Ławka - Andrzej Galicki - ebook

Ławka ebook

Andrzej Galicki

2,0

Opis

Jest to powieść opisująca powrót do kraju człowieka, który nie był w Polsce od 35ciu lat. Spotyka się tutaj ze swoimi wspomnieniami z okresu własnej młodości, tragiczna miłość, rozróby z kumplami, rozterki duchowe sprzed wyjazdu. Wspomnienia realne przeplatają się tutaj z wątkami  z pogranicza „szarej strefy” nadpobudliwej wyobraźni bohatera.

Antek – młody inżynier, pracujący jako kierownik budowy przy konstrukcji jednego z bardziej priorytetowych obiektów stolicy, przeżywa duchowe konflikty starając się pogodzić zawodowe ambicje z przyziemną rzeczywistością.

Zapamiętane przez autora prawdziwe zdarzenia z lat siedemdziesiątych, realia życia w PRL stanowią tło akcji w której wątek miłosny przeplatany jest codziennymi elementami życia młodych ludzi w tamtych czasach – pierwsza praca, pierwszy samochód, pierwsza dziewczyna.

Elementy tragicznych wydarzeń w życiu bohatera wprowadzają do książki rodzaj psychologicznego niepokoju i oczekiwania:

Co nastąpi dalej? Co było wcześniej?

Mam nadzieję że książka ta może znaleźć zainteresowanie wśród szerokiego grona czytelników.



Andrzej Galicki

Urodził się w Warszawie, gdzie spędził dzieciństwo i wczesną młodość. Po ukończeniu studiów na wydziale Inżynierii Lądowej płockiego oddziału Politechniki Warszawskiej, rozpoczął pracę w zawodzie budowlańca. Pracował jako inżynier na kilku priorytetowych budowach warszawskich, między innymi przy budowie Dworca Centralnego.

W roku 1980, zniechęcony stosunkami społecznymi panującymi w PRL, wyjechał z kraju. Nigdy nie był członkiem PZPR i to uważa za swoje największe osiągnięcie z tamtego okresu życia. Zamieszkiwał kolejno w kilku miastach (Paryż, Wiedeń, Toronto) zanim na stałe osiedlił się w Montrealu, gdzie mieszka do dzisiaj ze swoją żoną Marleną. Pracuje jako projektant przy budowie elektrowni wodnych, jednocześnie zajmuje się twórczością literacką czerpiąc materiały do swoich książek ze wspomnień.

Napisał dwie książki „Ławka” i „Opowieści przy Świecach”, trzecia pt. „Za Wielką Wodą” jest jeszcze na warsztacie.

Oprócz literatury zajmuje się malarstwem, wystawiał swoje prace w Montrealu, New Jersey i w Nowym Yorku, właśnie te obrazy wykorzystuje do projektów okładek swoich książek. Niektóre z nich można obejrzeć na stronie internetowej „Artsland”:

http://www.artslant.com

Natomiast fragmenty jego pozostałych książek przeczytać można na stronach portalu „Feedbooks”:

http://www.feedbooks.com

Pozdrawia serdecznie wszystkich czytelników.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 363

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,0 (1 ocena)
0
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Andrzej Galicki

ŁAWKA

© Copyright by Andrzej Galicki & e-bookowo

Grafika i projekt okładki: Andrzej Galicki

ISBN 978-83-63080-79-2

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo www.e-bookowo.pl

Kontakt:[email protected]

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości bez zgody wydawcy zabronione.

1. Kolacja dla Łabędzi

To była ta sama ławka. Albo zupełnie taka sama. No, może odmalowana parę razy, wciąż taką samą olejną farbą. Ostatnia warstwa już złaziła obnażając poprzednie. Kiedyś dwa drewniane szczeble były złamane, ale nikomu to nie przeszkadzało, nawet tak było lepiej, jakoś tak bardziej po swojemu, nie wypadało nawet żeby wszystko było całe. Musieli w międzyczasie naprawić. Eleganciki pieprzone. Nigdy się nie nauczą że jak coś jest dobre to się nie naprawia. Może innym to nie przeszkadza ale mnie trochę tak. Jakby przez pomalowanie i wymianę dwóch kawałków drewna ukradli jej coś. Ta sama a jednak trochę jakby inna. To tak jakby pożyczyć kumplowi swoja dziewczynę na prywatkę. Jeżeli nawet odda (na ogół nie oddawali) to i tak wiadomo że nie będzie taka sama. I to właśnie jakoś tak z lekka wkurwia. Niby wszystko dobrze ale nie do końca. Ale ogólnie nieźle się siedziało. Wrzesień, ciepło jeszcze, wiewiórki smyrgają po gałęziach, dzieciaki rzucają się kasztanami. To taka prawdziwa polska jesień. Tam, za oceanem jesień jest inna. Albo prawie jej nie ma. Z końcem lata robi się zimno. A w połowie października, już po pierwszych przymrozkach, po pierwszych płatkach śniegu w mroźnym powietrzu – nagle robi się ciepło, bardzo ciepło. Nazywają to „Indiańskie Lato”. Indian powyrzynali, lato zostawili. Klimat ostry, brutalny. Za to kolory zajebiste. Płoną góry, płoną lasy jak śpiewały „Czerwone gitary”. Myśmy – na ławce – nazywali ich Czerwone Fujary, ale tak, żartem, z sympatią. Lubiliśmy ich. Ciepło było.

I wtedy właśnie to poczułem. Takie jakby wspomnienie z przed lat. Ale jakoś łagodnie, tak przez mgłę. Takie coś, niby trochę przyjemne, a trochę nie bardzo. Jakby uśmiech trędowatego z sąsiedniej loży w operze. Przypomniałem sobie to uczucie, znałem to kiedyś, tylko, że wtedy było ono silniejsze.

O wiele. Jakiś taki strach połączony z podnieceniem. Teraz strachu już nie było, teraz czułem lekki, smrodliwy niepokój, tak jakbym w kościele nasikał w kalesony i nie wiedział co z tym zrobić. Nic to, jak mawiał Mały Rycerz, zobaczymy.

I spojrzałem w prawo, tak kątem oka, bez odwracania głowy, jak to robią na filmach. Niby się nie patrzy a się patrzy.

