Latarnia czarnoxięzka - Józef Ignacy Kraszewski - ebook

Latarnia czarnoxięzka ebook

Józef Ignacy Kraszewski

4,0

Opis

Latarnia czarnoksięska – powieść społeczno-obyczajowa Józefa Ignacego Kraszewskiego, napisana w tzw. wołyńskim okresie jego życia. Powieść jest dwuczęściowa i zawiera Serię pierwszą, której akcja toczy się na Wołyniu oraz Serię drugą, której akcja toczy się w Warszawie. Bohaterem obydwu części jest Stanisław, w Serii pierwszej młody człowiek, który przyjeżdża z zagranicy do wuja na Wołyń, a w Serii drugiej - żonaty, stateczny człowiek, który z nudów opuszcza dom na Wołyniu i wyjeżdża do Warszawy. Motyw podróży bohtera po obcej dla niego okolicy zaczerpnął pisarz z powieści osiemnastowiecznej (Tom Jones Fieldinga, Przypadki Idziego Blasa Lesage'a, Podróż sentymentalna Sterne'a). Postać ciekawego nowych wrażeń przybysza z innego środowiska, który podróżuje po nowej dla siebie okolicy, jest pretekstem do odmalowania obrazu stosunków społecznych i różnych środowisk, a także sportretowania całej galerii postaci i typów. (http://pl.wikipedia.org/wiki/Latarnia_czarnoksięska_(powieść)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1090

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (2 oceny)
1
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Józef Ignacy Kraszewski

Latarnia czarnoxięzka

całość - obydwie części

Armoryka Sandomierz

Projekt okładki: Juliusz Susak 

 

Na okładce: Paul Sandby (1730 or 1731-1809), The Laterna Magica (circa 1760),

(licencjapublic domain), źródło: http://commons.wikimedia.org/wiki/File:Paul_Sandby_-_The_Laterna_Magica_-_WGA20731.jpg (This file has been identified as being free of known restrictions under copyright law, including all related and neighboring rights). 

 

Copyright © 2014 by Wydawnictwo „Armoryka”

 

Wydawnictwo ARMORYKA

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

tel +48 15 833 21 41

e-mail:[email protected] 

http://www.armoryka.pl/ 

 

ISBN 978-83-7950-354-4

 

Latarnia czarnoxięzka. Cęść pierwsza

TOM I.

 

 

Rozdział I. W którym mowa o tytule xsiążki: kto chce, niech go nazwie przedmową.

 

 

Przypuszczam szanowny czytelniku, żeś na nieszczęście urodził się pod gwiazdą moją, lub nieoszacowanego owego Nunez poety, o którym niemało nam naprawił Le Sage w Idzim Blasie z Santillany - przypuszczam (na chwilę) że utworzyłeś, urodziłeś, wyklepałeś, zszyłeś lub wymęczyłeś dzieło; lub, że je masz dopiero w głowie i gotów jesteś porodzić. Co cię w takim razie najsrożej najdokuczliwiej obchodzić będzie?? Podobno danie mu tytułu; nieprawdaż? - tytuł xiążki, to imię dziecięcia. Dobrze to dzieciom, co się z gotowemi imionami rodzą, ale te biedne xiążki, co to kłopotu, nim się ochrzci nowonarodzoną!! 

Bo mówcie sobie, co chcecie, tytuł rzecz nie obojętna! A miło by ci było, żeby twój syn zwał się Pankracym albo Agapitem, a córka urodziła się na Hermenegildę?? - Tóż samo z dziełem; można mu narzucić co do głowy przypłynie, ale aby mu to pomagało że się niewiedzieć jak nazywać będzie, albo nawet nie szkodziło - nie powiem. Jesteście więc szanowni czytelnicy moi przekonani, że tytuł rzecz nie obojętna; a tem samem nie będziecie się już dziwili, gdy wam tajemnicę moją powiem. Wszak to ta nieszczęsna xiążka, którą macie przed sobą, miała przed i po urodzeniu, ze sześć różnych tytułów, w których zawsze zdawało mi się, że jej nie do twarzy. 

Jeden był za nadto dobitny, drugi za słaby, trzeci zbyt przypominał cudzy koncept jakiś, czwarty był za długi; nad każdym począwszy się zastanawiać, dopatrzyłem w nim niedogodności. 

Byłem w wielkim kłopocie i żałowałem że niebyło nawet kucharki, której bym rady, jak któś ze starszych braci, mógł zasięgnąć. Oddany sam sobie, rzucony na pastwę własnym pomysłom, męczyłem się niesłychanie, i regularnie co trzy dni nowy tytuł tworzyłem, wnosiłem na postument, inaugurowałem; i co trzy dni znowu detronizowałem. Uważcie tylko, co napsułem papieru, bo za każdym razem, ażeby upewnić panowanie nowego tytułu, wypisywałem go wielkiemi literami na półarkuszu, któren później szedł na zapalenie fajki. Walka ta trwała tak długo, że wreszcie zniecierpliwiony, postanowiłem - zostawić xiążkę bez tytułu i napisać na okładce - wielkiemi egipskiemi literami: 

Xiążka bez tytułu. 

Z dodatkiem przez - autora bez tytułu. Kto wie może by to było uszło u ludzi za wielki dowcip, bo co to czasem u nas za dowcip nie uchodzi!! 

Ale wkrótce zreflektowałem się i zacząłem lękać, że gotowa by xiążka taka zostać nie czytaną w xięgarni, czego znowu, mimo największej mojej autorskiej skromności, wcale bym sobie nie życzył. 

Nowe tedy kłopoty, nowe namysły. - 

Dobrze bo to, powieści dać tytuł, od imienia bohatera, od głównego wypadku, od zasadnej myśli lub tym podobnie; ale xiące w której niema bohatera, a raczej jest ich tylu, że niewiadomo którego z nich za naczelnego wodza wybrać; xiążce, w której tyle wypadków, powieści poplątanych, jaki dać tytuł proszę?? Traciłem głowę i było czego; przyszło do tego, że jak inni pisarze rozumowania i dowody swoje, ja tytuł chciałem ukraść, co się grzeczniej nazywa pożyczyć, a w języku autorskim, swoje dobro odebrać - ale wstyd mnie wziął kraść tytuł, a raczej przyszła uwaga, że gdyby już na złodziejstwo się puszczać, toć lepiej ręce uwalać, cudzą myśl przywłaszczając, niż tytuł. - I tak znowu chodziłem w oczekiwaniu, szczęśliwego porodzenia tytułu. 

Smiejcie się nieprzyjaźni, płaczcie przyjaciele; - stan to był okropny. Nic robić niemogłem, za wszystkom chwytał i wszystko rzucałem, gniewałem się na słońce że świeciło, na noc że była ciemna, na sług że mi się snuli przed oczyma, na siebie najbardziej, żem niemógł znaleść tytułu. 

A jak srogie czyniłem sobie wyrzuty, stanąwszy przed półką zastawioną kilkudziesięcią tomami moich pism i pisemek, jakem siebie upokarzał, jak z błotem mięszał!! Tego wam niepowiem, bo byście się dowiedzieli rzeczy, z których gotowi byście korzystać przy zdarzonej okoliczności. 

Zmęczony w końcu, usiadłem; podparłem się na dłoni, zupełnie jak ów sławny posąg Michała Anioła, który do tej pory także, tytułu zapewne w głowie szuka, że siedzi tak uporczywie podparty; i począłem rozważać, jaki to ja byłem szczęśliwy, póki nie pisałem! Cofałem się tedy myślą: a cofać musiałem daleko, bo nie dziś to ani wczoraj jak piszę, czem wiecie doskonale, bom wam dokuczył nieraz (za co pozwolicie przynajmniej się przeprosić?? ) tem nieustannem pisaniem. 

Poszedłem tedy myślą daleko; ach! aż do tego zaczarowanego kraju, do tej młodości, za którą jak pierwsi rodzice za rajem oglądamy się nieustannie, i zawsze u wrót jej zapartych, widziemy anioła z płomienistym mieczem - O! niewrócim tam nigdy, nigdy.... Takim był szczęśliwy mojemi wspomnieniami, że zapomniałem nawet o tytule - I chodziłem myślą po raju, aby mnie choć woń, od jego czarownych ogrodów zaleciała! - I przypomniałem sobie wszystko dziecinne! - zabawki, swawole, naukę, i miejsca i osoby. 

Zdało mi się, że mnie jeszcze święta moja najpierwsza nauczycielka uczyła czytać na czerwonych literach kalendarza; żem sobie robił zielony ogródek wśród pokoju, z gałązek starych jodeł Romanowskiego ogrodu; - żem ustawiał moje domy drewniane, porcellanowe pieski i ołowianych żołnierzy. W tem, zaczęło zmierzchać, w mojem marzeniu; słychać było ciche odmawianie pacierzy staruszki, szum drzew w ogrodzie, a ja myślałem siedząc na kanapie, czem się będę bawił wieczorem, przy świecy. - I powiedziałem sobie - Józio będzie się bawił latarnią czarnoxięzką. Ale ledwie tych słów domówiłem, wyrwałem się z marzenia jak Archimedes z wanny i zakrzyczałem jak on: 

EUREKA! 

W istocie tytuł był znaleziony! 

A tytuł, mówcie sobie co chcecie, doskonały, bo w mojej powieści, jak w czarnoxięzkiej latarni, będzie wszystkiego potroszę, i szlachty i panów i świeckich i duchownych i literatów i gospodarzy i prawników i lekarzy - i ty będziesz szanowny czytelniku i ja, który przez grzeczność piszę się twoim najniższym sługą, ale służę ci podobno, jak wszyscy którzy się piszą najniższemi sługami, a służą całe życie tylko samym sobie! 

Napisawszy tytuł na pół arkuszu, dałem sobie słowo honoru, że go nieodmienię, widzicie żem święcie dotrzymał i właśnie, żeby się z tem pochwalić, napisałem ten rozdział; który z wielką zapewne twoją pociechą czytelniku, na tem się kończy. 

 

 

Rozdział II. W którym czytelnik poznaje dwóch pierwszych bohaterów powieści. 

 

 

Widzicie ten piękny dom na wzgórzu stojący? Co za prostota pełna smaku w jego budowie, jak dobrze widać od razu że właściciel zamożny, regularny, myślący i ceniący piękne człowiek. - Obrał miejsce na sadybę prześliczne, gotowego wdzięcznego ogrodu dostarczył mu las, łąka, i przez łąkę płynąca rzeka; niepotrzebował sadzić klombów na których wzrost czeka się wieki poglądając na wyschłe latorośle; dosadził tylko krzewy dziś już bujające i kwitnące, kwiaty przewybornie dobrane, wypielęgnował trawniki i cieszy się ogrodem tem piękniejszym, że plan jego sam Bóg przy stworzeniu nakreślił. A dom - co za czystość dokoła, jaki porządek, jaka wygoda; jaka cichość przy nim, zwiastująca dobre urządzenie, jak wszystko zda się na swojem miejscu! - Wejdźmy do środka; nieoszukała nas powierzchowność; ten sam porządek, wygodę, wdzięk znajdujemy wewnątrz. Niema ozdób zbytecznych, ale co jest, przypada do ogółu i koniecznem jest dla niego. Nic przyczypionego, dodanego - wszystko zda się urodziło razem, i wynikło jedno z drugiego. 

