Lampart ludojad z Rudraprayag - Jim Corbett - ebook

Lampart ludojad z Rudraprayag ebook

Corbett Jim

0,0
29,02 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Ten śmiertelnie niebezpieczny przedstawiciel dzikich kotów  przez długie osiem lat siał grozę w podhimalajskich  lasach.  Ludzie sparaliżowani strachem po zapadnięciu zmroku barykadowali się w domach. Niektórych ludojad wywlekał z domostw, a ten kto odważył się wyjść na próg przeważnie przepłacał swoją lekkomyślność życiem. Ofiarą zwierzęcia padło co najmniej 125 osób. Książka opowiada dzieje niezwykłych łowów.

„Lampart ludojad z Rudraprayag to opowieść o jednym z wielu dzikich zwierząt, jakie upolował Corbett. Wyłania się z niej portret człowieka, który nade wszystko cenił wytrwałość, odwagę i spartańską surowość”.

„The Indenspendent”

Jim Corbett był najsławniejszym łowcą ludojadów. Pomiędzy 1907, a 1938 rokiem słynny myśliwy upolował 19 tygrysów i 14 panter. Wszystkie były ludożercami siejącymi postrach wśród mieszkańców indyjskich wiosek. Oblicza się, że zastrzelone przez Jima Corbetta drapieżniki zabiły w sumie ponad 1500 osób.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 218

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



I Pielgrzymi szlak

Jeśli jesteś Hindusem ze sprażonych słońcem równin Indii i zapragniesz – jak wszyscy prawowierni hindusi – odbyć pielgrzymkę do prastarych świątyń w Kedarnath[1] i Badrinath, powinieneś wyruszyć z Hardwaru; lecz aby dostąpić wszystkich łask przyobiecanych ci za dopełnienie rytuału, będziesz musiał całą wędrówkę odbyć boso.

Jeżeli już dokonałeś oczyszczenia przez zanurzenie w świętej sadzawce Har-ki-pauri[2] i odprawiłeś darszan[3] w świątyniach i przybytkach Hardwaru, co nieco przy tym wzbogacając ich skarbczyk, nie zapomnij także rzucić monety ku wyciągniętym ku tobie kikutom leprotyków, którzy obsiadają szpalerem najwęższą część pielgrzymiego szlaku, tę powyżej świętej sadzawki, bo jeśli tego nie uczynisz, ściągniesz na siebie ich przekleństwo. I nie ma znaczenia, że łachmany i jaskinie tych nieszczęśników skrywają fortunę przekraczającą wyobraźnię: na ich złorzeczenia lepiej się nie narażać, a kosztuje to tylko parę miedziaków.

Tak więc, dopełniwszy powinności nakazanych przez religię i obyczaj, możesz wreszcie wyruszyć na długą i uciążliwą pielgrzymkę.

Pierwszą interesującą miejscowością, do której trafisz po opuszczeniu Hardwaru, jest Rishikesh. Tam poznasz Kalakamli Wallahas – wzorem ich założyciela często przyodzianych w czarne szaty w formie habitu lub luźnego płaszcza przepasanego sznurem z koziego włosia. Bractwo to słynie w całym kraju z dobroczynności. Nie wiem, czy to samo da się powiedzieć o którymś z innych bractw religijnych, z którymi zetkniesz się na pielgrzymce; Kalakamli Wallahas w każdym razie na swą sławę całkowicie zasłużyli, gdyż z datków spływających do ich licznych przybytków i świątyń pobudowali i utrzymują szpitale, apteki, schroniska dla pielgrzymów, a ponadto stale karmią nędzarzy i potrzebujących.

Opuściwszy Rishikesh, dojdziesz do Lakshman Jhula, gdzie pielgrzymi szlak wiedzie mostem wiszącym na lewy brzeg Gangesu. A strzeż się rezusów[4], od których roi się na moście; są one bowiem jeszcze natarczywsze niż trędowaci z Hardwaru i jeżeli poważysz się przejść obok nich, nie okupiwszy się łakociami, to przeprawa przez długi i wąski most może okazać się trudna i bolesna.

Po trzydniowym marszu w górę Gangesu jego lewym brzegiem, dojdziesz do pradawnej stolicy Garhwalu[5], Shreenagaru[6] – historycznego, religijnego i handlowego ośrodka o równie wielkim uroku co znaczeniu, położonego w rozległej, otwartej po obu końcach dolinie otoczonej wysokimi górami. To tutaj w 1805 roku przodkowie żołnierzy Garhwalu, którzy tak dzielnie walczyli w obu wojnach światowych, dawali ostatni, daremny odpór najeźdźczym Gurkhom[7], a w 1894 roku Shreenagar, ku rozpaczy Garhwalczyków, został zniesiony z powierzchni ziemi wraz z pałacami ich władców, gdy przerwana została tama na jeziorze Gohna. Zapora ta powstała w sposób naturalny przez obsunięcie się ziemi w dolinie rzeki Birehi Ganga, będącej dopływem Gangesu, i miała u podstawy szerokość jedenastu tysięcy stóp, u szczytu – dwóch tysięcy stóp, zaś jej wysokość wynosiła dziewięćset stóp. Kiedy powstała wyrwa, w ciągu sześciu godzin wypłynęło dziesięć miliardów stóp sześciennych wody. Mimo iż wodny taran spustoszył całą dolinę Gangesu aż do Hardwaru, niszcząc przy tym wszystkie mosty, tylko jedna rodzina straciła życie, ale jej członkowie samowolnie powrócili do strefy zagrożenia po tym, jak zostali z niej wysiedleni.

