Lapis - Emilia Kiereś - ebook + audiobook + książka

Lapis ebook i audiobook

Kiereś Emilia

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Kiedy po raz pierwszy ujrzałam Lapis, jaśniało w słońcu, misterne jak rzeźba z kości słoniowej.

Ogarnął mnie zachwyt (…). Nie wiedziałam wtedy jeszcze, że Lapis jest miastem z legendy, a świetliste mury, które tak mnie zachwyciły, kryją mroczne tajemnice (…). Ta historia ma początek w odległych, legendarnych czasach, dawno, dawno temu, kiedy powstało Lapis i zrodziła się Poczwara.

Pewnego dnia wskutek niecnego spisku włodarzy miasta Lapis, życie Tobiasza – młodego architekta o złotym sercu – i jego mądrej, dobrej żony, Elżbiety, wywraca się do góry nogami. Na domiar złego ich ukochane miasto w ciągu jednej nocy zostaje niemal całkowicie zniszczone przez złowrogą siłę, kryjącą się w podziemiach.

Pięćdziesiąt lat później do odbudowanego Lapis przybywa Irenka. Ta oczytana, ciekawa świata i nieco zbuntowana dziewczynka postanawia zgłębić tajemnice miasta i dowiedzieć się, dlaczego o pewnych sprawach się tu nie rozmawia. Czy uda jej się rozwikłać wszystkie zagadki? Czy Poczwara to tylko stara legenda? Co się stało z Elżbietą i Tobiaszem i skąd w Lapis latarnia morska, skoro nigdy nie leżało nad morzem?

Lapis to pełna przygód i mrocznych tajemnic opowieść o rezolutnej, nieustraszonej dziewczynce, skomplikowanej ludzkiej naturze, samotności, miłości, przyjaźni i odwadze. Przede wszystkim jednak to historia o potędze słowa i o tym, że nie można go lekceważyć, bo bez niego – nic nie ma znaczenia.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 315

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 40 min

Lektor: Ewa Konstanciak

Oceny
4,3 (76 ocen)
43
20
9
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
lacerta_

Nie polecam

"Lapis" to książka Emili Kiereś, w której pokładałam spore nadzieje. Opis wydawał się niezwykle ekscytujący, chciałam dostać książkę od której nie będę mogła się oderwać, pełną akcji i zaskakujących rozwiązań fabularnych. Niestety opowieść nie potrafiła mnie porwać, nie odczuwałam zaskoczenia nawet jeśli autorka szła w innym kierunku niż myślałam, wszystko było jakieś nijakie. Teoretycznie historia nie była zła i sama nie wiem co mi przeszkadzało w zachwyceniu się nią. Styl autorki na pewno mi nie pomagał. Zdania było krótkie i pozbawione emocji, nie czułam również tego magicznego klimatu, o którym wszyscy tak mówią i piszą. Miałam wrażenie, że pierwsza część była zbyt rozwleczona. Myślałam, że będzie ona tylko wstępem do dalszej historii, a jednak ciągnęła się w nieskończoność i wynudziła mnie tak, że nie miałam już serca do drugiej części. Jestem dość mocno zawiedziona, bo spodziewałam się magicznej, emocjonującej i pełnej przygód historii. Dla mnie "Lapis" było zdecydowanie nie tym ...
20
Zglobiczanka

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo polecam .Trzymająca w napięciu , zaskakująca i bardzo ciekawa. Młody architekt zaprojektował fortyfikacje i został oskarżony o zdradę Lapis.Jak potoczy się jego historia czy oczyści się z zarzutów?Czy Irenka odkryje sekret Lapis? Przeczytajcie koniecznie!!
00
julkagrodno

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękna opowieść, baśń, bajka?
00
Katty252

Z braku laku…

Czytałam już trochę książek, skierowanych do młodszej grupy wiekowej, które mi się podobały, jednak nie mogę powiedzieć tego o Lapis. To standardowa historia, w której dobro zwycięża, ale ma ponad 400 stron i jak dla mnie jest po prostu przegadana. Jakbym czytała w papierze (a nie słuchała), to myślę, że po prostu bym jej nie skończyła. Bo nie ma tu żadnych wątków pobocznych, bohaterowie też nie potrzebują aż tyle czasu ile im zapewniono. Za dzieciaka pewnie również byłabym po prostu znudzona.
00
gabriela_janecka

Dobrze spędzony czas

rozdział 19 części 2 daje dużo do myślenia polecamm
00

Popularność




Wydawczyni i redaktorka prowadząca ANNA CZECH
Redakcja MAGDALENA ADAMSKA
Korekta MAŁGORZATA KUŚNIERZ
Projekt okładki i ilustracje KATARZYNA BAJEROWICZ
Projekt i przygotowanie do druku ANNA POL
Skład i łamanie ANNA HEGMAN
Copyright for the text © Emilia Kiereś Copyright for the illustrations © Katarzyna Bajerowicz Copyright for this edition © Wydawnictwo Kropka, Warszawa 2021
Warszawa 2021 Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-66863-22-4
Wydawnictwo Kropka Imprint Wydawnictwa Marginesy Sp. z o.o. ul. Mierosławskiego 11A 01-527 Warszawa tel. 48 22 663 02 75 e-mail:[email protected]
www.marginesy.com.pl
Konwersja:eLitera s.c.

Kiedy po raz pierwszy ujrzałam Lapis, jaśniało w słońcu, misterne jak rzeźba z kości słoniowej.

Ogarnął mnie zachwyt.

Potem poznałam to miasto lepiej. Otaczały je potężne mury obronne, wewnątrz których plątały się uliczki, schodki, przesmyki – wszystko niezwykle piękne, kunsztownie zdobione i pełne wdzięku. Na każdym kroku natykałam się na wspaniałe budowle, urocze detale i ślady wielkiej przeszłości.

Nie wiedziałam wtedy jeszcze, że Lapis jest miastem z legendy, a świetliste mury, które tak mnie zachwyciły, kryją mroczne tajemnice.

Z początku moją uwagę zwróciła tylko latarnia morska.

Ona także – jak całe miasto – była zbudowana z białego kamienia. Wysoka i wysmukła, stała na wzgórzu, i co wieczór stary latarnik zapalał w niej światło.

Tyle że wokół nie było żadnego morza! Jedynie rozległa, pofalowana równina, za którą rozciągały się gęste lasy.

Wkrótce potem odkryłam szczelinę w ścianie biblioteki i w ten sposób niezamierzenie obudziłam przeszłość, o której wielu chciało zapomnieć.

Dziś, gdy wracam pamięcią do tamtych wydarzeń, nadal dreszcz przebiega mi po plecach, choć minęło już kilka lat i wiem przecież, że wszystko dobrze się skończyło.

Ta historia ma początek w odległych, legendarnych czasach, dawno, dawno temu, kiedy powstało Lapis i zrodziła się Poczwara.

Ale opowieść moją zrozumie tylko ten, kto pozna losy Elżbiety i Tobiasza.

