Łańcuch krwi Część I – Poszukiwany major Błysk - Mirosław Prandota - ebook

Łańcuch krwi Część I – Poszukiwany major Błysk ebook

Mirosław Prandota

4,2

Opis

Wiosna, rok 1944. Do miasteczka Zieleniec, wokół którego rozlokowane jest zgrupowanie partyzantów, zmierza obersturmfuehrer Adler w asyście plutonu SS-manów. Adlerowi towarzyszy hauptsturmfuehrer Stalker. Adler jest sadystą, który lubi znęcać się nad przypadkowo zatrzymanymi Polakami. Stalker jest pod tym względem bardziej wstrzemięźliwy. Niewielki konwój zmierza z wizytą do burmistrza Fullera, aby ustalić sposób na pokonanie partyzantów. Adler chce jednak popisać się przed swoimi kompanami, zbacza z trasy, aby zobaczyć „gniazdo bandytów”. Po drodze torturuje i zabija mieszkańca wioski, próbując dowiedzieć się czegoś o partyzantach. Jadąc dalej, wpada w pułapkę, którą zastawia na niego tajemniczy major Błysk. Partyzanci zmuszają Niemców do poddania się i nakazują SS-manom powiesić swojego dowódcę.

Na tle wydarzeń wojennych kwitnie miłość najpiękniejszej panny w mieście, Wandy Regulskiej do wywiadowcy z AL, Kacprzaka. Wanda nie znosi komunistów, ale Kacprzak uwolnił ją od napaści ze strony Niemców. Wydał jej się bardzo odważny, więc dziewczyna pozwala się czarować i uwodzić. Jednak cały czas robi mu wyrzuty z powodu przynależności do komunistycznej partyzantki. Kacprzak jest człowiekiem pełnym fantazji i dobrego humoru, więc niewiele sobie robi z tych wyrzutów. Dziewczyna nie wie jednak, że Kacprzak gra podwójną rolę – jest bowiem nie tylko członkiem AL…

Thriller sensacyjny zawierający elementy klasycznego kryminału, romansu i nieustającej przygody. Napisany w uwspółcześnionej konwencji „płaszcza i szpady”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 505

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (10 ocen)
6
1
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Mirosław Prandota
„Łańcuch krwi” Część I –
 „Poszukiwany major Błysk”

Wersja Demonstracyjna

Wydawnictwo Psychoskok

Mirosław Prandota „Łańcuch krwi” Część I – „Poszukiwany major Błysk”

Copyright © by Mirosław Prandota, 1995

Copyright © by Wydawnictwo Profi, 1995

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2018

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie

 może być reprodukowana, powielana i udostępniana w 

jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Redaktor serii: Andrzej Kaźmierczak

Redaktor techniczny: Michał Grom

Redaktor wydania: Barbara Grzywińska-Doktór

Projekt graficzny okładki: Andrzej Włoszczański

Autor ilustracji: Wacław Wołosz

Korekta graficzna okładki: Jakub Kleczkowski

Skład epub i mobi: Kamil Skitek

ISBN: 978-83-8119-216-3

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]

Rozdział 1.

Schody były wąskie i oślizłe. Wilgotne poręcze sprawiały równie  nieprzyjemne wrażenie. Trzeba było opierać się o ścianę lub o wiszący nad głową sufit.

Hauptsturmfuehrer  Fuller  ostrożnie schodził w dół. Z obrzydzeniem krzywił twarz, kiedy jego wzrok trafiał akurat na ogromne  plamy pleśni zalegającej podmokłe ściany. Miał na sobie elegancki mundur oraz błyszczące buty z cholewami i cała jego uwaga sprowadzała  się  właściwie do tego, by ten osobisty wystrój nie doznał najmniejszego uszczerbku podczas uciążliwej wędrówki. Tak naprawdę to wcale nie kwapił się do odwiedzenia najniższych partii  budynku,  ale  rozpierająca  go w ostatnim czasie ciekawość ciążyła tak mocno, że nie sposób było uniknąć zejścia do zagrzybionego piekiełka.

