dłubaniem w nosie. Ja nie wiem, co ten chłopak miał, sprzężenie jakieś czy odruch psa Pawłowa – wystarczyło włączyć telewizor i posadzić go na fotelu, a już pchał palec do nosa. Istny koszmar – rozważałam już nawet zainstalowanie jakiegoś systemu przywiązywania ręki do poręczy fotela, aż wpadłam na genialny pomysł. Maść tygrysia! Wystarczyło posmarować mu wskazujący palec cztery razy i wreszcie przestał. Polecam zainteresowanym. W miarę łatwo poszło mi z jego beznadziejnymi ubraniami, bo po prostu wywaliłam prawie wszystkie jego szmaty, kiedy się do mnie wprowadził, i za grosze albo wręcz za nic pościągałam nowe z sesji zdjęciowych w „Styl-le”. Trochę się bulwersował na początku, ale nie miał wyjścia.
No i wszystko na darmo. Kiedy już osiągnęłam jaki taki efekt, Michał bardzo sprytnie wykręcił kota ogonem, sprowokował mnie, wykorzystał okazję, spakował błyskawicznie ciuchy, które sama dla niego zdobyłam, i tyle go widziałam. Zapisałam sobie dokładnie przebieg tamtego popołudnia w pamiętniku jako ponurą przestrogę dla samej siebie, że nie należy zbyt się poświęcać i angażować w mężczyznę.
To znaczy, że Michał przyjechał do domu o osiemnastej trzydzieści siedem, chociaż wyszedł z pracy o siedemnastej piętnaście. Przeciętny dojazd z bliskiego Żoliborza, gdzie pracował jako fotoserwisant w agencji fotograficznej, do domu zajmował mu w godzinach szczytu pięćdziesiąt minut. Tego dnia jechał o dwadzieścia dwie minuty dłużej. Duże „O” oraz wykrzykniki oznaczają moją uwagę na ten temat. Przywiózł mi kwiaty, to prawda, róże, ale ich zakup nie mógł trwać dłużej niż pięć minut. No, powiedzmy siedem. A co z resztą czasu? Zero oznacza, że wymigał się od odpowiedzi, co zaowocowało minusem, jaki mu postawiłam. Dużym minusem, czego dowodzi wykrzyknik.
Resztę wieczoru zapisałam w pamiętniku w całości, rezygnując z sytemu kodowania, co świadczy o moim silnym wzburzeniu.
Po zakończeniu dyskusji, w której zresztą Michał prawie nie brał udziału, ponieważ zamknął się w łazience i prawie zdarłam sobie gardło, rozmawiając do niego przez drzwi, postanowiłam przygotować kolację. Nie zasłużył sobie co prawda, ale przecież powinien coś zjeść. SAMA rozpakowałam zakupy, które zrobił w porze lunchu – 71,30 zł, był paragon – zdecydowanie za drogo, ale powstrzymałam się od komentarza. Zrobiłam herbatę chińską czerwoną, awokado z krewetkami, majonezem i kaparami oraz pieczywo czosnkowe bez czosnku. Do tego piwo Miller. Następnie poluzowałam antenę w telewizorze, aby zapobiec oglądaniu „Faktów” podczas kolacji, bowiem widok krwi oraz Tomasza Lisa psuje mi apetyt. O godzinie dziewiętnastej zero jeden Michał wyszedł z łazienki i zgodnie z moimi przewidywaniami włączył telewizor. Widok śnieżącego ekranu uspokoił mnie, udałam się więc do kuchni po sztućce. Kiedy wróciłam, telewizor odbierał dobrze, co mnie zdenerwowało. „Antena się wysunęła” – oznajmił Michał. – „Ruszałaś coś?”