Był. Na pewno ten sam. Siedział Buras jeden na drugiej połowie ławki i palił jakiegoś śmierdziucha. Nie musiałem już udawać, że go nie widzę, przyjrzałem się dokładniej; gęba szara, skacowana, garniturek granatowy mocno znoszony a z dziury w adidasie wystaje raciczka.

Oj, kiepsko trafiłeś chłopie, na mnie nie zarobisz. Nic nie mówię, ciekawe kto pierwszy nie wytrzyma. Taka gra, na przetrzymanie. Im dłużej nic nie mówisz, tym większą masz ochotę się odezwać. Kobiety z reguły przegrywają. Powiedział rybak do rybaka:

– Chyba się rozwiodę.

– Czemu? – dziwi się drugi.

– Moja żona nie odzywa się do mnie od miesiąca.

– Ty się dobrze zastanów – radzi drugi. Taką żonę trudno jest znaleźć.

To był dowcip. Wciąż nic nie mówię. Przechodził akurat jakiś dziadek, trzymał w kościstych paluchach papierową torebkę. Pewnie będzie karmić gołębie.

– Czy można usiąść? – grzecznie zapytał.

– Przecież zajęte – grzecznie odpowiedziałem.

Popatrzył na mnie jakoś dziwnie i przeszedł do następnej ławki ale po chwili obejrzał się, znów na mnie popatrzył i przeszedł do jeszcze dalszej. Brak zaufania do Świra wyrobiło się w społeczeństwie. Dawniej tak nie było. Największe Fijoły były zawsze na trybunach. A Społeczeństwo maszerowało i wolało:

–Niech Żyje!!! Niech Żyje!!!

I jeszcze chorągiewką i jeszcze transparencikiem:

– Niech Żyje!!! To dopiero była radocha.

A wy co macie taką krzywą minę, obywatelu? Dowodzik poproszę, sprawdzimy co wy za jedni. To były czasy!

Burek nie wytrzymał, wyciągnął z kieszeni pogniecioną paczkę.

– Zapalisz?

– Przecież nie palę.

– No, tak sobie pomyślałem, że nigdy nie wiadomo. Wciąż mnie tak nazywasz?

– Jak, Burek? Nie muszę cię tak nazywać, sam taki jesteś, od zawsze. Buras i tyle.

– Oj, nie lubisz ty mnie, nie lubisz...

– Lubię, lubię. Jak student milicjanta.

Przeciągnął dłonią po chropowatej farbie.

– Ta sama ławka – powiedział.

– Podobna – odburknąłem.

– Oj, ta sama, ta sama. Widzisz, tutaj? – Poprzez farbę dały się zauważyć wyryte inicjały: A R

– Miałeś wtedy nowego scyzora. Antek i Renata, chyba pamiętasz?

– Tak jakby, gdzie ona teraz jest?

– Dobrze wiesz – odpowiedział niechętnie – a Kryśkę pamiętasz?

– Jasne, ciekawe jak ona teraz wygląda.

– Stara i brzydka. I gruba. Uratowałem cię wtedy.

– Co ty trujesz?

– A przypomnij sobie tą prywatkę na Czerniakowskiej. Wszyscy ją przelecieli. Oprócz ciebie. Polewałem ci wtedy mocno. I ci nie stanął. Podziękuj.

– Za co mam ci dziękować?

– Może byś się ożenił. Kochliwy byłeś. Miałbyś brzydką żonę i dwudziestu pięciu szwagrów.

– Liczyłeś?

– Tylko co piątego.

– Wtedy była ładna – broniłem się bez zapału.

– Dlatego tylu szwagrów – odparował.

Logikę miał żelazną. A ja żadnej. I to mnie wkurzało.

– A ja się ciebie już nie boję – powiedziałem zaczepnie.

– Klawo – mruknął bez przekonania – trzeba to oblać. I wyciągnął zza poły butelkę z ciemnego szkła. Spojrzałem na naklejkę.

– O rany, prawdziwy patol – zawołałem z uczuciem. – Skąd ty to masz? Nie wiedziałem, że jeszcze takie robią.

– Tylko u nas, tylko u nas – powiedział z dumą. – Pozostałości postkomunistyczne.

Dobrze pamiętam to świństwo, patykiem pisane. Przez długie lata kosztowało to siedemnaście pięćdziesiąt, aż pewnego pięknego poranka spragniony obywatel patrzy a tu dziewiętnaście. A potem już poszło prawem bezwładności: dwadzieścia, dwadzieścia jeden itd, a gdy doszło do sumy dwadzieścia cztery złote polskie, zrozumiałem, że nic tu po mnie.

– Tylko nie ściemniaj – powiedział Burek. – Nie dlatego wyjechałeś, że alpaga dwadzieścia cztery.

– To dlaczego?

– Boś naknocił jak pijany zając. I wstyd ci było. Rozejrzyj się tylko, coś ty zbudował, jeszcze coś z tego zostało. Same buble. A już ten Dworzec Centralny to szczyt, ledwo się to kupy trzyma, inżynierek pieprzony.

– Sam nie budowałem, ja tylko pomagałem – broniłem się słabo. – A w ogóle to Gierek kazał.

– Aha, naknocił i jeszcze na innych zwala. A pamiętasz co ci powiedzieli na koniec? Że jak nie zapiszesz się do partii to nigdzie dalej nie zajdziesz. A ja ci mówiłem, zapisz się.

– Przecież to wszystko się rozleciało.

– Tak, ale zanim się rozleciało niektórzy zdążyli się nieźle nachapać. Miałbyś willę na Żoliborzu i mercedesa.

– Przecież miałem dom.

– I syrenkę – zarechotał.

Sprawnie wybił korek.

– Masz, łyknij. – Był wyraźnie zadowolony z siebie.

– Nie piję – powiedziałem.

– Nie pijesz? – powtórzył zdumiony, – To po coś ty tutaj w ogóle przyjechał? Do Unii chcesz się zapisać?

– Tak się rozejrzeć, odwiedzić stare kąty. Ze mną ci tak łatwo nie pójdzie.

– Musi pójść. Nie takich cwaniaków rozpracowałem.

– Dlaczego musi?

– Bo jak nie to kiepsko ze mną. Syberia. Takie u nas teraz rygory.

– Ze mną to się nie uda. Teraz już nie.

Z żalem wepchnął korek do szyjki.