Za Shreenagarem czeka cię ciężka wspinaczka do Chatikhal, której trudy wynagrodzi ci przepiękny widok doliny Gangesu i wiecznych śniegów powyżej Kedarnath.

O dzień marszu od Chatikhal ujrzysz przed sobą Golabrai, z rzędem krytych trawiastą strzechą schronisk dla pielgrzymów, a także murowany jednoizbowy dom z podłużnym zbiornikiem wody pitnej. Ten pokaźny zbiornik zasilany jest przez wątły strumyk, którego kryształowo czysta woda latem łagodnie spływa w dół stoku systemem swoistych akweduktów zrobionych z wyciosanych pni młodych sosen, natomiast podczas pozostałych pór roku nic nie kiełzna wody kaskadującej po udrapowanych mchem i paprociami skałach oraz poprzez kobierzec jaskrawo zielonych rukwi[8] i modrych strobilantesów[9].

Sto jardów za schroniskami dla pielgrzymów, po prawej stronie drogi, rośnie mangowiec. Drzewo to i stojący nieopodal piętrowy dom, zamieszkały przez pandita[10] będącego właścicielem rzeczonych schronisk, są warte zapamiętania, gdyż odegrają ważną rolę w historii, którą zamierzam opowiedzieć.

Po przejściu dwóch mil po równinnym terenie – to już ostatni łatwy odcinek na twoim pielgrzymim szlaku – dotarłeś do Rudraprayag, gdzie muszę cię opuścić, mój druhu pielgrzymie, ponieważ twoja droga wiedzie na drugą stronę Alaknandy, a następnie – w górę Mandakini, jej lewym brzegiem aż do Kedarnath, podczas gdy ja ruszam przez góry, aby dotrzeć do mojego domu w Naini Tal[11].

Trakt przed tobą został udeptany stopami milionów podobnych tobie pielgrzymów i jest nadzwyczaj stromy oraz niewiarygodnie wyboisty, przeto ty, którego płuca nigdy nie wdychały powietrza ponad poziomem morza, który nie wszedłeś wyżej niż dach twego domu i którego stopy nie dotknęły niczego twardszego niźli piasek, zaiste odczujesz trudy pielgrzymiego szlaku. Przyjdą chwile, i to nierzadko, gdy chwytając powietrze w czasie wspinaczki po stromych zboczach na stopach rozkrwawionych o skały, ostre piarżyska i zmarzlinę, będziesz zadawał sobie pytanie, czy aby przyszła nagroda, o którą zabiegasz, jest warta tegoczesnego cierpienia. Ale jako że jesteś prawowiernym hindusem, będziesz się mozolił dalej, pociechę znajdując w przeświadczeniu, że każda łaska musi być okupiona cierpieniem, a im większa udręka jest twoim udziałem na tym świecie, tym większa nagroda czeka cię za grobem.

[1] Wszystkie nazwy miejscowości podano w pisowni angielskiej z racji powszechnego jej użycia na terenie Indii. Objaśnienia w przypisach pochodzą od tłumacza, chyba że zaznaczono inaczej.

[2] Święte miejsce nad brzegiem Gangesu w mieście Hardiwar (przyp. red.).

[3] Darszan (z hindi) – wizualne obcowanie z podobizną bóstwa.

[4] Inne nazwy: makak królewski, makak rezus; Macaca mulatta; gatunek ssaka z rodziny koczkodanowatych; zamieszkuje południową Azję od Afganistanu przez Indie po Chiny (przyp. red.).

[5] Podhimalajski region w północnych Indiach, na zachód od granicy z Nepalem; ongiś samodzielne państwo.

[6] Właściwie Srinagar; pisownia w tekście za oryginałem (przyp. red.).

[7] Różnoetniczna formacja wojowników, utworzona w mieście Gurkha (stąd nazwa) przez jednego z książąt nepalskich; w drugiej połowie XVIII w. Gurkhowie podporządkowali sobie Nepal i rozpoczęli najazdy na Indie; na początku XIX w. zostali ostatecznie pokonani przez Brytyjczyków i z czasem stali się ich sprzymierzeńcami.

[8] Rodzaj bylin należących do rodziny kapustowatych (przyp. red.).