Piekiełko  rozpoczynało się zaraz za schodami. Wzdłuż niekończącego  się  prawie korytarza ciągnął się długi szereg wąskich, metalowych drzwi, przyozdobionych niewielkimi judaszami pokrytymi  rdzą.  Na  samej  górze widniały ręcznie malowane numery. Od jednego do sześćdziesięciu.

Hauptsturmfuehrer  dość zgrabnie omijał wgłębienia cementowej posadzki  wypełnione wodą, przeciskając się obok jednej ze ścian lub  maszerując  środkiem. Oświetlenie pod sufitem nie pozwalało tu  wprawdzie  na lekturę pisemnych komunikatów z frontu wschodniego,  ale malowane czerwoną farbą cyfry były wyraźnie dostrzegalne. Numer  34.  Fuller ściągnął dostojnie brwi, wyprostował się i poprawił  czapkę na głowie. Za tymi drzwiami był ktoś, kto swoją obecnością  gwarantował  Fullerowi  z  dawna  oczekiwany żelazny krzyż.  To  wysokie wojskowe odznaczenie miało przecież nastąpić niebawem, podczas zapowiedzianej w najbliższym czasie wizyty viceszefa SS, Kurta Adlera.

Bezszelestnie  uchylił  klapy  judasza. Tyłem do wejścia stał ciemnowłosy mężczyzna średniego wzrostu, ubrany w spodnie i bluzę z zielonego sukna. Jego lewa ręka spoczywała luźno na temblaku skleconym z wypłowiałego szalika.

Pierś hauptfuehrera uniosła się dumą. Oto człowiek, na którego polował od półtora roku! Człowiek, który nie dawał mu spokojnie  spać, śnił się po nocach! Człowiek... Fuller uśmiechnął się do  swoich myśli. Ha! Przecież wystarczy tylko jedno naciśnięcie spustu.

Tamten  obrócił się gwałtownie. Fuller cofnął się odruchowo i natychmiast  ogarnęła go złość na samego siebie. Do stu diabłów! Dobrze,  że więzień tego nie widzi. Pomyślałby złośliwie, że komendant ze strachu robi w spodnie.

Zajrzał znowu do środka. Chyba nie został zauważony, bo człowiek  z ręką na temblaku rozpoczął właśnie spacer. Trzy kroki do przodu  i  trzy  kroki  z  powrotem. No cóż? Tyle jest akurat od drzwi  do  niewielkiego  okienka wzmocnionego kratą. Fuller wpił się  spojrzeniem  w twarz więźnia. Szara ta twarz. Ha! Gdzie podział  się  ironiczny  uśmieszek i pewna siebie mina? Jak bardzo opadła wysunięta dumnie szczęka! Gdzie przepadł cały "kowbojski" szpan, przed którym jeszcze niedawno drżał powiatowy batalion SS a także żołnierze z Wehrmachtu?

Hauptsturmfuehrer  sycił  się widokiem twarzy, która już niedługo  zgaśnie raz na zawsze. A swoją drogą skąd tyle zmarszczek i bruzd na twarzy czterdziestoletniego zaledwie mężczyzny? Czyżby aż takie zmiany mogło sprawić poczucie przegranej?

Patrzył, uśmiechał się sam do siebie i oddychał głęboko. Tyle szczęścia  w  jednym  wizjerze! A gdyby tak otworzyć celę? Gdyby zrobić  szeroki zamach i prasnąć z całej siły w tę znienawidzoną twarz?

Westchnął ciężko i zaraz się uspokoił. Nie, takich rzeczy nie wolno  robić! W jednej chwili utraciłoby się całą godność i cały autorytet.  A  zresztą  od walenia po twarzy są inni. Hauptsturmfuehrer nie ma nic przeciwko waleniu po twarzy, jeżeli jest taka  potrzeba,  ale  osobiście  robić  tego nie wypada. Natomiast chętnie wystąpi jako widz. Będzie mniej fatygi, ale za to więcej emocji.

Na palcach odstąpił od drzwi celi. Dostojnie ruszył w kierunku  schodów,  kiwnął  niedbale  głową  salutującemu strażnikowi, wdrapał się szybko na górę i dalej szedł już swobodnie po wypastowanym parkiecie wzdłuż ścian pokrytych obrazami i ozdobną grafiką.