. Powiedziałam, że nie oraz żeby wyłączył to pudło, bo jest kolacja. Po krótkiej wymianie zdań Michał zgodził się na wyłączenie dźwięku, usiadłam zatem przy stole tyłem do ekranu. Michał usiadł naprzeciwko, ale nieco z lewego boku, żeby widzieć telewizor, wstałam więc i przeniosłam z komody wazon z różami (dwadzieścia siedem sztuk, a ostatnio przynosił trzydzieści pięć), który postawiłam na stole z lewej strony. Michał westchnął i przestał wyciągać szyję. Zapaliłam dwie świece ustawione na stole z prawej strony (na wszelki wypadek), a następnie opowiedziałam Michałowi, co robiłam tego dnia oraz w co kto był ubrany, a także o czym rozmawiałyśmy w redakcji. Ponieważ czytałam ostatnio w „Cosmo”, iż w prawdziwym, zdrowym związku dwojga dorosłych ludzi ważną, rolę odgrywa dialog, wtrącałam co jakiś czas sformułowania: „a co ty o tym myślisz?” oraz „jak sądzisz?”, dając Michałowi po trzy sekundy na odpowiedź. Nie skorzystał jednak z tej możliwości. Następnie, dając wyraz troski i przywiązania, pouczyłam Michała, że przy stole należy siedzieć prosto i nie garbić się oraz że nie należy jeść krewetek palcami. Michał odpowiedział, że wie, ale to awokado jest wyjątkowo twarde. Nie widziałam związku między jedzeniem krewetek palcami a twardością awokado, które zresztą on sam kupił, bo ja nie kupiłabym podobnie twardego, o czym natychmiast powiedziałam. Na to Michał powiedział mi, żebym mu dała spokój, bo jest zmęczony. Zmęczony! Czym on może być zmęczony, pytam ja się kogo. Cały dzień siedzi sobie wygodnie na krzesełku, wyszukuje zdjęcia w internecie i ogląda slajdy. JA to dopiero jestem zmęczona i on w ogóle nie wie, co to jest zmęczenie, bo jakby był taki zmęczony jak ja, toby chyba w ogóle palcem nie ruszył, a ja ruszam. Na to on odparł, że znów bardzo mnie prosi, żebym mu dała spokój. Zapytałam więc, co on rozumie przez spokój, a on odpowiedział, żebym go przestała zamęczać. Zamęczać! No, skoro dla niego zwykła rozmowa ze mną – powiedziałam – jest męcząca, to ja już nie wiem, bo skoro kogoś się kocha, to chce się z nim rozmawiać, bo z kim rozmawiać, jak nie z kimś, kogo się kocha? Czy to znaczy – zapytałam – że on mnie już nie kocha? Na to Michał powiedział, że przeciwnie, b. mnie kocha i że przecież przywiózł mi kwiaty. Odparłam więc, żeby on mi tu kwiatami ust nie zatykał, bo kwiaty o niczym nie świadczą. W dzień Wszystkich Świętych też się wozi kwiaty na groby i to wcale nie świadczy o miłości, ale o tym, że tak wypada. Na to Michał powiedział, że ja nie jestem na pewno jak grób, bo grób milczy, a ja nie. B. się zdenerwowałam i powiedziałam, że może lepiej by było, żeby on sobie poszukał w takim razie jakiejś nieboszczki, bo żadna żywa kobieta z nim nie wytrzyma, chyba że ślepa i głucha, a i to nie na pewno. Michał w ogóle nie odpowiedział, tylko westchnął znacząco, co mnie jeszcze b. zdenerwowało, powiedziałam więc, żeby tak nie wzdychał. Na to Michał powiedział, że on już nie ma siły i że chyba przynajmniej westchnąć na własną