Labirynt pamięci. Wiwat naród brazylijski! - Joao Ubaldo Ribeiro - ebook

Labirynt pamięci. Wiwat naród brazylijski! ebook

João Ubaldo Ribeiro

2,8

Opis

Oszałamiający rozmachem fresk o narodzinach Brazylii.

Obejmująca niemal 400 lat saga rodziny Amleta Ferreiry i jego synów, rozgrywająca się na tle burzliwej historii wieloetnicznego narodu: niewolnictwa, kanibalizmu, połowów wielorybów, candomblé, walki o niepodległość…

W meandrach tej opowieści prawda miesza się z fikcją, realizm z magicznością, obrazy okrucieństwa z niezwykłym liryzmem. Nadzwyczaj gęsty poemat epicki, będący zarazem krytyką współczesnej autorowi dyktatury i mitologizacji historii prowadzonej dla celów politycznych, który zachwycił zarówno czytelników, jak i krytyków.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 966

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,8 (4 oceny)
0
1
2
0
1

Popularność




Dla Mano­ela Ribe­ira,

z wyra­zami podziwu

Tajem­nica Prawdy jest nastę­pu­jąca:

nie ist­nieją fakty, są tylko histo­rie.

1

W zasa­dzie ni­gdy defi­ni­tyw­nie nie usta­lono fak­tów co do pierw­szego wcie­le­nia cho­rą­żego José Fran­ci­sca Brandão Galvão, któ­rego tu, na wietrz­nym Przy­lądku Wie­lo­ry­bim, lada chwila ugo­dzą w pierś i głowę kamienne i żela­zne kule wystrze­lone z por­tu­gal­skich bom­bar­det, mają­cych nie­ba­wem nad­pły­nąć. Umrze w kwie­cie mło­dzień­czego wieku, nawet nie zaznaw­szy kobiety i nie zdzia­ław­szy nic god­nego zapa­mię­ta­nia. Na pewno, nie­winny jak tabula rasa, roz­ko­szuje się ostat­nią bryzą, nie prze­żył bowiem dość dużo, aby zawład­nęła nim wyobraź­nia – jak to po dziś dzień zda­rza się star­com w jego ojczyź­nie, zbyt wie­ko­wym, by mogli jesz­cze cze­go­kol­wiek doświad­czyć, sie­dzą więc w kucki, pykają z dłu­gich fajek mile łech­tani fascy­na­cją młod­szych i łżą aż miło. A tu, może już za minutę, może i szyb­ciej, na ską­pa­nej w ostrym zimo­wym słońcu Zatoce Wszyst­kich Świę­tych poja­wią się Por­tu­gal­czycy i pluną w niego kamienno-żela­znym gra­dem, wyłu­pią oko, roz­trza­skają czaszkę, aż sku­lony otuli się sobą i nie zdąży nawet pomy­śleć o zada­wa­nej mu bole­snej śmierci. Na obra­zie Cho­rąży Brandão Galvão prze­ma­wia­jący do mew widać wyraź­nie, że jest to dzień 10 czerwca 1822 roku; głosi to tar­gana wia­trem kar­teczka, pod­trzy­my­wana z jed­nej strony dziob­kiem przez mewę, z dru­giej zaś gro­tem lancy zdob­nej w barwy wol­no­ści. Już śmier­tel­nie ugo­dzony, pro­stuje się z jed­nym okiem spły­wa­ją­cym po bro­dzie i wygła­sza perorę do pta­ków, które wcze­śniej, nawet nań nie spoj­rzaw­szy, prze­fru­wały nad bry­gami i łodziami wie­lo­ryb­ni­czymi por­tu­gal­skiego kapi­tana Trzy­dzie­ści Dia­błów. Rzekł im nie jedno, lecz wiele pamięt­nych zdań, gło­sem drżą­cym, choć sten­to­ro­wym, od owego czasu zawsze naśla­do­wa­nym na szkol­nych lek­cjach, a jeśli nie tam, to na spo­tka­niach, na któ­rych należy wysłu­chi­wać mów. Mimo że prócz por­tu­gal­skich kul były tam wyłącz­nie mor­skie ptac­two, ocean i obo­jęt­ność natury, wypo­wie­dziane wtedy słowa wyryły się na wieki w ludz­kich umy­słach, choć stąd ich nie sły­chać, nawet z bli­ska; nie widać też ruchu warg, w obli­czu cho­rą­żego nie spo­sób dostrzec niczego ponad bez­rad­ność czło­wieka bez­wied­nie odda­ją­cego ducha. A są to słowa szla­chetne, skie­ro­wane prze­ciw tyra­nii i znie­wo­le­niu, pod­szep­nięte na ucho przez śmierć i dla­tego – naj­praw­dziw­sze.

Z rze­czy prze­ciw­staw­nych: chwała za życia i pośmiertna sława – tylko ta druga zdaje się prze­śla­do­wać wiecz­nie wcie­la­jącą się duszę cho­rą­żego. W prze­ciw­nym razie bowiem nie byłoby go tam owego dnia, skoro mógłby udać się do jakie­go­kol­wiek innego miej­sca Recôncavo, gdzie zbie­rał się lud, aby pić i wiwa­to­wać na cześć Regenta i Nie­śmier­tel­nego Księ­cia Dão Pedra, Nie­usta­ją­cego Obrońcy Pół­kuli Połu­dnio­wej. Już nie­bosz­czyk i boha­ter, któ­rego słowa skie­ro­wane do mew krą­żyły z ust do ust coraz bar­dziej roz­wle­kane, cho­rąży zapewne nie usły­szał gło­śnej pro­kla­ma­cji wygła­sza­nej na licz­nych impre­zach w mie­ście Catu. Nie zoba­czył też wielu innych, a nastą­piły one po zło­wróżb­nym dniu, w któ­rym Senat Urzędu Mia­sta Bahia – kipiąc z wście­kło­ści i nie­na­wi­ści, gdyż Dwór wsiadł na okręty i poże­glo­wał do Por­tu­ga­lii tak samo obo­jęt­nie, jak przy­pły­nął – odrzu­cił przy­ję­cie Listu Kró­lew­skiego infor­mu­ją­cego o awan­so­wa­niu puł­kow­nika Ina­cia Made­iry de Melo do stop­nia gene­rała. Naród bra­zy­lij­ski burzył się prze­ciw Por­tu­gal­czy­kom; wart­kie prze­mowy dud­niły echem odbi­ja­nym od ścian kościo­łów, aptek i salo­nów, gdzie kon­spi­ra­to­rzy wiesz­czyli chwałę Ame­ryki Połu­dnio­wej, przy­no­szą­cej splen­dor, for­tunę i obfi­tość. Wszę­dzie feto­wano nowych boha­terów, jed­nego dzien­nie w każ­dej miej­sco­wo­ści, cza­sem dwóch lub trzech, wręcz tuziny, a wia­do­mo­ści o ich odwa­dze mknęły żywo jak jaskółki spę­dza­jące lato na wyspie. Tak było wcze­śniej, gdy do portu w Bahii zawi­nęła słynna kor­weta Regeneração, przy­wo­żąc do domu uwol­nio­nych na mocy amne­stii waż­nych boha­te­rów, uwię­zio­nych w wyniku buntu w zamku Świę­tego Jerzego w sto­licy oku­panta. Zaraz po tych zie­miach roz­nio­sła się sława owych spo­wi­tych aurą legendy ludzi Prze­zna­cze­nia, ich nie­zrów­na­nej odwagi, piękna każ­dego gestu, cel­nej mocy każ­dego słowa, cha­rak­teru ni­gdy nie­zła­ma­nego ludzką sła­bo­ścią. I nie mogło serce José Fran­ci­sca nie zabić szyb­ciej, a pod­bró­dek nie zadrżeć, kiedy o zacho­dzie słońca – jakby bębny grzmiały – wielki wojow­nik, w pele­ry­nie o szkar­łat­nych wyło­gach, porucz­nik João das Botas, pasa­żer Regeneração, zszedł na ląd, aby odwie­dzić wyspę w tajem­nicy i poroz­ma­wiać z kil­koma ludźmi zebra­nymi przez apte­ka­rza na Przy­lądku Wie­lo­ry­bim. Z jego ust padło zde­cy­do­wane oskar­że­nie bra­zy­lij­skich depu­to­wa­nych, któ­rzy w Lizbo­nie prze­ciw­sta­wili się amne­stii. Led­wie łapiąc oddech, cho­rąży usły­szał, że Bra­zy­lia ucie­le­śnia wol­ność, dosta­tek, spra­wie­dli­wość i piękno, nie­do­stępne dotych­czas z powodu nie­go­dzi­wo­ści Por­tu­gal­czy­ków, któ­rzy żądają od nas wszyst­kiego, w zamian nie dając nic. Nauczył się wypo­wia­dać z pogardą imię jed­nego z depu­to­wa­nych; póź­niej, gdy już nosił zie­lony kaftan z dys­tynk­cjami, który dała mu wdowa po kapralu (jego matka chrzestna, ślepa i stara), przy­zwy­cza­jony do odczu­wa­nia skur­czu w piersi na widok bojow­ni­ków zbie­ra­ją­cych się w grupki to tu, to tam, jedy­nie imię tego depu­to­wa­nego potra­fił wykrztu­sić na zebra­niach w aptece. Nie­mal zawsze prze­ma­wiał apte­karz i jego czę­sty gość, wielki i natchniony mówca Sousa Lima, ale pozo­stali też mogli pró­bo­wać zabrać głos, kiedy wiel­kim rewo­lu­cjo­ni­stom bra­kło tchu, tak więc gła­dząc man­kiety kaftana i para­du­jąc z rzad­kim zaro­stem sie­dem­na­sto­latka, cho­rąży Brandão Galvão szorstko cedził przez zęby: Gonçalves Ledo, zdrajca tchórz! I prze­bie­ga­jąc pomiesz­cze­nie nie­po­skro­mio­nym spoj­rze­niem, jakby chciał nadą­żyć wzro­kiem za lata­jącą sza­leń­czo muchą, ude­rzał się w kolano, wychrzą­ki­wał jakieś nie­zro­zu­miałe prze­kleń­stwo i ponow­nie zapa­dał w kamienne mil­cze­nie. Podo­bało mu się, że choć powta­rza te słowa i miny nie­mal co noc, bo trudno mu było się nauczyć cze­goś nowego, z liter zaś znał tylko ini­cjały swo­jego nazwi­ska, pozo­stali kon­spi­ra­to­rzy słu­chają go zawsze, jakby mówił coś nie­by­wale istot­nego i ni­gdy wcze­śniej nie­usły­sza­nego, a niektó­rzy wtó­rują mu bur­cze­niem, nie­mal uro­czy­ście kiwa­jąc gło­wami.