[9]Strobilanthes; rodzaj ten obejmuje w przybliżeniu 180 gatunków roślin zielnych, podkrzewów i krzewów, rosnących głównie na Półwyspie Indyjskim.

[10] Pandit (z hindi) – uczony, znawca sanskrytu i prawa hinduskiego.

[11] Obecnie Nainital (przyp.red.).

II Ludojad

„Prayag" w języku hindi znaczy „zlewisko". Albowiem w Rudraprayag następuje zbieg dwóch rzek: Mandakini, płynącej od strony Kedarnath, oraz Alaknandy, płynącej od Badrinath – i odtąd te dwie rzeki tworzą jedną rzekę, znaną Indusom jako Ganga Mai, zaś reszcie świata – jako Ganges.

Kiedy lampart lub tygrys staje się ludojadem, wówczas zostaje on na trwałe skojarzony z konkretnym miejscem, co ma pomagać w identyfikacji ludożerczego osobnika. Nie musi to znaczyć, że zwierzę dokładnie w tym miejscu rozpoczęło ludobójczą karierę bądź że wszystkie jego ofiary stamtąd się wywodzą. I tak na przykład lampart, który po raz pierwszy zabił człowieka w małej wiosce leżącej na pielgrzymim szlaku wiodącym do Kedarnath, a oddalonej o dwanaście mil od Rudraprayag, od tamtej pory znany był jako lampart ludojad z Rudraprayag.

Lamparty nie stają się ludojadami z tych samych powodów co tygrysy. Niechętnie to mówię, ale lamparty – pięknem i dostojeństwem przewyższające wszystkie zwierzęta zamieszkujące indyjską dżunglę i które, gdy zostaną osaczone lub ranne, odznaczają się bezprzykładnym bojowym duchem – są notorycznymi padlinożercami, i to do tego stopnia, że pożerają dosłownie wszystko, co znajdą nieżywego w dżungli – podobnie jak lwy na afrykańskiej sawannie.

Mieszkańcy Garhwalu są wyznawcami hinduizmu i jako tacy mają zwyczaj poddawania swoich zmarłych kremacji. Ceremonia ta odbywa się zawsze nad brzegami rzek i strumieni, aby prochy mogły spłynąć do Gangesu, a później – do morza. Biorąc pod uwagę, że większość wiosek znajduje się na terenach wysoko położonych, w odległości wielu mil od dolin, gdzie płyną rzeki i strumienie, łatwo zrozumieć, iż dla tych małych społeczności pogrzeb stanowi niemałe przedsięwzięcie, bo oprócz tego, że duża grupa ludzi jest zajęta dźwiganiem zwłok, zachodu wymaga również zbieranie i noszenie opału potrzebnego do kremacji. W zwykłych okolicznościach obrządek ten przebiega bardzo sprawnie, lecz kiedy wybucha epidemia, której żniwo przekracza możliwości pochówku, wtedy rytuał ulega uproszczeniu, i ciała z kawałkiem żarzącego się węgla w ustach są po prostu zrzucane ze wzgórza na dno doliny.

I jeśli wówczas jakiś cierpiący na brak naturalnego pokarmu lampart znajduje takie porozrzucane ciała, szybko staje się on amatorem ludzkiego mięsa, kiedy zaś epidemia mija i nastają normalne warunki, zwierzę pozbawione dostępu do łatwego łupu zabiera się do zabijania ludzi. W czasie epidemii grypy, która przetoczyła się przez Indie w roku 1918 i w której wyniku zmarło ponad milion osób[12], Garhwal bardzo ucierpiał, i to pod koniec tejże epidemii ludojad wkroczył na scenę.

Pierwsza odnotowana ludzka ofiara przypisywana lampartowi z Rudraprayag postradała życie w wiosce Benji 9 czerwca 1918 roku, a ostatni mord, którego ludojad był sprawcą, zdarzył się w wiosce Bhainswara

14 kwietnia 1926 roku. Według urzędowych danych, w czasie określonym tymi datami liczba zabitych ludzi wyniosła sto dwadzieścia pięć.

Wiem jednakże na pewno, że liczba ta nie jest dokładna, bowiem w czasie mojego przebywania na tamtych terenach część ofiar nie trafiła do oficjalnego rejestru.

Niezależnie wszakże od dokładnej liczby ofiar, faktem jest, że ów lampart gościł na łamach prasy częściej niż jakiekolwiek inne zwierzę, które stąpało po ziemi, gdyż – podług mej wiedzy – pisały o nim gazety Zjednoczonego Królestwa, Stanów Zjednoczonych, Kanady, Afryki Południowej, Kenii, Malajów, Hong Kongu, Australii, Nowej Zelandii, jak również większość dzienników i tygodników w samych Indiach.

Oprócz rozgłosu nadanego mu przez prasę ustne przekazy o ludojadzie docierały do najdalszych zakątków Indii dzięki sześćdziesięciu tysiącom pielgrzymów, którzy co roku odwiedzali przybytki w Kedarnath i Badrinath.

