Łańcuch krwi. Część II – Dziedzictwo Towarzysza Kozakowa - Mirosław Prandota - ebook

Łańcuch krwi. Część II – Dziedzictwo Towarzysza Kozakowa ebook

Mirosław Prandota

4,0

Opis

Kontynuacja części I „Poszukiwany major Błysk” z cyklu "Łańcuch krwi”.

Niemcy uciekli już z Zieleńca. Partyzanci Armii Krajowej robią porządek w mieście, zabezpieczają wszystko przed rabunkiem, czując się tutaj gospodarzami. Do miasta wchodzi wojsko rosyjskie oraz jego polityczna przybudówka-NKWD razem z... Inowolakiem, byłym dowódcą AL, który stanie się zastępcą kierownika Urzędu Bezpieczeństwa Powiatowego. Kierownikiem zostaje jednak były komisarz Kozakow, który jest dość przychylny mieszkańcom. Natomiast komendantem milicji będzie wywiadowca AL, Kacprzak. Kozakow ogłasza, że wszyscy partyzanci mają obowiązek ujawnić się, a później zostaną wypuszczeni do domu. Partyzanci mają dość wojny, więc przychodzą. Ubecy nie dotrzymują słowa. Większość partyzantów zostaje w więzieniu. UB czeka jednak na ujawnienie się Kowboja, Choroszewskiego, Kormorana, Cygana i Gabali. Dowódcy jednak przepadli jak kamień w wodę. W sprawie uwolnienia AK-owców interweniuje burmistrz Zieleńca, sędzia Hanik. Ostrzega on Kozakowa, że uprawia czerwony faszyzm i może zostać ukarany przez swoje władze. Kozakow obiecuje uwolnienie porucznika Buczka, przejętego bezpośrednio z więzienia niemieckiego pod warunkiem, że ujawni się major Gabala. Jednak pod presją nowej rady miejskiej Kozakow zwalnia umęczonego Buczka, resztę więźniów zatrzymuje.

Wanda nie chce już znać Kacprzaka za to, że ten nie odszedł do cywila, tylko pozostał przy komunistycznej władzy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 378

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (8 ocen)
4
1
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Mirosław Prandota
„Łańcuch krwi” Część II – 
„Dziedzictwo towarzysza Kozakowa”

Wersja Demonstracyjna

Wydawnictwo Psychoskok

Mirosław Prandota

„Łańcuch krwi” Część II – „Dziedzictwo towarzysza Kozakowa”

Copyright © by Mirosław Prandota, 1995

Copyright © by Wydawnictwo Profi, 1995

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2018

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie

 może być reprodukowana, powielana i udostępniana w 

jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Redaktor serii: Andrzej Kaźmierczak

Redaktor techniczny: Michał Grom

Redaktor wydania: Barbara Grzywińska-Doktór

Projekt graficzny okładki: Andrzej Włoszczański

Autor ilustracji: Wacław Wołosz

Korekta graficzna okładki: Jakub Kleczkowski

Skład epub, mobi, pdf: Kamil Skitek

ISBN: 978-83-8119-217-0

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]

Rozdział 1.

Koniec  stycznia  był wyjątkowo mroźny, a mimo to w kondukcie pogrzebowym  uczestniczyła  chyba  połowa  mieszkańców Zieleńca. Nieboszczyka  nieśli na zmianę ludzie znajdujący się akurat najbliżej  trumny.  Gdy tylko poczuli zmęczenie, jeden z nich dawał znak  ręką  do  tyłu  i  momentalnie podbiegała zmiana w liczbie sześciu  osób, aby wziąć ciężar na własne barki. Na przedniej, a także  na tylnej stronie trumny widniały klepsydry wyryte ozdobnym,  wręcz  dekoracyjnym  pismem: „Ś.p. Michał Grodecki, podporucznik Armii Krajowej, ps."Bocian". Żył lat 42. Zginął śmiercią tragiczną 25 stycznia 1945 roku”. 

Nikt  z  rodziny nie towarzyszył Michałowi Grodeckiemu w jego ostatniej,  ziemskiej wędrówce. Tak się złożyło, że na kilka dni przed  śmiercią byłego partyzanta, w niewyjaśnionych okolicznościach  wpadła do studni jego ośmioletnia córeczka, a w kilka godzin później znaleziono małżonkę, powieszoną na belce w stodole. Śledztwo  w tej sprawie prowadzi Powiatowy Urząd Bezpieczeństwa, na  którego  czele  stoi  podobno  bardzo energiczny major Armii Czerwonej, Sergiusz Kozakow. 

Tenże  Kozakow  pojawił  się w mieście dwa miesiące temu, gdy tylko  Wehrmacht  i  ostatnie  zbiry Fullera łącznie z nim samym opuściły Zieleniec. Już następnego dnia uformowała się w ratuszu rada miejska, na posiedzeniu której pojawił się sam komendant Kozakow  z  obietnicą  wydatnej pomocy w kwestii ukrócenia wrogiej działalności bandyckiego elementu. 