Gabinet  Fullera mieścił się na pierwszym piętrze zabytkowego ratusza  stanowiącego  niegdyś reprezentacyjny gmach powiatowego miasta  Zieleniec. Od czterech lat nie ma już Zieleńca. Od czterech  lat  miasto nazywa się Grinau, a patronem i zwierzchnikiem wszystkiego co żyje jest Hans Fuller, oficer SS.

Kiedy hauptsturmfuehrer Fuller wstanie zza biurka i podejdzie do  drzwi prowadzących na balkon, jego twarz nabierze słodyczy i ukojenia.  Trudno  się Fullerowi dziwić. Naprzeciwko jego patronackiej osoby, w odległości mniej więcej dwustu metrów stał długi  ciąg  koszar wybudowanych częściowo przed wojną, a częściowo teraz  przez miejscowych murarzy pod batutą niemieckich inżynierów.  Z  okien  ratusza  widać  było połysk luf armatnich, kilka czołgów pokrytych maskującymi siatkami a także dwa gniazda ciężkich karabinów maszynowych, wbudowane w płaskie dachy budynków.

Za koszarami wyrastał las okalający do połowy miasto. Po drugiej stronie ratusza natomiast rozpościerały się ulice i uliczki wypełnione parterowymi albo co najwyżej jednopiętrowymi budynkami  z  grubych desek, gdzieniegdzie z cegły. Jeszcze dalej widać było  wstęgę  rzeczki  a na horyzoncie bezkresną przestrzeń łąki pociętej wzdłuż i wszerz rowami i strumieniami.

Hauptsturmfuehrer Fuller czuł się znakomicie. Jak pan na grodzisku.  Wystarczyło przecież przejść się z jednego końca pokoju w  drugi,  wyjrzeć przez okno i - całe miasto od lasu aż po łąki miało  się w zasięgu wzroku. Gdyby jednak hauptsturmfuehrer czegoś nie zdołał zauważyć, czegoś, co akurat nie powinno ujść jego kontroli, wówczas odpowiedzialność pozostawała w rękach czterech ludzi  koczujących dniem i nocą na rozległym dachu dwupiętrowego ratusza. Tam również mieściły się gniazda ciężkich karabinów maszynowych, schowanych za pancerne osłony odnawiane co jakiś czas na kolor zgniłej zieleni.

Gdzieś  w odległych rejonach bandy leśne napadały na niemieckie  posterunki,  zdobywały  małe miasteczka i zabijały Niemców.

Ale  tu, w Grinau, w mieście Hansa Fullera panował spokój, no... względny  spokój... bo trzykrotnie zdarzyły się pewne incydenty, które nadwerężyły znakomitą renomę Fullera w odległej o 80 kilometrów stąd władzy wojewódzkiej.

Sprawcą tych, za przeproszeniem, incydentów była banda, która przyplątała  się  nie  wiadomo skąd i nie wiadomo po co. Bandyci nie  grzeszyli rozumem, bo przecież wszyscy wiedzą, że Grinau to prawie  twierdza  i nikt obcy nie ma tu nic do roboty. Do trzech razy sztuka! Za  trzecim  razem  wpadł  Kowboj. Podobno ludzie w odległych wsiach  układali  pieśni  na jego cześć. Jeżeli tak, to dlaczego opuścił  tamto  zacisze?  Tutaj nie tylko nie będzie pieśni, nie będzie  nawet  hymnu pogrzebowego. Będzie jeden wystrzał i ewentualna  poprawka.  Co  będzie  później?  A cóż może być? Spokój.

Swięty  spokój!  Hauptsturmfuehrer  Hans  Fuller  najbardziej ze wszystkiego cenił sobie spokój.

Pukanie do drzwi rozsypało nagle wszystkie, misternie poukładane myśli Fullera. Gniewnym spojrzeniem ogarnął cały pokój.

- Wejść! - powiedział ostro.

Wszedł  młody  człowiek  w mundurze podporucznika Wehrmachtu.

Oczy hauptsturmfuehrera momentalnie nabrały ciepłego wyrazu. Wy- ciągnął obie ręce do gościa.

- Witaj, synu! - zawołał serdecznie i wyszedł zza biurka.