Przez obszerną, czystą, ogrzaną sień, wchodzisz do saloniku smakownie urządzonego, w którym czujesz człowieka lepszego wychowania, po sprzętach samych, jakiemi się otoczył. Sprzęty kształtów wdzięcznych, lekkie, ani ich za wiele, ani za mało; na stolikach xiążek kilka, gazety, ryciny: po ścianach obrazy jeśli nie arcy-dzieła o które trudno dzisiaj, gdy co ich gdzie było, powykupywali do swoich serajów Anglicy; to przynajmniej wcale dobrego pędzla i zwiastujące znawcę w tym który je dobrał i rozwiesił. Z salonu bibljoteczka z wygodnym fotelem i stolikiem, bibljoteczka człowieka, co czyta, szukając w czytaniu roskoszy życia, jednej z najsilniejszych i najmniej wyczerpujących się. 

Nareście trafiamy na ten pokój, któren jest duszą domu - pokój właściciela. Zważcie że człowiek, który niema swego pokoju, niema pewnie zajęcia, a dom bez niego, ciało bez duszy. Pokój ten maluje nam do reszty człowieka. Największa w nim baczność na wygodę, porządek bezprzykładny, powietrze czyste, światła wiele, kominek, szafy, biuro, fotele różnych kształtów, xiążki, ryciny, papiery; ale każda rzecz na swojem miejscu, które jej wyznaczono starannie; każdy najmniejszy papierek widocznie potrzebny, widocznie z rozmysłem tam a nie gdzie indziej położony. - Nad łóżkiem w alkowie, jedyny znak że pan domu nie jest obojętny zupełnie dla wiary. Stary hebanowy krzyż i obrazek Najświętszej Panny Częstochowskiej, wiszą nad głowami. Ale sąż to godła nabożeństwa? - Czy tylko pamiątki? 

Ale otóż i sam pan, rozparty w wygodnem krześle, z xiążką w ręku, fajką w ustach, w tureckim szlafroku i pantoflach, oczy ma zwrócone na zegarek, widocznie bada, czy się nic omylił biorąc do xiążki, i czy to istotnie jego godzina czytania? Głowa piękna; nieco łysa, czoło wysokie i połyskujące, na którem widać ślady fałdów, ale marszczek wyraźnych niema w tej chwili. One przychodzą z pewnemi tylko uczuciami i nigdy tak długo nie trwają, aby w nałóg wejść mogły i fizjonomią mieniły. Nos pociągły pięknego kształtu, usta wązkie i foremne, cera śniadawa, ale pełna życia, oczy piwne zmrużone. - Spojrzawszy na niego, po stroju, po wyrazie twarzy, poznasz od razu wykształconego, rozsądnego, zawsze pana siebie, ślachetnego ale nieco zimnego człowieka. - Takim jest w istocie pan August; najlepszego tonu i towarzystwa, prawego serca, wykształconego umysłu; nigdy jednak nie exaltujący się, a częściej szyderski niż czuły. - Życie jego regularne, wymierzone, szczęśliwe, zabezpieczone od zmian nagłych wszelkiemi ludzkiej możności środkami, otoczone wygodami i wygódkami, spokojne. - W obejściu się z ludźmi August jest nadzwyczaj grzeczny, uprzedzający, ślachetny, ale zimny. Przed nikim się nie wywnętrza, nikogo poufałości nie dopuszcza; znajomości ludzi dobrego wychowania szuka, innych klass unika, ucieka od interessów, pośrednictw, serdecznych przyjaźni i zajść śmiertelnych. Niema on przyjaciół i nieprzyjaciół, ma tylko znajomych i sąsiadów i dobrze mu z tem zapewne; trybu życia nie tylko zmieniać nie myśli, ale ani nawet wzdycha za innym. Nieraz, nie jeden silił się odgadnąć tajemnicę jego życia i jego szczęścia, ale pospolici ludzie, wpadali na najdziksze domysły, a zrozumieć go niepotrafili. Tajemnicą zaś całą tego człowieka, jest upodobanie w umysłowych rozrywkach i przekonanie że w nich tylko szczęście nikziemi, bo one od ziemi odrywają najmocniej. Biedna ziemi na której aby być szczęśliwym, potrzeba z niej, choć myślą i duszą, gdy niemożna ciałem, uciekać!! Pan August stosownie do swego pojęcia, urządził sobie życie. O ile mógł odsunął kłopoty, zatrudnienia nużące, tę kuchnią życia od której potrzeba być daleko, aby smaczno pożywać potrawy. Przekonany że z ludźmi najlepsze stosunki zimnej, obojętnej grzeczności, wyrzekł się roskoszy przyjaźni i miłości, dla męczarni miłości i przyjaźni, nie opłacających nigdy cierpień, które za sobą prowadzą. I powiedziano - Pan August samolub! Może miano słuszność, ale gdy on wspierał biednych, ratował nieszczęśliwych, pomagał komu tylko mógł, a usuwał się od ściślejszych stosunków, możnaż go było tak nazwać?? A jednak tak go nazywano. I jak to jest zawsze, choć dziwy i cudaki prawiono o nim; jednakże bywali wszyscy na wybornych jego obiadach i podwieczorkach, nasycali się miłą i dowcipną rozmową, pożyczali od niego xiążek i towarzyszyli mu na polowaniach. Nie jeden nawet uprzedzającem obejściem się, wyrachowaną ułudzony grzecznością, zaczynał się poufalić i podkradać chciał w zaufanie; - ale naówczas zimna nagle twarz, chłodne wejrzenie, cofniona ręka, upamiętywały prędko niedoświadczonego. Takiej wprawy nabył już Pan August, że nawet gdy na sercu jego leżała tęsknota potrzebująca wywnętrzenia, smutek, strapienie; potrafił je strawić w sobie i nie wydał się z niemi. Bo on gdy raz powiedział sobie - Nie będę miał przyjaciela, nie powierzę się nikomu; umiał dotrzymać słowa. W całem znaczeniu wyrazu był panem siebie, ani namiętność żadna, ani wypadek niespodziany, nie wyrzucił go z żelaznej kolei, po której się toczył. Dziwny człowiek! - pojmował wszystko, a nie używał niczego i wybrał sobie z rodzajów życia, najspokojniejsze umysłowe wegetowanie. - 

Rankiem jesiennym siedział August w swoim pokoju, gdy turkot zachodzącego przed ganek powozu, zwrócił jego uwagę. Złożył xiążkę powolnie, otulił się szlafrokiem i wlepił oczy we drzwi, bez niespokojności, bez ciekawości nawet; w prostem tylko zimnem oczekiwaniu. Na odgłos poruszonego powolnie dzwonka wszedł służący. 

- Kto przyjechał? 

- Ktoś nieznajomy, zdaleka. - 

- Spytasz go wprzód, nim wyjdę i oznajmisz wedle zwyczaju, rzekł Pan August spokojnie - Służący wyszedł, i wkrótce powrócił. 

- Niechce powiedzieć jak się nazywa, przebąknął nieśmiało. 

Zmarszczył się Pan August. 

- Czeka na pana w sali. 

Gospodarz domu podniósł się i posunął ku drzwiom, które otworzywszy, zobaczył młodego dwudziestokilko-letniego człowieka, swobodnie i wesoło przechodzącego się po pokoju. Gość zastanowił się i z półuśmiechem na ustach spojrzał na gospodarza kłaniając mu się zlekka. Pan August oczy w niego wlepił ciekawie a na twarzy jego malowała się rzadko ukazująca niespokojność. 

- Pan.... zaczął i niedokończył. 

- Twój siostrzeniec, wuju, wesoło dokończył młody człowiek rzucając się ku niemu. Przepraszam, chciałem sprobować, czym podobny do matki, czy się mnie po twarzy domyślisz. 

- Stanisław! zawołał gospodarz postępując żywo ku niemu, żywiej niż zwykł był ku komubądź kolwiek i ścisnął go za rękę i wlepił w niego, starannie ukrywaną łzą zaszłe oczy. Stanisław? powtórzył! Jakżem rad, ześ sobie przypomniał, iż masz gdzieś na świecie wuja, którego poznać nie zawadzi! Jakżem rad! 

- Dobry, kochany wujaszku, doprawdy mi rad jesteś! doprawdy! I roztrzepany Stanisław ściskał wuja z zapałem. A jakże cię kocham za to! Bo to widzisz nagadali mi o tobie, że ty nikogo, nikogo na świecie nie kochasz, że jesteś zimny, pełno tego rodzaju bredni! Ale ja nigdy temu nie wierzyłem i pokazuje się żem bardzo dobrze zrobił. 

Pan August się lekko uśmiechnął. 

- Teraz to dopiero, rzekł podobnyś mi do matki nie żartem, jej żywość, jej serce, jej ruchy! Biedna Aniela! Ale nie smućmy się przypomnieniami. - A naprzód mój Stasiu! Z kąd, do kąd, na jak długo przyjeżdzasz?? 

- Jadę, prawie wprost z zagranicy, gdzie mi niemcy głowę przewracali, nazywając to kończeniem wychowania mego, poczciwe niemczyska wychowują ludzi, jak gdyby wprost z Uniwersytetu na tamten świat iść było potrzeba examen zdawać, bo paplą a paplą, o duchach, duszy, filozofii, Bogu.. etc. Nauczyłem się strasznie mądrych rzeczy, jakich wy tu na parafii kochany wujaszku wyobrażenia niemacie, nauczyłem się wszystkich systematów filozoficznych których koroną Hegel i pantheism. - Alem się zagadał. Otóż, jadę wprost z Uniwersytetu, z podróży, skończywszy edukacją tak, że w kraju jestem jak obcy i do niczego niezdatny. To się podobno nazywa najlepszem wychowaniem. Przyjechałem wprost do Ciebie wujaszku bo mi w domu nudno było okrutnie, znajomości niemam i jak mówiłem wyglądam na swojej ziemi, jak przesadzony kwiatek, albo co lepiej, jak przewiezione z innej strefy zwierze. Co się tycze tego na jak długo przyjechałem, to zależeć będzie, od przyjęcia kochany wujaszku. Będę siedział rok, jak się sobie podobamy, a dwa dni kiedy ci zawadzać mogę - i kiedy mnie będzie nie dobrze. 

Pan August na gadaninę prędką, żywą, nieporządną młodzieńca, lekko się uśmiechał; potem czulej niż zwykle go uściskał i rzekł: unikając odpowiedzi. 

- Podobniutenki do matki! Bodajbyś był szczęśliwszy - Roztrzepaniec doskonały.- 

Zadzwonił. 

- Konie do stajni, - pokoje dla Pana Stanisława w officynie - Służący zniknął. 

- A teraz kochany wujaszku, daj cygaro, kiedy masz, bo od rana mi ich zabrakło i niepaliłem - rzekł Stanisław rzucając rękawiczki na stół. 

Znowu dzwonek się poruszył i cygara podano. 

Staś zapalił ze cztery Trabucos, póki dobrał najlepiej ciągnące, i zaczął chodzić po sali; Pan August ciągle się w niego wpatrywał i zamyślony milczący, zdawał się dumać o dalekiej przeszłości, czy o przyszłości może; to pewna że zapominał o swojèm położeniu, i ztąd długo milczał mimowolnie. 

- Co to wujaszkowi? spytał Stanisław, smutno ze mną - to ja sobie pojadę? 

Pan August przerwał dumanie. 