Ustanowiona przez rząd procedura postępowania w przypadkach, gdy rodzi się podejrzenie, że ludzka śmierć została spowodowana przez ludojada, nakazuje, żeby krewni lub przyjaciele ofiary natychmiast powiadomili o wypadku lokalnego patwariego[13]. Ten z kolei udaje się na miejsce zdarzenia i jeśli ciało ofiary nie zostało odnalezione przed jego przybyciem, organizuje poszukiwania. Natomiast jeżeli ciało już zostało odnalezione lub nastąpiło to w wyniku zabiegów patwariego, wtedy wszczyna on dochodzenie i gdy ustali, że sprawcą jest ludojad, a w grę nie wchodzi zwykłe morderstwo, pozwala rodzinie zabrać szczątki i poddać je kremacji lub pochować w ziemi – zależnie od tego, do jakiej kasty należała ofiara względnie jaką wyznawała religię. Następnie patwari niezwłocznie wciąga ofiarę do rejestru na konto ludojada grasującego na danym obszarze, po czym składa pełny raport wicekomisarzowi dystryktu, który także prowadzi rejestr ofiar ludojada. Jeżeli jednak nie udaje się odnaleźć ciała czy choćby tylko szczątków – co niekiedy się zdarza z uwagi na to, że ludojady mają w zwyczaju unosić swoje ofiary na duże odległości – sprawa pozostaje otwarta na dalsze dochodzenie, a ofiara nie jest zapisywana na konto ludojada. Również wtedy gdy człowiek zostaje poturbowany przez ludojada i później umiera od odniesionych ran, śmiercią tą nie obciąża się ludojada.

System ten sprawia – jakkolwiek wydaje się najlepszym z możliwych – że takie wynaturzone zwierzę może mieć na koncie więcej ofiar, niżby to wynikało z danych oficjalnych, zwłaszcza jeżeli grasuje na przestrzeni wielu lat.

[12] Była to pandemia grypy; na świecie zmarło 20 mln ludzi.

[13] Patwari (z hindi) – urzędnik wioskowy (skryba, rejestrator, mierniczy, skarbnik).

III Groza

Słowo „groza" jest tak często i szeroko używane w kontekście zwykłych spraw dnia codziennego, iż w świadomości ogółu zatraciło się jego prawdziwe znaczenie. Dlatego chciałbym tu dać niejakie pojęcie o tym, co słowo „groza" – rzeczywista groza – znaczyło dla pięćdziesięciu tysięcy mieszkańców Garhwalu, żyjących na obszarze, gdzie ludojad grasował, i dla sześćdziesięciu tysięcy pielgrzymów, którzy corocznie przemierzali ten obszar w latach 1918–1926. Podam też kilka przykładów dowodzących niezbicie, iż zarówno mieszkańcy Garhwalu, jak i pielgrzymi mieli niekłamane powody do tego, żeby odczuwać grozę.

Jeszcze nigdy i nigdzie godzina policyjna nie była tak bezwzględnie egzekwowana i równie posłusznie przestrzegana jak godzina policyjna, którą nałożył lampart ludojad z Rudraprayag.

Za dnia życie toczyło się względnie normalnie: mężczyźni chodzili daleko na bazary lub do odległych wiosek w odwiedziny do krewnych i przyjaciół; kobiety na zboczach wzgórz ścinały trawę na strzechy chat lub na karmę dla bydła; dzieci szły do szkoły albo do dżungli, gdzie wypasały kozy lub zbierały chrust na opał, w lecie zaś pielgrzymi, pojedynczo i grupami, odbywali mozolną wędrówkę do świątyń Kedarnath i Badrinath albo stamtąd wracali.

Lecz gdy słońce zbliżało się do zachodniej linii horyzontu i cienie zaczynały się wydłużać, zachowanie ludzi ulegało nagłej i rzucającej się w oczy zmianie: mężczyznom, dotychczas poruszającym się ospale, teraz spieszno było do domów; matki niespokojnym głosem nawoływały swoje dzieci, które marudnie wracały ze szkoły albo zapóźniły się przy spędzaniu kóz czy zbieraniu chrustu, podczas gdy strudzeni pielgrzymi byli przez napotykanych po drodze tuziemców ponaglani do schronisk.

Z zapadnięciem nocy upiorna cisza zalegała nad całą krainą – żadnego ruchu ni dźwięku gdziekolwiek. Ludzie siedzieli w domach za zaryglowanymi drzwiami, a bywało, że dorabiano drzwi dodatkowe. Ci z pielgrzymów, którym nie udało się znaleźć schronienia w domach, tłoczyli się w schroniskach. A wszyscy: i ci w domach, i ci w schroniskach zachowywali grobową ciszę, aby nie ściągnąć uwagi strasznego ludojada.

Oto co przez osiem długich lat dla mieszkańców Garhwalu i pielgrzymów znaczyło słowo „groza".