1

W domu Tobiasza Tiro było cicho, na kominku płonął niewielki ogień. Od kamiennych ścian ciągnęło chłodem, choć wiosna przyszła już jakiś czas temu; w ciemności za oknem majaczyła kwitnąca jabłoń. Tobiasz siedział pochylony nad stołem i w drżącym świetle świecy kreślił coś cienkim piórkiem na wielkim arkuszu papieru. Wokół płomienia latała niespokojna ćma.

W drzwiach prowadzących z sieni bezgłośnie pojawiła się Elżbieta. Kasztanowe włosy opadały jej na plecy, a z ciemnych oczu wyzierała troska. Oparła się o framugę i dopiero po chwili spytała łagodnie:

– Nie położysz się spać? Długo już pracujesz.

Na dźwięk jej głosu Tobiasz drgnął i podniósł wzrok znad rysunków. Szerokie brwi miał ściągnięte, a jasną czuprynę rozczochraną.

– Spać? Nie, jeszcze nie. Do rana muszę to skończyć. Odkryłem poważny błąd... obiecałem, że na jutro rysunki będą gotowe.

Żona pokiwała głową.

– Zapracowujesz się!

Tobiasz odłożył piórko i przetarł zmęczone oczy.

– Postaram się nie siedzieć już zbyt długo.

– Czy ktokolwiek docenia twoje starania? – spytała poważnie Elżbieta.

– Jestem tylko młodszym architektem. To normalne, że pozostaję w cieniu. Mówią, że wojna wisi na włosku. Dzięki naszym murom Lapis ma być fortecą nie do zdobycia. Jeśli okaże się, że tak jest rzeczywiście... to mnie docenią. – Uśmiechnął się. – Muszę szybko wprowadzić te poprawki.

Elżbieta podeszła do stołu. Z zaciekawieniem przyglądała się rysunkom. Cienkie, starannie nakreślone czarne linie układały się w szczegółowy plan, przedstawiający obronne mury miasta: bastiony, przyczółki, kazamaty i arsenały. Skomplikowany system wałów, korytarzy i przejść, który w razie oblężenia miał pomóc w ocaleniu wielu istnień ludzkich. Całość miała kształt siedmioramiennej gwiazdy.

– Jakie to ładne – powiedziała cicho.

– Ładne to za mało – westchnął Tobiasz. – Musi być skuteczne.

– A co to takiego? – spytała Elżbieta, wskazując palcem. W obrębie całego miasta zaznaczono przerywaną linią rozgałęziające się kształty.

– Przerysowałem to ze starych planów Lapis. To sieć korytarzy pod miastem, kanałów albo lochów, może jaskiń. Musiałem je zaznaczyć, żeby budowniczowie wiedzieli, czego się spodziewać – robili głębokie wykopy. Wszystkie te korytarze są bardzo stare, pewnie tak stare, jak samo miasto. Nikt ich już nie używa, nie wiadomo nawet, czy jeszcze istnieją.

– Może to mieszkanie Poczwary – roześmiała się Elżbieta.

– Czyje? – zdziwił się Tobiasz.

– Nie pamiętasz tej legendy? Przecież wszyscy ją znają! Kiedy byłam mała, babcia opowiadała ją mnie i Benedyktowi. O Poczwarze, która mieszka w skalnych szczelinach pod miastem. Nie mogłam potem zasnąć!

– A Benedykt?

– O, mój braciszek był dzielniejszy ode mnie.

– Naprawdę?

Roześmiali się.

– Ale to tylko bajka – powiedział Tobiasz. – A to – postukał palcem w rysunki – to jest prawdziwe. Idź spać, bo już późno. A ja wracam do pracy. Rano powinienem być na murach przed wszystkimi, z gotowym planem poprawek. Ale to już ostatni raz. Budowa dobiega końca. Teraz nareszcie będę miał dla ciebie więcej czasu.

2

Kiedy Tobiasz otworzył oczy, było już jasno. Stwierdził ze zdziwieniem, że zasnął z głową opartą na stole. Jeszcze trzymał piórko w ręce. Pod końcówką piórka utworzyła się mała kałuża atramentu.

Elżbieta podlewała kwiaty w oknie. Poruszała się cicho jak kot. Słońce obrysowało jej sylwetkę złotą kreską i zamigotało na włosach.

– Dzień dobry – odezwał się Tobiasz znienacka, a ona aż podskoczyła.

– A! – wyrwał jej się okrzyk. – Przestraszyłeś mnie! Nie chciałam cię obudzić.

– Sam się obudziłem. – Przeciągnął się i spojrzał na zegar. – Jak późno! – Zerwał się na równe nogi. – Muszę pędzić!

Porwał płaszcz, wrzucił arkusz z rysunkami do torby pełnej innych rulonów, w biegu cmoknął żonę w policzek i już go nie było.

– Czekaj! Zjedz coś! – zawołała Elżbieta i wybiegła za nim przed dom.

– Zjem potem! – obiecał, już zbiegając ścieżką ze wzgórza.

Pomachał jej jeszcze i zniknął między drzewami. Wkrótce zobaczyła jego mocną, szczupłą sylwetkę na białej drodze do Lapis – patrzyła, dopóki nie stał się mały jak mrówka.

Poranne powietrze pachniało mokrą ziemią i lasem. Jaskółki krążyły nad wzgórzem, nawołując się nawzajem. Słońce wzeszło już jakiś czas temu, w jego promieniach wyraźnie rysowały się białe, smukłe wieże miasta, szeregi kamiennych domów i nowe imponujące mury obronne. Lapis naprawdę szykowało się do wojny.

Fortyfikacje były na swój sposób piękne, to prawda – ale przecież wznoszono je ze strachu. Elżbieta, patrząc na nie, też czuła ten strach.

– Na co to tak budują? – niespodziewanie odezwał się obok niej gderliwy, szorstki głos.

Odwracając głowę, Elżbieta wiedziała już, kogo zobaczy.

Ruta właśnie wyszła z lasu; na widok młodej kobiety przystanęła na ścieżce w cieniu drzew.

Była to dziwna staruszka. Odkąd pamiętano, mieszkała w chatce ukrytej w leśnym parowie, z dala od miasta i ludzi. Wszystkie dzieci jej się bały, a kobiety twierdziły, że jest wiedźmą. Podobno umiała leczyć i zaradzać rozmaitym kłopotom. Niejednemu pomogła się wydostać z sytuacji bez wyjścia – tak mówiono. Ruta ciasno obwiązywała głowę turbanem z czarnej chusty i nawet nie wiadomo było, czy ma włosy. Cała odziana w czerń, mała, skurczona, chuda – wyglądem przypominała wronę. Nikt jej nie lubił, a jednak wszyscy czuli przed nią respekt. Była mądra i sprytna. W dodatku – jak głosiła plotka – miała jakąś wielką tajemnicę. Straszną tajemnicę. Jaką – nikt nie wiedział, choć opowiadano o niej niestworzone rzeczy.

– Jak przyjdzie co do czego, i tak nas wszystkich wytną w pień – dodała zaraz posępnie i zakaszlała.

W Elżbiecie wezbrał gniew, bo złowróżbny ton staruszki pogłębił lęk, który kiełkował w niej samej. Oczy jej zapłonęły, a na policzki wypłynął gwałtowny rumieniec.