- Smutno, ale nie z twoiej przyczyny, rzekł, myślałem o twoiej matce, którą jedną może na świecie najlepiej kochałem. Przypominasz mi ją Stasiu. Dobrze ześ to dumanie przerwał, bo mnie w spleen na dzień cały wprawić mogło. - No, mów że mi o sobie. - 

- Już tak jak wszystko powiedziałem, niemcy kończąc wychowanie moje, albo mnie nie dowarzyli, ale przegotowali, bo czuję że nie tak jestem, jak bym być powinien. Straszniem obcy w kraju, nic i nikogo nieznam. Świat tutejszy, tak różny od tego w którym żyłem, jest dla mnie podziwieniem i zagadką. Zbijam się z tropu co chwila. Ot tak po prawdzie, wujaszku, i to mnie do ciebie przygnało, że chciałem, abyś mnie trochę z tutejszymi ludźmi i światem oswoił, obeznał. - 

- Myślisz że go znam i pojmuję lepiej od ciebie? rzekł szydersko Pan August, - Mylisz się bardzo. Zapewne, widziałem więcej, zrozumiałem głębiej, to co ty nazywasz naszym światem, ale wierz mi, jest i dla mnie w nim wiele tajemnic. 

- Ale bo dla mnie wujaszku, wszystko tu tajemnicą, rzekł Stanisław. Niech mnie licho porwie. - 

To złe wyrażenie, rzekł wuj, przebija się bursz w tobie. - 

- O! niezapieram się tego, wolę to, niż - Ale wracam do rzeczy - Dla mnie wszystko jest tajemnicą, ci wielcy wasi panowie , żyjący na długach swoich, długami, negacją, że się tak wysłowię! - ci wielcy magnaci, których byś wziął zobaczywszy za kommissarzy chyba nie za panów, - ta młodzież wasza w połowie zestarzała niedopieczoną nauką, którą połknąwszy wygląda jakby z przeproszeniem emetyku wzięła, w połowie oszalona, skozaczona, jak by nic nie było na świecie piękniejszego nad zupełne wyłamanie się od wszelkich prawideł zdrowego rozsądku. - Kobiety tak religijne na pozór, tak zepsute wewnątrz, co dziś mdleją po mężach, rozstając się z niemi na miesiąc, a jutro.... zakochane, zapominają o obowiązkach, o wstydzie i - i - 

- Hola! hola! śmiejąc się powstrzymał siostrzeńca Pan August - to wszystko daje się tłumaczyć jeszcze, ale są mniej pojęte rzeczy. - Czekaj, Stasiu, poglądaj, ucz się ludzi, jak uczyłeś się filozofii, studiuj ich, a kiedyś, stary i łysy; powiesz - znałem ich, i znowu ich nieznam! - Bo poznawaniu ludzi niema końca i najpilniejszy badacz w tym przedmiocie, niemoże powiedzieć, że wie wszystko i wszystko rozumie. Są w ludziach tajemnice, które często drobniejszemi się tłumaczą postrzeżeniami, niż by po skutkach sądzić można. Widząc wielkie zepsucie, szkaradny i wpływający na całe życie wypadek; szukamy naturalnie wielkich przyczyn wielkiemu skutkowi, i szukamy napróżno - Jeden krok, jedno słowo, jedno spojrzenie, jedno chwilowe puszczenie cugli namiętności niedostrzeżone, gubi najcnotliwszą kobietę i pląta całą przyszłość rodziny. Jedno zagłuszone odezwanie się sumienia, psuje człowieka który cofnąć się od złego nieumiejąc, brnie coraz dalej i dalej. - Ale ty mój Stasiu podobno, wcale jeszcze nie jesteś w wieku do obserwacij, zostaw je nieczynnym świadkom ruchu i życia, co swoje odbywszy, skołatani, biedni, patrzą na walczących w Cyrku i rozrywają się, szydząc, litując lub obojętnie wodząc oczyma. 

- Ślicznie mówisz, kochany wujaszku, rzekł Staś rzucając w kąt niedopalone cygaro, ale bo też ja, nie myślę wcale oddać się nieczynnej obserwacij i kontemplacij świata, ja chcę go poznać praktycznie. 

- W takim razie źle sobie wybrałeś przewodnika, odpowiedział Pan August i widać że mnie nieznasz. - 

- Ja! ciebie kochany wujaszku! odparł Staś! A! a! prawdziwie że już cię znam, jesteś najlepszy człowiek, ale trochę tchórz, boisz się ludzi i dla tego od nich uciekasz. Jesteś z niemi jak to po staremu mówili, na polityce. 

Pan August się rozśmiał i uściskał Stasia. 

- Zdoprawdy zgadłeś i niewiem nawet jak, bo z tobą, mój Stasiu, jestem wcale inaczej, a niewidziałeś mnie jeszcze z nikim więcej. Trafny masz instynkt. 

- Dziękuję za komplement, ale dajmy sobie pokój z tem, wujaszku. - Chodzi oto, czy ty zechcesz mnie w wasz ten świat niby wprowadzić, zapoznać, porobić mi stosunki etc. Czy cię to zbyt wiele nie będzie kosztować? 

- Wszystko co będę mógł zrobię dla ciebie, rzekł Pan August, ale potem o tem. Teraz spocznij po drodze, a ja się pójdę ubierać. - 

Nowopoznajomieni rozeszli się zupełnie radzi z siebie, zwłaszcza Pan August któren ożył zobaczywszy siostrzeńca, przypominającego mu jego ukochaną, żywą, niepomiarkowaną, namiętną, i nieszczęśliwą Anielę. Odezwało się w jego sercu przywiązanie do rodziny, zagasłe dawno, uczuł, że niema słodszych i silniejszych węzłów, nad węzły miłości rodzinnej, jak niema sroższej nienawiści, nad nienawiść poróżnionej rodziny. - Na ten raz wypadł ze swojej niezmiennej kolei życia, przestał być zimnym, obojętnym, i skrytym. Staś żywy, rozstrzepany, ale poczciwy, szczery, otwarty, przypadł mu do serca, bo powinien był przypaść człowiekowi, co nadewszystko nienawidził i lękał się obłudy. - Jednakże, pomimo szczerej radości z widzenia siostrzeńca; August zasępiał się czasem i wzdychał mimowolnie, ile razy odezwał się Staś z czem charakteryzującym jego nieopatrzną żądzę poznania i użycia świata, jego skłonności ufania w ludzi. 

- Żal mi cię niezmiernie, rzekł zaraz przy obiedzie Pan August, kocham cię, jak matkę twoją kochałem i widzę, bodajbym niezgadł, że jak matka twoia, konieczną twego charakteru przyczyną, nieszczęśliwym będziesz. 

- Ja! wujaszku! zawołał Staś - słyszałem że szczęście w woli i wyobrażeniach człowieka; a ja mam zupełną wolę, i imaginacją że muszę być bardzo szczęśliwym, przynajmniej, tak jak to bywali szczęśliwi, ci dawni bohaterowie z każdej bajki i powieści. - 

- A sposobisz się, dodał August, na najnieszczęśliwszego człowieka. 

- Jakim sposobem? 

- Krótko cię znam, możebym jeszcze niemiał prawa sądzić, ale takich jak ty, poznaje się odrazu lub nigdy. Ty ufasz w ludzi, w szczęście, w swoją złotą gwiazdę, roisz wiele, niecierpliwie wylatujesz przeciw troskom i zawodom - Wierz mi, kto tylko wiele się spodziewa, zawsze się zawieść musi. Ja, mogę powiedzieć, jestem o tyle szczęśliwy, o ile nim być w mojem położeniu można; - ale dla czego.? - Dla tego, że idę przez życie, jak po gorących węglach, jak po trawniku usłanym wężami, patrząc co chwila, aby którego nie nadeptać, nieobudzić. Wyrzekłem się wszystkich gwałtowniejszych roskoszy, po których nieodmiennie, idzie smutek, zawody, boleść; ograniczam się spokojem, uciekam od ścisłych związków nawet, bo, jak to już nie jedna czuła pani uważała, lepiej niemieć pieska, niż patrzeć jak zdycha albo się wścieka. Wyrzekam się więc wszystkich piesków, żeby ich nie tracić. 

- Somme toute, odrzekł Staś, bojąc się niestrawności, wujaszek głodem się morzy. Okropne tchórzostwo i szkaradny egoizm. 

- Pozwalam, ale to egoizm rozsądnego, zimnego, wyrachowanego człowieka, cale różny od egoizmu trzpiota, co jak łakomy lub głodny żołnierz, sadza rękę w ukrop, aby z niego kawałek mięsa, często tylko kawałek kości wyciągnąć. Namawiać cię do mego sposobu życia nie myślę, Stasiu. - 

- Bo to by było napróżno, jak wujaszka kocham, zawołał Staś - na to potrzeba być predestynowanym. - 

Chwilę milczeli oba, potem Staś zaczął się rozpytywać o sąsiedztwo. 

- Bo to widzisz wujaszku, choć kto nic je czego, że mu szkodzi, może dla tego pozwolić jeść drugim - Juściż będziemy z wizytami, poznamy się wujaszku - Muszą być ładne panie, albo wreście panienki w sąsiedztwie. 

- Jakto wreście? 

- Wreście, znaczy tak jak pis - aller. 

- A to czemu? 

- Ja się panien strasznie lękam - Zaraz chcą isć za mąż, to nie do zniesienia! Wolę mieć do czynienia z paniami, bo to nie ciągnie za sobą konsenkwencij. 

- Stokroć gorsze. - 

- Ale przynajmniej nie każą się żenić nie mówią zaraz o ślubie, kiedy te nieznośne panny, drugiego dnia już zdają się myślą dzierzgać falbany wyprawnych sukienek. 

Wuj się rozśmiał. 

- Bo to, widzi wujaszek, młody człowiek musi się kochać - J ja tu koniecznie także mam projekt wkochania się w kogoś, nic tracąc czasu, ale nieżyczę sobie, zaraz wujaszka prośić w swaty. No, no, któż tu jest tak dystyngwowany, miły, piękny, bogaty? 

- O! mnóstwo domów, mnóstwo osób! 

- Wybornie! zawołał Staś zacierając ręce, a wesołych koleżków znajdę? 

- Nie długo będziesz tęsknił za niemi - ja ledwie się ich nastręczającej przyjaźni obegnać mogę. - 

- A! ja tak serdecznie wyciągnę do nich ręce! 

- Pan August znowu po cichu szydersko się uśmiechał. 

- Biedny, a wiesz ty co to przyjaźń młodzieży, to współka tylko do swawoli, na której gdy traci twój przyjaciel; opuszcza cię. Szukają w niej korzyści tylko, przyjemności nie serca. A potem 

- No, to potem się śmieją z przyjaciół przyjaciele, rzucają ich, zdradzają etc. etc. Stare rzeczy. Znajome! znajome! nic nowego! A te kilka chwil przeżytych wesoło, jak wujaszek powiada, nieopatrznie, zawsze w zysku zostają. - Dobre i to, zwłaszcza gdy kto jak ja o konsenkwcncje, zdrady, opuszczenia it.p. nie wiele dba. 

- Ale mój. Stasiu, narażasz się na to, że ku nie jednemu prawdziwą możesz poczuć przyjaźń, jak ku nie jednej miłość. - Cóż gdy ty dasz do współki prawdziwy brylant a oni fałszywe? 

- Bylebym się niepoznał na brylancie fałszywym. A potem widzi wujaszek, to tak zawsze doświadczenie mówi niedoświadczeniu, i zawsze niedoświadczenie go nie słucha, swoje robi, aż się boleśnie przekona, że mu prawdę mówiono. Cóż na to zrobić! Taki człowiek! nieodmieni się - trzeba się koniecznie sparzyć, doświadczyć - Ja doskonale wiem, że mogę złapać guza w najboleśniejsze miejsce - w serce; no, ale kiedy to, kochany wujaszku, jest rzecz nieunikniona. 

W tej chwili postąpił ku oknu i spójrzał na bielejący w oddaleniu pałacyk Hrabiów...... 

- Kto tam mieszka.? 