– No, pożiwiom – uwidim. Mruknął po francusku.

Gałęzie nad nami szumiały lekko, ciężkie od wspomnień i wrześniowych kasztanów, dzieciaki pokrzykiwały z oddali, no dobra – zaczynamy następną jesień, zobaczymy jaka będzie. A swoją drogą zadał mi bobu tym Dworcem Centralnym. Na początku szło nieźle, pokazowa budowa Warszawy, prezent od towarzysza Gierka dla rodaków.

– Chcecie dworzec?

– Chcemy!!!

– Chcecie Trasę Łazienkowską?

– Chcemy!!!

– No to budujemy.

– Ale my nie mamy pieniędzy, towarzyszu Gierek.

– To nic, pożyczymy. Zgniły Zachód ma za dużo. Aż się proszą żeby od nich pożyczać. A potem wy spłacicie, zgoda?

– Zgoda!!! – zgodnie zawołali towarzysze. Społeczeństwo się nie wypowiadało, może tylko pod budką z piwem, zresztą te też wkrótce polikwidowano. Co było w Paryżu najbardziej niebezpieczne dla monarchii w okresie przed rewolucją? Paryskie kawiarnie. W powojennej Warszawie kawiarń było niewiele, za to budki a piwem były popularne a ożywione dyskusje na każdy temat ciągnęły się do późnego wieczoru. Użycie argumentu w postaci pięści bywało nieuniknione, gdy dyskutant okazywał się wyjątkowo mało pojętny. Dlatego w końcu postanowiono je polikwidować. O tym właśnie myślałem przesuwając wzrokiem po przyrodzie.

I wtedy właśnie ją zobaczyłem. Taka była lekka i przejrzysta, że ledwo się rysowała na tle pomarańczowych od zachodzącego słońca krzewów. Skrzydełka miała maleńkie i takie zgrabne, jak u ważki. Pomagała dziadkowi karmić gołębie. Burek tez musiał ją zauważyć, bo zaraz pomarkotniał. Siedzieliśmy w milczeniu, nagle zabrakło tematu.

Po dłuższej chwili Burek podniósł się, wygładził dłonią spodnie i powoli, bez słowa. pokuśtykał w stronę bramy. Przypomniało mi się, że zawsze bardziej kuśtykał gdy się denerwował. Żal mi się go zrobiło.

– Przyślij mi kartkę – zawołałem za nim. – Z Irkucka!

Machnął niedbale ręką bez odwracania się. Ale wiedziałem, że jeszcze go zobaczę.

Dziadkowi musiało zabraknąć okruchów bo pomału dreptał z powrotem. Przechodząc obok mojej ławki dotknął palcami kapelusza.

Kiwnąłem głową na pożegnanie. Ciepło było. Tak przyjemnie ciepło, że nie chciało się wstawać.

– Nareszcie jesteś – usłyszałem cichy głos, glos którego nigdy nie zapomniałem. Stała dwa metry przede mną. Nie siadała, takie jak ona nie siadają. Jak się nic nie waży nie ma sensu siadać. Popatrywałem na nią przez zmrużone oczy. Tylko tak było ją dobrze widać.

Gdy patrzyło się normalnie, była prawie niewidoczna a kiedy była niezadowolona, rozpływała się jak mgła, często zupełnie znikała, całkiem bez powodu.

– Cześć, Mgiełka – powiedziałem.

– Mgiełka – powtórzyła – tylko ty mnie tak nazywasz. Różnie mnie nazywają ale tak tylko ty. Lubię to.

Była teraz bardzo wyraźna, tak wyraźna że aż prawie prawdziwa.

– Głodny jesteś? – podała mi kilka kasztanów na wyciągniętej dłoni. Wziąłem je do ręki, przykryłem drugą, tak jak nauczyła mnie kiedyś i zamknąłem oczy. Gdy otworzyłem je po chwili, kasztanów już nie było a uczucie głodu zniknęło.

– Wciąż pamiętasz tą sztuczkę – powiedziałem.

– Ja przecież nigdy nie zapominam – napijesz się soku brzozowego? – zapytała – miała zawsze sok brzozowy, nie tylko na wiosnę.

Nie pamiętam nawet ile razy ratowało mi to życie.

– Dziękuje, nie mam kaca. Już nie miewam. Wcale się nie zmieniłaś.

– Ja się nie zmieniam. Za to ty, tak.

– Jak wyglądam?

Przyjrzała mi się uważnie.

– Trochę jak stary pierdziel, ale można wytrzymać.

– Dziękuje, obawiałem się że gorzej.

– No tak, niektórzy wyglądają gorzej. A niektórzy wcale już nie wyglądają.

– Powiedz mi coś o nich.

Zaczęła skubać listki krzewu. Zawsze tak robiła gdy rozmowa była jej nie w smak.

– Sami ci powiedzą. Ja tam do niczego się nie mieszam.

– Nawet nie wiem gdzie ich szukać, nie wiem kto pozostał.

– Już ty się nie martw, znajdą się, znajdą. Zawsze się znajdują, czy chcesz, czy nie. Tak już jest.

Poruszyła lekko skrzydełkami co u niej znaczyło, że zaczyna się nudzić.

– No to „do next tajma”, tak się chyba tam, u was mówi. Idę dalej, karmić łabędzie.

Roześmiała się i już jej nie było. Słonce było już nisko, powietrze zrobiło się jakieś czerwonawe, mimozy pachniały uwodzicielsko a z dala słychać było pojękiwanie tramwaju.

No tak, pora na kolację dla łabędzi. Dla mnie chyba też, pomyślałem.

Ociężale podniosłem się z ławki i powlokłem w kierunku wyjścia.

A Świat wciąż się kręci.

2. Chłopaki

Siedzieli na odrapanej ławce w parku i grali w oko. Ławka była stara i zniszczona, dwóch szczebli brakowało, ale im to nie przeszkadzało, to była „ich ławka”.

– No to jak myślicie, przyjdzie czy nie przyjdzie? – zapytał Wacuś odkładając karty. Wacuś był najmłodszy, na ostatnim roku SGGW, „wiejski student” jak dokuczali mu koledzy. Nie pochodził ze wsi, urodził się w Warszawie, ale jego dziadek miał gospodarstwo gdzieś pod Siedlcami i Wacuś został wytypowany przez rodzinę na spadkobiercę dziadkowej schedy, inaczej po śmierci dziadka hektary mogłyby przepaść na rzecz państwa. Trzeba było wykształcenia żeby zostać chłopem, prawdziwe jaja.