Jego oświadczenie przyjęte zostało z aprobatą, ale bez entuzjazmu.  Komendant  nie  sprecyzował, co dokładnie miał na myśli, używając  zwrotu  „bandycki  element”.  Między sobą radni doszli jednak  do  wniosku, że sprawa ta „wynika sama z siebie”, a poza tym – „z czasem wszystko się wyjaśni”. 

Zanim  jednak cokolwiek zaczęło się wyjaśniać, wśród ludności powiatowego  miasta Zieleńca gruchnęła wieść, że funkcjonariusze Urzędu  Bezpieczeństwa spalili dom mieszkalny w Tarachach, pragnąc wykurzyć z niego ogniem i dymem kogoś, kto uparł się, że nie wyjdzie. Po wrzuceniu kilkunastu granatów przez okna uparty gospodarz i tak nie był w stanie wyjść, a po zawaleniu się płonącego domu - tym bardziej. 

Niedyskretnym  sąsiadom wymknęła się jednak z ust informacja, że ten uparty człowiek, który nie skorzystał z zaproszenia urzędowych gości, był jeszcze do niedawna jednym z podoficerów Batalionów  Chłopskich. A wyjść nie chciał, tłumacząc podobno donośnymi okrzykami, że „z byle łachudrami nie ma zwyczaju się spotykać, więc niech łachudry wracają do siebie”. 

A  jakże, wrócili, ale pozostawiając gospodarzowi te piętnaście, czy może trochę więcej lub mniej pękających granatów. 

Następnego  dnia  rano na skwerze miejskim znaleziono zamarznięte już ciało Włodka Strzelczyka, pierwszego zastępcy Kozakowa Włodka  znały  przed  wojną  wszystkie  panny w mieście i prawie wszystkie   gotowe  były  wtedy nie przespać całej nocy za jeden uśmiech  amanta numer jeden miasta Zieleńca. Po wkroczeniu Niemców   we  wrześniu  trzydziestego  dziewiątego  Włodek  przepadł gdzieś,  ale niedawno powrócił u boku Armii Czerwonej i wyglądał jeszcze  bardziej okazale, niż kiedyś, a panienkom nie przeszkadzało ani trochę, że został pracownikiem Urzędu Bezpieczeństwa. 

- Patriotyzm zawsze był u nas w cenie! - oświadczał publicznie raz po raz. - A tym bardziej w trudnym okresie budowania powojennej  Polski.  Wojna  wprawdzie jeszcze się nie skończyła na całej  linii,  ale  agonii Niemiec nikt już nie odwróci. A mojej ojczyźnie oddany jestem ciałem i duszą. 

Nikt nie wie, co stało się z duszą, natomiast jeżeli chodzi o ciało,  to w piersi ofiary tkwił jego własny sztylet z przymocowaną kartką, na której widniał króciutki tekst: „Smierć mordercy!” 

Rozeszła się oczywiście tego samego dnia plotka, że to uwielbiany przez panienki Włodek dowodził grupą wysadzającą dom w Tarachach, ale jego ojciec nie potwierdził tej opinii. 

W każdym razie gdy kolejnego już dnia do wsi Tarachy zajechały trzy willysy z uzbrojonymi żołnierzami Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego,  aby  przepytać mieszkańców na okoliczność śmierci Włodka, zagrody stały otworem, ale w środku nie było nikogo poza niedołężnymi  staruszkami  obojga  płci. Żołnierze nie usłyszeli żadnej nowiny nawet wtedy, gdy, zapewne dla przykładu, na oczach wszystkich  starszych  mieszkańców wsi zatłukli kolbami przedwojennego   sołtysa,  człowieka  schorowanego  i  przepraszającego wszystkich  za  to,  że w ogóle żyje. No cóż? Umarł i już nikogo nie będzie musiał przepraszać. 

Znużeni  dobijaniem  tak  mało wartościowego człowieka, jakim niewątpliwie  był stary sołtys, wracali gniewni i zgorzkniali do swoich  pojazdów, zaparkowanych  pod wioskową figurą. Przewieszone przez ramiona pepesze i zgaszone miny świadczyły dobitnie o tym, że akcja, zmierzająca do ustalenia sprawców zbrodni nie powiodła się, ale... nie teraz, to później! 

Tak  się  pechowo  złożyło,  że kiedy już zamierzali zajmować miejsca  w samochodach, nagle pojawiło się nie wiadomo skąd kilkanaście  zamaskowanych  postaci  z automatami w rękach i trzeba było podnosić ręce do góry, bo akurat w tak trudnej sytuacji nic innego nie mogło przyjść do którejkolwiek żołnierskiej głowy. 

Padło nawet konkretne pytanie: 

- Kto bił sołtysa? 