rękę mu wolno. Odparłam, że on nie wie, co znaczy nie mieć siły, bo ja to dopiero nie mam siły, a nie on i że nie będzie mi tu tak znacząco wzdychał w moim własnym domu. Jak mu nie odpowiada – powiedziałam – to proszę, droga wolna, bo nikt go tu siłą nie trzyma, a ja ciekawa jestem, co on by zrobił w ogóle gdyby nie ja. Michał odparł, żebym nie kusiła losu, bo on by sobie świetnie poradził, i że nie mieszka ze mną ze względu na mieszkanie, tylko na mnie. Ale skoro mi to nie odpowiada, to on się może wyprowadzić. Roześmiałam się drwiąco i naturalnie, a następnie odpowiedziałam, że najlepiej jak się wyprowadzi już jutro, bo mam wszystkiego dosyć. Michał zapytał, czy ja jestem pewna, co mówię, bo on też ma dosyć wszystkiego. Odpowiedziałam, że w życiu nie byłam czegoś tak pewna jak tego, co teraz mówię. Michał wstał i zaczął pakować swoje rzeczy. Zamknęłam się w sypialni i rozpłakałam, bo co ja zrobię, jak on się wyprowadzi? I dlaczego on jest taki podły? I dla…
Zapis urywa się nagle, bo Michał zaczął się dobijać do sypialni, żeby zabrać swoją bieliznę z szuflady w szafie, a notowałam na bieżąco. Wpuściłam go, gdyż pewna byłam, że to tylko pretekst, żeby mnie przeprosić, ale on podszedł prosto do szafy i zaczął pakować swoje gatki i skarpetki do reklamówek, ignorując mnie całkowicie. Przyglądałam się temu przez minutę bez słowa, po czym zabrałam torebkę oraz niebieski kożuszek i pojechałam na noc do Agnieszki. Kiedy na drugi dzień wróciłam rano do domu, Michała już nie było. Zostawił tylko kartkę: „Klucz jest u Bartosikowej z parteru. Przykro mi, ale skoro tak chcesz, to trudno”. Przecież ten człowiek to nawet porządnego listu pożegnalnego nie potrafi napisać! Co to za zdanie jest „przykro mi, ale skoro tak chcesz, to trudno”? No, ja to bym napisała list pożegnalny! „Żegnaj! Nigdy nie dowiesz się, co straciłeś” na przykład. Albo „Kochałam Cię jak nikogo innego, ale nie okazałeś się godny takiej miłości. Żegnaj na zawsze”. To jest list pożegnalny! Żar i uczucie! Albo nie, bo jeszcze uwierzyłby, że go tak kochałam i miałby satysfakcję. Lepiej: „Nigdy cię nie kochałam, teraz mogę to powiedzieć. Cieszę się, że ten koszmar nareszcie się skończył. Nie chcę cię już nigdy widzieć. Spal wszystkie moje SMS-y”. Przynajmniej jakiś konkret, jest nad czym myśleć. A ten mi tu pisze po roku wspólnego życia pod jednym dachem, że mu przykro! Klucha nie facet.
Nigdy więcej miłości – tylko rozsądek. Nigdy więcej półproduktu, w który trzeba inwestować czas, siły i środki, żeby zrobić z niego człowieka. To zupełnie tak jak ze szczeniakiem – są same kłopoty, zanim nauczy się słuchać i załatwiać na gazetę. Najlepiej brać psa z pewnego źródła, odchowanego i nauczonego czystości. Niestety nie ma jeszcze w naszym kraju hodowli mężczyzn, ale wnikliwa obserwacja, racjonalny bilans wad i zalet kandydata, bez tego całego uczuciowego oszołomienia, może dać właściwy efekt. A ja już takiego kandydata na widelcu mam.