- Hrabia, Hrabina, Hrabianka i Hrabiostwo 

- Ludzie przyzwoici? 

- Najprzyzwoitsi w okolicy. 

- Pojedziemy tam jutro? 

- Chcesz koniecznie? 

- Serdecznie! wujaszku. 

- Więc pojedziemy. 

 

 

Rozdział III. Co się działo w białym pałacyku, ktoren Staś widział z okna. - o dwóch Hrabiach i jednej Hrabinie. 

 

 

No, Hrabio, jak że się podobał ten Pan? 

- Ten Pan! Jakie się on zowie! Ba! nosi jakieś nazwisko nowożytne, o którem niewiem czy słychać w tym grubym Herbarzu. (Hrabia nigdy nazwisk nie mógł przypomnieć) Zdaje mi się żem pierwszy raz to nazwisko słyszał. Jak się zowie Hrabino? 

Hrabina powolnie podniosła oczy na męża i odpowiedziała. 

- Zowie się Kulczycki. 

- A! c’est cela, juste, Klucznicki! 

- Kulczycki! 

- Kolczycki. 

- Kulczycki. 

- Niech i tak będzie - 

- Jakże się podobał? powtórzył Hrabia Alfred. 

- Nie bardzom go uważał. 

- To źle Hrabio, przerwała Hrabina, bardzo przyzwoity człowiek. 

- Szkoda! bo jakież nosi nazwisko! 

- Są, ma foi gorsze, odpowiedział śmiejąc się Alfred, a wreście, bogaty, cela lui tiendra lieu d’un nom illustre, a nie każdy tak szczęśliwy, żeby się urodził Hrabią lub Xięciem! 

- Mówisz że bogaty? 

- Bardzo bogaty, odpowiedział Alfred - parę tysięcy dusz, kapitały - 

- Mais enfin, sait-il vivre, est-ce unhomme de bonne compagnie. 

Alfred który dobrze wiedział że wyrażenie de bonne compagnie, jest nie właściwe, odpowiedział z szyderskim przyciskiem: 

- De la meilleure societe possible, il voit tout ce qu’il y a de mieux 

- Ale cóż on jest, kto on jest? 

- Obywatel z Podola - 

- Ses opinions? 

- Il est riche, c’est toul dire. 

- Ale co za nazwisko! 

- Mówiłem Hrabio, bywają gorsze. 

- Klucznicki, Kolczycki! quel nom! cela sent d’une lieue, un paysan enrichi! 

- Ale szlachcic! 

- Nie wątpię, odpowiedział Hrabia wyciągając się na krześle - któż dziś nie szlachcic. To nie do wytrzymania! Figurez-vous że mój plenipotent, przyznaje się nawet do pokrewieństwa ze mną, un certain Monsieur Hładkowski, mon cousin! C’est drôle, je lui dirai un jour, żeby to sobie wybił z głowy, bo straci u mnie miejsce!! 

- Ależ Hrabio, odezwał się Alfred, może też to i prawda - une mesaillance. 

- Une mesaillance! En se mesaillant: on se salit, mais on ne s’allie pas, j’espère. 

Alfred poklasnął 

- Prawda, prawda!! I śmiał się do rozpuku - 

- Ale wróćmy, rzekł, do Pana Kulczyckiego - jak że się podobał. 

- Mówię że nie uważałem, to dowód że przyzwoity człowiek, inaczej il m’aurait choque - 

- Savez vous ses projets? 

- Alboż ma jakie, sur nous? 

- Może, odpowiedział Alfred. 

- Pas possible!! wykrzyknął Hrabia. 

- Najpewniej, wiem o tem z dobrych ust. Il a ete ici pour Mlle. Rose. 

- To zuchwalstwo! zakrzyknął Hrabia to zgroza - 

- Uspokój że się mój drogi, przerwała Hrabina, cóż tak strasznego? 

- C’est epouvantable! Un parvenu! 

- A teraz nam równy, bo bogaty! rzekła Hrabina z westchnieniem. On le re-çoit partout, on s’accorde à lui trouver un air, distingue beaucoup de race dans sa physionomie - wszyscy go uważają tak dobrze! Czegóż chcesz jeszcze? Il est des nôtres. 

- Jakto? 

- Aristocrate jusqu’au - 

- Lui? Il s’en mele aussi? mais c’est a en moarir, a ne plus savoir que faire! - 

- Trzeba się z tem oswoić, powolnie odpowiedziała Hrabina. Widzisz co dzień, co teraz jest i zowie się aristokracją - bogaci. Les noms, les titres passent inaperçus. Xiężniczki idą za bogatych parweńjuszów; prawda że familja po cichu się zżyma i szydzi z nich, ale cóż począć - Pieniądze, mój Hrabio, voila l’essentiel, el sans cela, l’aristocratie n’est qu’un mot vide de sens, une chose ridicule. 

- A! to prawda! to prawda! zawołał Hrabia, tak dziś imion nie cenią, tak mało ważą je! Serce pęka na to - niema familij, któraby nie jęczała nad jakiemś połączeniem niestósownem! Ale masz racją Hrabino, okoliczności, trzeba być bogatym, inaczej lepiej rzucić imie, niż szarzać je. A do tego świat widzi i ocenia wszystko, nasi wiedzą zawsze dla czego się łączym z bogatemi, il nous pardonnent - On vend son nom, et voila tout. 

- Przyznaj Hrabio dodał Alfred, że to także nie najślachetniej. - 

- A! zapewne! ale okoliczności, rzekł Hrabia. 

- C’est ce qui excuse. 

Nastąpiła chwila milczenia, użyjem jej na opisanie czytelnikowi, miejsca w któreśmy go zawiedli, i osób, które słyszał rozmawiające. 

Jesteśmy w pięknym salonie, wytwornie umeblowanym najswieższym kształtem utworami Testorego, zarzuconym fraszkami, które częścią z za granicy częścią od Schafnagla i Grabowskiego sprowadzić musiano - Zmierzcha i kończy się piękny dzień późnej jesieni. Chodźmyż teraz po domu, bo jeśli to prawda (jak się zdaje) że właściciel mniej więcej na obraz i podobieństwo swojego charakteru tworzy sobie mieszkanie, w którem żyje; patrząc na nie, poznamy poniekąd właścicieli. 

Dom a raczej pałac (tak go nazywać kazano) do któregośmy bez ceremonij nieproszeni i niedziękowani zajechali, leży w pięknej okolicy wołyńskiej, wśród zielonych wzgórków, na których ciemnieją gaje dębowe; u doliny przeciętej rzeką zbierającą się w stawy zdobiące ogród rysunku Miklera. Wśród budowli i daleko do koła pałacu, rozrzucony park ten w miniaturze, którego kląby teraz pożółkły i liść straciły; kilka tylko drobnych swirek i sosen czernieje jeszcze wśród nagich prawie towarzyszy swych, klonów, osik, lip, topoli. Obok pałacu widać piękne officyny, dalej znowu i znacznie dalej, inne zabudowania dowodzące wytwornego smaku właścicieli, wykształconego podróżami za granicę. Pięknemu z siebie miejscu dodano wdzięku umiejętnem rozrzuceniem budowli, frontonami wyglądającemi z za drzew, zwodzących patrzącego, nie domyślającego się wcale owczarni i stajen, za gotyckiemi oknami i włoską kolumnadą. Trochę opodal od pałacu, w ogrodzie nad stawem, zielone, obrosłe wały starego zamczyska równe wysokością okolicznym wzgórzom, otoczono kilką staremi mogiłami, puste dziś, bez ruin nawet, ożywiono, jakby na szyderstwo, altanką chińską!!! 

Wejdźmy wewnątrz pałacu: Sień ostawiona mnóstwem kwiatów, wazonami drzew pomarańczowych, cytrynowych, laurowych, któremi i wschody wiodące na górę ubrano. Na górze salony, apartamenta państwa, na dole gościnne, kilku osób familij, służby i Pana Marszałka Dworu. Na Wołyniu bowiem, nawet najmniej liczne dwory składające się z kilku kuchtów i kilku posługaczy niezgrabnych, nie obchodzą się bez Marszałka, którego tytułem ozdobiony jest najczęściej, starszy tylko sługa. W chwili gdy się ta powieść poczyna, lokaje w szafirowej liberij z srebrnemi herbowemi guzikami, siedzą jedni w sieni na dole, drudzy czatują odgłosu dzwonka w przedpokoju na górze. 

Wróćmy do górnego salonu, w którym porzuciliśmy naszych bohaterów; lecz rzućmy jeszcze okiem na salon; będziemy potem jak w domu. Trzy parapety wychodzą z niego na balkon z którego widok na ogród, staw, stare wały zamczyska i okolicę, między zielonemi pagórkami, ożywioną gdzie niegdzie wioską w dolinach, trzykopulnemi Cerkwiami, a w dali widokiem miasteczka z białym kościołkiem i zielonym dachem Ruskiego Monasteru Czernców. Jak wytwornie, jak smakownie ubrany salon! Ściany jego mozajkowane, kilka dobrych ożywia kopij z znanych obrazów Nad marmurowym kominkiem wielkie zwierciadło, na gzymsie komina zegar, złocisty w smaku odrodzenia, (Renaissance) mnóstwo drogich i pięknych cacek, bez których dziś salon nie może się nazwać umeblowanym - Takież smakowne cacka rozrzucone są po półkach i etażerkach, zajmujących głąb salonu. Na ogromnym mahoniowym stole przed kanapą, dzwonek bronzowy, xiążki, ryciny, albumy, necessaire Hrabiny, znowu fraszki i cacka. Do koła stołu wygodne fotele obite zielonym adamaszkiem. Przez drzwi otwarte do bocznych pokojów, widać w podobnym sposobie umeblowane, a jeszcze bardziej drobnostkami zajęte apartamenta Hrabiego i Hrabinej. 

Ale czas zapoznać się bliżej z osobami, które słyszeliście rozmawiające. Ta pani średnich lat wygodnie siedząca na miękkiej kanapie, z głową zwróconą ku oknom rękami schowanemi pod mantylkę - to pani domu. Rysy jej twarzy są ślachetne, wyrazu pełne, czoło wysokie, myślące, oczy niebieskie przygasłe w tej chwili, ale zawsze wiele rzeczy mówiące, usta drobne, wązkie, kształtne, ale posiniałe. Nieodgadniesz wieku Hrabinej, widzisz że nie jest już młodą, niepowiesz jednak że stara, a są dni odmłodzenia w których wydaje się jakby miała jeszcze lat dwadzieścia. Są to dni pogody i słońca, dni w których dusza, wychodzi z głębi i objawia się zewnątrz w jaśniejącem obliczu, ożywionych rysach. W dniach tych Hrabina wesoła, dowcipna, szczęśliwa, rzeźwa i wyraźnie odmłodzona. Lecz są dni inne - naówczas występują zmarszczki na jej czoło, sińce rysują się pod oczyma, zapadają usta, żółkną policzki, Hrabina starszą się wydaje niż jest. I smutna, roztargniona, zamyślona, pędzi wówczas długie godziny, z xiążką w ręku której nieczyta, z robotą której nie robi, lub patrząc oknem, a nic nie widząc. Dojrzawszy tych zmian w jednej kobiety obliczu, postawie, humorze, jak gdybyś widział całą walkę młodej duszy, z wycieńczonem ciałem, w którem siedzi biedna uwięziona. - Dnie słońca są dniami zwycięztwa walczącej duszy, dnie niepogody, dniami zwycięstwa ciała. Lecz dni pogodne coraz rzadsze i każdy przewiduje że w końcu, po którymeś ostatnim, nie wrócą już więcej, a wysilona dusza, zwyciężona padnie i niepodniesie się więcej. Starość wówczas przyjdzie i weźmie tę kobietę jak swoją. 