Ponieważ z żadnych ust nie padło słowo, które by pozwoliło dokonać  jakichś ustaleń, jeden z zamaskowanych mężczyzn wbił lufę automatu  w  gardło  najbliżej  stojącego  i pociągnął krótko za spust. 

- Kto bił sołtysa? 

Jak  widać,  pytanie powtórzyło się. Padło ono, zanim jeszcze zabity  osunął się na ziemię. Tym razem nie było kłopotu z odpowiedzią.  Kilka  umundurowanych  rąk  wyciągnęło  się w kierunku sprawców, którym przerażenie odjęło chyba nawet umiejętność prawidłowego oddychania. Było ich trzech. 

Dziewięciu  pozostałych  żołnierzy  instynktownie odstąpiło o krok  od  swoich  kolegów  już  w trakcie wytykania ich palcami. Zresztą na wyraźne polecenie przecież. 

Egzekucja  odbyła  się krótko i bez niepotrzebnych słów, a na zakończenie  ci  wszyscy, którzy przeżyli, mimo że odczuwali wyraźny ból serc podczas obowiązkowego zdawania broni, usłyszeli: 

- Zabierajcie tych zabitych zwyrodnialców i nigdy tu nie wracajcie, bo będzie nowe nieszczęście. 

I to było wszystko, co wydarzyło się tamtego dnia, jeżeli nie liczyć tego, że Kozakow prawie wściekł się ze złości. 

Pogrzeb  wyprawiono tylko jednemu spośród zabitych. Trzej pozostali  pochodzili z innych stron, ich zwłoki odwieziono rodzinom.  Natomiast  za trumną miejscowego żołnierza szła tylko jego stara  matka,  cztery sąsiadki, niewielki pluton żołnierzy KBW i dwóch  oddelegowanych funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa. Był to naprawdę smutny pogrzeb. 

Prawdopodobnie przypadkowo wieczorny patrol UB natknął się na dwie  randkujące pod mroźnym niebem pary i pod groźbą pistoletów funkcjonariusze zażądali dokumentów. Zapewne przez roztargnienie młodzi  ludzie  zamiast  dokumentów  wydobyli  pistolety.  Nagłą śmiercią zginął jeden z kawalerów oraz jeden członek patrolu. 

Pogrzeby  obydwu pechowców odbyły się tego samego dnia. Nieukierunkowana  we  właściwy  sposób społeczność miasta podreptała licznie  za  trumną cywila, natomiast funkcjonariuszowi towarzyszyła  jedynie delegacja z Urzędu, dodająca sobie  co jakiś czas animuszu za pomocą krótkich serii w niebo, co niewątpliwie miało skłonić  Pana  Boga  do zarejestrowania tam nowej, patriotycznej duszy spod znaku UB. 

A potem zdarzyła się ta nieprzyjemna sprawa z podporucznikiem Bocianem i jego rodziną. Ano... zdarzyła się. 

Mieszkańcy  Zieleńca stopniowo zaczynali przyzwyczajać się do tych  nieskomplikowanych  ceremonii, które przecież miały z góry ustalony  przebieg.  Hazardziści  stawiali przy wódce nieskromne prognozy,  z  których  wynikało,  że jeśli tak dalej pójdzie, to Zieleńcowi grozi import obcych obywateli, ponieważ może dojść do sytuacji,  w której zabraknie ludzi nie tylko do pracy, ale również  do  zasiedlania mieszkań i domów. W każdym razie ustalono, że  takiej  przyspieszonej wędrówki w zaświaty nie zaobserwowano nawet  podczas  całego  okresu okupacji niemieckiej. Wzięto przy okazji  pod uwagę fakt, iż Niemcy nie mieli zwyczaju strzelać do Niemców,  podczas  gdy  aktualnie, w wyzwolonym do połowy kraju, Polacy strzelają wzajemnie do siebie jak do kaczek na polowaniu. 

Takie  to i jeszcze inne wydarzenia plątały się teraz w świadomości  uczestników  konduktu  pogrzebowego, sunącego za trumną podporucznika Bociana. 

Już niedaleko. Jeszcze tylko sto metrów dzieli żałobny pochód od  cmentarnego  muru.  Komu  chciało się unieść głowę i spojrzeć przytomnie  przed siebie, ten mógł dostrzec  sylwetkę człowieka, którego znało całe miasto. 

Na tle otwartej bramy stał Smoluch, osobisty szofer kierownika UB, Kozakowa. Pośród pięćdziesięciu prawie tysięcy obywateli  Zieleńca miał Smoluch opinię najgorszą z możliwych, a zasłużył  na nią w rekordowym czasie dwóch miesięcy po odejściu Niemców.  Bywało więc tak, że paradował po pijanemu ulicami miasta z pepeszą na ramieniu, zatrzymywał się tu i ówdzie i strzelał długimi seriami do wron oblegających drzewa. 