– I po co to gadać takie głupstwa? – prychnęła ze złością. – Chcesz, żeby ludzie się bali? Przecież po to Tobiasz i inni pracują dniami i nocami, żeby plany były jak najlepsze, mury jak najbardziej solidne, a miasto jak najbezpieczniejsze! O, gdybyś wiedziała, jak ciężko on pracuje! A murarze! Może byłoby lepiej, gdyby murów wcale nie budowano, co?

Stara kobieta się skuliła, ale tak, jak kuli się kot przed skokiem na wróbla. Chwila jednak minęła i Ruta się odprężyła.

– Uważaj, dziewczyno – powiedziała ostrzegawczym tonem. – Do starych ludzi mów z szacunkiem. Nie traktuj mnie jak głupiej, dobrze ci radzę. Jeszcze będziesz potrzebowała mojej pomocy.

Elżbieta jednym ruchem dumnej głowy odrzuciła włosy na plecy.

– Nie wiem, w czym mogłabyś mi pomóc – odparła nieco spokojniej. – Ale o cudzej pracy powinnaś mówić z większym poważaniem.

Ruta cała się zatrzęsła. Dopiero po chwili Elżbieta zrozumiała, że stara wiedźma się śmieje; znów się w niej zagotowało, ale tym razem zacisnęła zęby i pięści i nic nie powiedziała.

– Bardzoś wygadana – mruknęła za to staruszka. – Tymczasem ja nawet o tobie wiem więcej niż ty sama.

– Coś podobnego!

Ruta znów bezgłośnie się zaśmiała.

– Zobaczymy się niebawem – powiedziała i pokiwała na młodą kobietę sękatym palcem, jakby przed czymś ją przestrzegała. – A teraz odchodzę.

– A idź i nie wracaj – burknęła pod nosem Elżbieta, kiedy staruszka weszła między drzewa.

Jednak ta rozmowa na dobre zburzyła jej spokój. Rosło w niej dziwne przeczucie katastrofy, ale nie potrafiła znaleźć jego źródła.

– Wie o mnie więcej niż ja sama! – rzuciła ze złością w przestrzeń. – Bajdy – szepnęła do siebie. Niespokojnie spojrzała w stronę, w której zniknęła wiedźma. – Bajdy i banialuki.

3

Na fortyfikacjach panował ruch. Murarze sprzątali budowę i robili ostatnie drobne poprawki.

Tobiasz skierował się prosto do arsenału, w którym na czas robót urzędował hrabia Less, główny architekt.

Hrabia stał przy oknie wychodzącym na mury i z zadowoleniem przyglądał się swojemu dziełu. Kiedy usłyszał, że ktoś wchodzi, odwrócił się spokojnie, pełen godności.

– A! Tobiaszu! Dobrze, że cię widzę – powiedział serdecznie.

Wszyscy lubili i poważali hrabiego, począwszy od murarzy, a na władzach miejskich i księciu skończywszy. Miał przenikliwe spojrzenie, ujmujący uśmiech i umiał zjednywać sobie ludzi. Niewysoki, drobny, siwy, ruchy miał energiczne i nieco nerwowe. Był znanym fachowcem od murów obronnych i całe Lapis cieszyło się, że to właśnie on zaprojektował dla niego fortyfikacje.

– Moje uszanowanie. – Tobiasz ukłonił się pospiesznie.

– Tylko popatrz! Oto dziś kończymy nasze wspólne dzieło! Fortyfikacja doskonała. – Less rozłożył szeroko ręce. – Miasto idealne! Miesiące, lata pracy! Wspaniały finisz, doprawdy, a i niebiosa nam sprzyjają. – Wskazał na słońce i błękitne niebo za oknem.

Tobiasz nieco się stropił.

– Niemalże finisz, panie hrabio – zauważył. – Przyniosłem rysunki – dodał i wydobył z torby najnowszy rulon.

Siwe brwi hrabiego podjechały wysoko – był wyraźnie zdziwiony.

– Rysunki?

– Te, o których rozmawialiśmy wczoraj – wyjaśnił Tobiasz. Też był zaskoczony. Czy hrabia mógł nie pamiętać?

– Ach, tak. Tak. Wspominałeś, że chcesz coś dorysować. Bądź łaskaw mi przypomnieć: chodziło o jakiś drobiazg, prawda?

– Nie, nie o drobiazg. Przy ostatnim przeglądzie zajrzałem na północną część murów, której budową zarządzał... pan, panie hrabio. – Tobiasz nerwowo odchrząknął. – Zauważyłem, że powstał błąd. Przeoczyliśmy go na wcześniejszych planach...

– Które wykonał kto?

– Obawiam się, że pan, panie hrabio.

– Ja popełniłem błąd? – Śmiech hrabiego odbił się echem od pustych ścian nowego arsenału. – Niewiarygodne, mój drogi przyjacielu. – Położył rękę na ramieniu Tobiasza. – Nie mogłem popełnić błędu. Gdzie są te moje wadliwe rysunki?

– Zapewne u pana hrabiego, razem z resztą projektu.

Hrabia powoli podszedł do masywnej szafy, otworzył jej drzwi kluczykiem i po chwili poszukiwań wydobył odpowiedni rulon.

– Północna część murów... – mruknął do siebie, rozwinąwszy arkusz. – O tym mówimy? – spytał.

Tobiasz spojrzał na plany i skinął głową. Hrabia wyzywająco popatrzył mu w oczy i z kamienną twarzą podarł arkusz na drobne kawałki.

– Nie mam żadnych wadliwych rysunków – powiedział chłodno.

Tobiasz osłupiał. Zachowanie hrabiego wydało mu się dziwne, a zniszczenie planów – niezrozumiałe.

– Proszę, zechce pan spojrzeć. – Podszedł do stołu i rozwinął swój arkusz z planem poprawek wykonanym w nocy.

Hrabia, zasępiony, stanął nieopodal.

– Oba północne bastiony są wyposażone w okienka strzelnicze – mówił Tobiasz, wskazując odpowiednie miejsca na rysunku. – Na strzelcach spoczywa obrona północnych murów i, przede wszystkim, osłona mostu i bramy prowadzącej do miasta od tej strony. Dlatego bastiony są tak mocno wysunięte, sam pan hrabia mi to wyjaśniał.

– Uhm, uhm – mruknął nieuważnie architekt, popatrując na Tobiasza spod półprzymkniętych powiek. – I gdzież ten błąd?

– Okienka strzelnicze – wyłącznie w tych dwóch bastionach, sprawdziłem – nie spełniają swojego zadania. Nie można z nich oddać strzału w kierunku bramy i murów. Co gorsza – bramy z nich w ogóle nie widać. Myślałem, że to pomyłka murarzy, ale nie – błędy były na... na pańskich rysunkach. To ślepe miejsce. Jeśli wróg się zorientuje...

– Oczywiście, nie musisz mi tego tłumaczyć – odezwał się oschle hrabia.