Dziś właśnie Hrabina, jest w dniu chmurnym. Nie ożywia ona towarzystwa, nie bawi swym dowcipem otaczających, milczy, patrzy, wzdycha, myśli. Łatwo poznać, że żal jej uciekającej młodości, do której tak przywykła, z którą było lak dobrze! Biedna Hrabina! Spogląda oknem na latające żółte listki, które jesienny wiatr opędza, zanurzona w swych myślach, zapomniała na chwilę gdzie jest i co się w koło niej dzieje. 

Ależ otóż i Hrabia Ś.P. Rzymskiego - otyły, średniego wzrostu, już siwiejący mężczyzna, mąż tej pani. Siedzi on w fotelu wyciągniony i rozparty, usta pogardliwie wrzdęte, oczy przymrużone, ręce założone na kolanach. Twarz jego uderza wyrazem dumy wybitnym i równie wybitnym charakterem zmysłowości, rozpasanego epikureizmu, który by ojca i matkę oddał za dobry obiad z truflami i szampanem. Czoło nizkie, wypukłe, nad niem kilka puklów siwiejących włosów, oczy nabrzękłe, zmrużone, usta i policzki wydęte, czerwone, poprzerzynane żyłkami sinemi, podbródek opaci, bokobrody postrzyżone nizko, wedle najostatniejszej mody. Ubranie Hrabiego świeże, smakowne, nie wytworne, ale znać na pierwszy rzut oka, że za granicą robione; buty gdyby nie umarł Sakowski, powiedziałbym że od Sakowskiego z Paryża. - 

Trzecią przytomną osobą, jest daleki powinowaty gospodarstwa, młody człowiek, Hrabia Alfred, znowu Hrabia Ś.P. Rzymskiego. Wysmukły, blady, cienki, zręczny, dobrze ubrany, włosy ufryzowane do koła głowy, ciemne suknie, fular w ręku, niedocieczony prawie łańcuszek zegarka świeci na axamitnej kamizelce i złoty guzik na koszuli. Na twarzy, z resztą pospolitej i wielkich zdolności nie obiecującej, wieczny, panujący wyraz szyderstwa. Jest to człowiek, który zawsze, wszędzie, z każdego, z każdej, z każdym, szydzi i zartuje. Całe jego życie, nieustanny żart, nieskończone szyderstwo. Z ojca i matki, brata, siostry, kochanki, przyjaciela, z siebie nawet czasem, Pan Alfred śmieje się, szydzi, patrzy na wszystko z intencią wyśmiania, bada każdą rzecz, aby w niej odkryć śmieszną stronę. Jest to sarkazm chodzący, jest to szyderstwo wcielone. Umysłowie Pan Alfred, jest istotą nic nieznaczącą, niedowarzoną, niedopieczoną, liznął wszyskiego nic nieumie, wie po troszę o każdej rzeczy, a grutownie nic niezna. - Koniec końcem chodzi mu tylko o to, aby znać wszystko, ze strony śmiesznej, złej, dając prawo szydzić i dowcipować. Stara się pokazać człowiekiem najlepszego towarzystwa i kto wie czy nie dla tego raczej niż z naturalnych usposobień ma za obowiązek szydzić. Szyderstwo zdaje mu się dowodem pewnej wyższości umysłowej! Prócz tego Pan Alfred jest zakochany, rozmiłowany we Francij, francuzach, francuzczyznie; z tego jednego nie śmieje się; to jedno poważa, a choć niemówi, łatwo poznać, że sarkatystyczny popęd umysłu, wziął z tej ubóstwianej Francij, ojczyzny sceptycyzmu, ironij, ojczyzny nierozumnego śmiechu, któren i pod gillotyną nawet, nie raz dawał się słyszeć. Troskliwie, ciekawie, czyta on nowiny z Francij, chwyta mody, zwyczaje, sposoby mówienia, sposób życia; wszystko co francuzkie. Śmieje się i wykrzywia na to co nie ztamtąd idzie!! Literatura tamtejsza dla niego arcydziełem, ludzie tamci wzorami; nawet tamtejsze głupstwa, o jakże mu są piękne! 

W skutek nieustannego ze wszystkiego szyderstwa, Alfred pozyskał sobie pewną sławę dowcipu, przenikliwości, uniwersalności, przyjmują go wszędzie grzecznie bo się obawiają, uśmiechają mu się, ale nienawidzą. W pół zrujnowany, żyje jednak jakby był bogatym, ma obyczaje i nałogi możnych, wierzy w swoje niewyczerpane dostatki, których niema a gdy mu plenipotent wzdychając i pocąc się wystawia niebezpieczny stan interesów; uśmiecha się niedowierzając, śwista i z politowaniem patrzy za wychodzącym, wołając. 

- O! co za tchórz! Vit-on jamais bête pareille!Il vienl me dire, que je suis ruine! Se ruine-t-on, quand on nait grand seigneur. 

Na mocy tak gruntownego rozumowania, Hrabia Alfred nieodmawia sobie niczego, ani drogiego diabełka, ani ecarte, ani whista po dukacie i więcej ze szturmem; ani co rok nowych koni, powozów, mebli, ani pięknych twarzyczek, za których bliższe widzenie czasem się bardzo płaci drogo, ani tysiąca innych fantazij. A robi długi z takiem zaufaniem, z taką odwagą, że mimowolnie nie jeden mu oddał kapitał, spojrzawszy tylko w uśmiechające się oblicze, dobrodusznie wyobrażając sobie, iż bankrut, nigdyby nie wyglądał tak swobodny i spokojny. Tymczasem z kąd to pochodzi, ten spokój wewnętrzny, to zaufanie, to z zimną krwią posuwanie się nad brzeg przepaści - z głupstwa, z braku zastanowienia. 

Otożeśmy narysowali fizjonomje moralne trzech osób które w tej chwili siedzą milczące w salonie. Hrabina pogląda zawsze w okna, jakby liczyła liście zżółkłe, któremi wiatr zaczyna uderzać o szyby, Hrabia gospodarz zdaje się myśleć czy drzemać. Alfred mruczy prawie niegrzecznie, spiewkę z Normy pod nosem. 

W tem zaszumiało cóś przed gankiem, w dziedzińcu, wszyscy poznali turkot powozu. 

- Któś przyjechał! odezwała się Hrabina i zadzwoniła na służącego. 

- Pójdź się dowiedz kto przyjechał! 

- To pewnie jaka niemiła wizyta, szepnął Hrabia, znam po turkocie powozu, że to nie kocz ani kareta, ale parafiańska bryczka. 

- Bardzo być może, dodał Alfred. - 

Służący powrócił, i szepnął. 

- Jakiś pan Skórkowski, szlachcic.... 

- Skórkowski! Skórkowski, powtórzył Hrabia gospodarz. Szlachcic! comme de raison, tout ce qui porte la kapota, tytułuje się szlachcic! Ah! ah! któż. to? co to? dodał przypominając sobie - J’y suis - prosić tego pana, do mego gabinetu, zaraz tam idę. 

I wziął za kapelusz, skrobiąc się po łysinie. 

- Nieznośna ta szlachta! Dla nędznych pary tysięcy rubli srebrem, jeździ a jeździ i dokucza mi nieznośnie. 

- To mu oddaj Hrabio! rzekł szydząc trochę Alfred. 

- Ba! ba! ba! oddaj! facile à dire, Wezmę chyba jeszcze u niego drugie parę tysięcy, żeby przynajmniej miał już za czem jeździć. - Ale śmieszny człowiek, bo to nawet nie termin! 

- I nie stawił się na terminie? spytał Alfred. 

- Owszem; alem mu oddać nie mógł - No a teraz już nie termin - niejestem nawet ściśle mówiąc obowiązany. Il faut que je lui fasse comprendre cela. 

I wyszedł z pokoju, nucąc piosenkę - 

Hrabia Alfred pozostał sam jeden z Hrabiną, która jak wprzód sparta na ręku, smutnie tęskno zamyślona, w okno poglądała. 

- Co za chmurny dzień! rzekł zbliżając się - Co ci to Hrabino najdroższa? 

Głos jakim te słowa wymówił, odkrywał bliskie jego stosunki z gospodynią domu, bliższe, niż się spodziewać było można; tajemne; bo nie tym wcale głosem odzywał się przy mężu do niej. - Widocznie oni się kochali. - miłość ta przejść musiała wiele stopni, nim nareście ostygła, i zmieniła się w nałóg bezmyślny. Alfred wyglądał na najspokojniejszego w świeciecie kochanka, który radby żeby mu kto miłości jego przedmiot odkradł i uwolnił od niego; Hrabina z lekkim wyrazem wzgardy patrzyła na Alfreda. Oboje jakby na pamiątkę zachowali tylko trochę dawnej poufałości. 

- Cóż to Hrabino? powtórzył Alfred powolnie. Czy nie głowa boli? 

- Nie, nie głowa, odpowiedziała Hrabina. 

- Może serce? 

- O! i nie serce! 

- To już nie zgadnę, rzekł Alfred. - Ból tylko serca i głowy w kobiecie rozumiem, innych chorób nie pojmuję. 

Hrabina znowu wzgardliwie, milcząc uśmiechnęła się. W jej oczach malowało się prawie politowanie; ona widać tak znała próżność głowy i serca Pana Alfreda! i kiedy spojrzała na niego, on mimowolnie się zmieszał, jak by go kto obnażył. Przykro mu się zrobiło. 

- Ah ça! pomyślał w duchu, il y a encore im reste d’amour entre nous, ale trzeba to zerwać, będę korzystał z okoliczności. Elle est froide comme un marbre, je lui ferai la guerre et.... 

- Ale jakieś dziś zimna? dodał. 

- Ja dziś, ty zawsze, panie Alfredzie - 

- A zaraz wymówki! 

- Alboż to wymówka? spytała Hrabina, jak że wiesz że się tem smucę, nie weselę -? 

- Comment? Co? co? Alfred nie pojął znaczenia tych słów - Cieszysz się żem zimny - 

- Prawie, odpowiedziała Hrabina. - 

- Ah! rozumiem - zapewne kto inny - 

- O! nikt inny - pogardliwie rzekła Hrabina. 

- Pomiarkowała się, że czas dać temu, pokój, pomyślał Alfred - a głośno dodał. To ja tylko tak nieszczęśliwy. 

- Dajże pokój udawanemu nieszczęściu Hrabio, śmiejąc się litośnie, przerwała Hrabina - Mógłżebyś ty zrozumieć nieszczęście, uczuć nieszczęście, ty? - 

- Jakto? jestem że z kamienia, z lodu? 

- Myślałabym że prędzej z porcellany - cichutko powiedziała Hrabina. 

- Mechante! każesz mi myśleć, żem stracił twoje serce. 

Hrabina milczała - po chwilce podniosła oczy i rzekła do siebie - Mogłażem kochać tę lalkę dowcipną? A głośno odezwała się. - N’en parlons plus, M. le Comte, oto lepiej dla rozweselenia, opowiedz mi, Vous qui contez si bien, co nowego, co wesołego - Tak mi dziś smutno, jakbym przeczuwała co złego. 

Alfred się skłonił i usiadł. 

- Chcesz Hrabino historij o pannie S.... co tak bohatersko w wilją ślubu, wymogła na narzeczonym zapis kilkukroć sto tysięcy. - 

- Prawie wiem o tem! słyszałam - Wolę co innego. 

- Albo awantury pana M.... który świeżo miał pojedynek, za to, że Xiąże F.... niepotańcowawszy mazura z jego żoną, wśród sali ją porzucił. 