Starał się też często błyskać dowcipem, co zazwyczaj polegało na tym, że w trakcie swoich pirotechnicznych zabiegów wyskakiwał nagle  z  bramy,  wrzeszczał  do przechodzącej babci lub dziecka "ręce do góry" i walił do kraczących ptaków tuż obok twarzy zaskoczonej osoby. Nikt nie prowadził statystyki wyczynów Smolucha, ale liczba nerwic i chorób serca wzrosła podobno niebywale w ostatnim czasie. Nazywano go wariatem, na jego widok zgrzytały zęby a ręce zaciskały się w pięści, ale nikt nie odważył się głośno  zaprotestować. Tylko ten niepochlebny pseudonim przylgnął do niego jak wierne pchły do starego psa. 

Był  to  mężczyzna  trzydziestoparoletni,  bez  rodziny i bez przyjaciół,  w Zieleńcu pojawił się nie wiadomo skąd, ale wiadomo,  że  z pepeszą w ręku. Na jego mundurze odznaczały się ostro rozległe tłuste plamy, nabyte prawdopodobnie podczas nierzadkich reperacji wiecznie psujących się Willysów z wojskowego demobilu. Kiedy  zaś  Smoluch  ściągał  na  chwilę  czapkę  w  restauracji "Polonia",  aby podrapać się w spoconą głowę, na światło dzienne wyłaziła  gęsta szopa strąków przeplatanych pajęczyną i trocinami,  z czego niekoniecznie bystry obserwator mógł wnioskować, że Smoluch  śpi gdzieś w opuszczonej szopie, zresztą nikt w mieście nie przyznawał się do sąsiedztwa z nim samym. 

A teraz Smoluch stał na szeroko rozkraczonych nogach i czekając  na  zbliżający się kondukt, bez pośpiechu ściągał pasek pepeszy z ramienia. 

Ludzie zwolnili tempo marszu. Szóstka niosąca trumnę nie mogła  doczekać się zmienników i zatrzymała się, aby dać kolegom do zrozumienia, że umęczone barki nie wytrzymają dłużej.

Pauza  przeciągała się, ponieważ wszystkie oczy wlepione były w  Smolucha.  Jego  postawa zaczynała budzić poważne obawy. Lufa pepeszy  sterczała  już  na wprost zaniepokojonego tłumu. Co ten wariat zamierza robić?

Kościelny  i dwaj ministranci, którzy szli na czele konduktu, zrejterowali  mocno  w  bok, a naprzeciw Smolucha i jego pepeszy stało sześciu utrudzonych ludzi z ciężką trumną na ramionach. 

Ironiczny grymas wykrzywił usta Smolucha. 

- No!  - wrzasnął ostro, wypinając rachityczną pierś. - Tylu was  się  zebrało? A jak my giniemy, to co? To was nie ma? To my nie ludzie? A ten psi syn jest więcej wart ode mnie? Zaraz wyślę go do piekła! 

Seria z pepeszy uderzyła o wieko trumny. Z piersi oniemiałych kobiet  wyrwał się gremialny pisk. Żałobni tragarze skulili się, trumna  opadła pół metra niżej, ale Smoluch nie ustępował. Druga seria  zerwała  wieko,  które  przetoczyło się po głowach jednej trójki i z trzaskiem wylądowało na bruku. 

Tragarze nie wytrzymali nerwowo. Jak na zawołanie wszyscy razem  puścili  trumnę w tej samej chwili i rozbiegli się na boki. Smoluch nie przestawał strzelać. Kule dostawały się zamarzniętemu  na kość nieboszczykowi a deski trumny rozsypały się w drzazgi. 

Gęsty  tłum  zrobił  w  tył zwrot i uciekał w panice  tą samą drogą, którą tak dostojnie jeszcze do niedawna kroczył.

Rozdział 2.

  Ostre światło latarki zlało się w jedno z brutalnym szarpnięciem i głośnym wrzaskiem. 

- Wstawać!! 

Mężczyzna  uniósł  powieki,  ale natychmiast je zamknął. Jego twarz znajdowała się w kręgu światła, podczas gdy głos i szarpanie  dochodziły  z ciemności, której w takiej sytuacji nie sposób było przeniknąć wzrokiem. 

- O  co chodzi? - zapytał, próbując tak ustawić powieki, aby zachować przynajmniej niewielką szczelinę. 

- Buczek Jerzy? - padło ostre pytanie.

- Tak.

- Ubierać się!

Próbował  wsadzić  rękę pod poduszkę, chociaż był przekonany, że  to  nie  miało najmniejszego sensu. Czyjeś dłonie ucapiły go silnie za przedramię.

- Czego tam szukasz? No?... Aha! Towarzyszu poruczniku, jest broń. Taki z niego gagatek, psia krew!

Mocne uderzenie pięścią w twarz rzuciło go znowu na posłanie.

- Pogadamy z tobą na miejscu! No już! Na co czekasz? Ubieraj się!