Młody  człowiek  objął  Fullera,  uściskali się mocno i długą chwilę trwali tak w milczeniu.

- Trudno  tu trafić, ojcze - odezwał się wreszcie podporucznik.  -  Piękne  miasteczko!  I takie spokojne. - Rzucił okiem w stronę  balkonu. - O wiele spokojniejsze, niż te wszystkie miejscowości, przez które przeszedłem na Litwie.

Ojciec gestem wskazał mu fotel. Usiedli obaj.

- Na długo przyjechałeś?

- Mam miesiąc urlopu.

- Aż tyle?

Syn  z  dumą  wskazał na swoją pierś. Dopiero teraz hauptsturmfuehrer zauważył żelazny krzyż.

- Gratulacje, Otto! - zawołał z dumą. - Powiedz szybko, czego dokonałeś!

- Rozbiłem  trzykrotnie  silniejszy  batalion czołgów rosyjskich.  Dzięki temu umożliwiłem całemu naszemu pułkowi dokończyć budowę mostu i pokonać rzekę w zasadzie bez strat.

- Wspaniale,  Otto! - zakrzyknął hauptsturmfuehrer raz jeszcze, zmrużył oczy, zastanowił się krótko i zapytał rzeczowo:

- Jak tam jest, Otto? Bardzo gorąco?

Syn wybuchnął wesołym śmiechem.

- Ociepliło się, ojcze! Mamy kwiecień! Ale...

Spoważniał nagle.

- No! Mów!

- Cofamy się na całym froncie.

Hans Fuller aż poderwał się z fotela.

- Nie wydaje ci się, że jest to strategiczne przegrupowanie?

- Z pewnością. Gdyby nie ta strategia, byłoby dwa razy więcej grobów.

Po twarzy hauptsturmfuehrera przebiegł cień niezadowolenia.

- I ty to mówisz? Oficer odznaczony żelaznym krzyżem?

Syn wydobył srebrną papierośnicę z kieszeni.

- Zapalisz?

Ojciec pokręcił głową. Syn wsunął papierosa do ust, pstryknął zapalniczką.  Zaciągnął  się  gwałtownie  dymem  i dopiero wtedy odwrócił twarz do ojca.

- Wojna  nie  polega tylko na strzelaniu, ojcze - powiedział spokojnie. - Niektórzy jeszcze myślą.

- O czym? - zapytał gwałtownie Fuller.

- O przyszłości.

- Chyba  nie zamierzasz zdezerterować? - głos patrona miasta Grinau zadrżał maskowanym gniewem. -  Byłoby to...

Syn wyprostował się z błyskiem w oczach.

- Jestem żołnierzem niemieckim, ojcze! Nie zapominam  o tym! Walczę i będę walczył, bo taka jest potrzeba chwili, ale nie pozwolę  sobie założyć czarnej opaski na oczy. Na froncie wschodnim ludzie, którzy nie zdążyli jeszcze zginąć, rodzą się na nowo.

- Chcesz przez to powiedzieć, że ja tu bąki zbijam? - z żalem odezwał się ojciec.

- Tego nie mówię. Każdy ma swoje miejsce.

- Może wydaje ci się, że tutaj panuje sielanka?

Otto  po  raz  pierwszy uśmiechnął się ironicznie. Hauptsturmfuehrer  dostrzegł ten uśmiech i poczuł nerwowe kłucie w sercu.

Zacisnął mocno dłonie i zdecydowanie zawołał:

- Zaraz  poznasz  człowieka z drugiej strony barykady. Uparł się zdobyć Grinau.

Otto uniósł brwi ze zdumieniem.

- Co takiego?

Ojciec  nacisnął w odpowiedzi przycisk na biurku. Drzwi otworzyły się, z trzaskiem obcasów wpadł ordynans.

- Herr hauptsturmfuehrer!...

- Przyprowadzić Kowboja!

- Jawohl! - żołnierz zrobił w tył zwrot, ale zatrzymał się i wrócił do poprzedniej pozycji.

- Co jeszcze? - zapytał Fuller.

- Herr hauptsturmfuehrer...

- Mów.

- Kajdanki założyć?

Fuller szybko przebiegł wzrokiem po twarzy syna.