- A! i to nic nowego! 

- Albo historij opłakanej tego nieszczęśliwego Marnickiego, który w żaden sposób ożenić się nie może. 

- Eh bien? 

- Vous saves! miał się żenić z panną Izabellą. Była mu przyrzeczoną, ojciec odurzony ekwipażem, końmi, miną kawalera, dawał mu ją w nadziei że bogaty; on się żenił w nadziei wielkiego posagu - Aż dopiero w wilją ślubu, gdy przyszło do pisania Intercyzy, okazało się, że panna miała 50,000 a pan Marnicki piękny ekwipaż, konie i minę i długi - 

- I cóż? 

- Marnicki, ślub odłożono, i panna Izabella wychodzi za jakiegoś bladego kuzynka, który się w niej kochał przed piętnastą laty - 

- Wyobrażam sobie uszczęśliwienie kuzynka - 

- Ah, ce pauvre cousin, łysy, tłusty, okrągły podsędek, wzdycha trzymając rękę na sercu i chce koniecznie brać ślub w Maju, aby mogli z Izabelką, przy blasku xiężyca, w śród woni wiosennej, słuchać słowika. 

W tej chwili wszedł Hrabia do salonu z namarszczonem czołem - 

- Ah! ah! c’est insupportable! Nieznośny! rzucił się na krzesło - 

- Cóż takiego. 

- Prześladuje mnie! uczepił się, aż mu musiałem powiedzieć prawdę, ostrą prawdę, bo to nie do zniesienia. 

- I cóżeś mu powiedział? spytał Alfred - 

- Co? Że pieniędzy niemam i niedam, a kiedy mi we własnym domu prawił niegrzeczności - 

- Mówił ci niegrzeczności? 

- Dawał mi do zrozumienia, że jestem nieuczciwy... figurez vous. - Ale go nastraszyłem kijmi i wyniósł się szlachciura. Niech pozywa! Zobaczemy co zrobi. Na wszystkich moich majątkach, rozciągnione są tradycje przyjacielskie, zobaczemy co wygra! Z tą szlachtą inaczej nie można tylko z góry. 

- Ale mój Hrabio, odezwała się Hrabina , jak tylkoś mu winien - 

- Kiedy oddać nie mogę? 

- Cóż jemu do tego - 

- Powinien być wyrozumiałym dla pana! 

- Kiedy potrzebuje - 

- A i ja potrzebuję - a cierpię - Je ne trouve plus d’argent nulle part. 

- To nie dziw, kiedy nikomu coś winien nie oddajesz - 

Hrabia nic nie odpowiedział, mrucząc chodził tylko po pokoju. - 

- Muszę to raz przecie skończyć - il faut en finir une bonne fois pour toutes - Wolę exdywizią, licytacją - niż te ciągłe wizyty tych panów - El quel monde! Szaraczkowe kapoty, dziegciem smarowane bóty, dwudziestoletnie fraki, wytarte surduty i czamarki, tout cela codziennie wsuwa się do mego pokoju, me rompt la tête, et se croit en droit de me dire des bêtises. Muszę to raz skończyć. 

- Mówiłem ci Hrabio, dodał Alfred szydersko, zapłacić i skończyć . - 

- O! Pan Alfred ma racją, przerwała Hrabina poważnie, powstając z kanapy i obracając się do męża - zapłacić! zapłacić! zostać przy małem, przy niczem, ale zostać spokojnym w życiu i na sumieniu - Se retirer da monde, rompre ses relalions. Czyż nie można być szczęśliwym na ustroni, w kąteczku gdzieś, na wsi - Wszakże zawsze nam kątek zostanie. 

Hrabia zastanowił się sapiąc na środku salonu. 

- Ba! ba! Ma chere vous ne comprenez rien aux affaires, nie tym sposobem chcę skończyć z niemi! Chcę zostać bogatym i nic nie być winnym. 

- A to naucz że i mnie tego sposobu zawołał Alfred, une excellcnte manière. 

- Zobaczycie, zobaczycie - I ze spuszczoną głową usiadł w szerokiem krześle. 

 

 

Rozdział IV. Goście u hrabiostwa. 

 

 

Nazajutrz po opisanej scenie, około południa świeży koczyk wiedeński, wtoczył się po piaskiem wysypanej drodze, przed ganek pałacowy. Ciągnęły go cztery piękne konie karę; a w nim siedzieli, Pan August z siostrzeńcem Stanisławem. 

- A! cóż to za szczęśliwi ludzie, mówił do wuja Stanisław, poglądając na dom, zabudowania, ogród, okolice - Co za śliczne położenie, jak pięknie urządzono wszystko, co za ład, co za smak! - Jacy oni muszą być szczęśliwi! 

August się uśmiechnął. 

- Omyliłeś się grubo, są to może najnieszczęśliwsi ludzie w naszej stronie. Na pozór panowie, panowie imieniem, panowie stosunkami, ale majątek zahaczony, zmarnowany, długów bez końca. 

- Wujaszek żartuje? 

- Najprawdziwsza prawda. 

- Jakże to być może, tu wszystko ma taką minę zamożności - 

- Po wierzchu - prawda, ale zajrzeć we środek! Nieład, niedostatek - 

- Nawet niedostatek? 

- O! bywa czasem - 

- Kredytu całkiem niemają chyba? 

- Stracili go nieregularnością wypłat.- Sam Pan Hrabia doskonale pojmuje jak się pożycza sle serjo nie rozumie obowiązku oddania. Uszczęśliwia co roku kilku szlachty wzięciem ich sumek na lokacją, od których sumek potem ani procentu nie widzą, ani kapitału odebrać nie mogą. 

- Ktoby to powiedział! - A! kwaśnoż musi być w domu. 

- O! co to to nie - zobaczysz! 

W tej chwili wysiadali przed gankiem właśnie, lokaj w szafirowej liberij z srebrnemi guzikami, wyszedł przeciw nich. - 

- Pan Hrabia w domu? 

- W domu. - 

- Pani Hrabina? 

- Jest, panie - 

- Macie gości. 

- Hrabia Alfred tylko ale to nie gość, uśmiechając się w pół, rzekł służący. 

Wskazano przybyłym górny salon, któryśmy wczoraj opisali, weszli do niego, ale w nim nikogo nie zastali. JW. Hrabia ubierał się, JW. Hrabina ubierała się, a Pan Alfred tylko co wstał dopiero. 

Mieli więc czas przypatrzeć się wszystkiemu, i Staś znowu unosić się zaczął, na widok wszystkich cacek i przyozdobień smakownych salonu, nad szczęściem tych ludzi. 

August śmiał się serdecznie. 

- Drogo kupują ten pozór dostatku! Drogo mój Stasiu! - pozór kupują istotą - Zobaczysz, zobaczysz. 

- Gruby głos, grubego zadyszanego Hrabiego S.P. Rzymskiego, dał się słyszeć na wschodach, zastukała klamka, zatrzęsły się drzwi - Wszedł. - Poważnie postąpił przywitać szanownego sąsiada, a Stasia co stał wysznurowany w obcisłym swoim fraczku, z kapelusikiem w ręku u krzesła, zmierzył ciekawem okiem. 

Przywitanie z Augustem, było poufałe prawie serdeczne (serdeczność nic nie kosztuje) poufałe, bo Augusta znano jako dobrze wychowanego, dobrego towarzystwa człowieka, serdeczne, bo wiedział Hrabia, że był rządny i mógł mieć kilkaset czerwonych złotych zawsze do pożyczenia. 

- Mój siostrzeniec, Stanisław.... 

- Bardzo mi przyjemnie - rzekł Hrabia proszę siadać. - A pan, obrócił się do Stanisława, z dalekich stron przybywa do nas? 

- Teraz - prawie wprost z zagranicy. Zwykle nawet mieszkam w jednym z moich majątków, dość z tąd odległym. 

Staś wydał się z swoją młodością i niedoświadczeninm, wspominając tak z kopyta, o majątkach. Wuj trochę się uśmiechnął, Hrabia głowę spuścił, sam Staś się zarumienił za siebie, ale nie stracił głowy. 

- I jakże się podobają nasze strony. - 

- Jeszczem ich prawie nie widział i nie znam, ale sądząc z dzisiejszej próbki dodał - jedne z najprzyjemniejszych w naszym kraju - 

- W istocie, rzekł Hrabia, vous conviendrez, że położenie. - 

- Prześliczne, żwawo dodał Staś, ale umiano też dopomódz naturze. 

- A! a! wiele to pracy i kosztów wymagało, póki się tu cóś dało zrobić - wzdychając mówił gospodarz. Zastałem to w stanie natury i dzikości - człowiek ze smakiem nie może znieść mieszkania nie ozdobionego. Wziąłem się zaraz do urządzenia majątku, zaprowadzenia rozumowanego gospodarstwa - angielskiego ogrodu, wzniesienia budowli. Kilkanaście lat, pracowałem, jeszcze to nawet, ściśle biorąc, nie skończone. - 

- Ale prześliczne, rzekł Staś - 

- Byłeś pan za granicą, et pourtant, rzekł trochę dumnie Hrabia - c’est comme à l’etranger. 

- Zupełnie - 

- A gdybyś pan widział gospodarstwo - starałem się o zdatnego człowieka - zaprowadziłem płodozmienne, owce, gorzelnią, olejarnią - Rujnuję się na te ulepszenia, to moja passja. Et puis, nie tracę nawet na tem, owszem, owszem, dodał prędko, cela rapporte, cela rapporte, beaucoup. Mam dodał po chwili, parę tysięcy dusz na pobereżu - eh bien! złota ziemia, wielki gmach majątku, a w proporcją mniejsza intrata. 

Goście milczeli, bo cóż mieli mówić - 

- Teraz, rzekł ciągle wywodząc w pole pan Hrabia - jużem tak urządził moje interesa, że spodziewam się siedzieć tylko spokojnie i używać. - 

Goście spojrzeli po sobie ukradkiem. Boczne drzwi się otworzyły, i weszła JW. Hrabina. 

O! tego dnia była jeszcze świeża i młoda, jak za dawnych, za szczęśliwych swoich czasów, wczorajszy smutek, opadnienie moralne ustąpiły, twarz się wypogodziła, błyszczały oczy, rumieniły usta; kibić jej była giętka i kształtna. Był to dzień młodości, dzień zwycięztwa duszy, była piękną, piękną jeszcze, jak piękny pogodny zachód słońca. 

Staś spojrzał i zmięszał się, tak ją znalazł piękną, imponującą, poważną, zachwycającą. - 

Nastąpiła prezentacja i Hrabia umilkł, a gospodyni domu, zajęła się gośćmi. - Rzutem oka zmierzyła Stasia Hrabina, z twarzy jego pełnej wyrazu, wyczytała całą duszę i spokojna już, jak znajomą xiążkę uważała, nie troszcząc się i nie badając więcej. Ona już go znała - i w duszy westchneła, zazdroszcząc kobiecie, którą miał kochać, która go kochać miała; bo wiedziała wiele jest życia w tej duszy, wiele szczęścia może dać miłość jego. - I któż nieuważał, że kobiety w jesieni życia, uczuć i wdzięków, z największym zachwyceniem patrzą na wiosenną młodzież? A młodzież ta, wzajemnie, przekłada nie raz trzydziestoletnią złamaną życiem, cierpieniem, kobietę, nad świeżą, naiwną, skromną dziewczynę?? - 

Staś był już w intencij jak sam powiadał, wkochania się w kogoś, spójrzawszy na Hrabinę, od razu powiedział sobie - A! gdyby mnie ona kochać mogła?? 