Zanim śmierć przy­nio­sła mu chwałę i udzie­liła daru pięk­nych słów, być może nawet cza­sem myślał, że gdyby nie ubra­nie z galo­nami i nie­pewne, choć przy­jemne dresz­cze, o które przy­pra­wiało go napo­my­ka­nie o woj­nie, wcze­śniej­sze życie pomoc­nika rybaka – był prze­cież bękar­tem i nędza­rzem – mimo wszystko lepiej by mu słu­żyło. Ryba­cze­nie, z natury nie­pewne, toczyło się jak dnie i noce – ow­szem, wyma­gało uwagi i dys­cy­pliny, budziło też jed­nak zachwy­ca­jące poczu­cie wol­no­ści, któ­rego cho­rąży za dobrze nie rozu­miał, ale odczu­wał je, przede wszyst­kim gdy ryby w srebr­nej poły­sku­ją­cej masie mio­tały się w sie­ciach i łodziach, a ludzie po zakoń­cze­niu połowu wzdy­chali głę­boko i zaśmie­wali się bez powodu. Nie miał poję­cia, co się wyda­rzy, wsty­dził się tego i zawsze, kiedy zebrał się na odwagę, żeby zapy­tać, w ostat­niej chwili nie­odmien­nie ją tra­cił i znowu coś bur­czał pod nosem. Nie miał poję­cia, gdzie jest Por­tu­ga­lia, wie­dział jedy­nie, że jego ojciec tam wła­śnie powró­cił, gdy tylko on się uro­dził. Cza­sem wykra­dał się nocą, aby popa­trzeć z daleka na por­tu­gal­ski okręt wojenny Dona Maria da Gló­ria, sto­jący na kotwicy tak samo jak zaklęty okręt w por­cie Ponta da Cruz. Ponie­waż nie nosił broni strze­lec­kiej, z woj­sko­wego opo­rzą­dze­nia bowiem miał jedy­nie kaftan, ści­skał w rękach procę i klę­cząc w mroku, przy­glą­dał się okrę­towi; oddy­chał coraz szyb­ciej i z zamknię­tymi oczami myślał o tym, żeby wedrzeć się na pokład i hakiem rybac­kim poza­bi­jać Por­tu­gal­czy­ków. Miał nadzieję zoba­czyć popłoch na twa­rzy kapi­tana Mano­ela Pere­iry da Silva, o któ­rym mawiano, że jest naj­okrut­niej­szy spo­śród wszyst­kich kró­lew­skich przy­sła­nych tutaj przez tyrań­ski Dwór, lecz ni­gdy nie wypa­trzył niczego prócz cie­nia wychu­dzo­nego psa snu­ją­cego się po nabrzeżu; sły­szał wyłącz­nie plusk wody ude­rza­ją­cej o burty, szepty wzmac­niane przez noc, roz­brzmie­wa­jące niczym zgraja plot­ka­rzy w rytm kro­ków kra­bi­ków wycho­dzą­cych z ukry­cia w ciem­no­ściach. O obo­wiąz­kach cho­rą­żego nie miał zie­lo­nego poję­cia, nie wie­dział nawet, co ozna­cza ta ranga, ani nawet że jest cho­rą­żym. Domnie­my­wał zresztą, że aby nim zostać, trzeba cze­goś wię­cej niż to, że tak na niego wołano, co po raz pierw­szy zda­rzyło się w aptece i tak już na Przy­lądku Wie­lo­ry­bim zostało.

