Legioniści - Per Olov Enquist - ebook

Legioniści ebook

Per Olov Enquist

0,0
64,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

„Niewielu inspirowało innych pisarzy tak jak on” – to najczęściej spotykane podsumowanie twórczości Pera Olova Enquista. Ten wybitny szwedzki pisarz i dramaturg, doskonale znany również polskim czytelnikom, zyskał międzynarodowe uznanie książką, która – co za paradoks! – dopiero teraz ukazuje się w polskim tłumaczeniu. To właśnie „Legioniści” sprawili, że Enquista okrzyknięto „odnowicielem gatunku powieści dokumentalnej”, a sama książka doczekała się ekranizacji. Opowiada o ekstradycji bałtyjskich żołnierzy, wcielonych do armii niemieckiej, którzy w maju 1945 r. schronili się w Szwecji, by uniknąć sowieckiej niewoli. Podobnie jak dużo liczniejsza grupa Niemców zostali skierowani do obozów, a w listopadzie rząd szwedzki ogłosił, że wszyscy zostaną wydani Sowietom. Internowani protestowali wtedy głodówkami i samobójstwami, co odroczyło termin ekstradycji do stycznia 1946 r. Wtedy to, zapakowani na statek Biełoostrow, odpłynęli do ZSRS.
Wstrząsająca, oparta na ogromnym, niepublikowanym wcześniej materiale złożonym z dokumentów, dzienników, listów i utajnionych sprawozdań oraz – przede wszystkim – licznych wywiadach ze świadkami i uczestnikami zdarzeń książka Enquista jest przy tym wielkim dziełem literackim, co doceniło jury, honorując ją prestiżową Nagrodą Literacką Rady Nordyckiej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 664

Rok wydania: 2025

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału

Legionärerna

Redaktor prowadząca

Elżbieta Brzozowska

Redakcja

Maria Danuta Krajewska

Korekta

Małgorzata Pilecka

Projekt okładki i stron tytułowych

AKC / Ewa Majewska

© Copyright by Per Olov Enquist, first published by Norstedts, Sweden, in 1968

Published by agreement with Norstedts Agency and Booklab Literary Agency

© Copyright for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2025

© Copyright for the Polish translation by Mariusz Kalinowski

Wydanie pierwsze, Warszawa 2025

Państwowy Instytut Wydawniczy

ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa

tel. 22 826 02 01

[email protected]

Księgarnia internetowa www.piw.pl

www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy

Książka dostępna także jako e-book

Kompleksowy projekt typograficzny

Kamil Gorlicki

ISBN: 978-83-8196-629-0

SŁOWO WSTĘPNEÅsne Seierstad

Zaczęło się od poczucia dyskomfortu.

Jakby ślizgania się po powierzchni, lawiranctwa, niewnikania. Niedostatku dociekliwości. Dojmującego poczucia wstydu za nazbyt łatwe kompromisy.

Łatwizna. Słowo, które w wokabularzu Pera Olova Enquista zasługuje wyłącznie na pogardę. Ponieważ nic, dosłownie nic w jego życiu, ani w jego pisarstwie, nie było pójściem na łatwiznę.

Czemu skakać przez strumień tam, gdzie jest najwęższy?

Czemu wybierać szlak z najniższymi przeszkodami?

Skoro można wspinać się wysoko. Zaglądać pod każdy kamień. Zanurzać się we mgle.

„Omiń mnie”, mówi zawalidroga Krzywy w poemacie dramatycznym Ibsena Peer Gynt1.

„Odpuść sobie, Peer! Dosyć tu w górach miejsca”.

Miejsca, albo też łatwych możliwości. Ani Peer, ani Per Olov nie poprzestają na tym, co banalne; zawsze dążą dalej. Peerem rządziły powab i pokusa. Pera Olova fascynują moralne dylematy i odpowiedzialność – pisarza, reportera, obywatela i bliźniego.

Pomysł na powieść dokumentarną Legioniści zrodził się z poczucia dyskomfortu, którego nie mógł i nie chciał „ominąć”. Był w 1966 roku w USA, gdzie solidaryzował się z ruchem praw obywatelskich, z Trzecim Światem, z walką przeciwko wojnie wietnamskiej. Brał udział w demonstracjach przeciw segregacji i rasizmowi w stanach Południa. I cały czas nękały go pytania: Dla kogo właściwie demonstruję? Robię to dla nich czy dla siebie? Jestem w tym czy jestem tylko gapiem?

Pewnego dnia spotkał Amerykanina, który kiedyś mieszkał w Szwecji i który nieoczekiwanie, agresywnie, wyrzucił z siebie, że Szwedzi mają jedyne na świecie obwoźne sumienie, wojażują jako profesjonalni moraliści. Nie mówią nigdy o własnych moralnych konfliktach. O niemieckich tranzytach2. O wydaniu Bałtów.

To w nim utkwiło. Od dziecka słyszał opowieści o ekstradycji Bałtów; o tym, że bałtyjskich żołnierzy, którzy uszli do Szwecji, wysłano na pewną śmierć w stalinowskich łagrach, żeby podlizać się Sowietom. Tych, którzy w II wojnie światowej walczyli po stronie Niemców, w Związku Sowieckim traktowano jako zdrajców.

Ekstradycja Bałtów stała się szwedzką traumą. Kolejną po tej jeszcze głębszej traumie – neutralności podczas II wojny – kiedy to Szwecja z ociąganiem, i tylko na niewielką skalę, chroniła ludzi uciekających od nazistów. Per Olov Enquist, czy też śledczy, jak nazywa siebie w książce, przeżywa szok za szokiem, szperając w archiwach i widząc raz po raz, jak Żydom i komunistom ubiegającym się o wizę odmawiano wjazdu do kraju, który później uzna sam siebie za moralne mocarstwo – jedyne na świecie obwoźne sumienie.

To byli ludzie, których później miano deportować, palić, mordować w obozach zagłady na tyłach teatru wojny. Szwecja chciała, by wojna ją ominęła.

Wyrzuty sumienia szwedzkiego rządu i obawy, by nie narazić się Związkowi Sowieckiemu, który poniósł takie olbrzymie straty, stworzyły nową traumę. Bałtyjskich żołnierzy, którzy po wojnie szukali schronienia w Szwecji, deportowano w styczniu 1946 roku, wbrew głośnym protestom różnych warstw szwedzkiego społeczeństwa.

Co się stało?

To dla pisarza dokumentalisty najważniejsza kwestia. Najpierw musi on zebrać fakty. Zanim zapyta się dlaczego, należy wiedzieć co. Enquist z uwagą szuka prawdy, konkretu, który da się udowodnić. Żaden szczegół nie jest zbyt drobny, aby mu się przyjrzeć. Czyta listy, które nie dotarły do rąk adresatów. Odwiedza zamknięty już obóz. Przeprowadza głodówkę, żeby dowiedzieć się, jak strajk głodowy osłabia ciało. Do wszystkich, którzy mogli coś pamiętać, odtworzyć jakąś sytuację, przypomnieć sobie jakiś detal – dzwonił i jeździł, szedł ich tropem. Najpierw w Szwecji. Później w Związku Radzieckim. Tak jakby w żyłach miał płynną ciekawość.

Legioniści to wademekum wytrwałości, oddania i cierpliwości. Literacka siła Enquista, jego precyzja w doborze słów i rytmu. To coś, co sprawia, że ja dziś, pięćdziesiąt lat po publikacji, daję się tej narracji ponieść, w poczuciu, że znajduję się w centrum wydarzeń. To ma znaczenie teraz, teraz mnie to dotyka. Muszę podążać dalej, strona po stronie, bo chcę się dowiedzieć i spróbować pojąć, co się właściwie stało.

Często spostrzegam ze zdumieniem, że prawdziwe życie przewyższa uniwersum wyobraźni. Mistrz Enquist pokazywał nam to w swoich książkach, raz za razem. Także tu, w swoim wybitnym dziele, Legioniści, dzięki któremu po raz pierwszy zyskał uznanie za granicą. Żołnierz, który ołówkiem wybija sobie oko, żeby uniknąć deportacji, w powieści byłby może zbyt plakatowy. Skoro to wydarzyło się naprawdę, jego ból staje się moim. Jakbym na chwilę straciła wzrok w tym, co już nie jest okiem, tylko krwawiącą dziurą. Te samobójstwa. Utracona miłość. Amputowana młodość.

Przez całą książkę Enquist podąża za swoimi postaciami prawie maniakalnie. Kładzie się spać nękany troską o nich. Czy żyją? Czy przeżyli?

Ciągle nie daje mu spokoju, czy swoim dochodzeniem nie wyrządza komuś krzywdy. Martwi go to, więc anonimizuje, chroni, ale nie daje za wygraną, bo prawda musi wyjść na jaw. Czasami pisarz trzyma mnie za rękę, prowadzi podczas lektury, pokazuje mi, jak postępował, gdzie szukał, pokazuje sporządzone notatki, ludzi, których odwiedził. Ale czasami też mu się nie udaje, tak jak to często bywa ze mną – że nie docieram, nie rozumiem, chybiam sedna. Czy właściwie odczytuję tego człowieka? Rozumiem sens jego słów? – pyta pisarz. Bez tego wątpienia nie ma prawdziwego śledztwa.

Kardynalny błąd reportera to zdecydować się za wcześnie. Uznać, że się wie, z kim się ma do czynienia, jeszcze przed spotkaniem człowieka. Niektórzy przestają słuchać, zanim jeszcze w ogóle zaczęli. W Legionistach Enquist postawił na otwartość – całkowitą. Roztrząsał drobiazgowo wszystko, co usłyszał, często w obawie, że coś pojął opacznie, że ktoś mógł go oszukać czy zwieść na manowce. Albo jeszcze gorzej: że sam wsłuchał się w swoje przesądy. Jeśli sam siebie podejrzewał o uprzedzenia wobec kogoś, to się o tym dowiadujemy. Dzięki temu ja, jego czytelniczka, sama jestem w stanie osądzić, poznać, wżyć się w cudze życie; wejść w rzeczywistość odmienną niż nasza – w życie w kraju ściśniętym między mocarstwami, w czasie między wojnami i okupacjami. Autor stawia pytanie, jak to było być tymi ludźmi, lecz także jak to było być tymi szwedzkimi ministrami, którzy podjęli decyzję o wydaniu Bałtów.

Nie jest sędzią. Nie feruje wyroków. Jest tylko śledczym. Tym samym książka otrzymuje jedynego sędziego, jakiego książka może mieć: czytelnika.

Czy osądza sam siebie?

Czy można przypuszczać, że wstyd i potrzeba pokuty za swoją moralną beztroskę przestają go nękać, kiedy poznaje fakty?