Janek wprowadził się jeszcze w czasach Michała, ale pod sam ich koniec. Od razu zwróciłam na niego uwagę, bo jest wyjątkowo grzeczny i dobrze ubrany. Typ chłopaka, o którym moja mama mówi „chłop jak malowanie”. Kiedy Michał się wyniósł, a ja przestałam się wściekać, zaczęłam się przyglądać Jankowi uważniej. Wyższy ode mnie, ale nie za wysoki. Nie łysieje, nie tyje, goli się gładko i nic mu nie odstaje zanadto. Idealny materiał na osobistego faceta. Nie ma dziewczyny ani niczego podobnego, nie sprowadza sobie panienek. Raz jeden usłyszałam u niego w mieszkaniu kobiecy głos. Okropnie się zdenerwowałam, ale okazało się, że to jakaś młoda Ukrainka przyszła umyć mu okna i zrobić generalne porządki. Janek wygląda sympatycznie, ale nie ściska mnie w dołku na jego widok, a to dobry znak – nie zakocham się w nim natychmiast po uszy. W dodatku mieszkanie kupił, a nie wynajął, bo wkrótce jego nazwisko pojawiło się na liście lokatorów. To znaczy, że ma pieniądze, ale jeszcze nie udało mi się ustalić, czym się zajmuje. Prowadzi bardzo uregulowany tryb życia, w telewizji ogląda głównie wiadomości i programy przyrodniczo-naukowe. Słucha lekkiego jazzu, co jest dla mnie do przyjęcia, i sam u siebie sprząta – Ukrainka była jednorazowym wybrykiem. Odkurzacz włącza zawsze w piątki po południu, a jeśli nie zdąży, to w sobotę rano. Oczywiście dowiedziałam się tego wszystkiego dzięki dyskretnej obserwacji i systematycznemu nasłuchowi. Mam ułatwione zadanie, bo mieszkanie Janka przylega do mojego kuchnią i kawałkiem dużego pokoju. Dzięki umiejętnemu posługiwaniu się emaliowanym kubkiem (szklanka się nie sprawdziła) oraz wizjerem w drzwiach jestem w stanie całkiem dobrze kontrolować jego poczynania. W ostateczności mogę jeszcze zajrzeć do sąsiedniego mieszkania, mocno wychylając się z balkonu, ale nie mogę robić tego zbyt często, bo raz prawie mnie przyłapał. Na razie nie przeszłam jeszcze do fazy ataku – za każdym razem, kiedy mijam go na klatce schodowej czy podwórku, odpowiadam tylko obojętnie na jego „cześć” i starannie unikam prowokowania rozmowy, a nawet dłuższego kontaktu wzrokowego. Ale już niedługo – właśnie mija szósty miesiąc obserwacji i wydaje mi się, że to dość. Zresztą zaczynam się niepokoić, że mi go jakaś raszpla sprzątnie sprzed nosa, bo trochę za długo jest sam jak na przeciętnego faceta.
W redakcji mój dobry humor pryska jak bańka mydlana, bo pierwsze, co widzę na moim biurku, to ogromna żółta kartka przylepiona do komputera: „Proszę o informacje na temat pierwszego prezentu dla czytelniczek do wtorku. Pozdrawiam serdecznie. Nacz. Red. Kinga”. Jeszcze nie spotkałam nikogo, kto na samoprzylepnej notatce pisałby „pozdrawiam serdecznie”, że o podawaniu stanowiska nie wspomnę. Nie mam bladego pojęcia, co można by zaproponować i jak to zdobyć. Agnieszka radzi, żeby poszukać w internecie albo ostatecznie w książce telefonicznej wszelkich producentów taniego badziewia. W sumie to jakiś pomysł, więc sama przynoszę jej do przejrzenia „Panoramę Firm” od Elizy. Robię sobie kawę i postanawiam odpocząć przy „Cosmo”. Zanim jednak udaje mi się wciągnąć w pierwszy artykuł, przysiada się Zuzanna. Jakby nigdy nic – ta to ma tupet. Rzucam jej mordercze spojrzenie.
– Hej – mówi Zuzanna. – Masz coś z oczami?
– Z oczami? – pytam lodowato.
– Tak mrużysz.
– Wcale nie mrużę. I w ogóle… – przerywam, bo przecież obiecałam sobie, że się do niej więcej nie odezwę.