Być może gdyby nie drżał przed tym, że zosta­nie sam z innymi cho­rą­żymi albo koman­do­rami bądź ster­ni­kami lub kapi­ta­nami czy tyloma innymi posta­ciami o suro­wych minach, wyrzeź­bio­nej syl­wetce i w mun­du­rach z odzna­cze­niami, gdyby zdo­łał pojąć pewne słowa, któ­rych brzmie­nie, gdy samot­nie cier­piał, przy­po­mi­nało mu zale­d­wie głu­pie wyobra­żone przed­mioty, gdyby choć tro­chę orien­to­wał się w czymś, co mu cią­żyło jak oło­wiany szy­szak na gło­wie, udałby się do Cacho­eiry, gdzie spi­skowcy tak się roz­na­mięt­niali, że szy­bo­wali pośród chmur i czuli, jak krew im się burzy w ciele, gotowa zalać morza i stwo­rzyć wię­cej piany i wię­cej boha­te­rów, coraz wię­cej bogów i bogiń Wol­no­ści, jakich widać na gra­fi­kach i odma­lo­wują je w myślach słowa ora­to­rów. Wystar­czył jeden rzut oka w stronę zakola, gdzie Paraguaçu – inten­syw­nie bru­natna i spo­koj­nie zdra­dliwa, nie­mal letar­gicz­nie pły­nąca dnem doliny – zni­kała, żeby się zorien­to­wać, że wielu żyją­cych na jej brze­gach szy­kuje się do ude­rze­nia, i zawsze, o dowol­nej porze, ktoś stoi nad jej brze­giem ze wzro­kiem utkwio­nym w hory­zont i wizjami bitew w myślach. Cho­rąży jed­nak inte­re­so­wał się tymi i innymi dzi­wami wyłącz­nie ze sły­sze­nia, oba­wiał się bowiem spo­tka­nia z innym żoł­nie­rzem, który mógłby mu zada­wać trudne pyta­nia. Co takiego wie o broni i stra­te­gii wojen­nej? W ilu bitwach wziął udział i jakie wspo­mnie­nia prze­każe towa­rzy­szom i rodzi­nie? Co sądzi o wszyst­kich bitwach Bra­zy­lii, jaka jest jego opi­nia o naszej Nie­pod­le­gło­ści, któ­rzy wielcy dowódcy po sto­czo­nej potyczce ode­zwali się do niego mniej wię­cej w te słowa: „Daj­cie mi dzie­się­ciu takich jak wy, dzielny żoł­nie­rzu, a cały glob będzie nasz”? Gdzie kon­kret­nie jest Bra­zy­lia, jeśli wiemy, że to, co mamy tutaj, na pewno jest Bra­zy­lią, ale nie całą Bra­zy­lią; czy dobry żoł­nierz może nie wie­dzieć, gdzie znaj­duje się Bra­zy­lia? Nie, José Fran­ci­sco nie odej­dzie z Przy­lądka Wie­lo­ry­biego, nie tylko dla­tego, że tego nie pra­gnął, ale ponie­waż prze­zna­cze­nie już wiło mu nad głową koronę z lau­rów i cierni, zna­czącą jego kon­dy­cję boha­tera. Tam, na Przy­lądku Wie­lo­ry­bim, w dniu zapi­sa­nym na skrzy­dla­tej kar­teczce z obrazu, gniew­nie, z furią wręcz Por­tu­gal­czycy przy­pu­ścili pierw­szy atak na rewo­lu­cjo­ni­stów z wyspy Ita­pa­rica. O spi­sku doniósł im Por­tu­gal­czyk João de Cam­pos, któ­remu będą zło­rze­czyć i prze­kli­nać go po kres Wiecz­no­ści, za każ­dym razem, kiedy przyj­dzie wygło­sić prze­mó­wie­nie na cześć cho­rą­żego Brandão Galvão i jego mewiej publicz­no­ści; ochot­nik gene­rała Made­iry, mają­cego okieł­znać – bez świad­ków czy wspar­cia – Pół­kulę Połu­dniową, tym samym spro­wa­dził do miej­sco­wo­ści Przy­lą­dek Wie­lo­rybi koman­dora Trzy­dzie­ści Dia­błów i jego flotę. Bar­dzo długo po tym ataku, nawet po wie­kach ludzie wciąż żegnają się na wspo­mnie­nie okrętu Dona Maria da Gló­ria prze­mie­nio­nego w mor­skiego potwora z ognia i dymu, gdy sza­lupy spusz­czone na wodę zmie­rzały ku plaży, ich wio­sła przy­po­mi­nały zabój­cze jeże, groty lanc i hala­bard zaś skrzyły się coraz bli­żej. Padł jedy­nie, jak zapi­sano, cho­rąży Brandão Galvão, nim jesz­cze Por­tu­gal­czycy wysko­czyli na ląd, był bowiem nader widoczny – man­kiety jego kaftana lśniły i wychu­dzona syl­wetka odci­nała się na spło­wia­łych deskach przy­stani – jeden z tych kształ­tów, które czło­wiek ści­ska­jący dzie­wi­czą broń nie­od­par­cie pra­gnie ustrze­lić. Raniony, gdy tylko pierw­sza sza­lupa jęła pluć ogniem, mógł jedy­nie skon­sta­to­wać, że te kąśnię­cia powie­trza, nagle oży­wio­nego i świsz­czą­cego, zabi­jają go, kiedy pero­ruje do mew. Nie widział już nawet Por­tu­gal­czyka João de Cam­pos wyska­ku­ją­cego z łodzi na czele pierw­szej grupy, żeby pal­cem gru­bym i tłu­stym (sło­nina trzę­sła mu się w obwi­słych bry­cze­sach) wska­zać domy kon­spi­ra­to­rów. Całe szczę­ście, że kiedy zawi­tały brygi opły­wa­jące zatoczkę, jedy­nie cho­rąży pozo­stał na sta­no­wi­sku, które sam sobie wyzna­czył, pozo­stali bowiem, od apte­ka­rza po mów­ców, od mary­na­rzy do poła­wia­czy owo­ców morza, rzu­cili się do ucieczki przez zaro­śla od strony Amo­re­iras, nie dopusz­cza­jąc tym prze­bie­głym manew­rem, by kadra Rewo­lu­cji doznała strat o kon­se­kwen­cjach nie do osza­co­wa­nia. Osza­lali i gna­jący po ogrom­nej łasze twar­dego pia­sku jak armia dia­błów Por­tu­gal­czycy dopu­ścili się strasz­li­wych okru­cieństw, opie­wa­nych póź­niej w całych tomach poema­tów, nie­na­wiść wielu poszko­do­wa­nych zaś jesz­cze dziś pło­nie w ser­cach ich potom­ków. Pozo­stała na plaży i w for­cie arty­le­ria została osła­biona, proch polany wodą, kule armat­nie prze­bite i porzu­cone w tra­wia­stym bło­cie. Napad­nięto na kościół Świę­tego Waw­rzyńca, zerwano pele­rynę Panu Naszemu od Męczen­ni­ków, znisz­czono ora­to­rium Praw­dzi­wego Krzyża. I tyle świę­to­kradztw popeł­niono, że gdyby nie to, iż Bóg stał już po stro­nie bra­zy­lij­skiej, przez spra­wie­dli­wość i powo­ła­nie, teraz, w obli­czu wro­giej krwa­wej łaźni, zmie­niłby stronę. Aptekę nie­mal zbu­rzono, ponio­sła wiel­kie straty, lecz José Fran­ci­sco, ponie­waż miał na świe­cie tylko jedną spa­ra­li­żo­waną matkę, jedną doro­słą sio­strę, dwie kury, procę i kaftan z galo­nami, nie doznał ani nie przed­sta­wił strat. Prze­ciw­nie, zosta­wił w spadku naro­dowi swoje słowa kie­ro­wane do mew w dniu, kiedy sto­jąc na war­cie na Przy­lądku Wie­lo­ry­bim, naj­bar­dziej bra­zy­lij­skiej z bra­zy­lij­skich ziem, został prze­bity okrut­nym i bez­li­to­snym szpo­nem Por­tu­ga­lii.

Zacho­wa­nie dusz nagle pozba­wio­nych ciał, zwłasz­cza gdy są bar­dzo młode, zawsze było przed­mio­tem wielu kon­tro­wer­sji i nawet teo­rii dia­me­tral­nie od sie­bie róż­nych, dla­tego w całej tej kwe­stii nie ma nawet jed­nego pew­nego ele­mentu. Twier­dzi się na przy­kład, że w Amo­re­iras szcze­gólna zbież­ność punk­tów kar­dy­nal­nych, ekwi­nok­cji, linii magne­tycz­nych, bie­gu­nów ezo­te­rycz­nych, prą­dów alche­miczno-filo­zo­ficz­nych, przy­cią­ga­nia Księ­życa i ciał nie­bie­skich sta­łych i wędrow­nych oraz innych sił tajem­nych – spra­wia, iż w tam­tym rejo­nie dusze zmar­łych odma­wiają odej­ścia i per­ma­nent­nie migrują luźno pośród żywych, mie­sza­jąc się w codzienne życie i sta­wia­jąc cza­sem nie­koń­czące się wyma­ga­nia. Mówi się, że to przez Tupi­nam­bo­wie – nie­gdyś tam żyli i na tysiąc spo­so­bów oraz sztuk indiań­skich nie­wo­lili dusze zmar­łych, dopóki nie zapła­ciły za przy­sługi, które były dłużne w chwili śmierci, albo nie dokoń­czyły jakichś nie­za­ła­twio­nych spraw. Po Tupi­nam­bach jed­nak przy­pły­nęli Por­tu­gal­czycy, Hisz­pa­nie, Holen­drzy, nawet Fran­cuzi, a nie­bosz­czycy, mimo że nie było już Indian, któ­rzy by ich uwią­zali, cią­gle tam sie­dzieli, rzu­ca­jąc wyzwa­nie naka­zom księży i naj­bar­dziej powa­ża­nych sza­ma­nów, skła­nia­ją­cych ich do odej­ścia. Zaraz potem przy­byli czarni z róż­nych ludów Afryki i bez względu na to, skąd przy­je­chali i jakich bogów ze sobą przy­wieźli, żaden z nich nie był w sta­nie uwol­nić się od swo­ich zmar­łych, tym bar­dziej że to oni nauczyli się naj­le­piej adap­to­wać do tych oko­licz­no­ści, nie mając pośród sie­bie, na przy­kład, sie­rot i wdów. Wielu z tych, któ­rzy nie zdo­łali znieść życia w towa­rzy­stwie nie­skoń­czo­nej pamięci i w obec­no­ści wszyst­kiego, co już wcze­śniej ist­niało, prze­nio­sło się bar­dzo daleko od Amo­re­iras i ni­gdy nie zje­dzą nic, co stam­tąd pocho­dzi.