Zdaje się, jakby dokumenty były dla niego wyzwoleniem. One są właściwymi bohaterami książki. Bo ludzkie wspomnienia często bywają przeceniane, uformowane przez tyle warstw adaptacji. Dokumenty natomiast…

Konkretne fakty, które można zweryfikować ex post, oraz pytania, co się właściwie dzieje i co się zdarzyło, nigdy nie były tak ważne jak dziś. Żyjemy w świecie i czasie, w którym masa informacji jest większa – i łatwiej dostępna – niż kiedykolwiek przedtem. Mimo to nie umiemy się co do niej zgodzić. Fałszywe fakty, fałszywe wiadomości, prawdy indywidualne. Dowody można zbyć, mówiąc: ja w to nie wierzę.

Badania Pera Olova Enquista sprawiają, że nie możemy odwrócić wzroku i – ominąć. Zagłębił się w historię po to, żeby zrozumieć przeszłość i żeby zrozumieć własny czas. Bez faktów znajdujemy się w królestwie mitów. Och, jakże śledczy tej książki nienawidzi mitów i fam, i łatwizny. Ale dokonał także czegoś więcej. Utorował drogę przyszłości. Upierał się, że powinniśmy wiedzieć, co stało za decyzjami w przeszłości. Umożliwia to bardziej trzeźwe spojrzenie wstecz, ale też i przed siebie. Bez rozliczenia się i pojednania z błędami przeszłości niemożliwa jest autentyczna przyszłość. Przede wszystkim musimy wiedzieć.

Jego pytania i poczucie dyskomfortu doprowadziły go także do głębszej, egzystencjalnej kwestii: Jak stałem się tym człowiekiem, którego widzę w lustrze? Czy moje zaangażowanie jest prawdziwe, czy jest moralnie słuszne? Co robię z moim życiem?

Kiedy mówiono mu, żeby odwrócił wzrok, odpuścił sobie i ominął, gdy przyjaciele mówili mu, że już wystarczy – Per Olov Enquist nieugięcie szedł prosto przed siebie. To „już wystarczy” nigdy nie stało się jego gwiazdą przewodnią.

Uważnie przeszukując przeszłość, wertując każdą kartkę papieru, która budzi jego niepokój, bada dla nas ciąg dalszy, to, co mamy przed sobą. Przyszłość. W tym tkwi wielkość tej książki.

LEGIONIŚCIPRZEDMOWA AUTORA

Jest to powieść o ekstradycji Bałtów, ale jeżeli określenie „powieść” kogoś razi, można zastąpić je słowem „reportaż” albo „książka”. Usiłowałem aż do drobnych, nic nieznaczących szczegółów trzymać się ściśle rzeczywistości: jeżeli mi się nie udało, to raczej z winy mojej nieudolności niż intencji. Opisywane tu zdarzenia są prawdziwe, występujące osoby istnieją albo istniały, nawet jeżeli w wielu przypadkach byłem zmuszony chronić tych czy innych, używając fikcyjnych inicjałów.

Zdecydowałem się nie przytaczać, strona po stronie, źródeł i dokumentów. W powieści oparłem się jednak na bardzo obszernym materiale źródłowym. Poza tym wszystkim, co już wydano i napisano o tej ekstradycji, korzystam także z obszernego materiału niepublikowanego – z dokumentów, dzienników, listów i utajnionych sprawozdań. Przede wszystkim jednak podstawą książki są moje liczne wywiady ze świadkami i uczestnikami zdarzeń, przeprowadzone w latach 1966–1968 w Szwecji, Danii, Anglii i sowieckiej Łotwie.

Dziękuję wszystkim, którzy mi pomagali w pracy, udostępniali nieznany wcześniej materiał, udzielali istotnych informacji. Wielu z nich rozczaruje całościowy obraz, jaki wynika z tego śledztwa, zawiodą się na mnie. Moim zamiarem było przedstawienie w pełni obiektywnego i precyzyjnego obrazu tej wyjątkowej w szwedzkiej historii współczesnej politycznej afery. Jak się okaże, nie udało mi się pokazać tego obiektywnego obrazu. Nie sądzę, że jego przedstawienie jest możliwe.

Nie chodziło mi w pierwszym rzędzie o wzniesienie pomnika bałtyjskiej tragedii. Chciałem natomiast opisać, najdokładniej jak to możliwe, szwedzki dylemat.

Per Olov Enquist

ILATO

Żadna z dwóch stron nie chce widzieć prawdziwego oblicza historii – jako pogmatwanego i chaotycznego procesu, w którym decyzje wcale nie są podejmowane według solidnie przemyślanych planów, tylko w zamęcie i ciemnościach, gdzie ignorancja, zbiegi okoliczności, ślepy traf i głupota odgrywają ważniejszą rolę niż makiaweliczne rachuby.

ARTHUR M. SCHLESINGER JR.

1

Ta historia, opowiedziana pokrótce, wygląda tak:

W ciągu dwóch pierwszych tygodni maja 1945 w związku z końcem wojny przybyło do Szwecji wielu niemieckich żołnierzy. Przybyli głównie ze wschodu, ponieważ w żadnym razie nie chcieli oddać się w niewolę Rosjan. Przypłynęli z krajów bałtyckich, głównie z kotła kurlandzkiego3 na Łotwie, ale także i z Gdańska. Było ich koło trzech tysięcy i natychmiast zostali internowani. Znalazła się wśród nich nieliczna grupa Bałtów, którzy trafili do niemieckiej armii po części jako ochotnicy, po części zaś wcieleni przymusowo.

Bałtyjscy legioniści przybyli dwiema drogami. Z Łotwy na wschodnie wybrzeże Gotlandii i z Gdańska przez Bornholm do Ystad. Tylko jeden z nich przyleciał samolotem. Wylądował pod Malmö, a osiem miesięcy później popełnił samobójstwo na portowym nabrzeżu w Trelleborgu. Było to w sumie 167 ludzi, w tym siedmiu Estończyków, 11 Litwinów i 149 Łotyszów. Wszyscy nosili niemieckie mundury.

Tych, którzy przypłynęli na Gotlandię, internowano w obozie pod Havdhem, a na początku października wysłano via Rinkaby w Skanii do obozu zbiorczego Ränneslätt pod Eksjö. Kontyngent z Ystad skierowano do miejscowości Bökeberg, koło Svedali, a dwa tygodnie później do Ränneslätt. W listopadzie rząd powiadomił, że wszyscy zostaną wydani Rosjanom. Internowani protestowali wtedy głodówkami i samobójstwami, co odroczyło termin ekstradycji do stycznia 1946. 25 stycznia 1946 roku bałtyjskich legionistów wydano w ręce Sowietów. Do tej chwili grupa stopniała do 146 ludzi. Statek, którym ich wywieziono, nazywał się Biełoostrow. Na liczbę tych 21, których nie wydano, złożyli się zmarli, ciężko ranni, chorzy lub zbyt osłabieni, aby przetrwać transport; kilku zwolniono także z innych przyczyn.

Czas spędzony w Szwecji to w sumie osiem miesięcy. Oto cała historia w dużym skrócie.

Sytuacja, którą wstępnie można nazwać ekstradycją Bałtów, nie powstaje jednak w maju 1945 roku, tylko o wiele wcześniej. Niemniej narasta szybko jesienią 1945, osiąga względną kulminację w listopadzie 1945 i jeszcze jedną w styczniu 1946. Nie kończy się, rzecz jasna, na tym, ponieważ jeszcze w 1968 roku ciągle żyje i ewoluuje. Nie da się jej opisać całej, nie da się jej ogarnąć obiektywnie, najwyżej rzeczowo, i wciąż się zmienia, w zależności od tego, jak chce się jej użyć. Tematem tej książki jest pewien wycinek ekstradycji Bałtów, okres od 1945 do 1968 roku.

Na Gotlandię pierwsi dotarli już 5 maja, ale większość kilka dni później. Do przystani w Katthammarsviku przybili nocą z 8 na 9 maja, na sześciometrowej, na wpół zdezelowanej łodzi rybackiej. Udało im się wpłynąć do małego portu w tym samym czasie, kiedy inna łotewska łódź przybiła o kilometr dalej, na południe od osady. Obie łodzie wylądowały prawie jednocześnie. Było już późno, w porcie ani żywego ducha. Wyłączyli silnik i łódź sunęła cicho ku nabrzeżu. Samotna żarówka była jedynym oświetleniem portu, oświetlała kawałek przystani i w jej blasku mężczyźni na łodzi ujrzeli kontury domów i gdzieniegdzie rozświetlone okna. Dwadzieścia lat później ich wspomnienia są mgliste, pozostały niewyraźne wrażenia. „Byliśmy zmęczeni”. „To była jakaś przystań czy jakaś osada”. „Był późny wieczór, przyszli szwedzcy żołnierze”.

Ze szwedzkiej perspektywy przedstawiało się to trochę wyraźniej. Łódź stała teraz nieruchomo, przy pomoście. Na pokładzie ciemne postacie, w mundurach. To były niemieckie mundury. Żadnej widocznej broni. Na nabrzeżu zebrało się już kilku ludzi. Ktoś z nich zawołał w stronę łodzi, po niemiecku. Odpowiedziano mu.

Łódź miała spore zanurzenie, wyglądała na uszkodzoną. Po kwadransie oczekiwania zjawili się szwedzcy żołnierze. Pierwszy, który nadjechał, położył swój rower, podszedł do nabrzeża, popatrzył na rybacką łódź, zobaczył mężczyzn w mundurach, przez moment się zawahał, a potem krzyknął wysokim jasnym głosem: „Halt!”. Gdy za plecami usłyszał stłumiony chichot, odwrócił się niepewnie i zobaczył, że nadjeżdżają pozostali.

Zaczęto wyprowadzać uchodźców na ląd.

Mężczyźni z łodzi mieli parodniowy zarost, ale nie byli całkiem wycieńczeni. Większość z nich przedstawiła się jako Niemcy. Trzech stwierdziło, że są Łotyszami. Nie było czasu na żadną rejestrację. Żołnierz, który zawołał „Halt!”, pochodził z Sigtuny, nie przypomina sobie z tego zdarzenia nic więcej. Rybacką łódź już nazajutrz przeniesiono gdzie indziej.

Łotewski podpułkownik, Karlis Gailitis, przypłynął łodzią do Slite, gdzie tamtejszy prokurator okręgowy zaproponował mu, że potraktuje go jako uchodźcę cywilnego. Gailitis stwierdził jednak stanowczo, że chce być zarejestrowany jako wojskowy i traktowany stosownie do swojej rangi. Wtedy wysłano go – jako wojskowego – do obozu dla internowanych w Havdhem.