– Oczywiście – zreflektował się Tobiasz. Czuł się niezręcznie i miał niejasne wrażenie, że właśnie traci sympatię swojego mistrza. Było to przykre, ale przecież spełniał swój obowiązek! Nie mógł udać, że nie zauważył takiej pomyłki.

Hrabia Less znów położył rękę na ramieniu młodego architekta i uśmiechnął się do niego, ale spojrzenie miał kłujące.

– Zaraz szczegółowo się zapoznam z twoimi poprawkami i wydam stosowne polecenia.

– Cieszę się, panie hrabio. Obawiam się tylko, że nie zdążymy z tym przed bitwą.

– Możesz być spokojny. Wszystkim się zajmę.

Ponieważ hrabia najwyraźniej nie miał nastroju do dalszej rozmowy, Tobiasz lekko się skłonił, wyszedł z arsenału i udał się na mury.

Lubił się po nich przechadzać i napawać się ich urodą, imponującymi rozmiarami, ich wspaniałą linią – tak jak całe Lapis, zbudowano je z jasnego kamienia. Były doskonałe! Z tym jednym wyjątkiem, o który na szczęście chyba nie musiał się już martwić. Hrabia wszystkim się zajmie, jak obiecał. Murarze powinni niezwłocznie przystąpić do pracy. Miasto musi być bezpieczne.

Dzisiaj mury wyglądały piękniej niż kiedykolwiek, bo uprzątnięto ostatnie rusztowania, zmieciono śmieci i pył, murarzy też było mniej niż zwykle. Tobiasz spacerował, rozmawiał z robotnikami, gratulował im ukończonej pracy i pomagał tam, gdzie było trzeba.

Wczesnym popołudniem dotarł do pierwszego z północnych bastionów. To było właśnie owo niedopilnowane miejsce, słaby punkt.

Zdziwił się, bo nie dostrzegł tu żywej duszy i rusztowania także już zniesiono, a błędnie wymurowane okienka strzelnicze pozostały nietknięte – Tobiasz sprawdził wszystkie po kolei. Nie wykonano żadnych, choćby tymczasowych poprawek, nawet nie zaczęto się do nich przygotowywać! Na drugim bastionie, położonym w pewnej odległości, także nie było widać nikogo.

– Muszą natychmiast zacząć, nie ma czasu! – zdenerwował się. Zszedł z murów i pobiegł znów do arsenału.

Wpadł do środka, nawet nie pukając.

– Cóż to? – zdziwił się niemile hrabia Less.

– Dlaczego nikt jeszcze nie wziął się za poprawki? – spytał Tobiasz. – Lada dzień wojsko przejmie mury, będą się odbywały ćwiczenia... wróg się zbliża... Przebudowę trzeba zacząć natychmiast!

– Rozmawiałeś z kimś o tym?

– Nie! Nawet gdybym chciał, to nikogo tam nie ma!

Główny architekt spojrzał chłodno.

– Nad wszystkim czuwam – powiedział twardo.

– W takim razie dlaczego...

– Cisza! – Architekt z hukiem uderzył rozpostartą dłonią w stół, aż podskoczyła filiżanka z herbatą i nieco złocistego płynu wylało się na porcelanowy spodek, srebrna łyżeczka zaś spadła z dźwięcznym brzękiem na posadzkę. Hrabia podniósł wzrok na Tobiasza, który milczał, zbity z tropu: nigdy nie widział, żeby hrabia Less unosił się gniewem. – Uważaj, młody człowieku – odezwał się tonem przestrogi i pogroził mu palcem. Wydawał się nagle zupełnie innym człowiekiem. Był niebezpieczny. – Uważaj, bo napytasz sobie biedy. Jesteś niedoświadczonym pyszałkiem. Nie pouczaj mnie i nie pilnuj. I nie zapominaj, że to ja zarządzam budową, a plan fortyfikacji to moje dzieło. Dzieło Lessa. Lessa! Tiro nic nie znaczy.

Tobiaszowi waliło serce. Coś mu się tu mocno nie podobało.

– Przecież... – zaczął.

– Cisza! Wszystko będzie tak, jak ustalę. Twoja robota skończona. Możesz iść do domu.

Tobiasz stał blady i wściekły. Czuł się upokorzony, a nagła przemiana hrabiego całkowicie go zaskoczyła. Najgorsze jednak było to, że główny architekt bagatelizował poważny błąd.

– To miasto miało być idealne. Sam pan hrabia mówił: fortyfikacja doskonała – powiedział. – W tej chwili daleko jej do doskonałości. Ten jeden błąd – postukał palcem w arkusz ze swoimi rysunkami, który wciąż leżał rozwinięty na stole – sprawia, że mury nie spełniają swojego zadania. Lapis nie jest bezpieczne. I to pan, panie hrabio, jest za to odpowiedzialny.

– Dziękuję za twoje uwagi – wycedził hrabia i znacząco spojrzał na drzwi.

Tobiasz zacisnął szczęki.

– Pozwolę sobie zabrać moje rysunki – powiedział i zwinął papier. Hrabia Less zmrużył oczy, ale milczał. Tobiasz skłonił się lekko, choć wbrew sobie – i wyszedł.

Nie mógł tego tak zostawić. Musiał działać, i to szybko.

4

Dzień zrobił się upalny. Słońce prażyło z czystego nieba i nawet cień nie dawał ochłody.

Tobiasz wybiegł z arsenału i skręcił w uliczkę wiodącą na rynek. Panował tu zwykły ruch: dzieci biegały, koty wygrzewały się na parapetach, a psy drzemały na progach domów. Ktoś zamiatał schody, jeszcze ktoś inny wieszał pranie w podwórku. Ale młody architekt nie zauważał niczego: był podenerwowany, drażnili go przechodnie, niespiesznie zastępujący mu drogę, podczas gdy on w pośpiechu parł naprzód. Miał nadzieję, że burmistrz nie będzie zajęty.

Zziajany, spocony, dotarł do ratusza i – na szczęście – bez kłopotu dostał się do środka. Znano go, bo bywał tu już wcześniej w związku z budową.

Po długim oczekiwaniu gwardzista wreszcie otworzył przed Tobiaszem rzeźbione drzwi i młody architekt wszedł do bogato zdobionej sali na piętrze. Na sklepieniu jaśniały barwne freski, a ciemne boazerie lśniły złoceniami. Przez kwadratowe szybki w wąskich oknach widać było rynek z fontanną i całą południową pierzeję z biblioteką na rogu. W oddali, na wzniesieniu, rysowała się sylwetka zamku i strzeliste wieże katedry.

– Pan Tiro! – zakrzyknął jowialnie krągły burmistrz i rozłożywszy ręce, wstał zza stołu. Był niski, miał siwą bródkę i blisko osadzone niebieskie oczka, jak dwa koraliki. Na jego piersi złocił się i lśnił klejnotami łańcuch, oznaka piastowanego urzędu. – Co pana do mnie sprowadza?

Tobiasz przywitał się krótko, a kiedy usiedli, od razu przeszedł do rzeczy.

– Martwię się o fortyfikacje – powiedział. – Zauważyłem błąd. Mury nie ochronią miasta, jeśli wróg zauważy to niedociągnięcie.