- Zgłupiałeś?  -  ofuknął  ordynansa.  - Przecież ma rękę na temblaku!

- Jawohl!

- Cóż to za monstrum, że trzeba je wprowadzać w kajdankach? - zapytał Otto po wyjściu żołnierza.

Fuller chrząknął i spróbował uśmiechnąć się.

- Mówią o nim, że groźny. Legenda regionu! - dorzucił z przekąsem.

- Wspaniale! - ucieszył się syn. - Żołnierz?

- Bandyta.

- Chętnie go obejrzę. Legenda regionu!... - powtórzył kręcąc z zainteresowaniem głową.

Odwrócili się jednocześnie, bo rozległo się mocne pukanie.

- Wejść! Pierwszy wszedł uzbrojony w automat strażnik, za nim więzień, którego niedawno oglądał przez wizjer hauptsturmfuehrer, a z tyłu jeszcze jeden strażnik uzbrojony tak samo jak pierwszy.

Otto  wpatrzył  się  z ciekawością w okoloną ciemnym zarostem twarz więźnia.

- Bandyta?  -  powtórzył w duchu określenie ojca, potem niechętnie spojarzał na strażników.

- Wyjdźcie - powiedział bez cienia emocji.

Nie zareagowali. Otto zwrócił twarz na ojca.

- Słyszeliście? - burknął hauptsturmfuehrer. - Wyjść! Dopiero  wtedy  zrobili  w tył zwrot. Słychać było jednak, że ich kroki zatrzymały się zaraz za drzwiami.

Hauptsturmfuehrer postanowił być uprzejmy. Zrobi to dla syna.

Chłopak wrócił z wojny, należy mu pokazać dobre maniery.

  - Jak się pan czuje,panie Kowboj? - zapytał prawie serdecznie.

- Dziękuję, nie narzekam - odparł swobodnie tamten.

- Pozwoli  pan,  że będziemy rozmawiać po niemiecku - cedził słodko Fuller - bo przyjechał mój syn z frontu, nie zna polskiego, a koniecznie chciał pana poznać.

- Cała przyjemność po mojej stronie, panie poruczniku - więzień  zrobił  półobrót w stronę młodego Niemca. - Jestem kapitan Kowboj.

Otto zaskoczony ogładą więźnia wstał z miejsca.

- Podporucznik Otto Fuller - przedstawił się i wyciągnął rękę na powitanie.

Kowboj  przez  moment  zawiesił wzrok na otwartych z wrażenia ustach  hauptsturmfuehrera, ale tylko przez moment. I zaraz najswobodniej jak tylko było można uścisnął dłoń młodego oficera.

- Dobrze pan mówi po niemiecku - zauważył głośno Otto.

- Chodziłem  do  niemieckiego  gimnazjum  na granicy Dolnego Śląska.

- Więc jest pan Niemcem?

- Nie. Jestem Polakiem.

Na chwilę zapanowała kłopotliwa cisza. Ojciec obserwował tylko syna, postanawiając dać mu wolną rękę na najbliższe kilka minut.

- Siadajcie, panowie! - zaproponował wytwornie.

Usiedli. Otto dostrzegł napięcie malujące się na twarzy więźnia.

- Jest  pan  kapitanem jakiejś armii? - Zapytał z błyskiem w oczach.

- Tak. Jestem oficerem Armii Krajowej.

Hauptsturmfuehrer  westchnął  i  nadął  policzki. Otto jednak zdradzał coraz wyraźniejsze zainteresowanie Polakiem.

- Armia... Krajowa nie nosi mundurów?

- Nie. Po pierwsze brakuje pieniędzy, a po drugie - działamy w konspiracji.

- To znaczy... - Otto przywoływał z pamięci jakieś odpowiednio  uprzejme  słowo,  ale  żaden właściwy synonim nie zabłysł w świadomości - ... w bandach….

- Nie. - Twarz więźnia rozpogadzała się z minuty na minutę. - Pan  porucznik  myli  pojęcia. Otóż bandy napadły na nasz kraj a my, na miarę skromnych możliwości, staramy się te bandy likwidować.

Otto popatrzył na ojca. Hauptsturmfuehrer z kwaśnym uśmiechem bębnił palcami po stole.