Przez cały dzień 9 maja na wschodnim wybrzeżu Gotlandii wiał lekki wiatr, 3 stopnie w skali Beauforta, było słonecznie i bezchmurnie, wieczorem zachmurzyło się od wschodu i wiatr przybrał na sile. Późnym wieczorem odnotowano dość silny wiatr z północy. O godzinie 23:15 załoga latarni na cyplu Faludden zauważyła racę ratunkową na pobliskiej rewie. To była noc z 9 na 10 maja. Pokój trwał już niemal dwie doby. Raca świeciła słabo, lecz uparcie, niewielki jasny punkt w wichurze i mroku. Nietrudno było zgadnąć, że coś się zdarzyło.

Zeszli do łodzi i odbili.

Na morzu mocno kołysało, niełatwo było wypłynąć, ale się nie pomylili. W świetle latarek zobaczyli na rewie dwa statki. Jeden wyglądał na holownik, okropnie zniszczony, niemalowany i wyraźnie uszkodzony. Ale na dziobie widać było nazwę: Gulbis. Drugi był promem motorowym. Ten, bodaj jeszcze bardziej zdezelowany, leżał głęboko zanurzony, przylegał burtą do rewy, ale nie był w stanie się ruszyć. Silnik się dławił i szarpał gwałtownie, a na pokładzie promu widać było szereg cieni kurczowo czepiających się siebie nawzajem i na wpół złamanego relingu.

Raca paliła się na dziobie holownika. I holownik jakby zaroił się nagle od ludzi. Nie był duży, ale musiało być na nim ponad 100 mężczyzn. Wszyscy w mundurach. Mówili po niemiecku, chcieli na ląd, mówili, że mają ze sobą wielu rannych.

Wskazywali na prom: kilka cieni leżało tam na pokładzie – ranni, umierający albo martwi. Zdawało się, że nikt nie zwraca na nich uwagi. Wszyscy stali stłoczeni przy relingach i trzęsąc się z zimna, patrzyli, jak próbuje zbliżyć się do nich łódź pilota. Temperatura plus 3 stopnie. Silny wiatr północno-wschodni.

Udało im się zacumować przy promie. Pierwszy wskoczył niemiecki oficer, natychmiast usadowił się na rufie łodzi i nie chciał się stamtąd ruszyć. Wyglądał na przemarzniętego.

Łódź pilotowa wypłynęła o 23:20, pierwszego wzięła na pokład o 00:20, na ląd przybyła z pierwszą turą dokładnie o 01:30. W godzinach rannych prom, szarpiąc coraz gwałtowniej, wbijał się w rewę. Nie ulegało wątpliwości, że prom trzeba ewakuować w pierwszym rzędzie, nim zatonie. Załoga holownika musiała zaczekać. Wiatr nagle zmienił się na południowy, zrobiła się wysoka, krótka fala i o 4:00 nad ranem prom nabrał ostatecznie wody i zatonął. Spora część sprzętu poszła na dno, ale ludzi uratowano. O 5:00 rano wszyscy znaleźli się na lądzie. Było już jasno, wciąż pochmurnie, ciągle wiał silny wiatr, poranne światło było zimne. Wszyscy straszliwie marzli, nad całym wybrzeżem zaległa szara, zimna wilgoć.

Wezwano pomoc, i pomoc nadeszła. Teraz już mieli dach nad głową, kilka namiotów, mogli się przespać i dostali jeść. Holownik przy rewie zdawał się teraz bardzo mały, prawie krył się za grzebieniami fal, mały, czarny i nieistotny. Miał tam na rewie zostać jeszcze parę tygodni. Nikt nie miał czasu się nim zająć.

Znaleźli go dwie doby wcześniej, w łotewskiej Windawie (Ventspils). Spełnił już swoje zadanie, teraz był na złom.

Kiedy przeliczono żołnierzy z wraku, stanęło na okrągłej liczbie 150. Pierwotnie było ich więcej, według jednego z oficerów poprzedniego dnia wyrzucono za burtę 33 zmarłych. „Niewykluczone, że było wśród nich także trochę rannych”.

Na pytanie, dlaczego tak się stało, powiedział, że wiał bardzo silny wiatr, prom miał za duże zanurzenie, fale bez przerwy zalewały pokład i musieli płynąć z falami prosto w burtę.

Siła wiatru na wschodnim wybrzeżu Gotlandii dnia 9 maja 1945 roku wahała się od trzech do pięciu stopni w skali Beauforta. Wiatr był północny i północno-wschodni.

Ośmiu żołnierzy oświadczyło, że są obywatelami Łotwy. Było to czterech oficerów i czterech młodych, szesnasto-, siedemnastoletnich chłopców.

Historię chłopców najłatwiej zrelacjonować.

W sierpniu 1944 roku wcielono ich przymusowo do niemieckiej armii. Nie musieli służyć na froncie, bo mieli ledwie po szesnaście lat, nie byli przeszkoleni i nie umieli obchodzić się z bronią. Służyli na tyłach frontu, w Luftwaffe.

W marcu 1945 znaleźli się w Windawie, na wybrzeżu. W kotle kurlandzkim panował wtedy chaos, pierścień okrążenia zaciskał się coraz bardziej, od miesięcy wszystkie drogi lądowe na zachód były odcięte, wszystkie porty pełne kutrów rybackich, złomu, żelastwa, zatopionych wraków, bagaży, uciekinierów. Wielu Łotyszów miało dobre powody, by uciekać – wśród nich także cywile, ponieważ w czasie okupacji współpracowali blisko z Niemcami. Wielu nie miało powodu, lecz i tak uciekali, wszyscy bali się Rosjan. Większość z tych, co nosili mundury, próbowała uciec. Niektórym się to udało.

Szesnastoletni chłopcy, których siłą wcielono do niemieckiej armii, mieli przed sobą kilka możliwości. Niektórym las wydawał się najlepszym wyjściem. Aparat niemieckiej propagandy do ostatniej chwili pracował efektywnie, napawał otuchą i przekonywał, że obecny odwrót to tylko manewr taktyczny. Niemcy mieli wrócić.

8 maja, koło południa dowiedzieli się, że Niemcy skapitulowały. To był szok, powrót Niemców zdawał się przecież całkiem realny. Teraz rozpłynął się we mgle, a kiedy odwrócili głowy, ujrzeli, jak się materializuje inna mgła: Rosjanie byli w odległości kilku godzin.

Zeszli do portu. Teraz był prawie pusty, u nabrzeża cumował tylko jeden statek. Holownik, który kiedyś musiał być kutrem rybackim, ale został przebudowany. Nazywał się Gulbis. Z komina smużył się dym, basen portowy był cały zagracony, jeden wrak do połowy wystawał z wody, pływały deski, kanistry po oleju, martwe ptaki, jakiś mężczyzna leżał w wodzie z twarzą w dół – wszystko przenikał jakiś nierealny spokój.

Nabrzeże, przy którym stał Gulbis, było częściowo zniszczone przez ostrzał. Niemieccy żołnierze wchodzili na pokład, jak się zdawało, całkiem bez pośpiechu. Nie było już innego wyjścia. Stanęli na końcu kolejki, weszli na pokład jako ostatni, mieli niemieckie mundury i broń. Po dwóch godzinach statek opuścił Windawę.

Odejście nastąpiło o 20:00, 8 maja 1945. Gdy wypłynęli na szerokie wody, spostrzegli, że nie są sami. Byli ostatni, lecz nie sami. Przed nimi, w drodze na południowy zachód, do Niemiec, płynął długi rząd kutrów i łodzi, w większości bardzo małych, lecz między nimi także wielki parowiec pasażerski. Statków musiało być z pięćdziesiąt, może więcej. Siedzieli na pokładzie, patrząc, jak sylwetki łodzi powoli zacierają się w zmierzchu, nadciągającym od wybrzeża Łotwy. Ląd wkrótce zniknął im z oczu. Potem mrok zapadł szybko, wpłynęli we mgłę, nie dobiegał ich z zewnątrz żaden dźwięk. Nocą jeden z silników się zaciął, ale udało im się go naprawić.

Gdy nadszedł świt, nie widzieli już innych statków. Koło 9:00 nagle usłyszeli gwałtowne detonacje, na południu widzieli dymy i blask ognia. Godzinę później zobaczyli na horyzoncie ruski okręt, z kursem na północ. Wyglądał na torpedowiec, zatrzymano silniki i czekano w ciszy. Torpedowiec popłynął dalej, nie zwracając na nich uwagi. O 3:00 po południu zobaczyli następny statek.

To był duży prom, który stał w miejscu. Najwyraźniej uległ awarii i raz po raz zalewały go fale. Na pokładzie miał niemieckich żołnierzy, mogło ich być około 50. Poza tym mieli jeszcze pewną liczbę rannych. Przeżyli atak rosyjskiej marynarki, dostali parę ciężkich trafień i wielu zginęło, ale Rosjanie ruszyli w pościg za innymi, już nie dbając o nich.

Rzucili cumę i wzięli prom na hol. I teraz zmienili kurs – w stronę Gotlandii. Silnik po lewej stronie promu jeszcze działał, choć niedostatecznie, i gdy przestał pracować, została już tylko godzina, nim zobaczyli szwedzki brzeg. Potem morze się jeszcze bardziej rozhuśtało, sytuacja na przeładowanym i głęboko zanurzonym promie jeszcze się pogorszyła. Z holownika widziano, jak co jakiś czas załoga promu taszczyła ciała do relingu i wyrzucała je za burtę.

O 20:00 dostrzeżono szwedzkie wybrzeże. Ktoś zobaczył latarnię i skierowano się w jej stronę. Dopłynęli około 23:00. Holownik osiadł na mieliźnie. Było już późno, morze się burzyło, fale wdzierały się na pokład, okropnie marzli, osadzono holownik na rewie i zapalono racę.

Ci, co przybyli na Gotlandię, nie byli pierwszymi przybyszami ze wschodu. Pierwsi byli cywile.

O strumieniu cywilnych bałtyjskich uchodźców, uciekających na Gotlandię w ostatnim roku wojny, istnieje wiele świetnych i prawdziwych historii: o małych flotach kutrów, finansowanych przez Szwedów, o „małej kościelnej firmie armatorskiej”, o karteczkach z podaną datą i pozycją geograficzną, przekazywanych przez anonimowych, tajemniczych mężczyzn, o tym, że statek matka, należący do marynarki, kotwiczył przy brzegach Gotlandii i kutry mogły przy nim tankować, o tym, jak przewieziono 30 tysięcy uchodźców. Byli wśród nich naziści, byli skrajni konserwatyści, niektórzy kolaborowali z Niemcami, wielu tylko bało się Rosjan. Niektórzy mieli się czego bać, inni już niekoniecznie. Sporo inteligentów, lecz w większości zwykli robotnicy. Dla niektórych ucieczka stanowiła jedyne wyjście, dla innych nie, większość uciekała i tak. Najlepsza z historii, ta także prawdziwa, mówi o tym, jak Kościół szwedzki i królewska marynarka, ręka w rękę, jesienią 1944 roku w dwa tygodnie przewieźli przez morze ponad 700 Bałtów. Opowieść tę śledczy usłyszał w zaufaniu, nie może jej zrelacjonować.