W  pewnej  chwili  ogarnęła  go taka wściekłość, że miał chęć rzucić  się na nich z zębami. Światło latarki przeniosło się już na  środek izby. Nie mógł jeszcze sprawnie się poruszać, ale napiął  mięśnie  i wciągnął spodnie dość sprawnie, a potem schylił się i założył buty, czując tępy ból przy każdym większym ruchu.

Dopiero  gdy stanął obok łóżka, zadał swoim prześladowcom pytanie, którego nie potrafił sobie odmówić:

- Gdzie nauczyliście się tak dobrze mówić po polsku?

W pierwszej chwili nie zrozumieli, o co mu chodzi.

- Czego ty chcesz?

- Pytam, gdzie nauczyliście się mówić po polsku, herr unterfuehrer!

- Ach, ty gadzino!

Uderzenie  w tył głowy rzuciło go na podłogę. Swojego pytania pożałował w momencie, gdy poczuł buty na żebrach, które przecież nie  tak  dawno się zrosły. Ale wściekłość znów zagłuszyła w nim poczucie upokorzenia. 

- Sehr gut, herr unterfuehrer, sehr gut! - wymamrotał podkulając nogi pod brzuch i nakrywając rękami głowę. 

Kopali gdzie popadło.

- Dość! - zakomenderował ktoś stojący pod oknem. - Potrzebny jest żywy, a nie trup.

- Towarzyszu poruczniku, on robi z nas Szwabów!

- Nie zawracaj mi głowy! Bierzcie go i wychodzimy!

Jeden chwycił mocno za włosy i uniósł mu głowę, drugi poświecił znów latarką w oczy.

- Zdrowy drań! - zaopiniował ten pierwszy. - Wstawaj!

Tym razem nie udało mu się wykonać polecenia.

- Nie mogę... - powiedział stękając. - Coś... coś mi się stało  z  żołądkiem... Oj!... - krzyknął, gdy kilkoro dłoni uniosło jego tułów do postawy stojącej. - Znowu jestem do niczego...

- Trzeba było nie bluźnić! - zawołał spod okna porucznik.

- Wszystko  mi  jedno - melancholijnie zgodził się Buczek. - Przywykłem do bicia. Możecie zacząć od nowa.

- Takiś chętny? Będzie na to czas! Idziemy!

Z  trudem  powłóczył nogami. Prawie nieśli go, kiedy wspólnie przekraczali  próg  domu.  Na zewnątrz było widniej. Otaczało go kilku  mężczyzn  w  mundurach. Rozpoznał odznaki Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego.

Opodal  stała ciężarówka. Prowadzili go prosto do niej. Obejrzał się z niepokojem.

- A  gdzie  gospodarz?  Jego  też zabieracie? - zapytał, nie bardzo wiedząc, do kogo zaadresować pytanie.

Zarechotali pogardliwie.

- Patrzcie,  jaki  filut! O gospodarza się martwi. Hej, hej! Gospodarzu!

Niski,  krępy  mężczyzna  w  uszatce na głowie wychylił się z szopy.

- A co tam, panowie?

- Wasz lokator martwi się o wasze zdrowie!

- Niech on się martwi lepiej o swoje! - odburknął chłop.

Żołnierze znowu zarechotali.

- Słyszałeś dobrą radę? - poklepali go pięściami po plecach.

Poczuł kłucie w płucach i zakasłał.

- Zostawcie  go!  -  wtrącił  się  znowu  porucznik.  -  Bo wykorkuje!

Podsadzili  obolałe  ciało na zamkniętą klapę naczepy. U góry stało  już  dwóch innych, którzy go wciągnęli do wnętrza. Usiadł na podłodze w rogu. Kilku żołnierzy weszło zaraz za nim.

Samochód   ruszył.   Wstrząsy  wywoływały  rytmiczne  bóle  w plecach  i  w  żołądku,  ale  starał  się zbagatelizować sprawę. Udało  mu  się  to  na tyle, że nie zorientował się nawet, kiedy ciężarówka stanęła znowu.

Ktoś  go  sprowadził  na ziemię, a potem dwaj ludzie chwycili go  pod  ramiona  i  prowadzili gdzieś w dół, potem popchnęli na twarde łóżko, zatrzasnęli drzwi i przekręcili klucz w zamku.

Przez  zakratowane  okienko  zaczął  wciskać się świt. Buczek przekręcił  się na plecy. Nie czuł bólu, kiedy się nie poruszał. Ostrożnie   wychylił   twarz  do  poskrobanej  napisami  ściany. Wstrzymał  na  chwilę  oddech,  gdy  w świetle wczesnego poranka odczytał wyraźny napis: "Jerzy Buczek, styczeń 1944".

Nie  wierzył  własnym  oczom.  Patrzył, mrugał oczami i znowu patrzył,   starając  się  skojarzyć  fakty.  Wreszcie  wybuchnął głośnym, długim śmiechem.

Nie   słyszał   nawet  otwieranych  drzwi.  Ocknął  się,  gdy otrzymał uderzenie w twarz.