– Może nie zauważy. – Burmistrz uśmiechnął się dobrodusznie. – W ferworze walki mało kto zwraca uwagę na drobiazgi.

Tobiasz spojrzał na niego z niedowierzaniem. Nerwowo postukał palcem w poręcz krzesła. Niefrasobliwość burmistrza była zdumiewająca. A wiadomość o błędzie wcale go nie zaskoczyła.

– Z całym szacunkiem – podjął Tobiasz, starając się utrzymać nerwy na wodzy – ale nie możemy zakładać tego z góry. Całą noc pracowałem nad poprawkami, a hrabia Less bagatelizuje zagrożenie!

– Ach! – Burmistrz odetchnął z ulgą. – Skoro hrabia uważa, że wszystko jest w porządku...

– To mnie właśnie martwi – wszedł mu w słowo Tobiasz. – Niemożliwe, żeby nie dostrzegł tej wady, a jednak nie podjął żadnych kroków, żeby ją usunąć.

– Widocznie wie, co robi. – Burmistrz splótł krótkie rączki na obłym brzuchu. – Ma duże doświadczenie... a nasi żołnierze to tacy dzielni chłopcy! Myślę, że niepotrzebnie się pan niepokoi. Całą noc pan rysował! Pójdzie pan do domu, wyśpi się, a nerwy same miną.

Młody architekt poderwał się z krzesła i zaczął krążyć po gabinecie.

– Dlaczego nie traktujecie poważnie moich ostrzeżeń?

Burmistrz odchrząknął.

– Mimo niewątpliwych zalet i umiejętności – zaczął – jest pan jeszcze młody i niedoświadczony...

– Umówiliście się czy co? – zirytował się Tobiasz.

Burmistrz w zdziwieniu wytrzeszczył błękitne oczka.

– Dlaczego zamiast gadać nie sprawdzicie, czy nie mam racji?

– Nie mam do tego uprawnień – rzucił burmistrz, urażony jego tonem. – Żałuję, ale nie mogę w żaden sposób pomóc...

– Nieprawda! – przerwał mu Tobiasz. – Obaj moglibyście pomóc, ale najwyraźniej nie chcecie. – Wbił świdrujący wzrok w burmistrza, który sapnął i odwrócił oczy. – To niedbalstwo!

Burmistrz zrobił się purpurowy.

– Proszę wyjść, młody człowieku, jeśli chce mnie pan obrażać – powiedział ostro, piskliwym głosem. – Nie wiem, do czego pan zmierza. Jeśli hrabia Less nie ma zastrzeżeń, nie mamy o czym rozmawiać. Ja nie będę się mieszał.

– Wcześniej nie miał pan oporów – palnął Tobiasz. – Oby pan nie żałował swojej bezczynności. – Spojrzał groźnie na burmistrza i gwałtownie wyszedł z sali, zostawiając za sobą otwarte drzwi.

Przecież się nie mylił! Jak oni mogli być tak beztroscy? Czy naprawdę hrabia Less wierzył w swoją nieomylność? A może chciał zatuszować pomyłkę? Ale – kosztem miasta i jego mieszkańców?!

Tobiasz wyszedł na rynek, kupił chleb i wędzoną rybę – od rana nie miał nic w ustach – i usiadł na schodkach, w podcieniach jednej z kamieniczek.

„Co robić?” – zastanawiał się, jedząc.

„Trzeba iść do księcia! – olśniło go. – Ale już nie dziś, już jest za późno”.

Jutro z samego rana stawi się na zamku. Książę jest żołnierzem, na pewno zrozumie i pomoże.

Ta myśl go uspokoiła.

Rynek opustoszał i przycichł, jak zwykle po południu, słońce zeszło nisko i powoli zaczynało się zmierzchać, kilka razy wokół rynku przejechał niewielki oddział gwardzistów burmistrza. Nerwowy dzień niepostrzeżenie minął i chylił się ku końcowi, ale Tobiaszowi nie chciało się ruszyć. Siedział na schodkach jeszcze przez pewien czas; przedwieczorne odgłosy miasta, szum wody w fontannie i gruchanie gołębi działały na niego kojąco. Wreszcie zegar na wieży ratusza wybił siódmą.

„Wszystko będzie dobrze” – pomyślał Tobiasz i podniósł się ze schodków.

Powinien wracać do domu, ale jeszcze przed wyjściem z miasta postanowił zajrzeć na budowę – może hrabia Less jednak wydał polecenie i murarze zajęli się poprawkami.

5

Elżbieta miała zły dzień. Wszystko leciało jej z rąk. Obwiniała o to Rutę i jej głupie gadanie. Nie miała komu się zwierzyć z trosk i z tego zupełnie nieokreślonego lęku, który w niej narastał. Przed południem udała się do Lapis, żeby załatwić kilka spraw. Przy tej okazji zgubiła kosz, nakrzyczał na nią woźnica, kiedy niemal weszła koniowi pod kopyta, a wreszcie – podarła spódnicę, idąc przez wąski zaułek, gdzie zaczepiła o jakieś żelastwo. Wszędzie wyglądała Tobiasza, ale nie dostrzegła go na murach. Wróciła więc do domu, nieszczęśliwa i podenerwowana. Stłukła dzbanek, a na koniec jeszcze się oparzyła, po raz kolejny podgrzewając mężowi posiłek, który i tak znowu ostygł, bo Tobiasz nie wracał.

Zwykle zjawiał się po południu, kiedy robotnicy schodzili z murów. Teraz jednak był już wieczór, a po nim ani śladu.

W ciągu dnia przed samym domem dwukrotnie przejechał oddział gwardzistów burmistrza – nic nie mówili, ale rozglądali się bacznie dokoła, a ich dowódca zmarszczył brew na widok Elżbiety.

Wcześniej nigdy nie jeździły tędy żadne patrole.

„Może to przez tę nadciągającą wojnę, o której wszyscy gadali” – pocieszała się Elżbieta, ale była niespokojna.

W końcu wyszła przed dom, usiadła na grubym korzeniu starej sosny i nagle się rozpłakała. Rzadko jej się to zdarzało – częściej wpadała w gniew niż w rozpacz i zamiast użalać się nad sobą i światem, wyładowywała złość na wszystkim dokoła. Ale nie tym razem. Podniosła mokre oczy. Niebo było czyste, księżyc rozjaśniał wierzchołki drzew. Stąd, z wysoka, wyraźnie widać było stromą ścieżkę, która u stóp wzgórza łączyła się z białą kamienną drogą, wiodącą do miasta. Blask księżyca wydobywał z mroku to miasto, srebrzące się jak zamglona wyspa pośród morza niebieskawych pól i łąk. Pachniały leśne konwalie. Po upalnym dniu wieczór nastał rześki i chłodny, w zaroślach śpiewał słowik, a jabłoń przed domem gubiła okrągłe białe płatki, które wiatr zwiewał na głowę Elżbiety.