Są miej­sca w Recôncavo, w któ­rych dusze mło­dych pozba­wio­nych ciała zasko­czone ule­gają pierw­szemu impul­sowi i przez pomyłkę wcho­dzą do brzu­cha kozy, oślicy czy w kurze jajko. Gdy tak się sta­nie, uwię­zione nie mogą wyjść, zanim się uro­dzi, odchowa i umrze albo zosta­nie zabite zwie­rzę, w które się wcie­liły, zda­rza się więc, że nie­które od uro­dze­nia wolą zno­sić głód, niż jeść mięso pew­nych zwie­rząt, a to dla­tego, że już się w nie wcie­liły, raz albo nawet kilka razy, i znają je od środka, na zawsze są już więc spo­krew­nione. Ist­nieje moż­li­wość wycią­gnię­cia duszy, która z braku doświad­cze­nia popa­dła w takie tara­paty, to jed­nak wymaga ponad­ludz­kiej siły i bar­dziej niż deli­kat­nej koniunk­cji róż­nych czyn­ni­ków, dla­tego więk­szość rodzin drę­czo­nych obec­no­ścią duszy wcie­lo­nej w jedno ze swo­ich zwie­rząt woli dzia­łać z rezy­gna­cją i miło­sier­dziem. W innych miej­scach dusze nie biorą w posia­da­nie zwie­rząt, lecz drzewa; nie wia­domo, czy robią to celowo, nie­któ­rzy jed­nak utrzy­mują, że dusza, prze­stra­szona tym, co się wyda­rzyło w inkar­na­cji, z któ­rej wyszła, i bar­dzo zanie­po­ko­jona swoją nie­śmier­tel­no­ścią, uważa kon­dy­cję roślinną za lep­szą niż ludzka czy bydlęca. Niczego się nie uczy jako dusza; potrze­buje inkar­na­cji, żeby się nauczyć, i ma aż nadto powo­dów, by liczyć się z opi­nią, według któ­rej jako roślina uczy się lepiej, niż będąc czło­wie­kiem, zwłasz­cza zaś jako drzewa dające owoce.

Nie spo­sób też zane­go­wać, że w całym Recôncavo można napo­tkać dusze poku­tu­jące, i nie ma powodu wąt­pić w zezna­nia tak wielu ludzi, któ­rzy się z nimi zetknęli i poma­gają im, zapa­la­jąc świeczki, odpra­wia­jąc nowenny, zano­sząc modli­twy i skła­da­jąc ofiary. Nie­zli­czone dusze cier­piące utrzy­mują się w tej przej­ścio­wej sytu­acji i tak naprawdę nie poku­tują, ale odpo­czy­wają przed wej­ściem na Grzędę Dusz, gdzie wcze­śniej czy póź­niej będą musiały poko­nać strach i ponow­nie się wcie­lić. Nie ma potrzeby zmu­szać ich do robie­nia tego, bo nie do znie­sie­nia jest nie móc się abso­lut­nie niczego nauczyć. W każ­dej chwili więc całe ich tłumy, nie mogąc dłu­żej się poha­mo­wać, rzu­cają się w dół z Grzędy Dusz lotem strzały i mkną, żeby się wcie­lić. Są to zda­rze­nia bar­dzo skom­pli­ko­wane, któ­rych cał­ko­wite zro­zu­mie­nie wymyka się doświad­cze­niu naj­mę­dr­szych z ludzi i bractw; z pew­no­ścią dla­tego wła­śnie tak silny jest nurt twier­dzący, że cho­rąży Brandão Galvão był pierw­szym wcie­le­niem duszyczki tak sko­ło­wa­nej i wystra­szo­nej tym, że opu­ściła uświę­cone ciało boha­tera, a ponie­waż dusze są lżej­sze od powie­trza i wiele z nich nie potrafi dobrze latać, oddała się tro­chę wia­trowi popy­cha­ją­cemu por­tu­gal­ską flotę i koły­sana bryzą pomię­dzy for­tem i Wyspą Stra­chu, spo­glą­dała z wielką miło­ścią, roz­cza­ro­wa­niem i żalem na ciało w dole, na któ­rego żoł­nier­skich nad­garst­kach odbi­jało się świa­tło sło­neczne. Lecz sądzić, że cho­rąży był pierw­szym wcie­le­niem tej uwol­nio­nej duszyczki czło­wieka zmie­rza­ją­cego z pół­noc­nego wschodu na połu­dnie, jest bar­dziej sprawą ludz­kiej próż­no­ści, dążą­cej do zmie­nia­nia świata wedle wła­snych potrzeb. Tak, jakąż więk­szą chwałę mógłby zyskać lud, niż mieć tego inspi­ru­ją­cego i elo­kwent­nego boha­tera za pierw­sze wcie­le­nie nowej duszyczki, duszy spe­cjal­nie spło­dzo­nej, aby sce­men­to­wać dumę wszyst­kich i wyra­zić nie­ugiętą wolę narodu?

Tak się jed­nak nie wyda­rzyło. Nie­wiele jest nowych dusz, choć w wiel­kiej kosmicz­nej zupie ota­cza­ją­cej pla­nety i kon­ste­la­cje codzien­nie kilka się two­rzy. Wie super­no­wo­cze­sna bio­lo­gia, że wiele, wiele milio­nów lat temu nie było istot żywych, lecz two­rzące je dziś sub­stan­cje uno­siły się swo­bod­nie w pry­mar­nej zupie mórz i wtedy, pew­nego pięk­nego dnia, słońce oświe­tliło kilka z tych sub­stan­cji w chwili, kiedy falo­wa­nie je do sie­bie zbli­żyło, i w kon­se­kwen­cji po raz pierw­szy poja­wiło się coś żywego. Ten sam pro­ces, który uczeni przed­sta­wiają jako tak pro­sty, zacho­dzi w wypadku nowych duszy­czek, kiedy two­rzą się w wiel­kiej kosmicz­nej zupie. Duszyczki są jak pewne czą­steczki mate­rii, także opi­sane przez super­no­wo­cze­sną naukę, mające kolor i smak, i pre­fe­ren­cje, ale pozba­wione ciała i ładunku. Tak duszyczki, jak i czą­steczki jed­nak ist­nieją, wszystko zależ­nie od nie­ilo­ści nico­ści, która nie wcho­dzi z nimi w nie­bu­dowę, i, nie­mal z cał­ko­witą pew­no­ścią, innych uwa­run­ko­wań nauko­wych, takich jak ciśnie­nie, tem­pe­ra­tura i obec­ność dobrych kata­li­za­to­rów reak­cji niczego z niczym. A zatem w gwiezd­nych bez­mia­rach bez­kre­sne i obfite nie­masy niczego spły­wają, rzecz jasna bez żad­nej pręd­ko­ści, która jest im przy­ro­dzona, żeby zgro­ma­dzić się w pobliżu jakiejś grzędy dusz. Czy to nicość poszu­kuje grzędy dusz, czy też jest odwrot­nie, nie spo­sób dociec. Fakt jest taki, że w pobliżu grzędy dusz nie dzieje się nic, nic po żad­nej ze stron, nie­skoń­czo­ność nico­ści nie­wy­obra­żalna w całej swo­jej nie­roz­cią­gło­ści. Nicość i dalej nicość, i jesz­cze więk­sza nicość gro­ma­dzi się tam do chwili, gdy zbie­rze się tyle nico­ści, że zacho­dzi nicość kry­tyczna i w ten oto spo­sób powstaje z niej coś. Jest już, ta nagle powstała forma nico­ści, nową duszyczką, nie­do­świad­czoną i nie­winną, jak wszyst­kie bar­dzo młode stwo­rze­nia, z tego też powodu pod­daną wiel­kiej licz­bie przy­krych wypad­ków, wie tylko tyle bowiem, że musi się udać do Grzędy Dusz, przy­siąść na grzę­dzie wraz z innymi i cze­kać na chwilę, w któ­rej będzie musiała się inkar­no­wać, żeby się uczyć.