- Co jest, do cholery? - zaskrzeczał mu ktoś nad głową. - O tej porze jeszcze wszyscy śpią! Czego drzesz mordę?

- Bo...  - starał się powstrzymać na siłę atak śmiechu. - Bo dzisiaj  obchodzę tutaj rocznicę. W tym samym apartamencie. Cha! cha!  cha!  Tylko że przedtem odźwierny nosił inną liberię! Cha! cha! cha!

Rozdział 3.

W  ratuszu  było dziś gwarno i tłoczno. Towarzysz Kozakow zaprosił na posiedzenie wszystkich członków rady miejskiej. Na sali  konferencyjnej znaleźli się także ludzie, których nikt z zaproszonych gości nie znał i nigdy nie widział. 

- Towarzysze i panowie! - zagaił Kozakow, wspierając się mocno o biurko. - Zaprosiłem was tutaj z wielu powodów. Jak wiecie, wojna  jeszcze  się  nie skończyła, do Berlina wciąż daleko a na tyłach  Armii  Czerwonej  wróg  nie śpi. W lasach grasują bandy, które  utrudniają  normalne życie mieszkańcom powiatu. Rozumiemy wszyscy,  że bandy nie mogłyby istnieć, gdyby nie miały zaplecza pod  postacią ochrony i wyżywienia u chłopów a także u mieszkańców  Zieleńca.  Partyzantka  na naszym terenie skończyła się dwa miesiące temu. Wszyscy, którzy dotychczas ujawnili się i złożyli broń,  żyją  w  spokoju i nikt nie ma do nich pretensji. Ale nie kończące się akty terroru świadczą o tym, że nie wszyscy złożyli broń.  Zginęło już ośmiu funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa i nie chciałbym, aby następni osierocili własne rodziny. Z naszych ustaleń  wynika,  że do tej pory ujawnili się głównie ci, którzy walczyli  w Armii Ludowej, natomiast w  rejestrze nie ma żadnego dowódcy  oddziałów  Armii Krajowej. Nie wiemy na przykład, gdzie ukrywa  się były komendant policji, niemiecki kolaborant Jan Gabala. Gdyby panowie i towarzysze wiedzieli coś o nim i udzielili nam informacji, byłoby to z korzyścią dla wszystkich. 

Kozakow skończył i potoczył spojrzeniem po wszystkich. 

- Czy ktoś chciałby zabrać głos w dyskusji? 

Wyciągnął ostrożnie dłoń prezes PSL, Sikorski. 

- Coś  tu nie jest w porządku, panie kierowniku - rzekł spokojnym,  opanowanym głosem. - W sprawie komendanta Gabali to ludzie  wiedzą,  że jest on naszym bohaterem narodowym jak niegdyś Konrad  Wallenrod.  Nie pojmuję, co pan rozumie, wyrażając się o nim  "niemiecki  kolaborant". Mam nadzieję, że to żart. Czy mogę mieć nadal taką nadzieję, kierowniku? 

Kozakow uśmiechnął się przyjaźnie. 

- A dlaczego ten Konrad Wallenrod nie przyjdzie i nie opowie o swoich zasługach? 

- Widocznie  go  towarzysz  kierownik nie zaprosił! - ryknął Kacprzak,  ubrany w zieloną bluzę z czerwono-białą opaską na rękawie

- Tak? Wobec tego wszyscy jesteście świadkami! - zawołał Kozakow, przekrzykując śmiejących się gości.- Publicznie zapraszam Jana  Gabalę na pogawędkę. Towarzysz komendant Kacprzak może powiedzieć o tym zaproszeniu wszystkim swoim ludziom. Porozmawiamy tu  sobie  szczerze i dla każdego znajdzie się odpowiednie miejsce. 

Zabrał teraz głos prezes gminnej spółdzielni, Bielczyk: 

- Kierowniku, we wsi Tarachy wasi ludzie zabili sołtysa Kowala!  - Głos Bielczyka naładowany był agresją. - Jeżeli macie zamiar  w  taki sposób postępować z ludnością, to dojdzie do wojny domowej. O to wam chodzi? 

- Sołtys Kowal należał do zamaskowanej bandy, która zabiła w Tarachach  czterech żołnierzy. Nie warto go żałować, prezesie. A co do Tarachów, to w najbliższym czasie sytuacja się wyjaśni. 

- Panie Kozakow! - zabrzmiał tubalny głos sędziego Hanika. - Czterech  waszych  ludzi to wasza sprawa, ale z zabójstwa Kowala będziecie  musieli  się wytłumaczyć. Myśmy nie dali wam nieograniczonej władzy, jesteście tutaj tylko do czasu zakończenia wojny i macie działać zgodnie z prawem. 

Kozakow poczerwieniał. Przygryzł wargi i cedząc powoli słowa, powiedział: 

- Panie  sędzio, mnie tu postawiła władza państwowa i ja nie muszę pytać o zgodę nikogo w Zieleńcu. 