Spokój tego wieczoru nie koił jej, wręcz przeciwnie. Gwałtowna i niecierpliwa z natury, w napięciu czekała na powrót męża. Wreszcie nie wytrzymała: wstała i szybkim krokiem ruszyła w dół wzgórza. Wyszła na białą drogę i pobiegła w stronę miasta. Zdyszana przysiadła w końcu na przydrożnym głazie i wlepiła wzrok w ciemność.

Czekała długo, wreszcie jednak usłyszała kroki: głośne, mocne, szybkie... ktoś biegł.

Poderwała się z miejsca, usiłując przeniknąć wzrokiem ciemność, z której wyłoniła się nieco tylko ciemniejsza sylwetka. Nawet było już słychać jej głośny oddech.

– Tobiaszu! – zawołała Elżbieta. – Czy to ty?

– Elżbieto! Co tu robisz sama, tak późno?

– Czekam na ciebie. Niepokoiłam się.

Serce zaczęło jej bić szybciej. Wyczuła, że Tobiasz też jest niespokojny. Chwycił ją mocno za rękę i rzucił:

– Szybko, do domu. – Obejrzał się przez ramię i ruszył naprzód, ciągnąc żonę za sobą.

Pobiegła, choć ledwo nadążała.

– Co się stało? – spytała.

– Potem ci powiem. Szybko!

Przestraszyła się jeszcze bardziej, ale rozgniewało ją, że mąż nic jej nie wyjaśnia. Miała prawo wiedzieć.

– Wojna?

– Nie.

– Powiedz mi teraz!

– W domu!

Strach, który czaił się w niej od rana, teraz zaczął ogarniać już nie tylko serce, ale i głowę. Tobiasz nigdy się tak nie zachowywał. Musiało się stać coś bardzo złego. A on nic nie mówi!

Dobiegli na wzgórze, Tobiasz wpuścił żonę do domu, po czym sam wszedł, znów oglądając się przez ramię. Zamknął drzwi.

– Powiesz mi wreszcie, co się dzieje? – wydyszała Elżbieta.

Tobiasz zapalił świecę i uniósł lichtarz. Spojrzał żonie w oczy: miały niezwykły kolor, jak ciemne winogrona. Złotawe światło podkreślało rysy jej twarzy, regularne brwi, lekko garbaty nos. Spoglądała ze złością podszytą strachem na jego szczupłą, twarz o stanowczym wyrazie. Spojrzenie miał zwykle jasne i śmiałe, ale dziś w tych niebieskich oczach odnajdywała niepokój.

– Pędziłeś, jakby ktoś nas gonił! – dodała oskarżycielskim tonem.

– Bo uciekałem – odparł Tobiasz.

Spojrzała za zdumieniem.

– Przed kim?

– Nie przestrasz się – wyszeptał pospiesznie i położył jej rękę na ramieniu. – Oskarżono mnie o zdradę.

– Co takiego? Kto cię oskarżył?

– Burmistrz. I hrabia Less. Murarze mnie ostrzegli.

– Ale kogo miałbyś zdradzić?

– Miasto. Księcia. Ludzi.

– Co za bzdura! – wykrzyknęła Elżbieta i zaraz instynktownie ściszyła głos. – Po tym wszystkim, co dla nich zrobiłeś? Siedzisz po nocach, pracujesz jak szalony... a oni oskarżają cię o zdradę? – Potrząsnęła go za ramię. – To jakaś pomyłka!

– Może pomyłka. Na pewno nieprawda.

– Co ci zarzucają?

– Mówią, że wydałem wrogowi plany murów.

Szeroko otworzyła oczy.

– I co teraz będzie?

– To poważny zarzut. – Tobiasz odwrócił wzrok. – Zdrajcy źle kończą.

Elżbieta pobladła.

– Ach! – W nagłym zrozumieniu przyłożyła dłoń do czoła. – To dlatego gwardziści jeździli dziś po naszej drodze!

– Byli tu? Pytali o coś?

– Nie, tylko przejechali, to wszystko. Ale ty nie jesteś zdrajcą! Mają jakiś dowód?

– Nie mogą mieć. Plany, które rzekomo przekazałem wrogom, mam tutaj. – Pospiesznie wyciągnął rulon z torby. – Widzisz? Nie mogą mnie oskarżyć. Rysunki są u mnie!

– W takim razie muszą mieć coś więcej.

– Nic nie mają!

Elżbieta zaczęła chodzić po izbie.

– Co robić? Co robić? – powtarzała.

– Muszę się dowiedzieć, dlaczego mnie oskarżyli i kto za tym stoi. Ale nie zrobię tego, jeśli wyląduję w więzieniu... Musimy uciekać. Pakuj się, szybko! – polecił stanowczo Tobiasz, który właśnie podjął decyzję.

– To będzie jak przyznanie się do winy! – zaprotestowała Elżbieta.

– Przeciwnie, tylko w ten sposób mogę udowodnić, że jestem niewinny.

Pospiesznie zaczęli pakować do sakwy najpotrzebniejsze rzeczy, jednak zanim skończyli, z oddali dobiegł ich uszu tętent kopyt. Kilka koni zbliżało się drogą od strony miasta.

– Jadą po mnie. – Tobiasz pobladł i przypadł do okna.

– Ukryj się! Szybko! – zawołała Elżbieta w popłochu. Głos jej drżał, ręce też.

– Za późno, nie zdążę.

– Uciekaj do lasu! Kiedy już odjadą, wystawię świecę w oknie na znak, że możesz bezpiecznie wrócić. Uciekaj!

Niemal wypchnęła męża przez okno z tyłu domu, po czym starannie je za nim zamknęła.

W samą porę, bo jeźdźcy już byli na miejscu. Zabrzęczała uprząż i dały się słyszeć męskie głosy. Ktoś ciężko zeskoczył z siodła. Ktoś mocno uderzył pięścią w drzwi.

– Otwierać!

6

Elżbieta usiłowała oddychać spokojnie, żeby nie zauważyli jej poruszenia. Policzyła do pięciu, wzięła lichtarz ze stołu, ale ręka zanadto jej drżała; odstawiła go z powrotem i podeszła do drzwi.

– Kto tam? – spytała i otworzyła. – O co tyle hałasu?

– Gwardia burmistrza. Czy to dom Tobiasza Tiro?

Elżbieta potwierdziła.

– Mąż w domu? – opryskliwie odezwał się gwardzista.

Był wielki, ubrany w zielony mundur straży, u boku miał szablę, a w ręku dzierżył muszkiet. Za nim stało jeszcze kilka ciemnych postaci, tak samo rosłych i też uzbrojonych.

– Jeszcze nie wrócił z miasta – skłamała. Wydało jej się, że nie wypadło to przekonująco. Ramiona miała aż sztywne ze strachu.

– Kłamiesz. – Strażnik uśmiechnął się krzywo.

– Zwykle wraca przed wieczorem, a dziś go nie ma. Zaczęłam się już niepokoić.

Gwardzista spojrzał na nią z góry.

– I słusznie! Przyjechaliśmy go aresztować.

– Aresztować? Tobiasza?! To jakaś pomyłka!