Podam teraz kilka przykładów pokazujących, że uczucie to miało bardzo realne podstawy.

Pewien czternastoletni chłopiec, sierota, pracował jako pasterz stada czterdziestu kóz. Należał do najniższej kasty – niedotykalnych – i dlatego każdego wieczora, gdy wracał ze stadem, po otrzymaniu posiłku zamykany był razem z kozami w małym pomieszczeniu, w którym w lewym rogu miał odgrodzone miejsce do spania. Pomieszczenie to znajdowało się na parterze, bezpośrednio pod izbą zajmowaną przez właściciela kóz, budynek zaś stał w długim rzędzie piętrowych budynków.

Pomieszczenie nie miało okien, a tylko jedne drzwi, które, kiedy chłopiec z kozami znajdował się w środku, były przez jego pracodawcę zamykane na wrzeciądz blokowany w skoblu kawałkiem drewna, od wewnątrz zaś chłopiec dodatkowo podkładał pod drzwi ciężki kamień.

Według zapewnień jego pana, którym nie mam powodu nie wierzyć, owej tragicznej nocy drzwi zostały zamknięte tak jak zwykle. Nosiły one liczne głębokie ślady zadrapań, wobec czego prawdopodobnym się wydaje, że gdy lampart próbował pazurami otworzyć drzwi, odpadł kawałek drewna blokujący wrzeciądz, po czym łatwo już mu było odsunąć kamień i wejść do środka.

Jako że w tym małym pomieszczeniu, z wygrodzonym dodatkowo miejscem w rogu, znajdowało się aż czterdzieści kóz, ludojad nie mógł mieć dużego pola manewru, zatem można tylko snuć domysły, czy lampart dostał się do miejsca, gdzie spał chłopiec, po grzbietach kóz, czy też przemknął pod ich brzuchami, ponieważ w takich warunkach kozy mogły nocować tylko w pozycji stojącej.

Z dobrawoli przyjmijmy, że chłopiec spał i nie słyszał hałasu, jaki lampart musiał czynić, usiłując sforsować drzwi, i jaki z pewnością czyniły kozy, kiedy już dostał się do wewnątrz, i że nie wołał daremnie o pomoc do niechcących niczego słyszeć uszu, od których dzieliła go tylko cienka deska.

Uśmierciwszy chłopca w wygrodzonym kącie, lampart poniósł ciało przez puste pomieszczenie – kozy bowiem uciekły przez otwarte drzwi – następnie w dół stromego zbocza, a wreszcie przez kilka poziomów pól tarasowych do głębokiego, usianego głazami wąwozu. Tam też w kilka godzin później właściciel stada znalazł szczątki swego sługi.

Choć patrzy to na niepodobieństwo, żadna z czterdziestu kóz nie została nawet draśnięta.

Pewien człowiek wstąpił do sąsiada na pogawędkę. Pomieszczenie miało kształt litery L, drzwi zaś były niewidoczne z miejsca, w którym obaj mężczyźni rozsiedli się na podłodze z plecami opartymi o ścianę. Drzwi były zamknięte, ale niezaryglowane, gdyż aż do tamtej pory nie zdarzyło się, żeby ktoś z wioski został zabity przez ludojada.

W środku było ciemno; gospodarz właśnie wręczył nargile[14] swemu gościowi, lecz ten upuścił je na podłogę, rozsiewając popiół i tytoń. Gospodarz pochylił się i jął zbierać ogarki, napominając zarazem swego towarzysza, żeby był on ostrożniejszy, bo inaczej koc, na którym siedzą, zajmie się płomieniem. Gdy tak trwał chwilę pochylony, w jego polu widzenia znalazły się drzwi… w których światło młodego, zachodzącego już księżyca wyrysowało sylwetkę lamparta uchodzącego z ciałem jego przyjaciela.

Opowiadając mi o tym zdarzeniu w parę dni później, wyrzekł takie słowa:

– Klnę się na wszystko, sahibie! Choć mój przyjaciel siedział na wyciągnięcie ręki ode mnie, nie usłyszałem nawet jego tchnienia i w ogóle najcichszego nawet dźwięku, i to ani w chwili, gdy lampart go zabijał, ani gdy go porwał i z nim uciekał. Nijak już nie mogłem pomóc memu przyjacielowi, no to poczekałem chwilę, aż lampart trochę się oddali, potem podczołgałem się do drzwi, szybko je zamknąłem i zaryglowałem.

Żona naczelnika pewnej wioski leżała złożona gorączką, a jej dwie przyjaciółki ją pielęgnowały.

Dom stanowiły dwie izby. Z pierwszej wychodziło dwoje drzwi: jedne otwierały się na mały, wyłożony kamiennymi płytami dziedziniec, drugie zaś prowadziły do następnego pomieszczenia. W pierwszej izbie na wysokości czterech stóp od podłogi znajdowało się wąziutkie okno, które było otwarte. Na parapecie stało mosiężne naczynie zawierające wodę pitną dla chorej kobiety.