– A jak jej zabajerowałeś? – zapytał Cymbał.

– Że będę miał dwa bilety do „Moskwy” na film z Bitelsami. Na ósmą.

– A masz? Kolejki widziałem jak cholera.

– Mam, prawie trzy godziny stałem.

– Na pewno przyjdzie – powiedział Antek – będziemy musieli sami becalowac za wino.

Co tydzień, w piątek, miał jeden z nich poderwać dziewczynę. Jeżeli nie przyszła musiał postawić wino kolesiom, taka była umowa. Wacuś nerwowo popatrywał na pobiedę, stawka była duża, dwa bilety do kina stracone i wino.

– Nie martw się – pocieszał go Cymbał – bilety pogonimy pod Moskwą i jeszcze na tym zarobisz. Będzie akurat na wino.

– Na którą się z nią umówiłeś?

– Na siódmą. Jest dopiero pięć po u mnie. Powiedziałem, że piąta ławka od bramy.

– Pytałeś czy umie liczyć?

– Nie, ale wyglądała na taką co umie. Przechodziłem akurat przed Moskwą i patrzę a tu kolejka na kilometr. A na afiszu Bitelsi. A ona przyszła akurat z koleżanką. Zobaczyły kolejkę i koleżanka mówi: zobacz, ile ludzi. A ona: tysiąc dwieście trzydzieści dwa. Koleżanka spietrała się i poszła. Ona nie była zdecydowana, wiec ja nawijam:

– A może dała by się pani zaprosić?

– Będzie pan stał tak długo?

– Dla pani postoję – no i tak się umówiliśmy. A jak już kupowałem bilety to zapytałem babkę w kasie ile biletów dzisiaj sprzedała. Powiedziała, że jakieś tysiąc dwieście, na różne seanse. Stąd wiem, że umie liczyć.

Od bramy zbliżała się starsza pani z dzieckiem w wózku, pewnie z wnuczkiem.

– Może to ta – podsunął Antek – żeby tak umieć liczyć trzeba długo żyć.

– Niezła, – zgodził się Cymbał, – miałbyś z przychówkiem. Cymbał, który na lekcjach polskiego ładnie czytał poezje, został kiedyś wydelegowany przez nauczycielkę do deklamacji „Koncertu Jankiela” na apelu z okazji urodzin Adama Mickiewicza. Od tej pory został głównym cymbałem szkoły i już nigdy nie pozbył się tego tytułu. W szkołach PRL–owskich panowała nie pisana zasada, przynajmniej wśród „równych chłopaków” – nie bądź gorliwy. Kto tego nie przestrzegał, uważany był za lizusa, tracił szacunek i zaufanie kolegów, nie był już „równy człowiek”. Pech Cymbała polegał na tym, że to nawet nie była jego wina, on na prawdę ładnie czytał wiersze, z uczuciem – jak mówiła pani od polskiego. Po prostu nie umiał inaczej.

– Grali niedawno w Moskwie amerykański film, „Dom Wampirów” – powiedział – film był taki sobie, za to afisz powiesili wielki, pięknie oświetlony, z tytułem filmu tuż pod nazwą kina. Kiedy szło się Rakowiecką w kierunku Puławskiej wieczorem, pięknie się to prezentowało na tle gwieździstego nieba. Ludzie sikali po nogawkach. Ale długo to nie potrwało, niestety. Obudzono kierownika kina w nocy, musiał zdejmować afisz.

– A ty Antek co, zamurowało cię?

Antek siedział jak skamieniały, na wpół otwarte usta nadawały jego twarzy niezbyt roztropnego charakteru. Patrzał w kierunku przeciwnym niż jego koledzy, przeciwnym od bramy. O kilka metrów od nich stała dziewczyna. Ale jaka dziewczyna, jeszcze takiej nie widział. Szczupła, dosyć wysoka, ciemnobrązowe włosy spływały lekko falując poniżej ramion. Ale to nie jej wygląd był najważniejszy, już od pierwszej chwili wiedział, że wszystko w niej jest takie, jakie powinno być, że nie ma tu miejsca na żadne ulepszenia, ona jest po prostu idealna. Najważniejsze było to, że dziewczyna patrzyła na niego. Ale nie tak jak zwykła dziewczyna patrzy na pierwszego lepszego chłopaka który siedzi na ławce w parku. Nie. Ona patrzyła mu prosto w oczy. Tak jakby znała go dobrze, już od dawna, i jakby chciała mu coś powiedzieć.

Wacuś poderwał się z miejsca.

– Renata – zawołał – nie spodziewałem się ciebie od strony parku – to są moi koledzy, Antek i Cymbał.

– Cymbał? – zdziwiła się – nie ma imienia?

– Ma, ale zapomniał. Wszyscy go tak nazywają.

Renata przywitała się z nimi.

– Miałam ochotę na mały spacer – powiedziała – jest tak przyjemnie. Mam nadzieję, że w niczym nie przeszkodziłam? Wiec jak z tymi biletami, dostał je pan?

– Oczywiście, – zawołał Wacuś, – ja jestem niezawodna firma. Sprawy trudne załatwiamy natychmiast, sprawy niemożliwe zajmują nam minutę.

Roześmiała się.

Antek był załamany. Podświadomie liczył na to, że gdy ona odezwie się, okaże się że ma nieprzyjemny, skrzekliwy glos, albo chociaż że powie coś głupiego i że ten czar pryśnie, rozleci się no sto kawałków, a on, Antek, znów odzyska utraconą swobodę. Ale nie, głos miała miękki i łagodny a tym śmiechem zdeptała go do końca.

– A pan – zapytała – pana jak nazywają? Nie ma pan przezwiska?

– On – Wacuś wybawił Antka z opresji – on nie potrzebuje. Jak ktoś ma na imię Antek i jest absolwentem Polibudy, wydziału Inżynierii Lądowej, to wiadomo. Będzie z niego Antek Murarz, chce czy nie chce. Taki już jego los. A w ogóle skończmy już może z tymi panami i paniami, jeżeli idziemy razem do kina to nie może być tak oficjalnie.