Tak czy inaczej: przypłynęli. Stanowią element gry w tym sensie, że w 1945 było w Szwecji ponad 30 tysięcy Bałtów, że żyli na wolności i mogli odegrać jakąś rolę. Kiedy w maju 1945 spłynęła ostatnia, cienka struga uchodźców, bałtyjscy wojskowi, nie byli pierwsi.

Przybijali wzdłuż całego wschodniego wybrzeża Gotlandii, w małych łodziach. Większość z nich to byli Niemcy. O 8:00 rano 11 maja 1945 roku przyjęto na Gotlandii 542 niemieckich wojskowych. Wśród nich była „niewielka grupa” narodowości bałtyjskiej.

Wszyscy zostali przewiezieni do obozu dla internowanych pod Havdhem, na Gotlandii. Przyjęto ich bardzo dobrze. „Szwedzcy oficerowie byli bardzo uprzejmi, kilku mówiło po niemiecku. Ugościli nas i obiecali, że wkrótce nas wyślą do strefy brytyjskiej”. Ze szwedzkimi oficerami „miło się gawędziło”. Oficerów przewieziono autami osobowymi, pozostałych autobusami. Nastrój panował dobry.

W niedzielę 13 maja napływ uchodźców zaczął maleć. Tego dnia wieczorem dotarło na Gotlandię 14 niemieckich żołnierzy. Osiedli na mieliźnie pod Storsudret na południowym krańcu wyspy. Przypłynęli uszkodzoną łodzią ratunkową, wiosłując całą drogę z kotła kurlandzkiego. Byli zupełnie wycieńczeni. Zajęto się nimi i szybko doszli do siebie. Wysłano ich do Havdhem. Trzej z nich byli Bałtami.

We wtorek 15 maja przybyła już ostatnia grupa. Przypłynęli pontonem i wylądowali pod Grynge w parafii Gammelgarn. Na łodzi było siedmiu ludzi. Przywiosłowali aż z Łotwy, wszyscy byli żołnierzami. Wysłano ich najpierw do szpitala w Lärbro, żeby ich zbadać.

Jeden z mężczyzn miał koło 35 lat, zaczesaną do tyłu blond czuprynę, głęboko osadzone jasne oczy, mówił świetną niemczyzną, ale twierdził, że jest Łotyszem. Bardzo uważnie śledził proces rejestracji, wdał się w rozmowę z paroma szwedzkimi lekarzami, był bardzo grzeczny w sympatyczny i dyskretny sposób. Często się uśmiechał.

Przedstawił się jako Elmars Eichfuss-Atvars.

Nie był ranny, doszedł do siebie szybko, dzięki świetnej kondycji fizycznej. Twierdził, że jest lekarzem. Po paru dniach wysłano go do obozu w Havdhem, do rejestru został wpisany jako ostatni z tej siódemki, był ostatnim z tych, którzy przeprawili się przez morze. To było 15 maja 1945 roku pod Grynge w Gammelgarn, na Gotlandii.

2

Z kotła kurlandzkiego przybyło na Gotlandię około 160 estońskich, łotewskich i litewskich żołnierzy. Wielu z nich, w początkowym totalnym zamęcie, zakwalifikowano jako cywilów, wysłano do obozu cywilnego i wkrótce wypuszczono. Można powiedzieć: tym, którym naprawdę bardzo zależało, by ich uznano za cywilów, udało się to, albo udałoby się przypuszczalnie, gdyby spróbowali. Z tych ponad 150 bałtyjskich wojskowych, którzy przybyli na Gotlandię, tylko 41 internowano jako żołnierzy.

167 minus 41 daje 126. Tych 126 pozostałych przybyło na południe Szwecji i do Ystad.

Należeli do 15 Dywizji Łotewskiej. W skład jednostki wchodzili zarówno ochotnicy, jak i wcieleni przymusowo. W niektórych źródłach określa się ją jako formację SS, w innych nie. Określenie jest w tym przypadku bez znaczenia: tak czy inaczej nie chodziło o zwyczajną jednostkę SS. Byli źle wyszkoleni, po części źle wyposażeni. Sądy na temat ekstradycji Bałtów wiążą się do pewnego stopnia z tym, jak ocenia się tych łotewskich legionistów SS.

Historia łotewskich jednostek SS jest długa i skomplikowana. Na Łotwie powstał formalny „samorząd” kierowany przez łotewskich kolaborantów. Łotewski faszyzm lat 30. nie był nigdy – pomimo rządów Ulmanisa – szczególnie mocny, jednak rok pod rosyjskim panowaniem spowodował zwrot opinii publicznej, wielu ujrzało w Niemcach zbawców i mimo tradycyjnej łotewskiej nienawiści do nich (głównie do miejscowych Niemców bałtyckich) nietrudno było znaleźć chętnych do współpracy. Wiosną 1943 roku, po Stalingradzie, urządzono w Rydze – przy odpowiednim medialnym nagłośnieniu – centra rekrutacyjne do „Łotewskiego Legionu SS”. Łotewska gazeta „Tēvija” stała się głównym instrumentem agitacji, łotewscy kolaboranci mogli w niej swobodnie propagować „tę szansę”, ten „obowiązek ludów bałtyjskich wsparcia niemieckich żołnierzy w walce o Nową Europę”.

Jednak kampania rekrutacyjna praktycznie poniosła fiasko i jesienią łotewsko-niemiecka administracja uznała, że musi użyć skuteczniejszych metod. 24 listopada 1943 wydano pierwszy rozkaz mobilizacji. Po nim miały nadejść kolejne. Mobilizacja dotknęła w sumie 21 roczników i całkowita liczba Łotyszów w niemieckich siłach zbrojnych wyniosła 146 610 ludzi. Oblicza się, że około 30% z nich odniosło potem rany, poległo albo zaginęło.

Stopień dobrowolności?

Tutaj najtrudniej o uogólnienia. Wśród tych Łotyszów były pewne grupy, które służyły w oddziałach policji za linią frontu. Zajmowały się przeprowadzaniem czystek i pacyfikacji, a ich historia nie przynosi chluby. Większość to byli ochotnicy. Całkiem inaczej rzecz się miała z tymi, którzy służyli na froncie. Przeważająca liczba oficerów to byli ochotnicy, a absolutna większość podlegających im żołnierzy była wcielona przymusowo. Być może wolno sformułować odpowiedni opis ideologiczny – także wydane na Zachodzie łotewskie książki historyczne robią podobne rozróżnienia: „Część oficerów to byli profaszyści, którzy aż do samego końca wierzyli w niemieckie zwycięstwo, jednak większość oddziałów miała nastawienie antynazistowskie”.

Żołnierze powołani rozkazem stawali przed wyborem: albo wcielenie do łotewskich legionów SS, albo obóz pracy. Potem ton stał się ostrzejszy, podczas ostatniej zimy wojny egzekwowano czasem wyroki śmierci, żeby zastraszyć opornych. Zdarzało się to jednak stosunkowo rzadko.

Psychologiczny obraz uzupełnia fakt, że to głównie Łotysze zarządzali mobilizacją. W żadnym innym okupowanym kraju Europy mobilizacja nie wyszła Niemcom tak dobrze, a wynikało to nie tylko z niemieckich nacisków, lecz było zasługą proniemieckich Łotyszów, z których wielu uciekło później na Zachód.

Powtórzmy: ci, którzy przybyli do Szwecji, nie byli wszyscy kolaborantami. Kolaboranci byli wśród nich. Nie da się ustalić stopnia dobrowolności łotewskich legionistów. Nie da się dokonać ogólnej politycznej oceny przybyłych cywilów.

Łotewscy legioniści, którzy przybyli do Szwecji z Bornholmu i Gdańska, należeli wszyscy do 15 Łotewskiej Dywizji SS.

Jesienią 1944 roku 15 Łotewska Dywizja SS nie miała prawie żadnej zdolności bojowej: była rozbita i wymagała reorganizacji. Wycofano ją wtedy do Niemiec. 25 września 1944 dywizja drogą morską opuściła Łotwę i 28 przybyła do Gdańska.

Ma odtąd osobliwą i pełną sprzeczności historię. Stopniowo zdaje się rozpadać na coraz mniejsze jednostki i grupy. Niektóre z nich wysłano na front, inne – jak się wydaje – zajmowały się głównie planowaniem, organizacją albo pracą fortyfikacyjną. W zapiskach dzienników łatwo śledzić kapryśne i zaskakujące relokacje. Wrzesień: Konitz (Chojnice). Październik: Sophienwalde (Dziemiany). Połowa października: grupa oficerów do Pragi, na dalsze szkolenie, głównie w Josefstadt (Josefov). Listopad i grudzień: kwatery w Sophienwalde. Styczeń: Tremborn (Trzebuń). Luty: niewielkie relokacje, coraz bliżej wybrzeża: Nackel (Nakło). Koniec lutego: część jednostki okrążona w Thorn (Toruń).

Łotewski porucznik P., który 13 stycznia 1945 w Trembornie wybrał dla siebie dobrego arabskiego konia, w następnych tygodniach często wyjeżdżał na nim na przejażdżki po lekko zaśnieżonym terenie. 25 stycznia widzi sarnę, 26 stycznia całe przedpołudnie spędza na konnym polowaniu, ale bez sukcesu. „Widziałem jednak z daleka trzy piękne biegnące sarny”. Wieczorem notuje: „Znowu niespokojne myśli”. Następnego dnia znów wyjeżdża, po południu żegna się z żoną (od pół roku jest żonaty) i zapisuje, że pożegnanie tym razem przebiegło spokojnie. Kobieta jest w ciąży i zamierza poszukać tymczasowego schronienia pod Berlinem. Kolejnego ranka jest na polowaniu, a potem pracuje nad planem organizacyjnym dla oddziału. „Bardzo mi ciężko na duszy”. Dalej zapisuje: „Cały dzień się lenię. Słuchamy wiadomości z frontu. Duże straty w naszej łotewskiej dywizji. Jedna z naszych baterii znowu jedzie na front”.

W połowie lutego położenie zdaje się coraz bardziej rozpaczliwe. „Bulwersujące wieści. Rosjanie już w Konitz”. Wieczorem 11 lutego notuje: „dobry obiad i szklanka piwa”, ale później przychodzi śmiertelny cios. Zgodnie z rozkazem z góry jego bateria ma przekazać wszystkie swoje działa innej jednostce. 12 lutego: „Rankiem oddaliśmy działa. Co teraz poczniemy?”. Tegoż wieczora urządzają bankiet, są na nim wszyscy łotewscy oficerowie. „Kapitan Abolins pijany strzela w powietrze. Pijanych trudno przywołać do porządku”.