Druga izba, poza drzwiami łączącymi ją z pierwszą, nie miała żadnego otworu prowadzącego na zewnątrz.

Drzwi zewnętrzne były zaryglowane, a otwarte były jedynie drzwi między oboma pomieszczeniami.

Trzy kobiety zajmowały wewnętrzne pomieszczenie: chora leżała w środku, jej przyjaciółki spoczywały po bokach. Naczelnik spał na łóżku ustawionym pod ścianą z otworem okiennym; obok łóżka umieścił lampę oliwną w taki sposób, żeby oświetlała i drugie pomieszczenie – lecz ze względów oszczędnościowych lampa świeciła nikłym płomieniem.

Około północy, gdy już wszyscy byli pogrążeni we śnie, lampart wśliznął się przez okno – jakimś niepojętym sposobem unikając strącenia naczynia z wodą, które zastawiało prawie cały otwór okienny – ominął śpiącego mężczyznę, wszedł do drugiego pomieszczenia i zabił chorą kobietę. Dopiero jak ciężkie naczynie runęło na podłogę, w momencie gdy lampart próbował wynieść martwą kobietę przez okno, śpiący się pobudzili.

W świetle rozjarzonego płomienia lampy zobaczono ciało kobiety pod oknem, a na jej gardle widniały cztery ślady wielkich zębów.

Człowiek mieszkający po sąsiedzku, którego żona byłą jedną z dwóch kobiet opiekujących się chorą, relacjonując mi to zdarzenie, powiedział:

– Kobieta ta była bardzo chora, i pewnie i tak by umarła, to i dobrze się stało, że lampart wybrał właśnie ją.

Dwaj bracia, Gudżaratczycy[15], przepędzali stado trzydziestu bawołów z jednego pastwiska na drugie. Towarzyszyła im dwunastoletnia dziewczynka, córka starszego z nich.

Nie byli obznajomieni z okolicą, więc albo nic o ludojadzie nie słyszeli, albo – co prawdopodobniejsze – uważali, że bawoły stanowią dostateczną ochronę.

Działo się to na terenie położonym na wysokości ośmiu tysięcy stóp. Na przydrożnym wąskim skrawku równego gruntu – poniżej którego leżało sierpowatego kształtu pole o powierzchni ćwierci akra, będące od dawna nieużytkiem – mężczyźni postanowili spędzić noc. W otaczającej dżungli nacięli palików, które powbijali rzędem na sierpowatym polu i poprzywiązywali do nich bawoły.

Po kolacji przyrządzonej przez dziewczynkę cała trójka ułożyła się na derkach i zapadła w sen, po jednej stronie mając drogę, po drugiej – bawoły.

W nocy, na krótko przed świtem, mężczyzn obudziło prychanie przestraszonych bawołów i odgłos dzwonków, które zwierzęta te nosiły na szyjach. Wiedząc z doświadczenia, że takie zachowanie oznacza obecność drapieżników, mężczyźni zaświecili lampę i zeszli do bawołów, aby je uspokoić i sprawdzić, czy żaden nie urwał się z uwięzi.

Zajęło im to tylko kilka minut. Wróciwszy, zobaczyli, że dziewczynka, którą zostawili śpiącą, zniknęła, zaś na jej derce widniały plamy krwi.

Z nastaniem dnia ojciec i stryj ruszyli po śladach krwi. Lampart ominął bawoły, przeciął pole i zszedł parę jardów w dół zbocza, gdzie pożarł swoją ofiarę.

– Mój brat, sahibie, urodził się pod nieszczęśliwą gwiazdą, bo nie dane mu było mieć syna, a tylko tę jedną córkę, którą już szykowano do zamążpójścia, i liczył na to, iż przyjdzie czas, że ona da mu spadkobiercę; a tu przyszedł lampart i ją pożarł.

Długo mógłbym snuć podobne opowieści, ofiar bowiem było bez liku, lecz sądzę, że te parę przykładów wystarczy, żeby cię przekonać, czytelniku, iż lud Garhwalu miał wszelkie powody do odczuwania trwogi przed ludożerczym lampartem z Rudraprayag, zwłaszcza jeśli zważyć na fakt, iż Garhwalczycy są niezmiernie przesądni, więc prócz strachu o charakterze naturalnym w grę wchodził jeszcze strach o charakterze nadprzyrodzonym, co zaraz zilustruję kolejnym przykładem.

Razu pewnego wyszedłem o brzasku z jednoizbowego bungalowu administracyjnego w Rudraprayag i zaledwie zstąpiłem z werandy, na pylistym gruncie ujrzałem wyciski[16] ludojada.

Trop był zupełnie świeży i dowodził, że lampart opuścił werandę na kilka minut przede mną, a kierunek, w którym prowadziły ślady, świadczył, że po bezowocnych czatach przy bungalowie postanowił spróbować szczęścia na pielgrzymim szlaku przebiegającym w odległości pięćdziesięciu jardów.