– Dobrze, ale ja idę obejrzeć film, nie do kina, nie obiecuj sobie zbyt wiele – uprzedziła Renata z uśmiechem.

Antek poczuł nagle jakąś taką wielką ulgę, jak arabski rumak z którego podczas gonitwy zleciał na pysk ciężki, tłusty Szejk.

***

Siedzieli znów na ławce i pili wino. Wino kupili u Bandyty, ajent pobliskiego sklepiku spożywczego taki uzyskał przydomek z powodu braku jednej ręki, miało się ochotę chwycić go za pozostałą i pociągnąć w dół, żeby usłyszeć brzęk pieniędzy, tak jak na amerykańskich filmach. Oficjalnie „Jednoręki Bandyta” nie wiedział że tak się nazywa albo udawał, że nie wie. Mówiło się – panie Józiu, dwie alpagi poproszę, albo – panie Józiu, cztery browary i szlugi. Paliło się oczywiście „Sporty” bo najtańsze, nikt nie wiedział skąd taka idiotyczna nazwa, przecież „sport to zdrowie” a papierosy, wiadomo – nie za bardzo. Antek miał teorię, że nazwę wymyślili Indianie, może nawet sam Winnetou, tytoń pochodzi przecież z Ameryki, ale nikt mu nie wierzył.

– Niezły towar, co? – powiedział Cymbał podając butelkę Antkowi – ciekawe jak mu tam pójdzie, w tym kinie.

– Słyszałeś przecież, ona nie do kina, ona na film – mruknął Antek. Jakoś tak nie było mu w smak że może właśnie w tej chwili Wacuś wykonuje pierwsze próby miłosnych zalotów – mnie się zdaje że ona nie taka.

– Ja też tak myślę – zgodził się Cymbał – ale nigdy nie wiadomo.

– Co, nowy towar na półce? – zainteresował się Kaziu który nadjechał właśnie rowerem. Opowiedzieli mu. Kaziu wina nie pił. Otrzymał właśnie w prezencie urodzinowym od rodziców nowy rower wyścigowy marki Huragan w uznaniu za to że jeszcze w tym roku nie był ani razu zatrzymany i ojciec jego, zasłużony działacz ZBOWiD-u, nie musiał używać swoich wpływów żeby wyciągnąć go z „dołka”.

– Nie jeżdżę „po pijaku” – powiedział – mógłbym uszkodzić wyścigówkę.

Alejką przechodziło akurat czterech nygusów z którymi od dawna mieli na pieńku. Widać było że też właśnie coś rozpili. Jeden z nich – „Borsuk” na niego wołali – przechodząc, niby niechcący, kopnął rower oparty o ławkę.

– Uważaj jak leziesz, patałachu – grzeczne upomniał go Kaziu.

Zatrzymali się. Jak wiadomo w takich momentach wszystko zależy od przytomności umysłu. Cymbał bez wstawania kopnął najbliższego wroga w jaja – na chwilę wyeliminowany – poderwali się i rozpoczęła się bezładna bijatyka.

Ławka nagle przewróciła się przygniatając rower. Z kaziowego przedniego koła zrobiła się ósemka. Z Kazia nagle zrobiła się dziewiątka i na oczach wszystkich nastąpiło przeobrażenie. Narodził się Hulk. Incredible Hulk. Wielki, zielony potwór kłapiący zębami, pałający żądzą krwi i mordu. Z gardzieli wydarł mu się nieludzki ryk, rzucił się do przodu straszny, pozaziemski.

Tamci bez namysłu zaczęli uciekać. Chłopaki z ławki z Hulkiem na czele gonili ich aż do bramy. To wystarczyło, terytorium zostało obronione a honor ocalony. Zatrzymali się przy bramie mocno dysząc. Borsuk odwrócił się i z bezpiecznej odległości pokazał im wała.

Z Hulka powoli zrobił się znów nasz Kaziu. Podszedł do parkanu i obsikał murek. Dokładnie, z dumą.

– Przepraszam że zraszam – powiedział – trzeba oznaczyć teren, więcej się tutaj nie pokażą, dziady jedne.

Wrócili do ławki. Kaziu z żalem popatrzył na uszkodzony rower.

– Już i tak nie pojedziesz – powiedział Antek – teraz możesz się napić, jest co oblać.

Na szczęście interes Jednorękiego Bandyty był jeszcze otwarty. Siedzieli znów na ławce pijani zwycięstwem i tanim, owocowym winem a nad nimi cicho szumiały kasztany.

– Nic mu z tego nie wyjdzie – powiedział Antek – nie da rady, ona nie taka.

– Co ty nawijasz? – zdziwił się Kaziu.

– Ale go chwyciło – Cymbał z troską popatrzał na przyjaciela – nieźle zalazła mu za skórę, nie martw się Antek, może Wacuś coś ci zostawi.

W tej samej chwili zanurkował a lewy but Antka przeleciał tuż nad jego głową.

– Wy mi tutaj o amorach a jak ja tym będę jeździł? – smętnie zadumał się Kaziu.

– Jest na Puławskiej taki zakład, oni reperują rowery, zawieziesz tramwajem koło to ci wycentrują.

Kaziu nieco się rozpogodził.

– No to ja spadam – powiedział podnosząc Huragana. Cymbał też się podniósł.

Antek postanowił zostać jeszcze trochę. Było już ciemno. Wyciągnął z kieszeni scyzoryk – nowy, prawdziwy Swiss Army Knife, otworzył go i zaczął coś wycinać w drewnianym szczeblu. Nagle zrobiło mu się jakoś niewyraźnie. Poczuł że nie jest sam.

Burek siedział na drugim końcu ławki i przyglądał mu się z kpiącym uśmieszkiem.

– A ty z czego rechoczesz? – wypite wino dodawało Antkowi odwagi.

– Oj Romeo z ciebie, Romeo. A ona przecież już dawno u Wacusia na kanapie.

– Kłamiesz – wykrzyknął Antek – ty zawsze kłamiesz i będziesz kłamał. Taka twoja pieprzona natura!

– A ty mi wierzysz i zawsze będziesz wierzył bo to twoja pieprzona natura.

Siedzieli dalej już bez słowa i w zamyśleniu obserwowali ćmy krążące pod blaszanym reflektorem parkowej latarni.