– Nikt cię nie pyta o zdanie – rzucił gwardzista. – Rozejrzyjcie się tu! – polecił pozostałym i wskazał im ogródek warzywny i las za domem. Następnie odsunął Elżbietę na bok i wszedł do środka. – Czekałaś na męża, co? – zagadnął drwiąco.

Kręcił się po izbie, zaglądał w każdy kąt, omiatał wnętrze podejrzliwym wzrokiem. Wreszcie pochylił się nad stołem, na którym leżały przybory kreślarskie Tobiasza, rozrzucił piórka i cyrkle, a papiery i zwoje jednym ruchem zgarnął na podłogę.

W Elżbiecie aż zawrzało. Momentalnie zapomniała o strachu. Schyliła się i szybko podniosła zrzucony ze stołu arkusz z planami poprawek.

– Proszę tego nie niszczyć! – zawołała gniewnie. – Dlaczego burmistrz chce aresztować mojego męża? Tobiasz to najbardziej prawy i uczciwy człowiek pod słońcem, ciężko pracuje dla miasta!

– Tak, tak... bardzo ciężko pracuje – zadrwił znów strażnik. – Tak ciężko, że aż przekazał wrogowi tajne plany!

– Jakie plany? Może te? – spytała, wyciągając przed siebie rulon. Policzki płonęły jej z gniewu i urazy. – Jak mógł je przekazać wrogowi, skoro są tutaj? Jeśli ktoś go oskarża, to chyba tylko dlatego, że...

Gwardzista w dwóch krokach znalazł się przy niej i z bardzo bliska zajrzał jej w oczy.

– Milcz, jeśli nie chcesz mu zaszkodzić – przestrzegł.

Elżbieta zacisnęła usta.

– I oddaj, co zabrałaś – dodał i wyciągnął rękę po rulon.

Młoda kobieta schowała go za plecami.

– Nie oddam. To własność męża.

– E, chyba nie. Coś mi się zdaje, że to własność miasta. Oddaj.

Elżbieta pokręciła głową.

Strażnik cmoknął z przyganą. Ruszył znów w głąb domu, zatrzymał się przy wystygłym piecu, dotknął garnka.

– Strawa zimna – zauważył. – Tobiasz nie jadł dziś kolacji.

– Mówiłam przecież, że nie wrócił!

– O! A co tu mamy? – Podszedł pod okno i podniósł na wpół spakowaną sakwę.

Elżbieta zamarła.

– Gadaj, kto tu się szykował do drogi? Spakowana sakwa, wykradzione plany... Źle to wygląda, bardzo źle. Po raz ostatni pytam: gdzie Tobiasz?! – huknął groźnie.

– Nie wrócił jeszcze z miasta – powtórzyła, patrząc mu prosto w oczy.

Strażnik zaklął, rzucił sakwę na podłogę, podszedł bliżej, po czym znienacka wykręcił Elżbiecie rękę tak, że aż krzyknęła z bólu. Zwój z rysunkami Tobiasza wypadł jej z dłoni. Gwardzista podniósł go, rozwinął, z zadowoleniem pokiwał głową i wyszedł przed dom.

Wybiegła za nim.

– Macie coś? – zawołał strażnik do kompanów.

– Nic! – odkrzyknęli. Wracali właśnie z ogródka za domem.

Elżbieta odetchnęła z ulgą.

– Kiedy twój mąż wróci – powiedział gwardzista, nachylając się nad nią – dopilnuj, żeby nie uciekł. Wiesz, co grozi za pomoc zdrajcom? – Przesunął palcem po gardle.

– Zdrajcom...?! – powtórzyła wzburzona.

– Wkrótce znów się zobaczymy. Nie pozwól mu uciec, dobrze ci radzę.

Gwardziści dosiedli wierzchowców. Dowódca obejrzał się jeszcze na Elżbietę, pogroził jej pięścią, po czym ruszyli ścieżką – ale nie w stronę miasta, tylko do lasu.

Elżbieta odprowadziła ich wzrokiem, a potem długo czekała na progu. Chciała mieć pewność, że odjechali daleko.

Tymczasem Tobiasz, zaszyty w gęstych krzakach na skraju lasu, ostrożnie wyglądał, co się dzieje w domu. Wyrzucał sobie, że zostawił żonę samą i naraził ją na grubiaństwa gwardzistów, ale był gotów w każdej chwili biec jej na pomoc.

Widział światło przesuwające się po wnętrzu izby, kiedy ją przeszukiwano, widział strażników, krążących po ogródku i po obrzeżach lasu – nie przykładali się zanadto do poszukiwań. Widział w końcu, jak dosiadają koni i odjeżdżają.

W napięciu czekał na umówiony sygnał. Długo to trwało, już nawet zdążył się przestraszyć, że straż zamiast niego zabrała Elżbietę albo że żona uciekła, nie chcąc dzielić losu męża zdrajcy. Zaraz się jednak zawstydził. Elżbieta nigdy nie postąpiłaby w ten sposób.

Kamień spadł mu z serca, kiedy światło świecy wreszcie omiotło ściany izby na tyłach domu i rozbłysło w oknie. Płomyk jaśniał w nieprzyjaznej nocy i wskazywał mu drogę. Światło mówiło, że może bezpiecznie wracać.

Ostrożnie wyszedł z leśnej gęstwiny i zbliżył się do ogródka. Stamtąd zobaczył żonę: stała w oknie, nad świecą, i wypatrywała go.

Uchylił furtkę uplecioną z wierzbowych witek, minął kępę starych bzów – pachniały dziś niezwykle mocno – i obszedł dom dokoła. Przez drzwi wybiegła Elżbieta.

– Zabrali plany! – wykrzyknęła.

W tej samej chwili, zanim zdążył do niej podejść, usłyszał miękki stukot kopyt na piasku, szczęk, brzęk, gruby okrzyk – i z lasu wypadli na koniach gwardziści. Najwyraźniej zaczaili się między drzewami. Ktoś skoczył na Tobiasza od tyłu, obalając go na ziemię, tak że zdążył tylko krzyknąć ostrzegawczo do Elżbiety; jednocześnie usłyszał protest żony, kiedy strażnik ją przytrzymał. Tobiasz upadł twarzą w piasek, który dostał mu się do ust i zazgrzytał między zębami.

– Tuś mi, bratku – powiedział gwardzista prosto w jego ucho. – Czułem, że wrócisz do gniazdka.

Strażnik uklęknął i związał mu ręce na plecach, chociaż Tobiasz próbował się wyszarpnąć. Wykręcił głowę, żeby spojrzeć na żonę.

– Zostawcie ją! – krzyknął gromko, widząc, że inny strażnik przytrzymuje Elżbietę. Szarpała się wściekle, usiłując się wyrwać, ale bez skutku.

Gwardzista pociągnął Tobiasza za rękę i pomógł mu stanąć na nogi. Przytrzymał go, żeby nie uciekł.

– Jestem niewinny! – oświadczył Tobiasz.

– To już nie moja sprawa – odparł strażnik. – Sąd wyda wyrok. Pojedziesz z nami, a tłumaczyć się będziesz na miejscu.

– Puśćcie go! – krzyknęła Elżbieta.