Prawdę mówiąc, dusza, która przez tyle czasu była nie­po­cie­szona i błędna, a do tego tak zie­lona i bez­bronna, została zmu­szona do opusz­cze­nia ciała cho­rą­żego Brandão Galvão; nie była pier­wot­nie duszą bra­zy­lij­ską, bar­dzo trudno bowiem o to, by duszom prze­zna­czone były inkar­na­cje tylko w łonie jed­nego narodu albo by przy­lgnęły do któ­re­goś z nich. W wypadku tej duszy wszystko zaczęło się, jak wiele waż­nych wyda­rzeń, zrzą­dze­niem losu. Kiedy szczę­śli­wie Grzęda Dusz jest wypeł­niona świeżo naro­dzo­nymi duszami, gorącz­kowe pobu­dze­nie tylu mło­dych nie­mo­gą­cych się docze­kać nauki i wypeł­nie­nia swo­jego prze­zna­cze­nia może spo­wo­do­wać nawet migo­ta­nie kosmosu i nieco zakłó­cić dosko­nałe dzia­ła­nie zega­rów gwiezd­nych oraz pozo­sta­łych nie­bie­skich mecha­ni­zmów. W tym cha­osie jest powszechne, że nowe dusze spa­dają jak strzały – w ner­wo­wym i spa­zma­tycz­nym locie przy­po­mi­na­ją­cym lot wodo­pła­wi­ków zbie­ra­ją­cych owoce morza i spło­szo­nych kamie­niem – w kie­runku pla­nety, sypiąc skry z pręd­ko­ścią bły­ska­wicy, aż znajdą jajo, macicę, nasie­nie, coś żywego, aby się wcie­lić. I natu­ral­nie nie spa­dają tak jak ciała, może nawet wła­ści­wie nie spa­dają, ponie­waż ich tra­jek­to­rie są zara­zem pro­sto­pa­dłe do pla­nów wszyst­kich trzech wymia­rów, a jeśli nie spo­sób tego zro­zu­mieć, to dla­tego, że nie­wiele się rozu­mie z czwar­tego, pią­tego czy szó­stego wymiaru; nawet duszyczki, zanim tu dotrą, ni­gdy nie wie­dzą, gdzie się znaj­dują. I bar­dzo czę­sto się zda­rza, że pierw­sza inkar­na­cja duszyczki nie nastę­puje w czło­wieka, lecz w zwie­rzę lub roślinę, można zatem domnie­my­wać, że ta wła­śnie duszyczka, nim weszła w brzuch roz­cza­ro­wa­nej matki cho­rą­żego, była małpą lub papugą gdzieś w głębi dżun­gli Recôncavo. Ponie­waż w tam­tych cza­sach zna­ko­mita więk­szość małp i papug nie miała tylu poważ­nych pro­ble­mów co obec­nie, należy przy­pusz­czać, że duszyczka sta­rała się wró­cić do tego samego gatunku, lecz nie zdo­łała się oprzeć wej­ściu w czło­wieka – mimo doj­mu­ją­cego stra­chu, zawsze wzbu­dza­nego u dusz w obli­czu takiej moż­li­wo­ści. Zda­rzyło się tak, że duszyczkę, porzu­coną pośród lasów i bydląt, silne przy­cią­ga­nie dosłow­nie wessało do brzu­cha kobiety Tupi­namba, w któ­rej wnę­trzu za kilka godzin miało dojść do zapłod­nie­nia.

Może doszło tam do współ­dzia­ła­nia oso­bli­wych oko­licz­no­ści, które osta­tecz­nie uczy­niły z duszy cho­rą­żego duszę bra­zy­lij­ską. Indianka uro­dzona gdzieś w okre­sie, gdy przy­by­wali pierwsi biali, przed ukoń­cze­niem dwu­na­stu lat została zgwał­cona i zabita przez ośmiu z nich. Nic nie rozu­mie­jąc, led­wie dusza wyszła z ciała dziew­czyny i zaczęła znów wzla­ty­wać ku Grzę­dzie Dusz, jakiś inny ludzki brzuch ją wessał niczym wir i oto ponow­nie rodzi się India­ni­nem, i jesz­cze raz, i jesz­cze, nie spo­sób stwier­dzić dokład­nie ile razy, aż w końcu (po prze­ży­ciu w cza­sach holen­der­skich jako caboclo, kry­jąc się w leśnych ostę­pach i na nad­mor­skich pia­skach z trzema czy czte­rema kobie­tami i wie­loma cór­kami i co rusz zaja­da­jąc mięso oko­licz­nych ludzi) spę­dziła pewien czas na Grzę­dzie Dusz, bojąc się, że znowu wcieli się w męż­czy­znę lub kobietę. I na pewno coś musiało zostać zapi­sane, ta dusza bowiem, szczę­ka­jąc zębami ze stra­chu w mrocz­nej otchłani pomię­dzy świa­tami, z wielką siłą sta­rała się unik­nąć Pół­kuli Połu­dnio­wej przy następ­nym zstą­pie­niu, ponie­waż jed­nak tak naprawdę niczego się nie nauczyła, lepiej jej wycho­dziło bycie papugą niż czło­wie­kiem, skoń­czyła, lecąc na chy­bił tra­fił, tak więc osiem­na­ście lat, dwa mie­siące i dwa­dzie­ścia dni przed 10 czerwca 1822 roku zna­la­zła się pośród trzewi wątłej kobietki, która zaraz miała rodzić, w ciele przy­szłego cho­rą­żego Brandão Galvão, boha­tera Nie­pod­le­gło­ści.

Ów cho­rąży, któ­rego duszyczka led­wie przyj­rzała się z oddali jego pro­stemu pogrze­bowi, już miał imię wywyż­szone, gdzie­kol­wiek się zebrali patrio­tyczni rewo­lu­cjo­ni­ści, już było przy­wo­ły­wane jako przy­kład odwagi i elo­kwen­cji, już sta­wało się przed­mio­tem pory­wa­ją­cych i ostrych roz­praw. Być może też duszyczka spę­dziła zbyt wiele czasu w Amo­re­iras, bez­cie­le­śnie wałę­sa­jąc się po wyspie, dusze bowiem nie mają za bar­dzo poczu­cia czasu. Może też jed­nak nie być prawdą, że została zacza­ro­wana za sprawą wabika, pułapki i nekro­man­cji, które zapla­tają się w powie­trzu Amo­re­iras, gdyż z coraz więk­szą pie­czo­ło­wi­to­ścią i zain­te­re­so­wa­niem jęła odwie­dzać miej­sca, gdzie cho­rąży odbie­rał hołdy, jęła drżeć z zado­wo­le­nia, ze szczę­ścia, któ­rego ni­gdy wcze­śniej nie doświad­czyła, kiedy pas­susy jej prze­mowy do mew dekla­ma­to­rzy przy­ta­czali naro­dowi w sym­fo­nicz­nych alek­san­dry­nach, zachwy­ca­ją­cych szy­kach prze­staw­nych, wykrzyk­ni­kach grzmią­cych jak młoty zbi­ja­jące wiel­kie beczki, meta­fo­rach, któ­rych gra­nice przeni­gdy się nie roz­pusz­czały, zdo­biąc powie­trze gala­re­to­wa­tymi, roz­trzę­sio­nymi rzeź­bami. Coraz bar­dziej i bar­dziej zdu­mie­wała się sobą; usły­szała tyle opo­wie­ści o czy­nach doko­na­nych przez ludzi, w któ­rych się wcie­lała, że o niczym innym nie myślała. I tak, jaskra­wo­błę­kitna nie­wi­dzialna kula zawie­szona przez wiele wia­trów zamiesz­ku­ją­cych fir­ma­ment, duszyczka odwle­kała tę chwilę i zara­zem pra­gnęła jej, chwili, kiedy znaj­dzie utra­coną miłość i sta­nie się duszą bra­zy­lij­ską na zawsze, przy­czy­nia­jąc się do zro­zu­mie­nia feno­menu przy­po­mi­na­ją­cego, że dusze niczego się nie uczą, lecz śnią aż do obłą­ka­nia.