Bo Hrabina była piękną jeszcze, była wprawną w udawanie uczucia i młodości, i miała ten wdzięk dobrego wychowania, któren się niezastępuje niczem. - Wdzięk ten jest nieopisanym urokiem, on podnosi proste, ziemskie stworzenie do ideału i odebrać go tylko kobiecie, a zostanie trochę piękności, trochę nawet dowcipu, niczyjego nie zwracających oka. 

Któż nie wie, jak się zaczyna rozmowa z nieznajomemi. - 

- Jak się panu podoba okolica? 

- Dawno pan w tych stronach? 

- Co za śliczny dzień - co za brzydki dzień, albo - co za nieznośne gorąco itp. 

- Tak próbując różnych przedmiotów, napomykając różne osoby, szuka się czegoś o czem by z nowo przybyłym mówić można wspólnie znajomych rzeczy i ludzi. Dopiero wówczas ożywia się rozmowa, ustaje przymus urywającej się co chwila konwersacij i zebrana w koryto, płynie już dalej swobodnie, szeroko. - 

Hrabia wziąwszy Augusta pod rękę, poprowadził po do okna, zostawując Stasia na fotelu naprzeciw kanapy i Hrabinej. Ona z tą swobodą kobiety, co całe życie w świecie spędziła, nie zafrasowała się bynajmniej, zostawionym jej do zabawienia gościem, nie zakłopotała się tą nieznośną missją. Staś więcej na nią patrzał, więcej ją badał, niż mówił. Wpadli na rozmowę o Berlinie o Dreźnie, o Szwajcarij Saskiej etc. etc. rozmowa popłynęła dalej, nie będziemy jej spisywać. Wkrótce gospodarz domu i Pan August zbliżyli się także do stolika, rozmowa stała się powszechną i ożywioną. Hrabina zaczęła mówić ze Stasiem o ogrodach, pokazywać mu kwiaty, rysunki mostów i altanek; Staś rozprostował się, stał swobodnym i pokazał jak był. Niepotrzebujemy mówić że się podobał. 

Ale oto znowu się drzwi otworzyły i weszła - Mlle. Rose. - Hrabianka Róża z guwernantką. 

Mlle. Rose (tak ją powszechnie nazywano) miała jeszcze guwernantkę, choć już by się bez niej wybornie obejść mogła; - wysmukła,szczupła, wysoka, wysznurowana, prosta, z spuszczonemi oczyma, gładko uczesanemi włosami, w różowej sukience, czarnym fartuszku, widocznie udawała młodziuchną; na rozkaz i wyraźną wolę rodziców, miała jednak lat około dwudziestu, z których tylko piętnaście przyznawała matka. Na wszelki przypadek dodawano jej guwernantkę, ubierano ją młodo, aby pokazać, że jeszcze nie czas było w świat ją wprowadzić - Nie powiemy że matka utrzymywała ją umyślnie w tem dzieciństwie zmyślonem, ażeby niemieć jej z sobą wszędzie i nie pokazywać świeżej różowej twarzyczki, przy swojej, mniej już świeżei i rzadko różowej - ale może to była macierzyńskiego serca rachuba na przyszłość - Guwernantka panny Róży, angielka poczwarnie brzydka, poczwarnie wystrojona, z czerwonemi włosami, żółtą pargaminową twarzą, czarnemi zębami, siwemi oczyma, wystrojona w kokardy i wstęgi, usiadła tuż przy hrabiance; która tylko dygnąwszy gościom, z spuszczonemi oczyma usunęła się zaraz i wzięła jakąś robotę. 

Staś spójrzał na córkę i na matkę - i matka wydała mu się, piękniejszą. Jakże nie miało tak być, gdy ta z całem życiem swojem występowała, z duszą w rozmowie, w ruchach, w uśmiechu: tamta jak wyprostowana lalka siedziała dzierzgając robotę i nie śmiejąc oczu podnieść. 

Prawie jednocześnie, otworzył szumnie drzwi i wszedł Hrabia Alfred. 

I znowu prezentacja i znów na chwilę przerwana rozmowa. Widząc obcych Alfred zasiadł się zaraz i czatował tylko na zręczność okazania swojego dowcipu. A że miał niepospolitą wprawę i potrafił dowcipować, zawsze i ze wszystkiego: nie długo czekał na zręczność, puścił pierwszą racę, potem drugą, potem bez końca. Wszyscy byli odurzeni, oślepieni, Alfred uszczęśliwiony, Staś śmiał się otwarcie i szczerze, ale nie z dowcipu, tylko z dowcipującego, na czem ten nie raczył się poznać. - 

Hrabina tylko była widocznie pomięszana, te ucinki tysiąc razy publicznie i prywatnie słyszane, oklepane: ta żądza zajaśnienienia dowcipem niepohamowana, okrywały w jej oczach nową śmiesznością Alfreda. Co chwila tracił u niej na wartości, a porównanie ze Stasiem, dobijało go. Ona jedna nie smakowała w konceptach Hrabiego i gdy się z nich najgłośniej śmiano, spuszczała oczy, udawała że nie słyszy, aby się uwolnić od poklaskiwania, na które zdobyć się nie mogła. - 

Tak upłynął ranek do obiadu. 

Otwarły się drzwi na rozścież, Kamerdyner wszedł z tacą w ręku. 

- Mme la Comtesse est sercie. 

Wszyscy powstali z krzeseł - Augustowi rękę podała Hrabina, Staś prowadził Hrabiankę, nieszczęsny Alfred pochwycił Miss Panny Oldnick; a za niemi solo szedł Hrabia, mrucząc cóś pod nosem, z miną najspokojniejszego i najszczęśliwszego w świecie człowieka. 

Po obiedzie, towarzystwo się rozdzieliło i mężczyzni poszli na fajki do pokoju Hrabiego, a Hrabina z xiążką w ręku, została w salonie na kanapie. Z książką w ręku, - a choć jej czytać nie mogła - myśli bez końca podróżowały przez głowę, poruszały sercem, mięszały, niespokoiły. - Myślała jak zawsze o swojej młodości, której tak bardzo, tak bardzo żal jej było. W istocie miała czego żałować, stracona młodość jest dobro nieodzyskane nieopłacone, ale pytam się, któraż to młodość niestracona? któż powie, że jej użył jak się spodziewał, że go nie zawiodły nadzieje. Nikt podobno - każdy tyle marzy, tyle wygląda, tak bosko ubiera sobie czarowny maj życia, że gdy przyjdzie, gdy przejdzie, gdy się spożyje, porównawszy marzenie swoje z życiem, powie z westchnieniem - Stracona młodość, stracona! I Hrabina to powtarzała - Stracona - Przebiegała wejrzeniem całe życie od wyjścia na świat, i brzydziła się niem, bo całe było fałszem i czczością. 

Ona była córką nie majętnjch, ale pięknego imienia ludzi, ludzi co jednak o pięknem imieniu swojem zapomnieli już byli. Stosunki ich ze światem przyjmującym ich zawsze, jako dobrze wychowanych i dobrze urodzonych, choć niebogatych, przypominały tylko, dawną, zapomnianą świetność familij.- Julja wpadała niekiedy w czarodziejski świat wyższy, który jej się uśmiechał i znowu wracała do cichego, ubogiego rodzicielskiego domu. Z wyobraźnią niepohamowaną, z rozdrażnionem sercem, niepospolicie piękna, dowcipna, śmiała, wkrótce stała się głośną na tym świecie, którego pragnęła - Żaden bal niebył bez niej świetnym, żadna zabawa zabawną, wszędzie dla niej zapraszano rodziców i Julia uroiła sobie wielką, szczęśliwą, przecudownie strojną w drogie kamienie i kwiaty, przyszłość. - Jak roić niemiała? - widziała przed sobą na kolanach tylu młodych najlepiej wychowanych, najpiękniejszych imion, największych majątków, ludzi. - Zdało jej się, że wybrać będzie mogła takiego, który wszystkie życzenia serca, marzenia głowy, szalone nadzieje uiści. Czekała, patrzała, szukała. A tymczasem snuły się przed nią, jedna po drugiej, postacie, z których żadna nie odpowiadała jeszcze marzeniu, ideałowi. Temu brakło majątku (choć młoda, już Julia pojęła znaczenie majątku i stosunek jego do szczęścia) temu imienia i dobrej sławy, temu uczucia i serca, temu głowy. Czekała, patrzała, bawiła się, śmiała, a tymczasem płynęły lata, płynęły, leciały, gnały się, migały. I przeszło dwadzieścia; a jednego wieczora troskliwa matka całując ją w czoło, powiedziała Julij. 

- Julio, dziś tobie lat dwadzieścia - pamiętaj na przyszłość swoją wszystkim odmawiasz! 

- A! mamo, czemuż się nikt taki, jakiego chcę nie stara o mnie - odpowiedziała Julja. 

- Niema Aniołów, droga Julciu - niema aniołów! Czas wybrać. 

- Jeszcze rok mamo, droga mamo, jeszcze dość będzie czasu. 

I rok znowu upłynął, mignął jak jaskółka, a Julja niewybrała jeszcze - Znowu matka całowała ją w czoło i przypominała, znowu ze łzami prosiła Julja, poczekajmy. I wyglądała z wierzchołka swoich nadziei, jak w bajce, czy nie nadjedzie czekany. - 

Pędziły tumany drogą, przybywało wielu, nie przybył ten, o kim marzyła. I smutno się jej zrobiło na sercu i rzuciła oczyma po ziemi już, nie gdzieś w oddaloną przyszłość. Starających się było jeszcze wielu, ale najlepsi zrobili już wybór, oddalili się, poumierali lub pożenili (co na jedno wychodziło) - Hrabia Ś.P. Rzymskiego, dość na oko bogaty, przystojny (był nim wówczas), zaczął się starać o pannę Julję. W prawdzie niemiał ani serca, ani głowy, ale miał kilka tysięcy dusz i nadzieję mnogich sukcessij na chorych ciotkach, suchotniczych wujach, astmatycznej babce it.d. Oświadczył się, został przyjęty. - 

Julja smutnie została Hrabiną, i nie przeto szczęśliwszą. W kilka tygodni po ślubie bogactwo męża i nadzieje jego na ciotkach i wujach, w oczach jej zagasły ujrzała długi, niedostatek, fałszywe położenie męża, jego nieznośne głupstwo, zupełny brak czucia, zasad, wyobrażeń o jakichkolwiek obowiązkach. - Zdała się na wolą przeznaczenia, spuściła głowę i umilkła. Nie skarżyła się napróżno, nie płakała nawet przed rodzicami; niemiała prawdziwie religijnego wychowania jednakże i niepotrafiła cierpieć, nie szukając ulgi i pociechy na cierpienie. Cisnęło się mnóstwo jeszcze do nóg pięknej Hrabinej, a JW. Hrabia Ś.P. Rzymskiego, dumnie tryumfował, gdy ją widział otoczoną czcicielami, wielbioną, wynoszoną, czczoną jak bóstwo. Niepojmował on, aby kogokolwiek nad niego przenieść było podobna, kogokolwiek kochać po nim. Miał zaś wyobrażenie pocieszne, że go żona niezmiernie kochała. Zamykał więc oczy na całe jej postępowanie. 

Nie krępowana uczuciem obowiązków, podżegana przez wyobraźnią i serce, Hrabina, zrobiła pierwszy występny wybór. Cały świat wiedział o nim prócz JW. Hrabiego, któren śmiał się z kochanka i co rano pytał go, zanosząc się od śmiechu. 

- A! a nieprawda, że piękna Hrabina Comme un ange! Zakochany! zakochany! napróżno! Ça! Żałuję cię serdecznie. 