- Władza państwowa postawiła tu pana, ale prawo reprezentuję w  Zieleńcu  ja jako prezes sądu. I jeszcze jedno - dorzucił sędzia. - Jutro rano mam zamiar odbyć wizytę w pańskim areszcie. 

- Pan? - otworzył usta zaskoczony Rosjanin. 

- Tak. Wspólnie z prokuratorem Żeleźniakiem. 

- Panowie mają jakieś zastrzeżenia co do trudnej roli organów bezpieczeństwa? 

- Absolutnie nie! 

- W takim razie nie rozumiem. 

- Mam pytanie, kierowniku. Gdy je zadam, zrozumie pan więcej. A zatem co robi w podziemiach tego ratusza człowiek, którego nie zdążyli wykończyć gestapowcy? 

Kozakow  skurczył  się  nagle i kilkakrotnie oblizał językiem górną wargę. 

- W  tej  chwili trudno mi domyślić się, o kogo chodzi - powiedział zimno. 

- O Jerzego Buczka. Podobno ledwo żyje. Czy to prawda? 

- Hmmm... Nie nasza wina... Był torturowany przez Niemców. 

- Więc  pytam się! - ryknął brutalnie prezes sądu. - Co robi torturowany przez Niemców polski partyzant w polskim więzieniu? 

- Było polecenie odgórne... 

- Odgórne? - przerwał Hanik. - Od kogo? Od hauptsturmfuehrera Fullera?  Czy  tak?  Czy  wykonuje pan rozkazy tej hitlerowskiej świni?  Boi się pan, że Fuller wróci i wsadzi pana za niewykonanie  rozkazu?  Czyj  to kraj, do stu piorunów? Jakie prawa teraz rządzą?  Był  czarny  faszyzm a teraz pan wprowadził tu czerwony faszyzm!  Jutro przed południem Jerzy Buczek ma być zwolniony, w przeciwnym  wypadku, towarzyszu Kozakow, czeka pana szubienica i ja tego dopilnuję! 

Hanik podniósł się z krzesła i trzymając sztywno swoją wysoką postać, opuścił demonstracyjnie salę. 

Zrobiła się nieprzyjemna atmosfera, ale jakoś nikt nie kwapił się  do  zabrania  głosu. Kozakow postukiwał rytmicznie kostkami palców o biurko, dolną wargę wysunął mocno w przód, nadając twarzy wyraz bezgranicznego obrzydzenia. Spod oka patrzył za odchodzącym sędzią, potem skupił się na kontrolowaniu rytmu uderzeń o blat biurka, aż wreszcie uniósł głowę, omiótł spojrzeniem wszystkich uczestników zebrania i zatrzymał uwagę na Kacprzaku. 

- Towarzyszu Kacprzak, proszę poinformować naszych gości, jak wielkie  zadania  stoją  przed funkcjonariuszami, ponieważ wypowiedź pana prezesa Hanika mogłaby sugerować, że my tu nic innego nie  robimy,  tylko  znęcamy się nad ludźmi. Proszę opowiedzieć, ilu ludzi straciliście dotychczas w trakcie starć z bandytami. 

Kacprzak  wstał z miejsca, demonstrując radnym silną, wysportowaną sylwetkę w idealnie dopasowanym mundurze. 

- Tak - zaczął krótko i natychmiast zmarszczył brwi, jak gdyby potrzebował jeszcze trochę czasu do ułożenia sobie rzeczowego przemówienia.  -  Panowie  mieszkacie  w  większości w mieście i niezbyt dobrze orientujecie się, jak wygląda sytuacja w terenie. Niestety,  bandyci rozpanoszyli się, nierzadko napadają na chłopów,  biją ich, zabierają żywność, czasami gwałcą kobiety, zabijając  chroniących je mężczyzn. W ciągu dwóch miesięcy utraciłem sześciu  ludzi,  którzy  wpadli w zasadzkę, zwabieni przez grupę byłego AK-owca, Antoniego Koszalskiego... 

- On nie był AK-owcem! 

Wszystkie głowy obróciły się do drzwi, gdzie zajmował miejsce przedwojenny nauczyciel gimnazjalny, Liszkiewicz. 

- Powtarzam, on nie był AK-owcem - powiedział o wiele spokojniej, niż za pierwszym razem.

Kacprzak wyglądał na speszonego.

- Towarzysz  Kozakow  ma go w rejestrze jako podoficera AK - powiedział z ledwo dostrzegalną pretensją w głosie.

- Panie komendancie - rzekł dobitnie Liszkiewicz. - Byłem intendentem  w batalionie Kowboja, znałem więc wszystkich AK-owców bardzo  dobrze. Antoni Koszalski natomiast był w rejestrze Armii Ludowej,  a  z nami, na wspólnym zgrupowaniu pozostawał zaledwie kilka  dni. Po rozdzieleniu się oddziałów odszedł razem z Inowolakiem i słuch po nim zaginął. 