- Nie dosłyszałem nazwiska pana kapitana - zmienił temat podporucznik.

- Nie mamy nazwisk. Mamy pseudonimy.

- Jak to? Dowódcy też nie mają nazwisk?

- Nie. Mamy rodziny. Jeżeli gestapo zna nazwiska naszych żołnierzy, wtedy rodzina ginie.

- Niemożliwe! - Otto wytrzeszczył oczy w szczerym zdumieniu.

- Armia niemiecka nie walczy przecież z kobietami i dziećmi.

- To prawda - przyznał Polak. - Kobiety i dzieci zabijane są bez walki.

- Pan chce mnie obrazić? - wyprostował się podporucznik.

- Nie.  Na to pan nie zasługuje. Ale szczegóły najlepiej zna pan hauptsturmfuehrer.

Otto przygryzł wargi. Pomyślał, że chyba nie jest przygotowany  do tej rozmowy. Powinien przedtem zapoznać się ze zwyczajami panującymi  w  regionie. Powinien porozmawiać przynajmniej z ojcem.

- Skąd ten pseudonim: Kowboj?

- Strzelam  nie mierząc - z dumą podniósł głowę więzień. - Z biodra. Dlatego utarło się, że kowboj.

- Interesujące! I trafia pan do celu?

- Na ogół tak.

- Co panu grozi?

Kowboj odwrócił twarz w stronę hauptsturmfuehrera. Uśmiechnął się lekko.

- Teraz już nic - rzekł powoli. - Wszystkie groźby mam za sobą.

- Myśli pan, że...

- Właśnie tak myślę.

- Szkoda.

Fuller i Kowboj jednocześnie unieśli ze zdziwieniem brwi. Otto dostrzegł spojrzenia.

- Nie lubię, kiedy umierają ludzie odważni - wyjaśnił. - Podobno zamierzał pan zdobyć miasto?

- Tak.

- Ale chyba nie sam?

- Nie. Miałem stu ludzi ze sobą.

- A ilu żołnierzy liczy garnizon miejski?

- Tysiąc dwustu trzydziestu.

Hauptsturmfuehrer   zamrugał  szybko  oczami.  Otto  zauważył reakcję ojca.

- Pan zna dokładną liczbę?

- Jestem  realistą.  Jeżeli organizuję jakąś akcję, to muszę dokładnie znać swoje szanse.

- O  szansach nie ma już mowy, panie Kowboj! - wycedził Fuller.

Otto pominął milczeniem uwagę ojca.

- Nie udało się panu? - pytał dalej. - Dlaczego?

- Prawdopodobnie  ktoś  znał  moje  plany.  Znał  je  pan hauptsturmfuehrer, zanim przybyłem do miasta.

- To prawda, ojcze?

Fuller przytaknął z zadowoleniem.

- Zabawa jest obustronna - wyjaśnił.

Otto zastanawiał się przez chwilę. Było mu żal Polaka.

- Jest  pan  chyba  wartościowym  więźniem  -  powiedział  i zwrócił się do ojca. - Człowiek do wymiany, prawda, ojcze?

Fuller   z   niesmakiem   odwrócił   głowę.   Za  to  kapitan uśmiechnął się serdecznie.

- Nie  bawimy  się  w  takie  uprzejmości, panie poruczniku.

Strzelamy.  Bez  pardonu!  - jego twarz spoważniała nagle. - Nie mamy  komnat gościnnych a myślę, że piwnica u pana hauptsturmfuehrera  też nie jest hotelem pierwszej kategorii. Nikt z nas nie ma złudzeń. W wolnej chwili niech pan obejrzy  miejsce straceń w tym mieście. Podania o życie nikt tu nie pisze.

Hauptsturmfuehrer  wyraźnie  się  zniecierpliwił. Spojrzał na zegarek.

- Niedługo obiad - poinformował syna.

Otto  kiwnął  automatycznie  głową.  Fuller nacisnął guzik na biurku.  Obaj  strażnicy  wyprężyli się przy otwartych drzwiach.

Kowboj   podniósł   się   bez   słowa.   Skłonił   głowę   przed porucznikiem  i  ruszył do wyjścia. Drzwi zamknęły się. Ojciec i syn zastygli w milczeniu.