Można mu było odpowiedzieć. 

- A ja ciebie. Tego jednak, zawsze nieszczęśliwego udający kochanek nie uczynił. Hrabia tak był ślepy, że jego miłość jak swój tryumf, nie wiedząc że była jego wstydem i hańbą, obwodził, pokazywał, wyprowadzał co chwila na scenę. I zamiast wdzięczności od żony do reszty serce jej stracił, kto wie, czy nie wolałaby była zazdrośnika; czy nie milsze by jej było męczeństwo, od tej swobody, która jej odkrywała tak niesłychane, nieograniczone głupstwo tego, który był z nią związany na zawsze. 

Pierwszy wybór Hrabiny, był nieszczęśliwy - człowiek co jej serce czy głowę tylko może pozyskał, był to zręczny oszust, co wybornie grał rolę rozumnego, znakomitego, pięknego, wziętego, czułego i jakiego chcecie człowieka. - Nic w nim nie było prawdziwego, począwszy od włosów, a skończywszy na sercu; - niemiał i tego i tego. Był to jeden z tych aktorów, co niedostatek wszystkiego, zastępują zręcznością. Wpatrują się w świat, zbierają pozory i kształty wszystkiego, wiedzą jak wygląda bogaty, jak się tłumaczy dowcipny, jak się wyraża namiętność, jak się maluje rozum; i udają potem wybornie, to co im udawać potrzeba. Tacy ludzie często najwprawniejsze oko, najostrożniejsze oszukają serce, ale na krótko - Jeden rożek niebacznie odchylonej zasłony, odkrywa nagość i złudzenie ustaje. - 

Wkrótce Hrabina z wzgardą odepchnęła, tego, którego z otwartemi rękoma i nadzieją szczęścia przyjmowała za zbawcę. 

Po nieszczęśliwej próbie opuściła ją nadzieja, obwinęła się w swoje przeznaczenie i usiadła spokojnie z rozpaczą w sercu - Ale to niedługo trwało, nadzieja zaświeciła znowu, nowi pokazali się ludzie, oni się zdali inszemi, lepszemi - i inaczej tylko zawiedli. - 

Ostatnim zawodem Hrabinej, był Alfred w którym spodziewając się znaleść życie, uczucie, duszę, znalazła tylko trochę zimnego dowcipu, pokrywającego zupełną próżnię. Widzieliśmy jak go traktowała i z kilku słów rozmowy, całej wzgardy jaką ku niemu miała, domyślać się można. 

Teraz, Hrabina przeżyła młodość - a wspomnienia jej przebiegłszy, nie darmo mówiła w duszy - Stracona! Bo niebyło i chwili prawdziwego szczęścia, w tym różnorodnym błyskotliwym obrazie; same zawody, upokorzenia, zgryzoty. Nie sądźmy jednak, żeby zbyt głośno, odzywało się w niej sumienie. Ona niewiedziała prawie co czyniła, otoczona tysiącem przykładów, uniewinniała się przykładami. Jej żal było nie występnego życia, ale zawodów, dręczył ją smutek nie sumienie. 

Taką była Hrabina Julia - Wróćmy do naszych gości, którzy już także powrócili do saloniku na górze. Hrabia gospodarz sapie siedząc w krześle, Alfred dowcipuje, Staś uśmiecha się do Hrabinej, Hrabina wzdycha, August wzrusza lekko ramionami. 

- Pan chciałbyś poznać, nasz świat, nasze towarzystwa - eh bien, mówiła Hrabina do Stasia, faites nous l’honneur, de venir nous voir na Święty Edward - Są to imieniny mego męża, będziemy mieli całe sąsiedztwo. 

Staś się w milczeniu ukłonił, uszczęśliwiony był zupełnie - 

Hrabia dosłyszawszy słów żony, dodał z drugiego końca salonu. 

- A nie czekając Ś.Edwarda, prosiemy pana jak najczęściej - My się tu na wsi tak nudzim. - 

Staś ukłonił się w drugą stronę. 

Alfred szepnął po cichu. 

- C’est flatteur pour nous autres! 

Hrabina udała że niesłyszy. 

Ale czas było jechać, August od kwadransa miał kapelusz w ręku i spogląjdał na próżno na Stasia, który nie przestawał opowiadać coś bardzo zajmującego Hrabinej, narescie zbliżył się do niego i rzekł. 

- Jedziemy. 

Nowe zaproszenia, pożegnanie, wyjechali nareszcie. Zaledwie siedli do powozu, Staś wuja serdecznie ściskać zaczął. 

- Jakże ci dziękuję, żeś mnie do nich zawiózł, a to skarb ten dom. Hrabina une femme de trenie ans. - 

- Qui en a quarante, dodał wuj - 

- Co nam do tego - ale jeszcze ładna i - 

- Znudzona Alfredem - 

- Był więc jej - 

- Kochankiem - rzekł August zimno, i nie on jeden, nie pierwszy, a zapewne nie ostatnim także. Hrabina lubi zmieniać kochanków, jak rękawiczki. 

- Tem lepiej, rzekł Staś - niema się czego lękać scen patetycznych i rozpaczy na końcu. - Hrabia, tłusty Hrabia doskonale naiwny, ślepy, głuchy - i pewien siebie; wzór mężów - Hrabina powinna go była wypisać sobie umyślnie, gdyby się na podoręczu nie znalazł Ałfrcd. 

- Une bête qui a infiniment d’esprit przerwał wuj. 

- Doskonale wujaszku determinujesz - Widziałeś jak Hrabina, pogardliwie litościwie uśmiechała się z jego konceptów, dla nas świeżych, a dla niej zapewne wyszarzanych od dawna. Nieoszacowany dom, nieoszacowany wujaszku, niemogliśmy trafić lepiej. 

- Niepotrzebuję cię przestrzegać - rzekł wuj zapalając cygaro, że kobiety zawiedzione, kobiety które Francuzi wyśmiewają zowiąc je incomprises, kobiety z rodzaju Hrabinej, w wieku krytycznym są najniebezpieczniejsze. - Czepiaja się oburącz ostatniego kochanka, czując że jest ostatnim. - Nie życzę ci wpatrywać się bardzo w zwiędłe wdzięki Hrabinej, zostaw ją lepiej Alfredowi. - 

Staś śmiał się do rozpuku. - 

- Niepojmuję zupełnie jej przywiązania do Hrabiego Alfreda; trzeba być bardzo nie wprawnym, żeby go niepoznać od razu. Pozwalam na zakochanie się w głupstwie, w egoizmie, w największej śmieszności, (są tajemnice niezbadane w przyrodzeniu) ale niepojmuję zakochania się w dowcipie. 

- Patrz jednak ile takich namiętności. 

- To tak jakby kto chciał, zgotować obiad w lodowni - z dowcipu mogą być ledwie słodkie lody, i to gdy się doda do lodu, dużo a dużo cukru. 

Tak rozmawiając zbliżali się do domu; reszty rad wuja i konceptów siostrzeńca powtarzać wam nie będziemy. 

 

 

Rozdział V. O Panu Marszałku, Pani Marszłkowej, Pannie Marszałkównej i wielu innych. 

 

 

Na równinie, błyszczącej teraz złotemi ścierniami, na których się resztą trawy pasły merynosy, ostawiony kilkudziesiąt kołkami, do których miały być poprzywiązywane drzewka, stał murowany pałac państwa Marszałkowstwa Słonimskich. Byli to także sąsiedzi Augusta - Jch dom jak zaraz widzicie, samem położeniem różnił się wielce, od domu Hrabiów. Z najwyższą niezręcznością, obrano miejsce na niego, w pośrodku trzech łanów, na pustem wzgórzu, gdzie kołki tylko reprezentowały drzewka. Nie daleko na lewo, widać było gaj dębowy, stare drzewa, staw, łąkę, i każdy się pytał, czemu nie tam postawiono dom. 

Na to Marszałek odpowiadał, zawsze jednostajnie, z miną przekonywającą, że inaczej być nie mogło. 

- To sam środek łanów. 

Dom więc stał, jakem wam powiedział, na wysokiem pustem wzgórzu; facjatę jego zdobiły cztery grube kolumny, niesłychanych proporcij i kształtu. Pomalowany był żółto, okiennice zielono, dach czerwono, pompa przed nim jaśniała wszystkiemi kolorami tęczy. - Na prawo były officyny, jak sam dom żółte - dalej podobnież żółty szpichlerz, żółta stodoła, żółta opodal gorzelnia i mnóstwo rzeczy żółtych, stały w lewo, frontami, bokami, ukosem do domu zwanego pałacem, z powodu czterech kolumn i salki na piętrze. - Opasywał dom mur z wazonami na słupach garncarskiej roboty, z wysoką bramą, dźwigającą herb i cyfrę P.S. Miało to minę jakby brama stanowiła Post Scriptum pałacu. 

Niezapomniano jednak o cyfrze, i na frontonie pałacowym, od ogrodu - Uważcie co za skromność! cyfrę umieszczono od strony ogrodu - To prawda, że od dziedzińca, nie było gdzie jej przypiąć. Ogród był niechybnie angielski i o tem wiedzieli od dawna sąsiedzi od pana Marszałka z ust jego własnych; a zatem omylić się i składać niewiadomością nie mogli. - Wart ten pomnik sztuki, szczegółowego opisu. 

Zajmował on - zawsze wedle słów Marszałka samego, a zatem niewątpliwie tak było - kawałek najpiękniejszy łanu, gdzie wedle słów jego, mogło by się użąć, kilkaset kóp pszenicy. - No, a cóż począć, kiedy trzeba angielskiego ogrodu, kiedy go koniecznie potrzeba? Na tym tedy łanie, na którym niewiem jak szczęśliwym trafem znajdował się parów zarosły tarniną i głogiem, zarysowano ogród angielski. Trzeba było widzieć, jaki to był piękny ogród na planie rysowanym przez założyciela. Fraszka Sofijówka, która jak wiecie jest także tylko pięknym parowem. Zaraz pod domem ogromne dwa zasadzono klomby. Wyższe kołki oznaczały wyższe drzewa, mniejsze, krzewy i drobniejsze plantacje - Widok był przepyszny - kilkadziesiąt tysięcy kołków, w różnego kształtu powtykanych klomby! - kończyły klomby kwiaty, których w tej chwili już nie było, gdzie niegdzie tylko jesienne astry i asterki, schylały głowy i wspaniały wołyński krzak ostu, bujał obok jakby żartując z tych przychodniów, co nieumiały rosnąć na naszej ziemi. 

Między klombami był gazon - Na nim rosły żółte łodygi dziewanny, polny czosnek i inne tym podobne trawy - Wśród trawnika, kręciły się żwirem wysypane scieszki, połamane, pozwijane na prawo na lewo i jednomyślnie wiodące do parowu. W parowie były cuda! Tarnina i głogi okrywały jego boki, był mostek na suchem rzucony, była pieczara z egipskiemi kolumnami, altana it.d. Bo któż to godnie i dostatecznie opisze? potrzebaby na to Trembeckiego i tysiąca dukatów Potockich. - 

Widok z ogrodu, godzien ogrodu samego. Oko ślizgało się, po niezmierzonych łanach JW. Marszałka, na których końcu spotykało siniejące gaje, czerniejące wały it.d. Pełno było rozmaitości w tym widoku i ta rozmaitość jeszcze urozmaicała się co rok.- Z jednej naprzykład strony, zieliniła się ozimina, bez końca; majowa pszenica, sinawe żyto - z drugiej żółciały ściernie, z trzeciej czerniała świeżo poorana ziębla. 

Wyznajcie, że widok był cudowny. 

- Takiego