Pirajá, 8 listo­pada 1822

Perilo Ambró­sio Góes Farinha sie­dział pod chle­bow­cem z roz­ło­żo­nymi nogami, zaja­da­jąc pode­schnięty chleb kuku­ry­dziany i wiel­kimi kęsami pochła­nia­jąc kawał pie­czo­nej kieł­basy. Posta­no­wił zbesz­tać dwóch towa­rzy­szą­cych mu nie­wol­ni­ków, cho­ciaż nie zro­bili nic złego i tylko przy­glą­dali mu się wygłod­nia­łymi oczami. Zezło­ścił się z powodu jedze­nia. Zawsze tak miał, od małego, był bar­dzo wraż­liwy na roz­cza­ro­wa­nia z tym zwią­zane. Mogło to być zale­d­wie zawie­dzione ocze­ki­wa­nie, mogło być cokol­wiek, nawet to, że ktoś przed nim się­gnął po upa­trzony prze­zeń kawa­łek, mimo że miał pełne usta i bar­dzo czuj­nie obser­wo­wał wszyst­kie potrawy na stole, hała­śli­wie przy tym poże­ra­jąc wszystko, co zgro­ma­dził w kilku por­ce­la­no­wych misach słu­żą­cych mu za tale­rze. Wspo­mniał – jak zwy­kle czu­jąc wzbu­rze­nie w piersi i doj­mu­jącą samot­ność – ciężką nie­spra­wie­dli­wość, kiedy ojciec po raz dwu­dzie­sty, a może trzy­dzie­sty gro­ził wyrzu­ce­niem go z wio­ski i majątku, gdy zoba­czył, jak Perilo zaata­ko­wał jedną z sióstr roż­nem, gdyż pierw­sza weszła w posia­da­nie kawałka mięsa odda­lo­nego odeń, lecz pożą­da­nego. Nie miał jak dosię­gnąć tej szar­pa­nej woło­winy, jaśnie­ją­cej pośród ogór­ków i bakła­ża­nów na dru­gim końcu stołu, nie mógł jej nawet zare­zer­wo­wać dla sie­bie krzy­kami i groź­bami, bo usta miał zapchane racjami boczku z mąką rosnącą lepko w buzi, i jed­no­cze­śnie nie mógł nie popaść w przy­gnę­bie­nie z obawy, że mu pod­kradną z jego obfi­tych sto­sów kawałki już upa­trzone – za sprawą wącha­nia i wes­tchnień – jeśli tylko choć na chwilę spu­ści je z oka. W takiej sytu­acji nie mógł nic zro­bić, chyba że ze spoj­rze­niem zra­nio­nego wie­lo­ryba prze­le­cieć nad nie­zno­śną otchła­nią dzie­lącą jego i ten kawa­łek mięsa i zanim sio­stra ugry­zie to, co nale­żało do niego, prze­szyć jej rękę czar­nym i tłu­stym oszcze­pem. Dla­czego mnie drę­czy­cie? – pomy­ślał, krzy­cząc jesz­cze, wzbu­rzony, ale kiedy sio­strę z dło­nią prze­bitą roż­nem wno­sili do środka, czarne wrzesz­czały wnie­bo­głosy, pośród gradu wymie­rza­nych policz­ków, ojciec wyrwał mu kęs mięsa spo­mię­dzy zębów, zmu­sił go do odej­ścia od stołu i zabro­nił jeść cokol­wiek tego dnia. W pokoju, w któ­rym go zamknął, Perilo pło­nął z nie­na­wi­ści i żalu i nie­mal cały czas zale­wał się łzami, zano­sząc się szlo­chem tak spa­zma­tycz­nym, że wyda­wało mu się, iż nie ma końca. Pośród innych zemst, o któ­rych śnił od czasu do czasu i wspo­mi­nał je, ocie­ka­jąc potem, poprzy­siągł gło­śno, że kie­dyś jesz­cze zmusi sio­strę do tego, by cier­piała głód, pod­czas gdy on będzie się obja­dał na jej oczach, prze­nigdy bowiem – teraz, gdy został tak nie­wdzięcz­nie zra­niony – nie będzie na całym świe­cie dość mięsa, żeby zabić łak­nie­nie tam­tego kawałka, przy­własz­czo­nego i wyrwa­nego mu siłą spo­mię­dzy despe­racko miaż­dżą­cych pokarm zębów. Wygnany z domu został jed­nak znacz­nie póź­niej. To wszak nie miało teraz żad­nego zna­cze­nia, poja­wiło się, kiedy wszyst­kie inne żale już zatruły mu cały dzień.

– Daj­cie mi wody do popi­cia! – wark­nął gło­sem skrze­kli­wym, gło­śniej niż nor­mal­nie, jak zwy­kle, kiedy zwra­cał się do czar­nych. – Wody! Nie dość, że muszę jeść to śmier­dzące paskudz­two, to jesz­cze popi­jać wodą! Dawaj ten bukłak!

Feli­ciano, młod­szy z czar­nych, zszedł ze słońca, gdzie musiał sie­dzieć na roz­kaz swo­jego pana razem z towa­rzy­szem, powoli się­gnął po bukłak i podał mu.

– Ruszaj się, dur­niu! – wrza­snął Perilo Ambró­sio.

Wyrwał korek, szar­piąc za sznu­re­czek prze­cho­dzący przez grub­szą część, pocią­gnął gło­śno kilka łyków i opu­ściw­szy bukłak, kop­nął Feli­ciana tak mocno, jak tylko pozwa­lała mu na to jego pozy­cja.

– Pew­nie masz tę gów­nianą minę dla­tego, że kaza­łem wam sie­dzieć w słońcu… i tam was zosta­wię na całą wiecz­ność, jeśli tak mi się będzie chciało! – pero­ro­wał. – I dla­tego, że chce­cie waszymi zasra­nymi gębami dorwać się do bukłaka z tą paskudną wodą! Dla­czego wla­li­ście tu te pomyje? Odpo­wia­daj, ośle, czarci pomio­cie! I powi­nie­neś być mi wdzięczny, że cię wysta­wiam na słońce, bo to wielka przy­sługa, prze­cież twój mózg musi być przy­zwy­cza­jony do goto­wa­nia się w słońcu Afryki, więc zazna­jesz nieco przy­jem­no­ści. I nie rób mi tu tej gęby mni­cha, co zło­żył śluby mil­cze­nia, brudna małpo, w ogóle nie rób żad­nej gęby, czarni nie mają duszy i tyle mają prawa głosu, co świ­nie i kury! Powiesz tylko to, co zechcę, tak jak macie obaj opo­wia­dać o mojej odwa­dze i nie­sa­mo­wi­tych czy­nach w woj­nie z woj­skami Made­iry, o moich strasz­li­wych cier­pie­niach, jedze­niu tych zabój­czych pomyj, piciu moro­wej wody w towa­rzy­stwie dwóch brud­nych i śmier­dzą­cych czar­nu­chów, pier­dzą­cych jak zachlane dzi­kusy i stu­dzą­cych mi tutaj mój żar bitewny, oto, co masz mówić, i jesz­cze to, co ci roz­każę!

Na gli­nia­stym gościńcu bie­gną­cym skra­jem lasu wykwi­tła grupa jeźdź­ców, wzbi­ja­jąc sporą kurzawę. Perilo Ambró­sio popadł w ner­wo­wość.

– Pomóż no mi! – rzu­cił do nie­wol­nika, który wycią­gnął doń rękę, żeby go pod­nieść, co nastą­piło z wiel­kim mozo­łem, brzuch posta­no­wił bowiem zostać na ziemi, pod­czas gdy Perilo dyszał z pod­kur­czo­nymi nogami w wiel­kim wysiłku. – Co jest? Nie dajesz rady takiemu cię­ża­rowi? No to nie jesteś dziec­kiem swo­jej sta­rej, bo po wie­le­kroć ją rżną­łem, zwa­la­jąc na nią te wszyst­kie cet­nary, a nie przy­po­mi­nam sobie, żeby kie­dyś została zmiaż­dżona. I gdyby nie stała się kudłatą oślicą i w dodatku nie pod­ła­pała od jakie­goś kun­dla świerzbu i syfa, to jesz­cze nie­raz bym puk­nął tę czarną dupę. Ale nic z tego – dodał z obsce­nicz­nym śmie­chem, prze­su­wa­jąc grubą, wło­chatą łapą po tyłku Feli­ciana – bo tych dupek z waszej rodziny jesz­cze nie mam dosyć i nadej­dzie dzień, w któ­rym wezwę cię do swo­jego pokoju, żebyś sta­nął na czte­rech, a ja ci wetknę tę lagę w jelito od tylca aż do końca, bo w te klocki to musisz być nie­zły. No, ale czy to bojow­nicy tam jadą? Czy to zmy­kają ludzie Made­iry? Cią­gną jakieś działo, dla­tego jadą wolno i jesz­cze im zej­dzie, no i dobrze. Uwa­żasz, że to na pewno nasi? Masz lep­sze oczy niż ja, dobrze się przy­patrz. Jeśli mnie okła­miesz, jeśli mi powiesz, że to nasi, a okaże się, że nie, to będzie twoje ostat­nie łotro­stwo, bo cię wypa­tro­szę, zanim oni tu pod­jadą. Słu­chaj no, czy to na pewno nasi? Co tam z bitwą, nie mogę ryzy­ko­wać, co tam z bitwą?