Arabski koń, którego sobie wybrał, wciąż jednak tam jest. Porucznik często na nim jeździ po polach północnej Polski, podczas kiedy Rosjanie zaciskają pierścień okrążenia wokół nich i Gdańska i w końcu odcinają im odwrót. W dzienniku wspomina często, że mu „ciężko na duszy”. Konne przejażdżki dalej jednak lubi. Wieczorem 17 lutego wyjeżdża na stanowisko ogniowe nad Radunią. Panuje mrok, ale pejzaż jest biały, a więc widzi drogę. W drodze powrotnej zaskakuje go zawieja, pisze o śniegu i zadymce, zacinającym suchym śniegu, swoim koniu. „Wspaniała jazda przez zawieję”.

To jego ostatnia przejażdżka.

W ostatnich dniach lutego Rosjanie znajdowali się zaledwie kilka kilometrów od Sophienwalde, było jasne, że wkrótce trzeba będzie się ewakuować. 3 marca dostali rozkaz wymarszu z Tremborna, jeśli tak pójdzie dalej, wkrótce opuszczą Polskę. Wycofują się, nękani ciągle nalotami. 19 marca dochodzi do ostatecznego rozwiązania 15 Łotewskiej Dywizji SS. Oddziały zostają rozproszone, wcielone do jednostek niemieckich, podczas gdy Rosjanie z gwałtowną mocą prą na zachód.

25 marca szczątek 15 dywizji maszerował prosto przez Gdańsk.

Miasto było poważnie zbombardowane, wszędzie dymiło, domy były zburzone albo spalone, a w dziennikach jest pełno zapisków o strachu, rozpaczy, beznadziei. Tu i ówdzie trafiały się nietknięte okolice, poza tym wszystko było zrujnowane. Była wiosna, drzewa się jeszcze nie zazieleniły, ale powietrze było już wiosenne. Wszędzie leżały trupy, teraz już nikt nie miał czasu ich chować. Na ścianach widniały nabazgrane sentencje, wielkimi literami: SIEGODERTOD.

Szli przez sam środek miasta, innej drogi nie było, a rosyjskie lotnictwo nie dawało im chwili wytchnienia. Z ulicznych latarń zwisali ludzie jak dyndające dekoracje, sami żołnierze. Na szyjach mieli tabliczki z napisami, dezerterzy, rozstrzelani i powieszeni albo tylko powieszeni. Nie dało się na nich nie patrzeć.

Rozbili obóz pod wsią Heubude (Stogi) – inni podają pisownię Henbuda. Wieczorem 26 marca siedzieli wszyscy nad morzem, przy bałtyckiej plaży. Rosyjskie samoloty bezustannie bombardowały Gdańsk, wybuchy pokrywały jakby cały horyzont na południu.

Próbowali opisać swoje uczucia.

„Ze wszystkich stron huk i ogień. Piszę to o północy, siedzimy wszyscy, pełni obaw, na morskiej plaży i nie mamy pojęcia, co dalej”.

Gdańsk był największym bałtyckim portem Polski. Była to ostatnia, i najważniejsza, droga ucieczki dla cywilów i wojskowych, których odcięła tu rosyjska ofensywa. W Gdańsku tłoczyło się teraz blisko milion ludzi. Niemiecka kwatera główna deklarowała, że „każdy metr kwadratowy obszaru Danzig–Gotenhafen musi być broniony do końca”. Miasto przykrywał ciężki dywan bomb.

Potem istnieje kilka wersji dalszego biegu wypadków. Ich dokładny przebieg nie jest bez znaczenia, ponieważ później będzie się twierdzić, że Bałtowie są dezerterami z niemieckiej armii.

Jedna z wersji jest stosunkowo prosta i nieskomplikowana. Brzmi tak:

Rankiem 27 marca 1945 roku łotewski oddział SS udał się do ujścia Wisły. Poprzedniej nocy jeden z ich oficerów okrężną drogą skontaktował się z kapitanami trzech łotewskich statków, które – po ewakuowaniu niemieckich oddziałów z też odciętego kotła kurlandzkiego – kotwiczyły tu na redzie. Przybyły przed paroma tygodniami, potem czekały, a teraz znalazły się w innym kotle. Statki nosiły nazwy: Alnis, Augusts i Potrimbs, były to stare i już prawie wycofane z eksploatacji parowce rzeczne, ale jeszcze zdolne do służby. Po parogodzinnych pertraktacjach uzgodniono, że parowce zaokrętują łotewskich żołnierzy, i tego samego dnia, 27 marca około południa, statki podniosły kotwicę i wraz z niemieckim konwojem ruszyły na zachód, być może kursem na Flensburg.

Przebieg wypadków jest tu stosunkowo prosty. Niemcy nie robią żadnych trudności, nie chodzi o dezercję, lecz o uprawnioną próbę wyrwania z kotła okrążenia ilu tylko się da.

Możliwe, że ta wersja jest prawdziwa. Przemawia za nią fakt, że Rosjanie zajęli Gdańsk 27 marca, a więc tego samego dnia, kiedy nastąpił wyjazd. Wdarli się do miasta nocą z 26 na 27 marca. Walki toczyły się przez całą noc i już za dnia przybrały postać oczyszczania miasta. Po południu rosyjskie wojska ostatecznie opanowały Gdańsk.

Bałtom udało się prawdopodobnie uciec z gdańskiego kotła jako absolutnie ostatnim.

Druga wersja wygląda następująco:

W łotewskim oddziale służył lekarz o nazwisku Janis Slaidins. Trafił do jednostki 8 stycznia, odkomenderowany z Kurlandii. Był lekarzem polowym, mężczyzną o pociągłej, mocnej twarzy. Kiedy łotewski oddział (teraz już szczątkowy, liczący 185 ludzi) rozbił obóz u ujścia rzeki, Slaidins urządził swój punkt lekarski w postrzelanym ambulansie. Późną nocą 26 marca do ambulansu zastukał i wszedł dowódca oddziału. Podobnie jak inni był obywatelem łotewskim, nazywał się Ernsts Kessels i miał stopień kapitana. Według większości świadectw był to „energiczny człowiek”. Jego energia miała się teraz bardzo przydać, ponieważ byli okrążeni, Rosjanie tuż-tuż, a im nie wolno opuszczać terenu.

– Wszyscy mężczyźni zdolni do noszenia broni mają zakaz opuszczenia kotła gdańskiego – powiedział tej nocy. – Wszyscy mężczyźni w niemieckich mundurach muszą zostać. Z kotła wyjść mogą tylko chorzy, ranni albo kobiety i dzieci. Inni muszą zostać. Wygląda na to, że mamy bić się do samego końca.

Slaidins bardzo dobrze pamięta ten wieczór: na północy morze, ciemny spokój, na południu, w oddali, stale rozbłyski światła, z zachodu głuche odgłosy wybuchów. Nieprzerwane detonacje i cicho pluszcząca woda. Oto jedyny obraz sytuacji, jaki dał z siebie wyciągnąć. Uczynił to niechętnie i z rezerwą. Nie jest bynajmniej poetyckim typem.

Dyskutowali tej nocy długo, na schodkach do ambulansu, w mroku.

– Jest pewna szansa – powiedział Kessels w końcu. – Taka, że pan, jako lekarz, zaświadczy, że cały oddział jest chory, i że znajdziemy jakiś transport. Ludzi jest około 140, to może się udać. Gorzej będzie z transportem.

Rozmawiali przez chwilę o ryzyku. Dopiero co przeszli przez miasto. Wisieli tam dezerterzy – mocny akcent w miejskim pejzażu. Wisieli z otwartymi ustami, białe, wrzeszczące twarze.

– Jest to ryzyko – tłumaczył Kessels – ale musimy je podjąć. Musimy dołączyć do reszty armii. Inaczej za dwa tygodnie znajdziemy się w ruskiej niewoli.

Nazajutrz wczesnym rankiem w ujściu Wisły zauważono trzy łotewskie statki. Były to, wszystkie trzy, mocno wysłużone statki rzeczne. Wcześniej użyto ich do przewozu niemieckich oddziałów z kotła kurlandzkiego, teraz stały tu, z łotewską załogą na pokładzie. Wysłano kogoś na pertraktacje. Była to jakaś szansa.

Tego dnia Janis Slaidins, świeżo dyplomowany łotewski lekarz w służbie niemieckiej armii, wypisał 140 zaświadczeń chorobowych dla tyluż łotewskich żołnierzy i oficerów. Niektórym pobandażowano ręce, inni mieli kuleć, jeszcze inni – wyglądać na ogólnie chorych. Statki przybiły do kei, odprawy miał dokonać niemiecki oficer portowy. Kessels położył mu na biurku plik zaświadczeń i zaczęli przegląd dokumentów. Zaledwie parę minut później przerwał im rosyjski nalot. Nastąpił szybki kres załatwiania formalności, wepchnięto ludzi na pokład trzech statków, uruchomiono maszyny i w panice opuszczono ujście rzeki.

Żaden ze statków nie został trafiony. Papiery zostały na lądzie, na zawsze.

Historia o świadectwach chorobowych nie ma bynajmniej potwierdzenia w istniejących dziennikach. Kilku legionistów twierdzi już po latach, że niejasno przypominają sobie coś takiego, inni zaś robią wielkie oczy, bo o czymś takim nie słyszeli. Później, jesienią tego samego roku, w szwedzkiej debacie prasowej miano często przedstawiać legionistów jako „dezerterów”, co zgodnie z prawem międzynarodowym mogłoby ewentualnie nadać im inny status. Możliwe, że wyjazd z Gdańska można by nazwać dezercją. Lecz nie ulega wątpliwości, że owa dezercja skończyła się zaledwie parę godzin później. Udana ucieczka sama się anulowała w momencie, kiedy się powiodła.

Wypłynęli z ujścia rzeki około godziny 13:00 27 marca. Nie mieli kompasu, mapy nawigacyjnej, węgla starczyło tylko na pierwsze godziny podróży. Próbowali nawigować przy pomocy kompasów kieszonkowych, ale te pogłupiały od metali statku. Rankiem 28 marca byli na pełnym morzu, bez lądu na horyzoncie. Nie kołysało nimi za bardzo. Najmniejszy ze statków, Augusts, już po pięciu godzinach uległ awarii, pasażerowie przesiedli się na dwa pozostałe i popłynięto dalej.

Palono drewnianymi częściami wyposażenia, palono wszystkim, co dało się wyłamać.

