Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Piękna, bogato ilustrowana pozycja albumowa, w której autor prezentuje sylwetkę prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego. Album został wydany tuż przed pierwszą rocznicą tragicznej śmierci prezydenta.
Czytelnicy mogą prześledzić historię i dokonania Lecha Kaczyńskiego w różnych etapach jego kariery politycznej, przypomnieć sobie jego najważniejsze osiągnięcia i sukcesy dla kraju.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 70
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja
Zespół
Zdjęcie na okładce
Reporter:© Miłosz Poloch
East News:© Piotr Bławicki
Redakcja techniczna, skład i łamanie
Grzegorz Bociek
Korekta
Urszula Bańcerek
Źródła ilustracji
East News:Archiwum rodzinne, © Artur Barbarowski/Agencja SE, © Jan Bielecki, © Piotr Bławicki/Agencja SE, © Piotr Grzybowski/Agencja SE, © Zbyszek Kaczmarek, © Damian Klamka, © Bartosz Krupa, © Laski Diffusion, © Wojtek Laski, © Petras Malukas/AFP, © POLFILM, © PREZYDENT.PL, © Tomasz Rytych/Agencja SE, © Gali Tibbon/AFP, © TRICOLOR/Digital, © Sebastian Wolny/Agencja SE, © Piotr Wygoda, © Jan Żdżarski
FOTONOVA:© Jerzy Kośnik, © Tomasz Michalak, © Mandel Ngan/AFP, © Sergei Supinsky/AFP, © Tomasz Wierzejski
Kosycarz Foto Press:© Krzysztof Mystkowski
Reporter:© Filip Ćwik, © Eurocyclope/UPPA/Photoshot, © Andrzej Iwańczuk, © Maciej Macierzyński, © Stefan Maszewski, © Kacper Pempel, © Pixel, © Grzegorz Rogiński, © Witold Rozbicki, © Jacek Wajszczak, © Włodzimierz Wasyluk oraz Kancelaria Prezydenta RP, Wikimedia Commons
Wydanie I, Chorzów 2012
Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA
41-500 Chorzów, Aleja Harcerska 3c
tel. 32-348-31-33, 32-348-31-35 fax 32-348-31-25
office@videograf.pl
www.videograf.pl
© Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2012
ISBN 978-83-7835-066-8
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o. o.
Tysiące zniczy płonących na placu przed Pałacem Prezydenckim w Warszawie na znak żałoby i pamięci
Sala Kolumnowa, piękna, reprezentacyjna, największa w całym Pałacu Prezydenckim. Po lewej stronie od wejścia dwa katafalki. Na nich dwie trumny przykryte biało-czerwonymi sztandarami.
W te pamiętne, smutne, a zarazem ciepłe dni kwietnia 2010 roku przyjechała tu płakać niemalże cała Polska. Zewsząd ciągnęły nieprzeliczone tłumy – w poczuciu obowiązku, w chęci oddania hołdu, w potrzebie modlitwy. A właściwie nie żadne tłumy, lecz Polska. Ta, o której marzył.
Szeroka kolejka ludzi posuwała się wolno na przestrzeni kilku kilometrów, przez znaczną część Krakowskiego Przedmieścia, oplatając kilkakrotnie Kolumnę Zygmunta. Zapewne nikt nie spodziewał się, że będzie ich tu aż tak wielu i że tak zdeterminowani będą czekać na wejście kilkanaście godzin. Do końca.
Staruszkowie na rozkładanych stołeczkach i studenci odpoczywający na karimatach. Młodzi i starzy, kobiety i mężczyźni. Klerycy z Elbląga, emeryci z Poznania, górnicy ze Śląska, stoczniowcy z Wybrzeża, licealiści z Wrocławia. Wszyscy. I szczypiorniści Bogdana Wenty w czerwonych dresach z napisem „Polska”. Znana dziennikarka telewizyjna wyszła z Sali Kolumnowej zapuchnięta od łez. Powiedziała, że ma wyrzuty sumienia. Aby się pożegnać, ludzie czekali dniami i nocami. Ona weszła „na legitymację”, nie składając tego rodzaju ofiary. Trudno, widać po prostu nie miała czasu.
Skala żałoby narodowej po tragedii 10 kwietnia zaskoczyła wszystkich. Przybrała charakter ceremonii, w której wspólnota utwierdza swoją tożsamość. Żal po utracie wybitnych rodaków stanowił również manifestację pamięci o nich, a więc próbę ocalenia tego, co zostawili najlepszego, wpisania ich życia i działania w nasze narodowe dzieje, w długie trwanie wspólnoty.
Premier Donald Tusk przy trumnach Lecha i Marii Kaczyńskich w Sali Kolumnowej Pałacu Prezydenckiego
Przed bramą Pałacu morze migających zniczy i miękki kolorowy kobierzec utkany z setek tysięcy kwiatów. Wśród nich tak ulubione przez Marię Kaczyńską tulipany. Ile kwiatów i światełek, tylu żałobników. Harcerze znosili je pod ogrodzenie, na dziedziniec. Zapach milionów płatków łączył się z zapachem zniczy. Biało-czerwone sztandary przewiązane czarnym kirem, nastrój powagi, skupienia, modlitwy i narodowej żałoby. I powtarzane często przez łzy słowa: Boże, czemu daliśmy się tak ogłupić? Czemu nikt nam nie powiedział wcześniej, że to byli tacy wspaniali ludzie? Czemu słyszeliśmy tylko o tym, że prezydent nie zna języków i ma niedopiętą marynarkę?