A Świat kręcił się coraz prędzej.

3. Świtezianka

W sobotę wieczorem spotykali się tutaj. Popularna warszawska kawiarnia przy ulicy Marszałkowskiej, tuż obok placu Unii Lubelskiej.

Położenie idealne, wszędzie blisko, bar „Pod Dwójką” – znana mordownia – wpadało się tam na pięćdziesiątkę, lub dwie i szło się dalej.

Po przeciwnej stronie Placu Unii – Super Sam z barem „Frykas”, gdzie można było zjeść golonkę i popić ją ciepłym piwem. Piwo piło się ciepłe bo innego nie było. Będąc później w Pradze, Antka zdumiał fakt, że tam w każdym barze, w każdej piwiarni których było mnóstwo, można było dostać piwo do późnego wieczora i że było ono zawsze zimne. Czesi, znani fanatycy piwa nie potrafili robić ciepłego. W Warszawie, co innego. Piwo było ciepłe, jeżeli było.

Zapytał kiedyś prelegent PZPR starego Bacę:

– Baco, pamiętacie jak było przed wojną?

Baca machnął niedbale ręka.

– A, przed wojną jak było to było.

– Widzicie – uradował się prelegent – jak było to było, tak żyło się przed wojną.

– A teraz Baco, powiedzcie nam jak jest teraz.

Baca znów machnął ręka.

– Teraz jak jest to jest. Ale na ogół to ni ma.

Tak więc piwo jak było to było; przydawała się wtedy toaleta publiczna, która mieściła się w dawnym budynku rogatek, roztaczała ona wokół subtelny aromat znany warszawiakom pod nazwą „pisuar de Varsovie” w nawiązaniu do popularnej marki francuskich perfum „Soir de Paris”.

Antek siedział właśnie przy stoliku nad filiżanką czarnej kawy, obok niego siedział Wacuś, też zamówił kawę.

Grali w zapałki. Ta inteligentna gra pozwalała na spokojne spędzenie czasu dopóki coś się nie zacznie. Antek miał na sobie amerykański garnitur z czystej wełny w modnym kolorze marengo (ciemno-szary), w jaśniejsze, również szare prążki, koszulę z Wólczanki i ciemno niebieski krawat w drobny geometryczny rzucik.

Garnitur kupiony był na „Ciuchach” jak nazywano popularny praski bazar z ubraniami (na ogół używanymi) sprowadzanymi z zachodu.

Wymagał on kilku poprawek, ale w końcu leżał jak powinien. Bardzo ważny był tutaj krój spodni. Spodnie powinny być proste, dopasowane w biodrach i pośladkach, tak jak nosiło się na zachodzie co wszyscy znali z amerykańskich filmów. Spodnie powinny również zaczynać się nie w pasie, lecz nieco poniżej, na biodrach. Krajowe fabryki tekstylne zarzucały rynek ubraniami których nikt nie chciał kupować. Produkowano nawet dobrej jakości materiały, z dobrej wełny; setki, sześćdziesiątki lub czterdziestki (ta ostatnia dla biednych), lecz w smutnych, jednolitych kolorach. Garnitury szyte były dokładnie i solidnie, ale krój miały przedpotopowy. Spodnie skrojone były tak, że pod tyłkiem można było nosić worek kartofli i nikt by tego nie zauważył. I kto by wtedy pomyślał, że to właśnie Polska była prekursorem mody a nie Francja czy USA. Nadszedł bowiem taki trend kiedy na całym świecie zaczęto nosić „polskie spodnie”. Należało spokojnie zaczekać jakieś dwadzieścia pięć lat. Tylko że krajowy przemysł zdążył się w międzyczasie przestawić.

Młodzi ludzie starali się jak mogli. Szukało się ubrań po bazarach, wśród znajomych, znajomych znajomych (sporo osób otrzymywało paczki z zachodu) i wreszcie u prywaciarzy.

Prywatni wytwórcy wykorzystywali ślepotę producentów państwowych szyjąc ubrania skrojone modnie lecz uszyte tandetnie, z byle jakich materiałów. Ubranka takie można było dostać na bazarach i w prywatnych pawilonach. Nie było to to samo co ciuch z paczki, ale zawsze lepiej niż z państwowego Domu Towarowego.

Dziewczyny miały trudniejszą sytuację bo potrzebowały oczywiście więcej szmatek. Kupowały gdzie się dało, wymieniały się, szyły i przerabiały i zawsze były młode i piękne.

Wacuś miał na sobie dżinsy – prawdziwe Lewisy, nie jakąś bazarową podróbkę – i cienki włoski sweter z czystej wełny. Spodnie takie można było wtedy kupić na bazarze za miesięczną pensję początkującego urzędnika. Do parku można było przyjść jak się chce, w kawiarni obowiązywała pewna niepisana elegancja. Czasem nawet należało kupić lepsze papierosy np. Caro. Paczka Caro kosztowała 11zł co w porównaniu do Sportów (3.50zł) było cholernie drogo, później pokazały się polskie Marlboro. Były co prawda jeszcze droższe (25zł), ale za to zalatywały już prawdziwym Zachodem.

– No więc, jak tam było? – zapytał niedbale Antek – dobry był ten film?

– Bomba – odpowiedział Wacuś – no, sam wiesz, Bitle super. Zaczęło się od „Hard Day ‘s Night”, potem same znane kawałki. Najlepszy był Ringo. Taki płaszcz miał jak po dziadku i oprychówę i ciągle coś mu nie wychodziło. A John Lennon – zupełnie podobny jest do ciebie. Nawet Renata to zauważyła.

Antkowi serce podskoczyło do gardła ale się opanował.

– Mówiła coś o mnie?

– No, tak ogólnie, pytała co z ciebie za gagatek. Musiałeś ją zainteresować.

– A jak tam ci poszło, no wiesz, w te klocki?

– W te klocki nic nie poszło, to jakaś prawiczka. Ani buzi, ani potrzymać. Nie wiedziałem że takie jeszcze się rodzą. A swoją drogą ciekawe, że lwy przed „Moskwą” nie ostrzegły.

Warszawska legenda głosiła że dwa kamienne lwy przed kinem „Moskwa” ryczą gdy przed nimi przechodzi dziewica.