Rozdział 2.

Budynek  komendy  policji  granatowej  mieścił  się na skraju miasta,   akurat  z  tej  strony,  gdzie  najlepiej  widać  było zieleniące  się  właśnie łąki. Komendant Jan Gabala tkwił w skupieniu  za biurkiem i pisał szczegółowy raport o fatalnej pomyłce,  do  której  doszło  wczoraj w trakcie aresztowania Ryszarda Zylberta.  Zylbert został zatrzymany na gorącym uczynku, kiedy z workiem  żywności  pod  pachą  wychodził  przez  okno  z piwnicy szpitalnej.   W  trakcie  przesłuchania  prowadzonego  osobiście przez  komendanta Gabalę złodziej wyznał, że jego rodzina żyje w skrajnej  nędzy  i  wobec  tego  musiał zrobić to, co zrobił, bo innego wyjścia nie było.

Gabala  natychmiast  zlecił  dodatkowe  śledztwo,  z  którego wynikało,  że  Zylbert żadnej rodziny nie ma, natomiast nie jest wykluczony jego udział w partyzantce.

- Na   partyzantów  jest  tylko  jeden  sposób  -  oznajmił złodziejowi  Gabala.  - Przekazujemy ich Niemcom. A wy, Zylbert, wiecie, czym to grozi!

Złodziej uśmiechnął się niepewnie.

  -  Pan  komendant  sam  najlepiej wie, co zrobić - powiedział, opuszczając nisko głowę. - Ale ja się w wojnę nie bawię.

Gabala długo przyglądał mu się w milczeniu.

- Dlaczego  skłamaliście?  - zapytał wreszcie, cedząc powoli sylaby.

Zylbert  milczał. Gabala sięgnął po dzwonek sterczący na rogu biurka i mocno nim potrząsnął. Drzwi jego gabinetu otworzyły się i do środka wszedł dwudziestokilkuletni człowiek w mundurze.

- Walczak! - rozkazał komendant nie patrząc na podwładnego. - Zrewiduj dokładnie aresztowanego.

- Melduję,  panie  komendancie,  że już to zrobiłem - odparł służbowo funkcjonariusz.

Gabala uniósł głowę i uśmiechnął się pobłażliwie.

 - Więc zrób to jeszcze raz. Tutaj.

Rozparł  się wygodnie na fotelu, podczas gdy Walczak przeszukiwał ubranie a Zylbert patrzył spode łba na obydwu policjantów.

- Tu coś jest, panie komendancie! - ożywił się nagle Walczak przebierając  palcami  po kurtce Zylberta w miejscu, gdzie rękaw wszyty był do części tułowiowej.

Komendant  spokojnie  otworzył szufladę i wydobył z niej nie  wielki sztylet.

- Tnij - powiedział.

W  rozciętej  tkaninie  zajaśniał papier. Walczak w milczeniu   wydobył zwinięty rulonik i wręczył go Gabale, który bez przerwy obserwował twarz zatrzymanego.

- No  więc  jak będzie, Zylbert? - Gabala przeniósł wzrok na   rulonik. - Przyznajecie się do swojego udziału w partyzantce?

- Przyznaję się - wybąkał Zylbert i odruchowo wyciągnął dłoń,   jak  gdyby  pragnąc otrzymać z powrotem to, co wyłuskał z jego   kurtki młody policjant.

- To dobrze - mruknął komendant przebiegając oczyma po rozwiniętym  papierze, nie zwracając przy tym uwagi na wyprostowane   ramię Zylberta. - Trzeba was przekazać Niemcom - dodał obojętnie.  -  Tutaj  jest zaszyfrowany dokument, niech się Niemcy z   tym męczą.

Sięgnął po słuchawkę telefonu i wykręcił numer.

- Cześć,  Hans!  - odezwał się jowialnie po niemiecku. - Mam   dla ciebie kolejny prezent.

- To  się  dobrze  składa! - głos hauptsturmfuehrera Fullera   słychać było wyraźnie w pokoju. - Znowu bandyta z lasu?

- Oczywiście. Za pół godziny będziesz go miał u siebie.