Nie docie­rały do nich już nawet odgłosy walki, choć i wcze­śniej nie było dud­nie­nia, jakiego się spo­dzie­wali. Perilo Ambró­sio wybrał to miej­sce, bar­dzo daleko od pola bitwy, żeby prze­cze­kać potyczkę, bo cze­kał tylko na to, że wygrają Bra­zy­lij­czycy, aby natych­miast się do nich przy­łą­czyć. Oba­wiał się teraz, że bitwa jesz­cze nie dobie­gła końca i pecho­wym zrzą­dze­niem losu zosta­nie zmu­szony do wzię­cia w niej udziału. Jeśli chciał, żeby Bra­zy­lij­czycy zwy­cię­żyli, to nie dla­tego, że był Bra­zy­lij­czy­kiem – prawdę mówiąc, uwa­żał się za Por­tu­gal­czyka – ale dla­tego, że wyrzu­cony z domu, znie­na­wi­dzony przez rodzi­ców i wszyst­kich krew­nych, pod groźbą wydzie­dzi­cze­nia, posta­no­wił zdo­być sławę bojow­nika po stro­nie bun­tow­ni­ków. W ten spo­sób jego ojciec, wierny Dwo­rowi, który już zbiegł i został oskar­żony o wszel­kie wyobra­żalne zbrod­nie i per­fi­die, wraz z bra­zy­lij­skim zwy­cię­stwem utraci wszystko, a jego spra­wie­dli­wie skon­fi­sko­wane dobra przejdą na wła­sność syna, sły­ną­cego z nie­ustra­szo­no­ści oka­za­nej w służ­bie spra­wie naro­do­wej. Perilo Ambró­sio wolał, aby rodzina została zesłana bar­dzo daleko, może do Angoli, do czar­nu­chów gotu­ją­cych ludzi, żeby ich poże­rać, i much roz­no­szą­cych śmier­telne cho­roby, ponie­waż to jed­nak było nie­moż­liwe, zado­wa­lał się myślą, która spra­wiała, że godzi­nami prze­wra­cał się w łóżku z boku na bok i z dur­no­wa­tym wyra­zem twa­rzy gła­dził kosmyk wło­sów: że zosta­nie abso­lut­nym panem fazendy, czar­nych, domów i całej reszty. Co się miało stać z rodziną, teraz w naj­mniej­szym stop­niu go nie inte­re­so­wało, była to sprawa na póź­niej, gdy obecna sytu­acja zosta­nie jak naj­le­piej wyko­rzy­stana.

To byli swoi, bez wąt­pie­nia. Nawet stąd było widać, że coś się stało z kołami pojazdu wio­zą­cego małe działo. Dwie brą­zowe mulice cią­gnęły wóz, ale mimo wiel­kiego wysiłku led­wie się poru­szał. Może sze­ściu jeźdź­ców para­do­wało konno w tę i z powro­tem jak na goni­twie, kilku pie­szych krzą­tało się wokół pra­wego koła, kurzawa wzbita kopy­tami zaciem­niała powie­trze, wokoło ską­pane świa­tłem; wszystko to wyglą­dało jak na daw­nym obra­zie, sły­chać było strze­la­nie bata woź­nicy, prze­kleń­stwa i przy­tłu­mione krzyki.

– Co cią­gną te mulice? – zasta­na­wiał się gło­śno Perilo Ambró­sio, mru­żąc oczy, żeby przyj­rzeć się posta­ciom w dali. – Wleką małe działko polowe, fal­ko­nettę, tak się nazywa? Ciężka robota, powinni się zatrzy­mać i napra­wić koło, bo jedno im odpada, nawet stąd to widać. Chyba powi­nie­nem do nich pójść. Który z mun­du­ro­wych ma cztery galony i złote albo srebrne gwiazdki? Nie­któ­rzy zawsze cho­dzą z epo­le­tami na ramio­nach i jesz­cze innymi ozdo­bami. No dobra: po kapralu oddziału jest plu­to­nowy, potem kadeci, a po nich sami wielcy dowódcy, kapi­ta­no­wie i puł­kow­nicy. Słu­chaj no, wie­rzysz, że dobrze nas przyjmą i wezmą za zagu­bio­nych ochot­ni­ków Bar­rosa Falcão? Co się dzieje z bitwą, tego wypada się dowie­dzieć, ot co! Bo jeśli tam pój­dziemy, a bitwa jesz­cze się nie skoń­czyła, pew­niej­sze bar­dziej niż Pan nasz w nie­bie jest to, że wezwą nas, żeby­śmy poma­sze­ro­wali z nimi. No to opo­wiem im kilka histo­ry­jek, bo wojenne opo­wie­ści lepi się z kłamstw i bujd. Poza tym jeste­śmy po dru­giej stro­nie rzeki, więc mogli tu na nas znie­nacka napaść wro­go­wie, nie? No tak, ale w fer­wo­rze bitew­nym nie ma zna­cze­nia, że czło­wiek jest śmier­tel­nie wyczer­pany, musi cią­gle wal­czyć. Nie, nie, jeśli mam sobie pora­dzić z tym dowódcą, nie mogą to być zwy­czajne argu­menty, widoczne na pierw­szy rzut oka. No to zanim tam pójdę, muszę się nieco przy­spo­so­bić. Chodź tu, żało­sny dur­niu! Nie guz­draj się, nie­dojdo!

Krótko potem, już tylko w towa­rzy­stwie Feli­ciana, Perilo Ambró­sio pozdro­wił porucz­nika, który zoba­czyw­szy, że się zbli­żają, popu­ścił wodze i pod­je­chał do nich galo­pem, po czym zatrzy­mał się gwał­tow­nie pośród chmury rdza­wego pyłu.

– Rana postrza­łowa? – zapy­tał, gdy tylko bowiem ścią­gnął wodze, spo­strzegł, że Perilo Ambró­sio trzyma lewą rękę na tem­blaku zapla­mio­nym krwią, tak jak kami­zelka i koszula. – Może pan jesz­cze cho­dzić? Widać, że traci pan dużo krwi.

– Dowódco, gdy­bym nawet miał ze dwa­dzie­ścia barył krwi, wszyst­kie bym je sobie dał uto­czyć za sprawę wol­no­ści – odparł gło­sem sła­bo­wi­tym i prze­ry­wa­nym łza­wymi wes­tchnie­niami Perilo Ambró­sio.

– Ale jest pan Por­tu­gal­czy­kiem, prawda?