- A zatem... - bąknął Kacprzak. 

- A zatem pańskich milicjantów zabija wasz kolega z Armii Ludowej. Pan przecież powinien go znać! 

- Jeżeli  to  prawda,  co  pan mówi... Musiał występować pod pseudonimem.  Myślę, że gdyby udało mi się go zobaczyć, na pewno bym go rozpoznał. 

- Dajcie  spokój,  towarzyszu Kacprzak! - zniecierpliwił się Kozakow.  - Ustalimy to dokładnie i wtedy podejmiemy odpowiednią decyzję.  Chciałem przy okazji poinformować panów, że pan profesor  Liszkiewicz  był pierwszym oficerem AK, który ujawnił swoją działalność  partyzancką, oddał broń i podpisał oświadczenie lojalności  wobec  nowej władzy. Jak panowie widzą, każdy, kto tak postąpi, ma zapewnioną ochronę prawną i poparcie władzy państwowej.  Tym  bardziej  więc nie rozumiem, dlaczego nie ujawnił się Jan  Gabala. Gabala musi tylko wyjaśnić swoją działalność okupacyjną.

- Widocznie czeka na ujawnienie się Jerzego Buczka! - zawołał ironicznie  prezes banku, Łukowski. - Jeszcze go pan do tego nie namówił, kierowniku?

Wszyscy ryknęli śmiechem. Kozakow poczerwieniał jak burak.

- Panowie,  ja naprawdę nie mam wolnej ręki w tej sprawie! - wykrzyknął z oburzeniem.

- Panie  Kozakow  - odezwał się zniecierpliwiony prezes PSL, Sikorski.  -  Jest  pan  tutaj szefem Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa,  czy tylko naczelnikiem piwnicy, w której siedzą jacyś bliżej  nieznani  więźniowie? Jeżeli chce pan mieć u nas autorytet, to musi pan nauczyć się podejmowania samodzielnych decyzji. A  sędziemu  Hanikowi  nie  warto  się narażać. On ma kontakty w rządzie lubelskim, więc jeżeli obiecał panu szubienicę, to dopóki nie zwolni pan Buczka, niech się pan czuje wisielcem. 

Tym razem cień niepewności przemknął po twarzy Kozakowa. Kilkakrotnie strzelił palcami obu rąk, zanim odzyskał mowę. 

- Jest zrozumiałe, że miastem rządzimy wspólnie - uśmiechnął się  prawie  ugodowo. - Jeżeli weźmiecie na siebie odpowiedzialność za Buczka, to złożę raport w tej sprawie i zaopiniuję wniosek pozytywnie. 

- Panie  Kozakow!  - krzyknął od drzwi Liszkiewicz. - Prezes Hanik dał panu czas tylko do jutra! 

Wstał znowu Sikorski. 

- Panie Kozakow - powiedział łagodnie. - Panu zależy na ujawnieniu się Gabali, prawda? Wypuść pan Buczka, ludzie zobaczą, że masz pan dobre intencje, a wtedy wszyscy się ujawnią.

Rosjanin otworzył usta z wrażenia. Widać było, że argumentacja  prezesa PSL, jeżeli nawet nie przekonywała go całkowicie, to przynajmniej sprowokowała do myślenia. Co znaczy wymęczony przez Niemców porucznik Buczek przy takim asie jak Gabala?

- Chce  pan współpracy z nami, kierowniku? - wtrącił się Łukowski. - Jeżeli tak, to trzeba zrobić atmosferę. Wezwał nas pan tutaj,  abyśmy ułatwili panu zadanie, ale my patrzymy ludziom na ręce. Moim zdaniem czystych rąk pan nie ma, panie Kozakow. W tej sytuacji...  nie wiem czy pan to pojmuje. W każdym razie bez naszej  pomocy  nie da pan sobie rady, a kiedy pańscy zwierzchnicy to odkryją, zdejmą pana ze stołka i wyślą gdzieś za Ural na szefa zapyziałego kołchozu. - Co pan ma na myśli? – zapytał rzeczowo Kozakow.

- Niech pan się zgodzi na weryfikację oskarżeń wobec więźniów.

- A niby kto ma to zrobić?

- Prezes sądu i prokurator. Tam mówi polskie prawo.

- Przedwojenne pańskie prawo! – prychnął Kozakow pogardliwie.

- Nowego jeszcze nie uchwalono. W kwestii wolności obowiązują stare przepisy.

- Uważa pan, że moi ludzie razem z milicjantami nie wystarczą do zaprowadzenia porządku?

- Myślę, że wystarczą, panie Kozakow. Tak właśnie myślę. Chyba że do koszar, gdzie niedawno stał Wehrmacht, wejdzie nowy pułk okupacyjny.

Koniec Wersji Demonstracyjnej

Dziękujemy za skorzystanie z oferty naszego wydawnictwa i życzymy miło spędzonych chwil przy kolejnych naszych publikacjach.

Wydawnictwo Psychoskok