Świadectwa z tej podróży są mgliste i niejasne. Jedynie oficerowie mogli przebywać na pokładzie, pozostali byli zamknięci pod pokładem. Możliwe, że pierwotnym celem żeglugi był Flensburg. Koło południa 29 marca na zachodzie pojawił się ląd. Nie były to Niemcy, i nie Szwecja. To był Svaneke, rybacki port na Bornholmie.

Zostali tam przez cztery doby, zameldowali się niemieckiemu komendantowi, dostali rozkaz, by płynąć do Rønne. 4 kwietnia wieczorem schodzą na ląd i oglądają miasto. Na widok emblematów SS Duńczycy raczej nie okazują entuzjazmu. „Duńczycy nie traktują nas zbyt sympatycznie”. Mieszkają w gospodach, po dwóch w pokoju. Podoba im się. „Jemy duńską bitą śmietanę i cudowne ciastka”.

Mieli pozostać na Bornholmie ponad miesiąc.

Czas spędzony na Bornholmie sprawił, że określenie statusu bałtyjskich legionistów stało się problematyczne. Później, jesienią 1945 roku, wielu z nich miało twierdzić, że wcale nie przybyli z frontu wschodniego, tylko z zachodniego. Niemieckie oddziały, które zbiegły do Szwecji, odsyłano wszak wedle prostych i klarownych zasad: tych, co przybyli z frontu wschodniego, wysyłano z powrotem na wschód, w ręce Rosjan, tych, co przybyli z frontu zachodniego, odsyłano na zachód.

A co z tymi, co przybyli z Bornholmu?

Bornholm należał do Danii. Danię wyzwoliły oddziały brytyjskie, a Niemcy w Danii skapitulowali 5 maja. Ale Bornholm wyzwoliły oddziały rosyjskie, a Niemcy na wyspie stawiali opór jeszcze długo po 5 maja. Bornholm określano jako „należący do strefy wpływów rosyjskich”.

Oni przybyli z frontu wschodniego na Bornholm, a stamtąd do Szwecji. Władze szwedzkie rozwiązały ten problem jednym prostym cięciem. Określono ich jako uchodźców z frontu wschodniego.

Czas na Bornholmie był spokojny i nieciekawy. Dzienniki zapełniały trywialne szczegóły. „Znów piękny wiosenny poranek. Umyłem się porządnie w wannie. Znowu jedliśmy duńską bitą śmietanę”. „Dzień spędzam głównie na leżąco”. Dwudziestoletni łotewski szeregowiec opisuje dokładnie kilka przedmiotów, które wyrzeźbił w drewnie, i dodaje: „Sprzedać tego tutaj na wyspie raczej się nie da, bo nikt tu nie chce mieć z nami do czynienia. To przez nasze mundury”. Dnia 20 kwietnia: „Bierzemy udział w urządzonych przez komendanta obchodach urodzin Führera”. W połowie miesiąca kapitan Kessels zostaje wysłany do Kopenhagi po rozkazy, jednocześnie porucznik Raiskums jedzie do Niemiec na rekonesans. Panuje teraz wielka niepewność co do dalszych zadań operacyjnych, a koniec wojny coraz bliżej. Wracają Raiskums i Kessels, obaj z dyrektywą, że oddział ma pozostać na Bornholmie i czekać. Wieczorem 4 maja krążą „poważne pogłoski o rozejmie”. Rankiem 5 maja budzą się i odkrywają nagle, że cała wyspa jest przystrojona flagami. Niemcy skapitulowały.

Wieczorem 6 maja porucznik P. zapisuje w swoim dzienniku: „Siedzimy na statku i czekamy na Anglików. Krążą przeróżne pogłoski. Wieczorem zajmujemy pozycję bojową”.

7 maja Rosjanie zbombardowali Rønne. Nocą z 7 na 8 maja Łotysze odpływają na północ, z większości świadectw wynika, że opuszczono Bornholm nad ranem, koło 4:00 lub 5:00. Dzień wcześniej w rosyjskim nalocie zginęło pięciu łotewskich żołnierzy.

O godzinie 10:00 8 maja dwa statki wpływają do portu w Ystad. Wspomnienia z Bornholmu są w większości mgliste i nieciekawe. W Rønne nie działo się nic szczególnego. Duńczycy nie lubili niemieckich mundurów, ale mimo pogardy zachowywali się spokojnie. Nic nie mówili i byli spokojni. Bałtowie mieszkali w hotelach i całymi dniami głównie się wałęsali. Często widzieli, że Duńczycy patrzą na nich, ale poza tym wszystko było w porządku.

Jeden pamięta, jak poszedł do kina. Wszedł, kiedy film już się zaczął, zobaczył wolne miejsce w środku rzędu, przedostał się tam i usiadł. Dookoła siebie miał Duńczyków. Kiedy film się skończył, spostrzegł, że wokół niego powstał pusty krąg.

Z filmu nie zapamiętał nic. „Pewnie się bali”, mówi. „Lub nie podobał im się mundur. Albo też nie wiedzieli, że jesteśmy Łotyszami. Zresztą mieliśmy gdzieś, co sobie myślą. Traktowali nas grzecznie, o ile można mówić o grzeczności w kwietniu 1945”.

Tak czy inaczej pustkę dokoła siebie pamięta bardzo wyraźnie.

U paru innych pojawiają się przebłyski pewnych zajść na Bornholmie. Grupa agresywnych Duńczyków chce aresztować oddział. Do czasu, kiedy wylądują Anglicy albo Rosjanie. Jeden z opisujących to zdarzenie jest łotewskim oficerem, pisze oszczędnie i nieprecyzyjnie. Członków duńskiego ruchu oporu określa wciąż jako „komunizujących partyzantów” albo „duńskich komunistów”.

Poza tym czas na Bornholmie był – jak się zdaje – nieciekawy i spokojny, niewiele wspomnień po sobie zostawili, nawet żadnej niechęci. W Svaneke wielu pamięta, że tam przypłynęli, ale nikt, co robili, co myśleli czy co czuli. „Zakotwiczyli tam przy kei. Głównie Łotysze, w mundurach. Nie, chyba nic nie robili. Po paru dniach już ich nie było”. W Rønne mieszkali w hotelu Phönix, który wtedy był wielkim hotelem pierwszej klasy, ale teraz podupadł, zagracony, i zmieniał właścicieli parę razy, teraz nazywa się hotel Bornholm. Nikt ich nie pamięta, stopili się w pamięci z tysiącami Niemców i tymi wszystkimi innymi uchodźcami. „Tylu było wojskowych w niemieckich mundurach, którzy w tamtych dniach tu się pętali, jakby nie wiedzieli, co ze sobą zrobić. Kilka tysięcy. Niemcy, Holendrzy, Bałtowie. Nie, Łotyszów nie pamiętamy”.

Pod koniec pobytu na wyspie musieli opuścić hotel, niektórzy schronili się w lesie przy plaży Galløkken, inni mieszkali na łodziach albo na samej plaży. Spali w kabinach kąpielowych lub budowali szałasy, miasto było pełne niemieckich żołnierzy i uchodźców z Półwyspu Helskiego i z Kurlandii, i z północnych Niemiec. Wieczorem 5 maja podano oficjalnie, że Niemcy w Danii skapitulowali. Cierpieli na dotkliwy brak prowiantu, ale radzili sobie, uprawiając handel wymienny z ludnością cywilną. Niemiecki garnizon na wyspie nie okazywał żadnej chęci poddania się, a w każdym razie nie Rosjanom.

Dnia 7 maja koło 10:00 rano pod Nexø ostrzelano dwa rosyjskie samoloty. Jeden został trafiony. O godzinie 12:15 nad Rønne nadleciały rosyjskie bombowce, o 12:50 nadeszła ich druga fala, o 18:30 trzecia. Teraz miasto płonęło, poważnie zniszczone, niemiecki komendant wciąż nie chciał się poddać. W pierwszej fali nalotu zginęło pięciu ludzi z łotewskiej jednostki, był oczywisty powód, by uciekać z wyspy. O godzinie 2:30 w nocy z 7 na 8 maja nadszedł rozkaz całkowitej ewakuacji Rønne. Zaraz potem bałtyjscy żołnierze weszli na pokład statków Potrimbs i Alnis, gdzie załóg cywilnych już nie było, jednak udało im się zapuścić silniki.

Wybrali kurs na północ, do Szwecji. Odpłynęli przed świtem. Na dwóch statkach znalazło się w sumie 156 ludzi, w tym 12 Niemców i 7 cywilów.

Na krótko, zanim dopłynęli do portu w Ystad, zobaczyli za sobą, jak Rønne jeszcze raz zostało zbombardowane: była wtedy 9:45 rano, dnia 8 marca. O godzinie 10:00 oba statki wpłynęły do basenu portowego w Ystad. Zakotwiczyły w samym środku centralnego portu. Kawałek przed wybrzeżem spotkały łódź straży celnej, stała teraz przy statkach, które nie miały zezwolenia na przybicie do nabrzeża.

Do portu zeszło się wielu gapiów. Stali na kei i patrzyli. Właściwie nie było na co. Uchodźcy wyjaśnili, że uciekli z Rønne ze strachu przed Rosjanami. Wszyscy zdawali się spokojni, sprawiali wrażenie statecznych. „Uchodźcy byli w bardzo różnym wieku, wszyscy na oko zdrowi i dobrze ubrani”, donosiła lokalna gazeta „Ystads Allehanda”, która jednak nie poświęciła zdarzeniu zbyt wiele uwagi.

Musieli zostać na pokładzie statków do popołudnia. Wtedy zabrano ich do łaźni na odwszenie, czy zabieg sanitarny, jak to inaczej określano. Nastrój w oddziale był wspaniały. Komendę przejął teraz oddział szwedzki. „Powiedziano, że nie wydadzą nas Rosjanom”. Potem zaczęto rejestrację.

Historia o rejestracji w Ystad jest częścią opowieści o tym, jak narasta nierozwiązalna, absurdalna sytuacja. Można ją opowiedzieć na parę sposobów.

Żołnierze łotewscy stanowili zdecydowaną większość. Gdy zobaczyli zbliżające się szwedzkie wybrzeże, wysłali do swych oficerów delegację z prośbą, bardzo prostą: chcieli wyrzucić swoje mundury i podać się za cywilów. Uważali, że będzie to korzystne – że to uprości ich stosunek do szwedzkich władz.

Delegacja przedłożyła wniosek bezpośrednio dowódcy oddziału. Ten zwołał swoich oficerów na naradę. Po chwili – mogło to potrwać z pięć minut – oficerowie oznajmili, że wszyscy mają pozostać w mundurach i nie wolno usuwać oznaczeń szarż wojskowych. Decyzji niczym nie umotywowano.

Dużo później, podczas krytycznych tygodni w obozie Ränneslätt, często dyskutowano ten moment. Byli tak blisko wolności, ale nie dano im wyciągnąć po nią ręki. Jak by to wszystko było proste, gdyby tylko zrzucili mundury i nazwali się cywilami. Jak naiwni okazali się ich oficerowie.