- W  porządku,  Jan! Zapraszam cię jutro na kolację. Poznasz   mojego syna. Wspaniały chłopak!

- Dzięki, Hans! będę na pewno. Do zobaczenia! Gabala położył słuchawkę na widełki i zwrócił się do aresztowanego:

- Kiepsko z wami, Zylbert. Gdybyście byli zwykłym złodziejem, odsiedzielibyście  u  mnie  przez  jakiś czas, uczciwie pracując przy  układaniu szosy, ale... - rozłożył ręce w geście znamionującym bezsilność.

- Czy mam go odprowadzić do ratusza? - zapytał Walczak.

- Nie. Zrobi to kto inny. Zawołaj Kozłowskiego.

Przywołany  funkcjonariusz  stanął  po chwili w progu. Gabala wskazał palcem więźnia.

- Za  pół  godziny  człowiek ten ma być u hauptsturmfuehrera Fullera. Tylko uważaj! To partyzant. Gdyby zamierzał uciekać...

- Tak jest, panie komendancie! - Kozłowski przytknął palce do daszka.

- No to... zabieraj go, a Walczak zostanie tu na chwilę.

Był to fatalny dzień dla komendanta Jana Gabali. Jak relacjonował  później Kozłowski, aresztowany, który nie miał nawet skutych  rąk,  wyszarpnął  mu  się na skraju łąki i zaczął uciekać.

Kozłowski  zaś,  policjant, któremu partyzanci zabili brata, nie mógł dopuścić do kompromitacji i dwukrotnie strzelił.

A teraz Gabalę szlag trafia, bo okazało się, że zabity partyzant  był w rzeczywistości agentem niemieckiego wywiadu, urodzonym  na  Śląsku,  a prawdziwe jego nazwisko brzmiało Sielbert. W szpitalu  organizował  jedzenie  dla  swojego  oddziału, aby nie wzbudzać  podejrzeń, że jest wtyczką. Dzięki niemu udało się już kilka  razy rozszyfrować plany partyzantów. Z pewnością więc viceszefa SS, Adlera diabli wezmą, kiedy się dowie o niepotrzebnej śmierci  zasłużonego  agenta. Fuller był niepocieszony, żałował, że się nie dogadali z Gabalą, o kogo chodziło. Przysłałby własny wóz  po  tego  Sielberta. Całe szczęście, że ta kolacja i że ten syn - wszystko to razem powinno rozładować przykry nastrój.

Dźwięk  telefonu  przerwał komendantowi rozmyślania. Podniósł słuchawkę. To znowu Fuller.

- Słuchaj,  Jan  -  zaczął hauptsturmfuehrer - chciałbym cię uprzedzić.  Będzie jeszcze trzech gości. Dzwonię, żebyś nie czuł się zaskoczony. Mam nadzieję, że nie popsują nastroju!

- Oczywiście,  Hans! Tylko czy tamci trzej nie będą nas niepotrzebnie zanudzać? Bo wiesz...

- Absolutnie nie! - zapewnił Fuller. - Znam ich. To ludzie od gubernatora  Franka.  Nawet  dobrze się składa. Napiszą raport o tej przykrej sprawie tak, jak ja im podyktuję i na tym koniec. A my  przy  okazji dowiemy się czegoś nowego o sytuacji na froncie zachodnim.

- Zgoda, Hans! Będę o siódmej. Cześć! Przeciągnął  się  krótko  i wezwał Kozłowskiego. Przez chwilę oceniał wzrokiem potężną sylwetkę policjanta aż wreszcie rzekł z niesmakiem:

- Spieprzyliście sprawę, sierżancie, tak?

- Tak jest, panie komendancie!

- A wiecie przynajmniej, jak nas ludzie kochają?

- Melduję, że wiem! - sprężył się podwładny.

- To dobrze. Dobrze, że przynajmniej wiecie. Po zastrzeleniu partyzanta  musimy  spodziewać  się  ostrej reakcji tych z lasu.

Trzeba wzmocnić posterunki.

Koniec Wersji Demonstracyjnej

Dziękujemy za skorzystanie z oferty naszego wydawnictwa i życzymy miło spędzonych chwil przy kolejnych naszych publikacjach.

Wydawnictwo Psychoskok