Wyrwała się wreszcie i dopadła do męża. W bladej poświacie księżyca dostrzegł, że we włosach ma mnóstwo okrągłych białych płatków, opadłych z jabłoni.

– Dokąd go zabieracie? – spytała. Była blada jak ściana, oczy jej pałały. Wyglądała jak zjawa.

– A jak myślisz? – zirytował się jeszcze inny gwardzista i odepchnął ją, aż się zatoczyła.

Tobiasz zaszamotał się w furii, ale strażnik trzymał go mocno.

– Dajcie mi się chociaż pożegnać z żoną. – Tobiasz zgrzytnął zębami. – Zastawiliście pułapkę!

– Miałeś wcześniej czas na pożegnania – zadrwił gwardzista – ale wolałeś kryć się po krzakach.

Dosiedli koni. Elżbieta podbiegła znów i uścisnęła rękę męża.

– Jestem niewinny, rozumiesz? – powiedział szybko, patrząc jej w oczy. – Nigdy nie wolno ci im uwierzyć. Jestem niewinny!

Pokiwała pospiesznie głową, nie zdążyła jednak nic powiedzieć, bo strażnicy ruszyli kłusem, uwożąc jej męża.

Jeszcze raz obejrzał się na Elżbietę. Stała przed domem, w sinawym świetle księżyca, szczupła, blada; włosy otaczały jej twarz jak ciemna skłębiona chmura, a oczy lśniły jak dwie mroczne gwiazdy.

Taką ją zostawił.

7

Zaprowadzili Tobiasza schodami w dół, a potem długim, niskim korytarzem do ciemnej, małej celi. Milczał i nie zadawał pytań – wiedział, że nie zda się to na nic.

Teraz siedział na zimnej posadzce, oparty plecami o wilgotną ścianę, wpatrzony w maleńkie zakratowane okienko pod sufitem – i usiłował znaleźć sens w całym ciągu ostatnich zdarzeń.

Co za przeklęty dzień!

Zdrajca?!

Czuł ucisk w skroniach i nie mógł zebrać myśli. Powoli w głowie zaczynał mu się wykluwać pulsujący ból. Nasilał się z każdą chwilą, jakby miał rozsadzić czaszkę. Ostre kłucie w oku nie pozwalało Tobiaszowi patrzeć, a myśli stawały się coraz bardziej niejasne.

„Zdrada? Zdrada? To jakaś koszmarna pomyłka!” – te same słowa wciąż kołowały mu w głowie i natrętnie wypływała z pamięci uprzejmie uśmiechnięta twarz hrabiego Lessa.

W celi panował zaduch, mocno pachniało myszami. Zbutwiała słoma na ziemi cuchnęła okropnie. Tobiasz z trudem oddychał – nie mógł znieść tego zapachu, od którego głowa zdawała się boleć jeszcze bardziej. Długo siedział z zamkniętymi oczami, w stanie pół snu, pół jawy. Dopiero kiedy niebo widoczne w okienku się rozjaśniło, ból powoli, powoli zaczął się cofać. Jeszcze ciągle Tobiasz czuł ucisk w skroniach, ale jego myśli stały się nieco bardziej przejrzyste. I w chwili, kiedy z wież katedry popłynął głęboki dźwięk dzwonów, nagłe podejrzenie przeszyło mózg młodego architekta.

A jeśli to nie żadna pomyłka? A jeśli to spisek i zemsta?

Tobiasz wstał i zaczął spacerować po celi, ściskając głowę rękami. Ciężko, źle mu się myślało po tej okropnej nocy.

Czyżby chodziło o ten słaby punkt fortyfikacji? Oskarżono go natychmiast, w dniu, w którym dowiódł swojej lojalności i skrupulatności. Hrabia Less na pozór bagatelizował konieczność poprawek, ale był rozdrażniony.

„Może błędy w budowie powstały celowo? – przeraziła go nowa myśl. – Może to sprawka hrabiego?”.

To by oznaczało, że Tobiasza zgubiła uczciwość. Stał się niewygodny. Zauważył to, co miało pozostać niezauważone. Co gorsza – zaczął działać.

Uporządkował w myślach wszystko, co zaszło, odkąd przyszedł do głównego architekta tego feralnego poranka.

Plany północnych murów zostały zniszczone przez hrabiego – Less podarł je na strzępy, bez świadków. Przestały istnieć – można więc wszystkim wmówić, że Tobiasz wyniósł je z budowy i przekazał nieprzyjacielowi.

A były to plany tej niechronionej, nieprawidłowo wybudowanej części fortyfikacji, która stanowiła furtkę dla wroga. Dowód sabotażu, którego dokonał Less, przepadł wraz z podartymi rysunkami.

To te rysunki miał rzekomo wydać wrogowi Tobiasz, nie te z poprawkami!

Z kolei plany poprawek, sporządzone przez Tobiasza, gwardziści zabrali z jego domu – i teraz zapewne także je zniszczą. Nie będzie żadnego dowodu na to, że Tobiasz chciał naprawić szkody, wyrządzone przez Lessa.

Został wykorzystany. Stał się kozłem ofiarnym. Hrabia Less pozostawał w zmowie z burmistrzem i teraz razem próbowali zatuszować zdradę. Chcieli zguby Lapis. Chcieli wydać miasto wrogom. Miał o tym nie wiedzieć nikt poza nimi dwoma. Ale zjawił się Tobiasz.

– Muszę kogoś o tym powiadomić – szepnął Tobiasz gorączkowo. Elżbietę? Nie, lepiej Benedykta.

Benedykt był bratem Elżbiety i pracował w miejskiej bibliotece. Przyjaźnili się od dziecka i ufali sobie bezgranicznie.

„Tak – myślał Tobiasz. – Jeszcze jest wcześnie. Benedykt powinien pójść do księcia zamiast mnie i opowiedzieć o całej intrydze. Tylko w jaki sposób go powiadomić, jak przekazać mu cenne informacje?”.

Kiedy tylko usłyszał głosy strażników na korytarzu, przycisnął twarz do kraty osadzonej w murze.

Strażnicy rozlewali więźniom do misek jakąś burą ciecz, która zapewne miała być zupą.

Tobiasz wystawił miskę, kiedy zbliżyli się do jego celi. Jak wszystko tutaj, zupa też pachniała okropnie, aż mu się zrobiło niedobrze.

– Chciałbym prosić o przysługę – odezwał się.

Strażnik zastygł z chochlą w powietrzu i spojrzał zdumiony. Najwidoczniej zwykle nie zwracano się do niego tak uprzejmie.

– Chcę prosić przyjaciela, żeby mnie tu odwiedził – ciągnął Tobiasz. – W jaki sposób mogę mu przekazać wiadomość?

– Nie mamy tu chłopców na posyłki – odparł ponuro strażnik i nalał wreszcie zupy do miski Tobiasza. – A ty masz zakaz odwiedzin.

– Zakaz? Dlaczego?

– Jesteś więźniem szczególnie niebezpiecznym. Żadnych wizyt. Żadnych listów. Żadnych przysług. Ciesz się, że dostałeś jeść.

Strażnicy przeszli dalej.