A motyw? Dlaczego im odmówiono?

Nietrudno zrozumieć. Dwadzieścia trzy lata później podaje go jeden z legionistów, w 1945 miał 23 lata i był szeregowcem, ale teraz jest rok 1967 na plaży pod Rygą. Mówi o tym ze szczyptą ironii albo rezygnacji:

– Dla nich to było bardzo proste. Według konwencji haskiej żołnierze w niewoli mieli prawo do pobierania pełnej pensji, także w niewoli w kraju neutralnym. Szwedzkie państwo płaciło pełną pensję kapitana łotewskiemu kapitanowi w niewoli. Żołnierz dostawał żołd. Żołnierska pensja jest nieduża, żołd kapitana dużo większy. Nie chcieli stracić tych dochodów. Kessels nie chciał. Inni oficerowie też nie. Więc powiedzieli nie. I historia potoczyła się dalej.

Gdy przybyli do Ystad, wszystko było w kompletnej rozsypce. Przybyli tam uchodźcy z wielu stron, statkami przez morze. Szwedzi nie byli na to przygotowani, o rejestracji często rozstrzygał przypadek.

Dla Łotyszów istniały dwie listy, jedna dla cywilów, druga dla wojskowych. Ale ludzie trzymali się razem. Skoro dotąd trzymali się razem, to mogli jeszcze przez kilka tygodni. Slaidins, który był lekarzem, wahał się długo. Ale przyjaciół miał wśród legionistów, i w końcu przecież wszystko jedno, tak czy siak. Wpisał się na wojskową listę. Musieli podać, z jakiego frontu przybywają, i napisali – ze wschodniego. Był 8 maja, wojna się skończyła, byli w Szwecji.

Gdzieś pewnie były reguły, dyrektywy, zasady. Gdzieś był organ władzy, który później miał podjąć decyzję, że niemieccy żołnierze ze wschodniego frontu mają zostać wysłani z powrotem na wschód, a ci z zachodniego – na zachód. Ktoś z pewnością już wiedział, że rozróżnienie między wojskowym a cywilem jest istotne, że to nie coś, co można zdać na los szczęścia.

Później zdawało im się, że mogliby wybrać właściwie, gdyby tylko wiedzieli. Gdyby ten chaos nie był taki beztroski i łatwy. Pod znakiem chaosu wysłano 200 rdzennie niemieckich żołnierzy, którzy walczyli na froncie wschodnim i uciekli statkiem do Ystad, do zachodnich Niemiec pociągiem. Pojechali przez Danię. To było bardzo proste: zwyczajnie wsiedli do pociągu z Ystad do Malmö „w celu dalszego transportu do swojego kraju”.

Nikt w tym nie widział nic dziwnego. Zostali zaprowiantowani, odwszeni, zarejestrowani, ponownie zaprowiantowani, przespali jedną noc i rankiem 10 maja odjechali do zachodnich Niemiec. „Wsiedli do czterech ostatnich wagonów pociągu do Malmö”.

Dnia 10 maja Bałtowie przybyli do Bökeberga. Dwie noce przespali w Ystad i powieziono ich autobusami. Jechali przez bukowy las, zupełnie jasny, skręcili na plac przed dworem, wyładowali się z autobusów i patrzyli. To było w maju, pod pałacem czy dworem – nie wiedzieli, jak mają nazwać ten budynek – rozciągała się łąka. Zielona. We dworze okna były całe. Wieczorem rozświetlone. Rozbili swoje namioty na łące, między dwoma wielkimi dębami. Po dwóch dniach dostali barakopodobne chaty, to już było lepsze.

Czasem gadali o tym, co ich czeka. Pytali często szwedzkich oficerów, gdzie ich przeniosą i co z nimi będzie, ale ku ich zdumieniu Szwedzi nie wiedzieli. Stosunki między Łotyszami a Niemcami były poprawne, chociaż jeden z niemieckich oficerów doniósł z przyganą szwedzkiemu szefostwu obozu, że Łotysze, choć należeli do stworzonych przez Niemców oddziałów SS, „wraz z przyjazdem do Szwecji poodpruwali swoje emblematy SS”.

Nikt tego nie uznał za problem wart dyskusji.

W ciągu dnia kąpali się w zatoczce: była tam trzcina, łódź i pomost. Pamiętają, że dużo jedli. Chętnie wspominają ten pierwszy czas w Szwecji – kontrapunkt dla tego, co miało nastąpić, przeciwobraz. Noce były dość ciepłe, siedzieli przed namiotami i palili papierosy, patrząc, jak światło przesącza się między bukami i dębami i jak zmierzch zakrada się nad jezioro, jak niebo granatowieje. W maju 1945 bukowe lasy w Bökebergu były jasne i gościnne, woda zimna, ale kąpali się i tak. Sporo spali, za dnia leżeli i opalali się na łące. Nie było żadnych waśni. Szefostwo obozu nie przypomina sobie żadnych incydentów. Opalali się, spali, pływali. Wszystko zdawało im się piękne. Tak zaczęła się dla nich Szwecja: biały budynek, łąka schodząca do jeziora, zatoczka, drewniany pomost. Wysokie niebo i cisza.

Spędzili tu 14 dni.

Dzisiaj łąka wciąż jest, budynek dworu, dęby, buki. Nikt, poza samym szefem obozu, nie pamięta, że kiedyś mieścił się tu obóz. Jezioro jest tam, gdzie było. Tu się kąpali. Wciąż jest pomost, na wpół spróchniały, otoczony trzciną, przy nim łódź zatopiona do połowy.

Na pomost wszyscy tu wskazują. Tu jest ten pomost, mówią. Tu ta łódź. Tutaj zmarł Hjalmar Gullberg4. Tu właśnie go znaleziono. W zatoczce, przy pomoście, w Bökebergu.

Po 14 dniach przewieziono łotewskich legionistów do obozu pod Eksjö. Nazywał się Ränneslätt.

3

Każde śledztwo wychodzi z jakiegoś punktu. Każde śledztwo ma swego śledczego. Każdy śledczy wyznaje jakieś wartości, ma jakieś punkty startowe, ukryte klauzule, tajemne warunki.

Koniecznie trzeba tu przedstawić przynajmniej jeden z punktów wyjścia śledztwa. Leży on bardzo blisko w czasie: czerwiec 1966.

W czerwcu 1966 roku, tydzień po tym, jak opuścił Nowy Jork, śledczy znajdował się w Oak Ridge, w Tennessee. Tym, co miał potem najlepiej pamiętać, był osobliwie ulotny żar, który bez przerwy zdawał się otaczać go w tamtych dniach. Nie umiał się do niego przyzwyczaić, powietrze było suche, ciągle zdawało się na niego czyhać delikatne, kruche poczucie wycieńczenia. Upał był całkiem nieruchomy, a on miał niewłaściwą odzież i złe nawyki kulinarne, nieodpowiednie ruchy i przyzwyczajenia, wszystko zdawało się wydelikacać go, przejmując niemal histeryczną świadomością tego żaru.

Przyjeżdżał tu dwukrotnie. Raz kiedyś wieczorem, przenocował i następnego ranka ruszył na południe. Pięć dni później wrócił, w tym samym skwarze, i mógł zobaczyć miasteczko w świetle dnia.

Powiedziano mu, że skurczyło się po wojnie. Kiedyś to było centrum badań atomowych i fizyki jądrowej i wciąż mówiło się, że to kolebka bomby atomowej, choć mocno w to wątpił. Wtedy mieszkało tu 70 tysięcy ludzi, albo i więcej. Teraz wielu techników się wyniosło, zostali tylko specjaliści, teoretycy. Miasto liczyło może ze 20 tysięcy mieszkańców. Kiedy tu przybył po raz drugi, rzuciła mu się w oczy przeraźliwa brzydota tego miejsca: na samym dnie płaskiej doliny olbrzymi plac z czerwonym piaskiem i ustawione na nim małe baraki. Niskie i wyglądające nowocześnie, ale niebawem miały się zamienić w modernistyczne slumsy: supersamy i sklepy, i biura, słupy telefoniczne, słońce i żar, i samochody – wszystko bardzo praktycznie i luźno rozrzucone wokół, bez cienia świadomego planu. Bank miał w znaku firmowym atomowy grzyb, wyraz dumy ze swego miejsca w historii. Nigdzie nie było nawet śladu myśli urbanisty, panowała totalna wolność – taka, która powstaje wtedy, kiedy można postawić dom gdzie się chce i sklep jak się chce. Centrum nie istniało: skupisko domów, jakby jakiś olbrzym nonszalanckim gestem rzucił przez ramię nowoczesne wille, piasek, trochę drzew, samochodów i blaszaków – i nawet nie obejrzał się za siebie.

To była jedna z rzeczywistości miasteczka. Wyżej, na wzgórzach, w cieniu drzew, leżały luksusowe wille albo wille, które próbują luksus imitować. Były to domy z zielonkawymi albo jasnożółtymi trawnikami, ogrodami, gdzie zraszacze wirują w powietrzu, stawiając histeryczne wodne ścianki, chroniące przed żarem, wszędzie piaskowe, żółte drogi i betonowe płyty, piaskowe, żółte powietrze stojące nieruchomo jak żółtawa woda wokół budynków i ludzi zanurzonych w wielkich akwariach – willach, które za dnia wydawały się martwe, a z nadejściem zmierzchu wypełnionego śpiewem cykad zdawały się ożywać z nową i absurdalną witalnością.

Za pierwszym razem przybył tu wieczorem, wszystko było ładne, czuł się silny i szybki, i niezmordowany, wyjechał następnego ranka, a gdy wrócił, był bardzo zmęczony. Potem pomyślał: to wszystko przez moje zmęczenie. To nie ten pejzaż, nie miasteczko. To przez zmęczenie, i ten żar.

Później siedział w przestronnym pokoju dziennym w sztucznym chłodzie, gładząc dłonią szklankę, która była zroszona i przypominała szklanki, jakie widywał na reklamach whisky, i wiedział, że powinien jak najszybciej upić się i iść spać.

Było dokładnie tak jak poprzednim razem, gdy tu był. Wtedy siedzieli tu i rozmawiali o Azji, a mężczyzna przed nim uśmiechnął się do niego i powiedział:

– Sumienie świata. Wiem, mieszkałem w Szwecji. Szwedzi mają jedyne na świecie obwoźne sumienie, wojażują jako profesjonalni moraliści. Nie mówią nigdy o własnych moralnych konfliktach. O niemieckich tranzytach. O wydaniu Bałtów. Co wiesz właściwie o wydaniu Bałtów?