Rzeczywiście, prezydent Lech Kaczyński nie cieszył się sympatią polskiego społeczeństwa, a przynajmniej znacznej jego części. Bez żadnej przesady powiedzieć można, iż żaden polityk po odzyskaniu suwerenności w 1989 roku nie miał tak złej prasy. Najbardziej dotkliwe drwiny, oskarżenia i wyzwiska sypały się na jego głowę jak konfetti. Pomiatano nim w sposób bezprzykładny, nękano go bezustannie i poniżano, straszono „wyginięciem, jak dinozaury”. Zarzucano mu, że jest kłótliwy, że nie potrafi wyzbyć się przywiązania do partyjnych interesów, że stawia na szalę powagę swojego urzędu dla spraw absolutnie nieadekwatnych do zaistniałej sytuacji, że wetuje wiele reform niezbędnych dla kraju z czysto ekonomicznego punktu widzenia. Że zacytował w pracy doktorskiej Lenina, podczas gdy inni walczyli o wolność… Gdyby polegać na opiniach lansowanych przez tak zwane opiniotwórcze media, można było odnieść wrażenie, że prezydent Kaczyński to największe zło, jakie Polsce przydarzyło się od czasu hitlerowskiej okupacji.
Nawoływano powszechnie do obywatelskiego nieposłuszeństwa, z pogardą zwracano mu przyznane ordery. W każdym „dobrym” towarzystwie do dobrego tonu należało wyśmiewanie się z głowy państwa, to warunkowało przynależność do „elity”. Prezydenckie poszanowanie historii i tradycji, jego odwołania do moralnych prawd, narodowej dumy czy polskiej racji stanu przedstawiano jako sianie nienawiści, ksenofobię i zaściankowość.
Kolorowy „dywan” kwiatów i zniczy na Krakowskim Przedmieściu przed Pałacem Prezydenckim
Wysuwane argumenty szybko przeniosły się w żenujące rejony kpin z wyglądu zewnętrznego, dykcji czy urody małżonki. Z wygłaszanych pod adresem Prezydenta RP inwektyw można by utworzyć grubą księgę.
Kiedy w końcu lutego w prawyborczej kampanii padły radosne słowa, że oto już za 297 dni będzie można powiedzieć: „były prezydent Lech Kaczyński”, ich autor nie przypuszczał zapewne, że jego marzenia staną się rzeczywistością dużo szybciej…
A potem coś się odmieniło. Media przestały montować programy składające się w trzech czwartych z docinków na temat polskiego prezydenta. Ucichły dyskusje o jego rzekomym alkoholizmie, nikt zapewne nie powie już: „jaki prezydent, taki zamach”. W ciągu kilku dni od owej tragicznej soboty usłyszeliśmy o tym pogardzanym polityku więcej ciepłych słów niż przez ponad cztery lata sprawowanej kadencji. Trzeba było śmierci człowieka, i to śmierci poniesionej w tragicznych okolicznościach, aby można było docenić jego zasługi dla kraju. Dopiero po katastrofie samolotu prezydenta pod Smoleńskiem zaczęto przypominać jego działalność w opozycji, związaną z Komitetem Obrony Robotników, który powstał po wydarzeniach radomskich już w 1976 roku. Nagle przywrócono w ludzkiej pamięci fakt, że to właśnie Lech Kaczyński, znakomity specjalista od prawa pracy, walczył o ochronę praw pracowniczych jako współautor porozumień sierpniowych, a potem jeden z najważniejszych doradców Solidarności. Jego koledzy z opozycji pokonali amnezję i przypomnieli sobie raptownie, jak to razem walczyli o wolną Polskę, chociaż jeszcze tak niedawno nie potrafili wykrztusić z siebie jednego chociażby życzliwego słowa.
Gazety pochowały gdzieś publikowane dotąd z lubością zdjęcia prezydenta, na których wyglądał wręcz odpychająco, a wyciągnęły ze swych archiwów skrzętnie pochowane fotografie prezentujące sympatycznego, ciepło uśmiechającego się człowieka. „Był politykiem, więc jako polityk sam nieraz ostro atakował i bywał atakowany – zaczęto mówić. – To atrybut polityki w ogóle, a polskiej, niestety, w szczególności. Warto jednak mieć świadomość, że doczepiany mu wizerunek osoby wyniosłej i mściwej nie miał wiele wspólnego z rzeczywistością. Świętej pamięci Lech Kaczyński był impulsywny, nie potrafił czasem wytrzymać stresu związanego z politycznym starciem, ale miał wielkie serce”. Jak chociażby wtedy, gdy wojował z ministrem spraw wewnętrznych Ludwikiem Dornem o to, by ratować stado łabędzi, któremu groziła likwidacja w związku z epidemią ptasiej grypy.
Okazało się nagle, że był politykiem całkowicie poświęcającym swoje życie odbudowie niepodległego państwa polskiego, zarówno w jego wymiarze międzynarodowym, jak i w wymiarze kształtowania ładu społeczno-gospodarczego oraz kształtu prawnego Rzeczypospolitej. Wyszło na jaw, że był człowiekiem do gruntu uczciwym, konsekwentnym w swoich działaniach i pełnym patriotycznych uczuć. Przypomniano społeczeństwu, że niezwykłą troską otaczał ludzi wykluczonych, którzy nie ze swojej winy nie weszli w proces transformacji ustrojowej po 1989 roku i którzy nierzadko nawet stali się jej ofiarami. Przyznano z zadziwiającą szczerością, że działalność prezydenta zmierzała do tego, by nie było równych i równiejszych, tych, którym wolno wszystko, i tych, którym nic nie wolno.