Na twardym gruncie między bungalowem a drogą straciłem na chwilę trop, lecz doszedłszy do furty, odnalazłem go na drodze i stwierdziłem, że lampart zdąża w kierunku Golabrai. Na kurzu osiadłym po zeszłowieczornym przemarszu stada kóz i owiec odciski lamparcich łap rysowały się wyraźnie niczym na ponowie[17].

Byłem już wówczas dobrze obznajomiony z tropem tego ludojada, tak że bez trudu mógłbym go wyróżnić spośród setki tropów innych lampartów.

Wiele da się wyczytać z tropów drapieżników, a to na przykład, jaka jest płeć, wiek i wielkość zwierzęcia. Zbadawszy dokładnie wyciski ludojada za pierwszym razem, stwierdziłem, iż jest to ponadnormalnie wyrośnięty samiec, w wieku zbliżającym się do sędziwego.

Idąc jego śladem tamtego ranka, zorientowałem się, że wyprzedza mnie on tylko o kilka minut i że porusza się wolnym, równym krokiem.

Droga, na której o tak wczesnej porze nie było żywej duszy, wiła się poprzez nieduże wąwozy, a ponieważ wyglądało na to, że tym razem lampart mógł wyłamać się z nienaruszalnej zasady, żeby nigdy nie znaleźć się na odkrytym terenie za dnia, do każdego załomu drogi zbliżałem się z największą ostrożnością, póki nie doszedłem do miejsca, gdzie opuścił drogę i traktem wszedł w zwartą drzewiasto-krzewiastą dżunglę.

O sto jardów od tego punktu drogi rozciągało się małe pole, pośrodku którego stało cierniste ogrodzenie zbudowane przez właściciela pola po to, aby wędrujący ze stadami kupcy mieli gdzie się zatrzymać na popas, przy okazji zostawiając trochę nawozu. Wewnątrz ogrodzenia przebywały teraz owce i kozy, które wędrowały drogą zeszłego wieczora.

Gdy nadszedłem, właściciel stada – człowiek o szorstkiej powierzchowności i wyglądzie sugerującym, że kupiectwem wędrownym parał się chyba od półwiecza – właśnie usuwał cierniste krzewy chroniące wejście do zagrody. Na moje pytanie odpowiedział, że lamparta nie widział, ale o brzasku jego dwa owczarki dały głos, zaś po upływie kilku minut w dżungli powyżej drogi zaszczekał kakar[18].

Wyraziłem chęć zakupu jednej kozy, na co zapytał, do czego jest mi ona potrzebna. Usłyszawszy, że chcę jej użyć jako przynęty na ludojada, zrazu nie udzielił mi odpowiedzi, lecz najpierw umieścił krzew w poprzednim miejscu, po czym przyjął poczęstunek papierosem i usiadł na skale obok drogi.

Przez chwilę paliliśmy w milczeniu, aż wreszcie kupiec się odezwał:

– Jesteś, sahibie, zapewne tym, o którym mi opowiadano, gdy wędrowałem z mojej wioski leżącej w pobliżu Badrinath, i przykro mi powiedzieć ci, iż odbyłeś tak daleką podróż w zupełnie beznadziejnej misji. To zły duch tu morduje ludzi, a nie zwierzę, które można zabić kulą, śrutem bądź jakimkolwiek innym sposobem, próbowanym już przez ciebie, jak i przez innych przed tobą, a na dowód, że to, co mówię, jest prawdą, opowiem ci pewną historię, którą słyszałem od mojego ojca, a ojciec mój nigdy nie splamił się kłamstwem.

Zdarzyło się jeszcze przed moim urodzeniem, że zły duch, podobny temu, który teraz dręczy ten kraj, jął nawiedzać naszą wioskę i wszyscy mówili, że to lampart. Śmierć dosięgała mężczyzn, kobiety i dzieci i tak jak tutaj imano się wszelkich sposobów, aby owo zwierzę zabić. Wiele razy zastawiano pułapki, a sławni strzelcy zasiadali na drzewach i prażyli do lamparta kulą i śrutem. A gdy już wszystkie próby zawiodły, wielka trwoga ogarnęła ludzi i nikt nie odważył się wyjść z domu między zachodem a wschodem słońca.

I wtenczas naczelnik naszej wioski oraz naczelnicy wiosek sąsiednich zwołali mężczyzn na pańczajat[19]. Kiedy wszyscy się zgromadzili, obwieszczono, iż celem spotkania jest obmyślenie nowych sposobów na pozbycie się ludożerczego lamparta. Wtedy wstał pewien starzec, który przybył wprost od ghat[20], gdzie właśnie spalił szczątki swego wnuka zabitego ubiegłej nocy, i powiedział, że to nie lampart wtargnął mu do domu i zabił wnuka, gdy ten spał u jego boku, ale że był to jeden z ludzi, który mieszkał pośród nich i przybierał postać lamparta, jak odzywała się w nim żądza ludzkiej krwi, i że takiego osobnika nie można zabić próbowanymi już sposobami, lecz zniszczyć go może tylko ogień. Zakończył, iż podejrzewa pewnego opasłego sadhu[21] mieszkającego w chacie nieopodal ruin świątyni.