Zuzanna rozsiada się wygodniej.
– I co? Masz już dla nas gadżet?
– Mam – kłamię bez zmrużenia oka. – Znakomity.
– Tak? Jaki?
– Niespodzianka – odpowiadam zgryźliwie.
– Niespodzianka… – uśmiecha się Zuzanna lekko. – Słuchaj, jaką ja niespodziankę miałam wczoraj!
Milczę wymownie, ale jej to zupełnie nie zraża i zaczyna opowiadać. Kiedy Zuzanna zacznie kłapać dziobem, nic i nikt jej nie powstrzyma.
– Wyobraź sobie, stoję sobie na rogu Wilczej i Emilii Plater, godzina wczesna, bo dopiero po ósmej wieczorem. Czekam na tego mojego bałwana już prawie dziesięć minut przy krawężniku, aż tu nagle podchodzi jakiś gnojek. Całkiem sympatyczny, więc zachowuję się neutralnie. A on pyta: „Czy można?”. Nie wiem, o co chodzi, ale ponieważ mam postawę otwartą – sama powiedz, czy ja nie mam otwartej postawy? – i generalnie jestem za wolnością w każdym sensie rozumienia tego słowa, więc mówię, że można. On mnie pyta: „To gdzie?”. Skojarzyłam sobie te dwa pytania i pojęłam, że pyta, gdzie można. Ponieważ, tak jak powiedziałam, prezentuję postawę tolerancyjną i otwartą, odparłam, że wszędzie. A wtedy on mnie pyta, ile to ma kosztować. I wtedy mnie oświeciło. Zadziwiłam się, ponieważ ja zupełnie nie wyglądam na kurwę – sama powiedz, czy ja wyglądam na kurwę? – no, ale widać czasy się zmieniają i dziś nawet kurwa może wyglądać jak człowiek. Poniekąd nawet się ucieszyłam, że taka jestem jeszcze atrakcyjna, że mnie na ulicy zaczepiają młodzi całkiem sympatyczni faceci, nawet jeśli mnie biorą za kurwę, bo przecież do szpetnej by nie podeszli, nie? No więc zrobiło mi się miło, ale i zaintrygowało mnie, na ile taki facet może mnie wycenić, mówię ci, miał może ze dwadzieścia lat, nie więcej. Powiedziałam mu zatem, że dokładnie tyle, na ile wyglądam, ani grosza mniej, ani więcej i jak on myśli, ile to jest. A on, wyobraź sobie, patrzy na mnie i patrzy, ja się uśmiecham miło, a ten baran, ćwok ostatni mówi mi: „mam sto złotych” i czy to wystarczy. Wiesz, no powiem ci, że jakby mnie w twarz zdzielił. Oczywiście ja nie wiem, jakie są stawki i nie sądziłam, że mi powie: co najmniej tysiąc. Ale sto złotych? Po prostu poczułam się upokorzona. Pytam go więc, jak on sądzi, co ja mam sobie za te sto złotych kupić – patyczki do uszu czy co? I czy normalna kobieta może się zgodzić na harowanie za taką kasę? Jakkolwiek by było, to jest ciężka praca, szczególnie jeśli się trafi taki nieopierzony, niewydarzony gówniarz. I zapytałam go także, jak on by się poczuł, gdyby jakaś baba chciała, żeby ją przeleciał za sto złotych? Choć pewnie żadna by nie chciała, bo gdyby chciała, to on by nie musiał chodzić na dziwki. Ale – dodałam – jak ktoś ma małego, to mu nic innego nie pozostaje i żeby sobie raczej wziął do serca, że jeśli już ma takiego małego, nie powinien tego rozmiaru przekładać na inne sfery życia, w tym na honorarium dla damy, bo to się nie da przełożyć i dla damy rozmiar nie ma znaczenia, bo obojętne, czy klient ma dużego, czy małego, dama tak samo się nagimnastykuje, szczególnie przy takiej pogodzie, a