– Jak to, tak zupełnie nic?

– Nic a nic, nawet do domu nie pozwoliła się odprowadzić. Powiedziała, że sama trafi. Podziękowała za kino i tyle. Mówię ci, stracona inwestycja.

– Jak to, nie umówiłeś się na następny raz? – Antek wyraźnie się zdenerwował.

– Jasne że próbowałem, ale nic z tego. Wykręcała się. Że ma mało czasu, bo jest na pierwszym roku medycyny, a oni tam dużo kują, że w domu musi pomagać i takie rożne głodne kawałki. Może ma kogoś.

– Myślisz? A wiesz chociaż gdzie mieszka?

– Gdzieś na Mokotowie, chyba przy Dąbrowskiego, mówiłem ci przecież że jej nie odprowadzałem.

Nagle Wacuś popatrzył na Antka podejrzliwie.

– Spodobała ci się, co?

– No, niezła babka – mruknął Antek.

– Od razu to zauważyłem, już tam, w parku. Gapiłeś się na nią jak sowa. Może to właśnie dlatego mi nie poszło. Jeżeli jesteś dżentelmenem, to powinieneś zwrócić mi za bilety.

– Na biednego nie trafiło, kułaku jeden.

– Dopiero nim będę, jak skończę studia i jak dziadek wykorkuje. Na razie jestem biedny student – protestował Wacuś.

– A propos, mógłbyś kiedyś zaprosić do dziadka, pokazać te włości, zabawili byśmy się z traktorzystkami.

– A dostałeś kiedyś kłonicą w głowę? Tam zabawa tak wygląda, nie lubią warszawskich cwaniaków.

– Gdzie nas lubią? Nigdzie. Ale to tylko chłopy, dziewczyny lubią nas wszędzie.

Do kawiarni wszedł Cymbał, podszedł do stolika, usiadł.

– O czym mowa? – zapytał.

– Wacuś zaprasza nas na wieś, do dziadka. Pokazać swój przyszły majątek i traktorzystki z pobliskiego PGR–u – poinformował go Antek.

– Super – ucieszył się Cymbał – a będzie co puknąć?

– Jak sobie poderwiesz – odpowiedział Wacuś – ale jak mówiłem Antkowi, trzeba uważać, miejscowe chłopy nie lubią się dzielić z miastowymi.

– O rany – westchnął Cymbał – dawno nic nie miałem. Kozę bym wyrąbał. Ma dziadek kozy? – ożywił się nagle.

– Miał jedną, ale zeżarła Trybunę Ludu i zdechła – objaśnił Wacuś.

– Może była bezpartyjna?

– Nadmiar wiedzy zabija, zawsze to mówiłem w szkole.

– No to ty sobie pożyjesz – zażartował Antek. Cymbał w przerwach pomiędzy balangami studiował prawo na UW. Wieczny student.

Uparł się że zostanie prawnikiem gdy przekonał się, że poezja nie popłaca.

– Będę wyciągał Kazia z mamra – mówił – robota gwarantowana do późnej starości.

– A jak Kaziu się uspokoi?

– Spokojna głowa, znam go dobrze, a jeżeli nawet to będę miał robotę z jego dziećmi.

Dwie dziewczyny kierowały się w stronę wyjścia. Śmiały się trochę za głośno, widać wypiły co najmniej po lampce wina.

– No to co, rwiemy te cizie? – zapytał Antek. Nie trzeba było dwa razy powtarzać. Zostawili pieniądze na stoliku i wyskoczyli na zewnątrz. Dziewczyny stały jeszcze przed kawiarnią.

– Prawda jaki piękny wieczór? – zagaił szarmancko Wacuś – właśnie wybieramy się z kolegami na dyskotekę do Stodoły, może byśmy poszli razem?

– Nie znamy się – powiedziała wyższa.

– Widzieliśmy się w kawiarni więc jakby trochę się znamy, Wacław jestem a to Cymbał i Antek – przedstawił kolegów Wacuś.

– Jadwiga, a to Krysia – wyższa wskazała na koleżankę – właśnie zastanawiałyśmy się z Krysią co zrobimy z resztą wieczoru, dyskoteka to może niezły pomysł, Kryśka, co o tym myślisz?

Krysia myślała o tym dobrze.

– Wiec na co czekamy? Idziemy, czy macie samochód? – zawołała. Najwyraźniej wypiła więcej wina niż Jadwiga, ale nie była pijana. Była zgrabna i seksowna, i w zabawowym nastroju. Bez ceregieli objęła Antka w pasie i przykleiła się do niego. Antek ani myślał się wyrywać, sprawy zapowiadały się nadspodziewanie korzystnie, miał Wacuś ostatnio fart w rwaniu, trzeba przyznać.

– Akurat zwolniliśmy na dzisiaj szofera – włączył się do akcji Cymbał – ale zapraszamy na wycieczkę tramwajem, ja funduję.

– Mamy miesięczne – roztropnie powiedziała Jadwiga – jak już koniecznie chcesz coś fundować to zaczekaj aż będziemy na miejscu.

Ruszyli razem w kierunku przystanku tramwajowego. Nagle Antek zatrzymał się jak wryty. Po przeciwnej stronie ulicy stała Renata. Przyglądała im się z kpiącym uśmiechem. Gdy ich oczy się spotkały, odwróciła się obojętnie i ruszyła w kierunku Placu Zbawiciela.

Antek wyswobodził się nagle z objęcia Krystyny i powiedział prędko:

– Przepraszam, ale ja nie mogę. Muszę natychmiast wracać do domu, coś mi się przypomniało.

Wacuś, który nic nie zauważył był mocno zaskoczony. Tylko Cymbał jakby coś wyczuł, przyglądał mu się uważnie. Krysia była wyraźnie urażona.

– Jak nie to nie – powiedziała – damy sobie radę sami, wracaj chłopczyku do mamusi. Antek zawołał jeszcze coś na pożegnanie i już go nie było. Biegł chodnikiem w kierunku Litewskiej przepraszając potrącanych po drodze ludzi których jak na złość było wyjątkowo dużo.

„Żeby tylko nie skręciła do jakiejś bramy” – myślał gorączkowo, – „żeby tylko gdzieś nie skręciła bo jak ja ją potem znajdę?”