Wielkie wzburzenie nastąpiło, kiedy padły te słowa. Jedni mówili, iż żal po stracie wnuka pomieszał staremu zmysły, podczas gdy inni twierdzili, że to, co starzec mówi, jest prawdą. I ci ostatni przypomnieli, że przecież przybycie sadhu do wioski zbiegło się mniej więcej z czasem, gdy ludzie zaczęli ginąć; przypomniano sobie również, jak to po nocy, podczas której chłopiec postradał życie, sadhu przez cały dzień wylegiwał się na słońcu.

Wreszcie zapanował porządek i sprawę poddano wszechstronnej dyspucie, w wyniku której postanowiono, że chociaż na razie żadna radykalna akcja nie zostanie podjęta, to jednak na poczynania sadhu należy zwrócić baczniejszą uwagę. Zebranych mężczyzn podzielono na trzy grupy, z których pierwsza miała rozpocząć obserwację najbliższej nocy, kiedy to spodziewano się kolejnej ofiary, ponieważ mordy następowały dość regularnie.

Wszelako zarówno w ciągu pierwszej, jak i następnej nocy, kiedy obserwację przejęła druga grupa, sadhu nie opuścił chaty.

Mój ojciec został przydzielony do grupy trzeciej i jak tylko zapadła noc, zajął pozycję na czatach. Niedługo musiał czekać, gdy w drzwiach chaty ukazał się sadhu i zaraz rozpłynął się w ciemnościach. Po paru godzinach przedśmiertny krzyk dobiegł od strony chaty węglarza położonej wysoko na zboczu, potem zrobiło się cicho.

Grupa mojego ojca czuwała dalej, a kiedy świt pobielił wschodni horyzont, ujrzeli spieszącego do domu sadhu, z rękami i ustami ociekającymi krwią.

Sadhu wszedł do chaty, zamknął za sobą drzwi i wtenczas obserwujący go ludzie przeciągnęli przymocowany do drzwi łańcuch przez skobel wbity w ościeżynę. Potem każdy poszedł do swego stogu i wrócił z naręczem siana i nim słońce stanęło nad horyzontem, z chaty została tylko kupa dymiącego popiołu. Od tamtego dnia mordy ustały.

Na razie nikt nie podejrzewa żadnego sadhu spośród wielu mieszkających w tych okolicach, lecz kiedy to nastąpi, powinno się zastosować taką metodę, jaką zastosowano w czasach mego ojca, a tymczasem lud Garhwalu będzie cierpiał.

Pytałeś, sahibie, czy sprzedam ci kozę. Nie, nie sprzedam ci kozy, bo żadnej na sprzedaż nie mam. Ale jeżeli po usłyszeniu tej historii wciąż chcesz zwierzę na przynętę, to wypożyczę ci jedną z moich owiec. Jeśli lampart ją zabije, wtedy mi zapłacisz, a jeśli nie, owca wróci do mnie. Cały ten dzień i noc spędzę tutaj, ale świtem muszę ruszyć w drogę.

Przed zachodem słońca powróciłem do ciernistej zagrody i mój nowy druh, rozbawiony, pozwolił mi wybrać ze swego stada owcę na tyle dorodną, że według mej oceny powinna wystarczyć lampartowi na posiłek w ciągu dwóch kolejnych nocy. Owcę tę przywiązałem w zaroślach blisko ścieżki, którą lampart przeszedł jakieś dwanaście godzin wcześniej.

Rychło byłem na nogach następnego dnia. I tym razem tropy ludojada widniały w miejscu, gdzie zszedł z werandy, zaś z jego tropów odciśniętych na drodze wyczytałem, że przybył od strony Golabrai, a zawitawszy pod bungalow, skierował się ku bazarowi w Rudraprayag.

Fakt, że lampart usiłował ułowić człowieka, dowodnie świadczył, iż nie nęciła go wystawiona przeze mnie owca, toteż nie byłem zaskoczony, gdy okazało się, że owcy nawet nie napoczął, zabiwszy ją prawdopodobnie krótko po tym, jak ją uwiązałem.

– Wracaj do domu, sahibie. Szkoda twego czasu i pieniędzy. – Taką radę dał mi kupiec przy pożegnaniu, za czym gwizdnął na stado i ruszył do Hardwaru.

Podobne zajście, które na szczęście nie skończyło się tragicznie, miało miejsce kilka lat wcześniej w okolicach Rudraprayag.

Rozjuszony tłum, przeświadczony, iż to człowiek jest sprawcą śmierci ich krewnych i przyjaciół, pochwycił nieszczęsnego sadhu w wiosce Kothgi, patty[22] Dasjula, lecz