Mógłby natychmiast zripostować pięcioma mocnymi, zabójczymi argumentami, tylko co z tego? Siedział tu, były liberał, od czterech lat nawrócony socjalista, i nawet samemu sobie nie potrafił wytłumaczyć tej osobliwej rezygnacji i zmęczenia, jakie czuł. Czuł się bezbronny, wystawiony na ataki, jedyne, co miał do obrony, to abstrakcyjne „zaangażowanie”, które tak łatwo można było zbić. Ile już razy mu się to zdarzyło? Rozmawiano o Wenezueli i natychmiast wyskoczył Tybet, jak diabeł z pudełka. Nic o Tybecie nie wiedział, więc zamilkł. Dlaczego nie pojechał do Tybetu? Interesowało go jedynie własne zaangażowanie czy też fakty?

Rozmawiali o sytuacji rasowej w stanach południowych. Z Memphis do Jackson szedł pochód5. Postrzelono człowieka, to był „marsz przeciw strachowi”. Mówili o ucisku rasowym, a on próbował sformułować swoją własną polityczną drogę, która wciąż prowadziła go w lewo. Ale to była rozmowa we mgle, z dala od sedna, i kiedy mówił, to z niejasnym poczuciem wstydu, tak jakby wyzyskiwał polityczną sytuację, zamiast na nią wpływać. To było całkiem irracjonalne z jego strony, niepotrzebne, nie powinien był tak czuć. Wiedział, że są sformułowania, którymi mógłby tego dowieść, bo przeszedł twardą retoryczną szkołę. Ale gdzie w tym wszystkim był on sam?

Przez całe życie nienawidził oburzenia, które jest tylko sentymentalnym gestem, a jednocześnie jego oburzenie – o ile w ogóle się pojawiało – przez cały czas było sentymentalne. Zwyczajnie nie potrafił znaleźć formy, która byłaby bezpośrednia, wyzbyta ckliwości, wszystko zaś, czego był świadkiem, zdawało się potwierdzać jego pesymizm.

Wszystko to bardzo konkretnie i bezpośrednio wiąże się z prowadzonym śledztwem.

Przybył do Jackson w Missisipi wczesnym rankiem w piątek. Jechał autobusem. W drodze na południe autobus minął pochód demonstrantów – 100–150 ludzi, którzy szli długim szeregiem wzdłuż szosy. Kolorowi i biali. Wystartowali w Memphis i mieli iść do Jackson, to było ostatnie lato na idealistyczne obywatelskie marsze, strategię non-violence, na bystrookich i pięknych idealistów ze stanów Północy, którzy przyjechali na to straszne Południe, aby zademonstrować swoją solidarność, to było lato 1966 i jeszcze śpiewano We Shall Overcome w taki sposób, że nie wyczuwało się w tym cynizmu. Przycisnął twarz do szyby autobusu i próbował wyłowić ich twarze, ale prędkość była zbyt duża i widział tylko rozmazane białe plamy, które zupełnie nic mu nie mówiły. Musiało być strasznie gorąco: droga ciągnęła się przez wielką, płaską, bezdrzewną równinę, gdzie kilometry dzieliły od siebie małe walące się szopy z zardzewiałej blachy. Długa, cholernie ciężka droga, pot i poobcierane nogi. Odwrócił się i zajrzał w uśmiechniętą twarz tuż obok niego: mężczyzny, który wsiadł w nocy, gdy on spał. Wyglądał sympatycznie, twarz miał ciepłą, zabawną.

– The heroes – powiedziała ciepła, zabawna twarz. – Nie patrz na nich, olewaj. Oni chcą, żebyśmy patrzyli albo rzucali kamieniami. To zrobi z nich męczenników, poczują się lepiej. Olej ich po prostu.

Nie odpowiedział, siedział nieruchomo, kiedy autobus pędził dalej. Zamierzał prosić, żeby się zatrzymał, lecz tego nie zrobił. Na pewno nie wolno mu tutaj przystawać, pomyślał. Są na to przystanki lub stacje. Mogę wjechać do miasta i wziąć stamtąd auto. Na jedno wyjdzie. I tak jest ich dość wielu. Cholernie dziwnie by to wyglądało, gdybym tu stanął, na środku równiny. Zaczekam.

Zjechali w jar o ciemnozielonych, osobliwie wilgotnych barwach. Drzewa były porośnięte pnączami, dzikim winem czy bluszczem, nie było tu nazw. Mógł zapytać o pnącza. Wywiązała się rozmowa. Całkiem miła.

– Iść przez te lasy to mordęga – powiedział mężczyzna – Są tam węże.

O godzinie 10:00 byli w Jackson w Missisipi.

Zajęło to więcej czasu, niż sądził. Nie znalazł miejsca w hotelu. Pochodził wkoło, miasto było czyste i nowoczesne, ale bez wolnych pokojów w hotelach. Około 5:00 po południu wszystko już było załatwione, wziął autobus z powrotem na północ, bo nie chciał czy nie miał odwagi wziąć taksówki. Kiedy dojechał, było już za późno, dzienny etap się skończył, i poczuł dziwną ulgę, prawie euforię. Usiłowali rozbić obóz, ale nie mieli zezwolenia, zjawiła się policja z pałkami i gazem łzawiącym i powyrywała namioty: to było łatwe, łatwe zwycięstwo, to było ostatnie lato z non-violence. Teraz panował spokój. Rozbili namioty gdzie indziej, tam mogli. Stał na skraju obozowiska i rozmawiał z kimś, kto był stary, poparzony gazem łzawiącym. Skóra go piekła i nie miał odwagi się ogolić. Był kwakrem i słyszał o Szwecji. Jutro znowu idziemy, powiedział, więc możesz być z nami od początku, chyba się nie boisz? Nie, odpowiedział, nie. Pomyślał: nie, nie boję się, to prawda, ale kiedy dołączyłem do nich spóźniony, nie czułem wstydu i poczułem się szczęśliwy. Jestem tu przecież tylko po to, żeby prześwietlić moje zaangażowanie. Ciągle czuł miękkie i nieśpieszne, ciche szczęście. Był z nimi, lecz nie jako uczestnik, i było mu z tym dobrze.

– Jutro o dziewiątej – powiedzieli.

Pojechali razem stopem do miasta. Zajęło to dwie godziny, poszedł prosto do hotelowego pokoju, ogolił się i wykąpał, włożył czystą i chłodną pidżamę i położył się na łóżku. Po chwili wstał i włączył telewizor. Najpierw reklama Tigera, lalki-żołnierza w pełnym rynsztunku z pistoletem maszynowym, podobnej do G.I. Joe, innej lalki-żołnierza, której reklamę widział wcześniej. Film o Tigerze był świetnie zrobiony, z dramatycznymi scenami walki. Potem nadali wiadomości, i znowu reklamy.

Wśród tego wszystkiego wiadomość o marszu. Nie zobaczył wiele, tylko mnóstwo dymu i żołnierzy w maskach gazowych, i parę osób, które uciekają z krzykiem, z dłońmi przyciśniętymi do twarzy. To było w Canton, tyle wiedział. Potem reklama Miller’s Beer. Kiedyś je pił, więc patrzył z ciekawością. Po chwili się skończyła i pokazali jakąś operę mydlaną, leżał na łóżku i oglądał program za programem, a potem wiadomości na innym kanale, na który przełączył. Krótki reportaż z marszu. Nie zobaczył wiele, jedynie chmury dymu i żołnierzy w maskach gazowych, parę osób uciekających z krzykiem i wywiad z tych namiotów, które widział. Leżał na łóżku całkiem nieruchomo i myślał, że to jednak jest lepsze niż oglądanie w Szwecji, ma się szybszy i bardziej bezpośredni ogląd, poza tym można zmienić kanał. To nic nie szkodzi, że nie zdążył na Canton, bo mógł zobaczyć co trzeba w telewizji. Może to nie jest to samo przeżycie, ale podobne, i ma się lepszy ogląd, i więcej dystansu. Sens zdarzenia był jasny. To było przecież lepsze niż w Szwecji, szybsze i bardziej bezpośrednie.

Miller’s Beer. Ballantine’s Beer. Przeglądał kanał za kanałem, szukając bezskutecznie, może się już skończyło. I wreszcie znów zobaczył dym, żołnierzy i tę krzyczącą kobietę, po raz trzeci, a potem leżał na łóżku całkiem nieruchomo i przymknął oczy, i pomyślał, że teraz już zasnę. Ale nie był w stanie.

Wtedy wstał i wykąpał się. Wytarł dokładnie całe ciało, włożył dżinsy i koszulę i wyszedł, ale tam na ulicach było pusto. Oni tam teraz pewnie śpią, pomyślał, dobrze się śpi w namiotach. Pomyślał chwilę o gazie łzawiącym, pomyślał też, że to okropne, jak ich potraktowano, jednak to było takie abstrakcyjne, że dał sobie spokój. Idę tu sobie, myślał, ja, eksliberał trzeciego sortu, ja, który jestem trzeciego sortu socjalistą, zamieniającym się być może w trzeciego sortu komunistę, z obojętnością prima sort na wszystko, co się dzieje. I szukam świadomości, która nie jest sentymentalna, albo też nie jest tylko gestem, który ma uśmierzyć wyrzuty sumienia. Ja tu sobie idę, a oni tam leżą. Wrócił do hotelu, tym razem nie zdjął ubrania, tylko położył się na łóżku, nie zamykając oczu, i gapił się w sufit, aż wszystko zaszło mgłą. Szedł przez mgłę i wołał. I nie było echa, i jego położenie było straszne, a to go uspokajało i cieszyło. A jednocześnie bał się, bał się z powodu swojej utraconej zdolności odczuwania strachu. Gdy się obudził, była już 9:00, więc natychmiast się poderwał. Automatycznie włączył telewizor i wpadł od razu w Miller’s Beer. Dzięki temu poczuł się pewniej i wróciła mu jasność myślenia.

Wyjechał z miasta taksówką. Kierowca nie odezwał się ani słowem i chyba wziął podwójną taksę, ale to było bez znaczenia. Stanął potem na skraju drogi i zaczekał na pochód, a później szedł na samym końcu, lecz nic się działo. To było jak czytanie książki. Wieczorem albo po południu doszli do miejsca o nazwie Tougaloo. Rozbili tam obóz, poszło im to szybko, on się głównie przyglądał. Wielu gadało, ale on raczej nie miał o czym gadać. Wieczorem był tam wielki sceniczny show, w olbrzymim naturalnym amfiteatrze, kotle o stumetrowej średnicy. Zeszło się 10 tysięcy ludzi i siedzieli w rozległych skupiskach, słuchając ostrych, chrypiących dźwięków z głośników, które kiedyś działały bez zarzutu, ale teraz już nie. Przez tłum przetaczały się powolne grzmoty, pierwszy raz słyszał Stokely’ego Carmichaela6