Nie miał czasu na rozglądanie się. Dotarł do najbliższego przejścia, gdy przebiegał na drugą stronę zapaliło się właśnie czerwone światło.

– Nigdy nie uczyli cię rodzice żeby nie przebiegać przez jezdnię?

Stała na wprost przejścia, czekała na niego.

– Uczyli mnie też żebym nie uganiał się za dziewczynami – wysapał – no i widzisz co ze mnie wyrosło.

– Goniłeś kogoś?

– Nie udawaj że nie wiesz kogo.

– Mnie? Tylko nie próbuj mnie ściskać. Dobraliście się z tym ściskaniem. Jeden w kinie, gdy tylko światło zgaśnie, drugi przed kawiarnią, zaraz po włączeniu latarń, pracujecie na zmiany?

– A to, to nic takiego, nie tak jak myślisz – Antek, nie wiedział dlaczego, nagle zaczął się plątać, nie bardzo wiedział co powiedzieć.

– Nie kłopocz się – roześmiała się Renata – po prostu zabawnie to wyglądało. A przede mną nie musisz się przecież tłumaczyć. Nie masz żadnego powodu. No więc, dlaczego mnie goniłeś?

– Bo bałem się że cię więcej nie spotkam.

– Dlaczego chciałeś mnie spotkać?

– Myślałem że wiesz.

– Skąd mam niby wiedzieć?

Antek zawahał się.

– No bo wtedy, w parku tak na mnie spojrzałaś jakbyś wiedziała. I wtedy ja się dowiedziałem. Od ciebie. A zresztą Mgiełka też mi powiedziała.

– Jaka Mgiełka? – zapytała Renata.

– Może kiedyś ci powiem.

– Kiedyś? Już planujesz jakieś „kiedyś”?

– Mam cichą nadzieję na jakieś „kiedyś”.

– Kto wie, życie jest nieprzewidywalne. W każdym razie dziękuję za informację, że czeka mnie jakieś „kiedyś” – Renata była wyraźnie rozbawiona.

Rozmawiając doszli do Placu Zbawiciela.

– Zajdziesz ze mną do kościoła? – zapytała.

„Nawet do piekła”, miał na końcu języka ale wydało mu się to nie całkiem stosowne. Antek, którego stosunki z kościołem były raczej oziębłe a z Panem Bogiem raczej luźne, poczuł się nagle na śliskim terenie.

– To ty idziesz do kościoła? – zdziwił się – w sobotę wieczorem?

– Wyszłam się przejść, uczyłam się na pamięć nazw różnych kości które nosimy w sobie, jeżeli cię to interesuje. Spacer po świeżym powietrzu dobrze mi robi na pracę mózgu. A wizyta w kościele na duszę. Skręciła do wejścia nawet nie patrząc czy idzie za nią. Przestronne, mroczne wnętrze, kilka starych, ciemno ubranych dewotek mruczało różaniec w przednich ławkach. Zajęli miejsca w środkowej nawie.

Renata uklękła, przeżegnała się, przez chwile modliła się, potem znów się przeżegnała i usiadła na ławce. Antek próbował robić to samo ale nie był pewien czy wypadło to przekonywująco.

Renata powiedziała po cichu:

– Teraz zamknij oczy i nic nie mów. Staraj się kompletnie odseparować od otaczającego cię świata. Gdy ci się to uda, w co wątpię, może znajdziesz się nad brzegiem mojego morza. Usłyszysz łagodny szum fal, zobaczysz przelatujące nad wodą pelikany i jasno niebieskie słonie chodzące po wydmach.

– Słonie na wydmach? – dlaczego?

– Tego ci nie powiem, ja tak widzę – powiedziała Renata. Zamknęła oczy i zastygła w bezruchu. Antek z rezygnacją zrobił to samo.

Nic się nie działo. Odległy zgrzyt tramwaju, przytłumiony mamrot Zdrowasiek z przednich ławek, tykanie dużego zegara pod ścianą – powoli wszystko to zaczęło zlewać się ze sobą w jakiś taki jednostajny szmer, szmer kościoła. Dziwne, że nigdy wcześniej tego nie słyszał, nie myślał o tym. Tak jak nie spotyka się w codziennych warunkach doskonałej czerni lub bieli, tak nie słyszy się nigdy idealnej ciszy. Zawsze jest jakiś szum. Bo gdy nie ma nawet szumu, wtedy słyszy się samego siebie: swój oddech, bicie serca, nawet krążenie krwi w żyłach. To wszytko słyszy się gdy nie słychać już nic innego.

Antek słuchał szmeru kościoła poprzeplatanego zapachem świec i kadzidła i było mu dobrze. Dobrze i spokojnie, jak może jeszcze nigdy wcześniej. Cichy, spokojny szmer. I ten zapach. I pomyślał, że może tak właśnie jest po tamtej stronie, gdy już nas nie ma. Przecież tam też musi być jakiś szmer. Ciekawe czy się go słyszy. I zapach też musi być. Nic się nie działo. Nic. I wtedy nagle ją zobaczył. Z początku niewyraźnie, potem coraz lepiej. Mgiełkę. Tańczyła pomiędzy ławkami zgrabnie ruszając kuperkiem. Wyraźnie była zadowolona. Już chciał jej powiedzieć że tak się nie robi, że w kościele się nie tańczy, ale musiałby otworzyć oczy. I poruszyć się. A wtedy na pewno wszystko by się rozpadło, ten szmer którego nie słychać i ten zapach. I cała reszta.

Poczuł lekkie pociągniecie za rękaw.

– Śpisz? – zapytała Renata.

– Nie, chyba nie.

– Widziałeś słonie?

– Nie, słoni nie widziałem. Ale coś widziałem

– Co?

– Mgiełkę.

– Mgła nad morzem? Nad moim morzem? Tego jeszcze nie było.

Renata zamyśliła się. Widocznie mgła nad morzem coś znaczy. Po kilku chwilach powiedziała:

– Muszę już wracać, mam jeszcze sporo pracy.

Po wyjściu z kościoła zaproponował, że ją odprowadzi do domu. Stanowczo odmówiła. Zapytał kiedy znów ją zobaczy.

–Będę tutaj za tydzień. O tej samej porze. Ale ty pewnie będziesz wolał dyskotekę?

A Świat kręcił się jak zwariowany.