wiesz, ciepło nie było. I powiedziałam mu jeszcze, żeby lepiej sobie to sto złotych głęboko schował, bo biorąc pod uwagę jego poziom intelektualny, zapewne nie było mu łatwo takie pieniądze zarobić. Jeśli mu się to udało, niech lepiej je przeznaczy na czarną godzinę, bo kiedy tak na niego patrzę, jestem pewna, że taka czarna godzina – jedna z wielu w jego życiu – jest tuż za progiem. A jeśli nie ma instynktu samozachowawczego i nie myśli o przyszłości, to żeby lepiej za te sto złotych sobie zrobił operację plastyczną, przynajmniej jedną, bo przydałoby mu się kilkanaście. I najlepiej, żeby zaczął od uszu, bo równie odstających, jak żyję nie widziałam i szczęście, że nie ma dziś wiatru, bo zapewne odfrunąłby na tych małżowinach niczym słoń Dumbo. Tu mi się koncept skończył, a ten baran, słuchaj, stał jak przymurowany z otwartą gębą przez chwilę, po czym się rozryczał. Nigdy jeszcze nie udało mi się wywołać łez u mężczyzny, a wierz mi, próbowałam na wszelkie sposoby milion razy. Znowu zatem zrobiło mi się miło, bo mnie ten niespodziewany sukces wzruszył, poklepałam go po ramieniu i powiedziałam, żeby się tak nie przejmował, bo właściwie tych uszu takich znowu bardzo urbanoidalnych nie posiada. Zaczęłam się nawet zastanawiać, czy by go nie zaprosić na piwo albo na lody, ale wtedy podjechał ten mój kretyn, spóźniony prawie piętnaście minut, wyskoczył z samochodu i wrzasnął: „Kto to jest?!”. To było à propos tego chłopaka. Jest potwornie zazdrosny i potem mi powiedział, że jak nas zobaczył – ja, wiesz, z ręką na ramieniu tego gościa, facet we łzach, to był pewien, że to mój kochanek, którego właśnie odstawiłam od piersi. Ja mu mówię, że to nikt nie jest i żebyśmy jechali, a on na to: „Już ja widzę, co się tutaj dzieje. Zatłukę cię, gnoju jeden!”. I bach, trzasnął tego chłopaczynę. Ja mu mówię, żeby dał spokój, a on na to: „Spałaś z nim! Przyznaj się!”. Więc odparłam, żeby nie był idiotą, że z nikim nie spałam i w ogóle nie znam tego pana, który po prostu wziął mnie za kurwę, jak tak stałam na ulicy, kiedy on się spóźniał. Wiesz, teraz sobie myślę, że nie powinnam była tego mówić, ale wtedy wydawało mi się to dobrym pomysłem. Szczerość i te sprawy – zresztą znasz mnie – szczerość to moje drugie imię. A to był błąd, bo on się rzucił na tego chłopaka i sprał go na kwaśne jabłko. Nagle – łups – wyskoczyło dwóch gliniarzy, złapali jednego i drugiego, wsadzili do samochodu i zabrali na posterunek, a ja zostałam sama na środku Wilczej obok zamkniętego samochodu tego mojego idioty. Musiałam wracać metrem do domu i mało mnie szlag nie trafił, bo sama wiesz, jak tam wieje, a ja miałam na sobie pończochy ze względu na planowany miły wieczór z tym durniem. Szalenie fikuśne pończochy, takie przezroczyste w paseczki, no ale ciepłe to one nie są. Zresztą jakaś tłusta baba podarła mi jedną w tym metrze. Nieważne. Wypuścili ich po godzinie. Ten mój baran jakoś się pozbierał, ale wiesz tak sobie myślę, że tamten chłopak to już nigdy nie pójdzie na dziwki. Teraz mi go trochę żal.
Zuzanna nabiera powietrza, bo prawie całą opowieść wysnuła na jednym oddechu. Wciągnęłam się wbrew mojej woli i nawet nieco mnie rozbawiła.
– Słuchaj – mówi Zuzanna – może pójdziemy na lunch?
W głowie zapala mi się czerwone światełko. Dlaczego ona jest dla mnie taka miła? O co chodzi? Nigdy jeszcze razem nie wychodziłyśmy.
– A dokąd? – pytam ostrożnie.
– A gdzie bądź. Do KFC na przykład.
– Nie, wiesz, umówiona jestem – wykręcam się po krótkim namyśle. – Poza tym ja nie lubię KFC.
– He, he – śmieje się Zuzanna, mrugając do mnie porozumiewawczo. – Nikt nie powie głośno, że lubi KFC. To tak jak z podpalaniem własnych bąków – każdy kiedyś to robił, ale nikt się do tego nie przyzna.
– No wiesz! – odpowiadam głęboko zszokowana. – Ja nigdy tego nie robiłam… A ty robiłaś?
Zuzanna patrzy na mnie przez chwilę z kamienną twarzą, po czym mówi:
– Nie, no co ty? Zwariowałaś? Oczywiście, że nie!
Po czym wstaje z godnością i wraca do swojego biurka.
*
Agnieszce udaje się znaleźć kilka fabryczek produkujących tanią biżuterię i różne duperele reklamowe: długopisy, notesy, zapalniczki. Zabieram tę listę i idę do działu reklamy i marketingu, żeby coś oni załatwili, ale błyskawicznie mnie spławiają. Cholerne lenie – nic nie robią po całych dniach, a zarabiają najlepiej ze wszystkich. Z zemsty zabieram jedną z naszych firmowych zapalniczek z półki, na której stoją prezenty dla najważniejszych reklamodawców „Stylle” i wracam do pokoju redakcyjnego. Postanawiam, że Agnieszka obdzwoni tych producentów w poniedziałek, bo już minęła piętnasta i trzeba się pomału zbierać do domu.
*
Postanawiam spędzić wieczór w domu – taki oryginalny mam pomysł. Wieczór dla urody i zdrowia. Zrobię sobie jakąś maseczkę, zjem coś zdrowego, obejrzę jakiś film i zrelaksuję się. Przyjeżdżam koło osiemnastej, a już przed dwudziestą czuję się doskonale zrelaksowana. Coś bym zrobiła. Przypomina mi się, że mam na pawlaczu belę takiego znakomitego materiału w gotyckie nadruki. Kupiłam go jako dekorację do sesji zdjęciowej. Pani wpuściła wydatek w koszty i zwróciła mi pieniądze, chociaż ostatecznie nie użyliśmy tej tkaniny do zdjęć. Mam tego z pięćdziesiąt metrów. Mogłabym uszyć jakąś kreację czy zasłony do dużego pokoju. Włażę po drabinie pod sufit – mieszkanie jest cholernie wysokie, prawie cztery metry – z olbrzymim trudem wyciągam belę i rzucam na podłogę. Cały dom się zatrząsł, bo waży to chyba z tonę. Rozwijam kawałek. Śliczny – burgundowe tło w bladozłote inicjały gotyckie i fragmenty starodruków. Odcinam ze cztery metry i obwijam się na próbę. Porażający efekt – coś jakby słup ogłoszeń w starym stylu. Trzeba by to z czymś gładkim połączyć, za dużo wzorów. Może. Jak na złość akurat w tym momencie dzwoni telefon. Z trudem uwalniam się spod zwojów tkaniny i doczołguję do aparatu.
– Halo! – warczę. Przez dłuższą chwilę nikt się nie odzywa, chociaż słyszę czyjeś westchnienie. Warczę jeszcze raz: – Halo!
– Ech – ze słuchawki wydobywa się bolesny jęk, a po chwili ponury kobiecy głos oznajmia: – Człowiek jak ten śmieć…