– Tak, panie dowódco, w Por­tu­ga­lii po raz pierw­szy dane mi było ujrzeć świa­tło dnia i wśród Por­tu­gal­czy­ków zosta­łem wycho­wany, wszak są nimi ojciec mój i matka, jak pew­nie rów­nież i pań­scy rodzice. O ile jed­nak tam ujrza­łem świa­tło, o tyle w Bra­zy­lii ujrza­łem życie, a jeśli mówię w taki spo­sób, wynika to z tego, co zawsze wbi­jano mi do głowy, bo nawet na stu­dia do Dworu chciano mnie posłać, lecz wal­czy­łem o to, żeby nie kształ­cić się w śro­do­wi­sku wro­gim wol­no­ści i Nie­pod­le­gło­ści. Mój ojciec, tak, na nie­szczę­ście przy­łą­czył się do sprawy cie­mię­ży­cieli. To mi zła­mało serce, gdyż jestem Bra­zy­lij­czy­kiem, nie tyle dla­tego, że tutaj jestem, ile dla­tego, że czuję się tak zwią­zany z tą zie­mią jak ptac­two i lasy. Oto wysze­dłem z domu ojca, odrzu­ci­łem fazendę i spa­dek i przy­by­łem tu, by wal­czyć, póki star­czy tchu, choć­bym się na nie­wiele przy­dał. Szli­śmy już od świtu, bez odpo­czynku, żeby przy­łą­czyć się do oddzia­łów wiel­kiego puł­kow­nika Bar­rosa Falcão, kiedy po prze­kro­cze­niu rzeki dopa­dła nas ich gro­mada. Gdyby nie sza­leń­stwo czar­nego Ino­cen­cia, który szedł z nami i rzu­cił się na dwóch wro­gich żoł­nie­rzy, kiedy ja już ucier­pia­łem od kuli strzelca, zdra­dziecko wystrze­lo­nej w plecy, nie byłoby nas teraz tutaj. Ten czarny Inocêncio, wierny i dzielny, leży tam pod drze­wem ciężko ranny, pew­nie śmier­tel­nie, nie może się ruszyć, nie da się go też nieść. Jed­nakże wciąż jestem gotów do walki, panie dowódco, i cze­kam na pań­skie roz­kazy.

– Nie, mój dzielny towa­rzy­szu – powie­dział porucz­nik z oczami okrą­głymi z podziwu; pochy­lił się do przodu, oparł­szy ręce na łęku. – Musisz odpo­cząć, wyku­ro­wać się. Z tam­tej strony, tro­chę dalej na połu­dnie, cisną nas siły Made­iry, podobno dostał posiłki, trzy czy cztery tysiące ludzi, może dużo wię­cej. Ale my też otrzy­ma­li­śmy wzmoc­nie­nie ze wszyst­kich stron i nie możemy dopu­ścić, by nasi dobrzy towa­rzy­sze, wal­czący i prze­le­wa­jący krew za powsta­nie, pozo­stali bez pomocy lub opieki. Ci tam, poza jed­nym, mają konie, ale są z pie­choty, chłopcy sta­jenni. Jeden z nich pokaże wam drogę, znaj­dzie­cie pomoc, jakieś leki na twoje rany. Nie możesz stra­cić wię­cej krwi.

– Nie, mój dowódco, moje rany opa­trzył już ten drugi Murzyn, któ­rego odwaga i odda­nie godne są praw­dzi­wego czło­wieka, gdy więc sprawa bra­zy­lij­ska zatrium­fuje, co Bóg z całą pew­no­ścią nam ześle, zamie­rzam wrę­czyć mu list wyzwa­la­jący, aby stał się wolny, gdy wszy­scy sta­niemy się Bra­zy­lij­czy­kami, choć jest to jedyna wła­sność, jaką posia­dam na tym świe­cie. Oba­wiam się, że jest już za późno, bo mocno się wykrwa­wił i już stra­cił świa­do­mość, kiedy ruszy­li­śmy po pomoc, ale bar­dziej mar­twię się o tego Murzyna pod drze­wem niż o sie­bie, albo­wiem wielką odwagą się wyka­zał w obro­nie ojczy­zny i swo­jego pana. Ja jakoś sobie pora­dzę. Jedna z tych cha­bet, jeśli mi jej uży­czy­cie, będzie dla mnie jak kró­lew­ski rumak i na nim, nawet jadąc powoli, zdo­łam dotrzeć do jakie­goś miej­sca, gdzie mnie przyjmą, gdyż wszę­dzie mam wielu przy­ja­ciół i bar­dziej jesz­cze nie­prze­li­czone szczo­dre serca.

Porucz­nik, na oko nie wię­cej niż dwu­dzie­sto­letni (gdy mówił, widać było wiel­kie sta­ra­nie, aby jego głos brzmiał bar­dziej tubal­nie), ski­nął krót­kim, ener­gicz­nym ruchem głowy i powie­dział: „Zatem bar­dzo dobrze”, i pod­trzy­mu­jąc czapkę, bo zsu­wała mu się z łepe­tyny, pognał do swo­ich. Kazał zsiąść z konia jed­nemu z żoł­nie­rzy, po czym przy­wiódł go do Perila Ambro­sia, podał mu wodze i kwa­terkę wody, ski­nąw­szy po woj­sko­wemu na poże­gna­nie. Perilo Ambró­sio powoli koły­sał się w sio­dle, mając przed sobą czar­nego Feli­ciana, który szedł z opusz­czoną głową. Gdy już dotarli do miej­sca, gdzie droga skrę­cała za las i nikła po dru­giej stro­nie, Perilo zatrzy­mał się na chwilę i obej­rzał przez ramię. Porucz­nik zsiadł z konia przy drze­wie, gdzie wcze­śniej sie­dzieli, prze­szedł kilka kro­ków, pochy­lił się, cof­nął i ścią­gnąw­szy czapkę, być może prze­że­gnał się – zbyt wielka dzie­liła ich odle­głość, żeby mieć pew­ność. Potem znowu wsko­czył w sio­dło i pognał z powro­tem do nik­ną­cego w tuma­nie kurzu oddziału. Perilo Ambró­sio ucie­szył się, stwier­dziw­szy, że wszystko się zna­ko­mi­cie udało, w naj­drob­niej­szych nawet szcze­gó­łach, cho­ciaż już wcze­śniej był prze­ko­nany, że porucz­nik znaj­dzie Ino­cen­cia już bez ducha. W sumie, kiedy dziab­nął go nożem, żeby wysma­ro­wać się jego krwią i tak się przed­sta­wić porucz­nikowi, w końcu podziu­ra­wił go bar­dziej, niż pla­no­wał, bo ręce wymknęły mu się spod kon­troli, ude­rzał więc Murzyna jak w amoku. Lepiej, że zaraz umarł, i nie da się zaprze­czyć, że w taki czy inny spo­sób prze­lał krew za Bra­zy­lię, pomy­ślał Perilo Ambró­sio i lekko ści­snął boki konia kola­nami, by wresz­cie zna­leźć się na trak­cie.

Cacho­eira, 5 marca 1826

Tak, Cesarz spę­dził tu zale­d­wie kilka godzin, Arcy­księżna Cesa­rzowa zaś była w kapi­ta­nii i tam została, ale tej nie­dzieli, gdy słońce świę­tuje w każ­dym domu, w rośli­nach i wodzie, o poranku, gdy powie­trze spra­wia, że ludzie nie­mal uno­szą się nad zie­mią, kolory na ulicy Far­nej i placu Vila, ubra­nia i para­sole wszel­kiego rodzaju, dzwony bijące jak osza­lałe, męż­czyźni, któ­rzy jesz­cze wycho­dzą w spodniach z bia­łego atłasu i butach wedle mody panu­ją­cej na daw­nym Dwo­rze, namioty z cho­rą­giew­kami roz­sta­wione na dzień wizyty, zapa­chy potraw i kolen­dry, i świe­żej papryki, i ryb, i afry­kań­skiej sma­że­niny, gra­na­towe niebo obra­mo­wu­jące fał­szywe forty, które zbu­do­wano, aby spra­wić przy­jem­ność Jego Cesar­skiej Mości, stosy owo­ców pię­trzące się nad rzeką, czarni i ich kobiety mie­niące się wrza­skli­wymi bar­wami tka­nin, ich mowa jak brzmie­nie egzo­tycz­nych fle­tów, dzieci bie­ga­jące mię­dzy drze­wami w ubran­kach do kościoła, dachy odbi­ja­jące świa­tło i skwar, ktoś śpiewa, ktoś gapi się na rzekę, ktoś łowi ryby, otwarte drzwi i okna, kwiaty w wyso­kich doni­cach i na raba­tach – wszystko to, odczu­wane u wrót fary, po wysłu­cha­niu mszy i roz­po­czę­ciu dnia, zdaje się oznaj­miać, że rezy­duje tu Cesarz Bra­zy­lii i jej Nie­usta­jący Obrońca. Nie­ba­wem, wysoki i piękny niczym bóg, wyłoni się z jed­nego z trzech domów, które prze­zna­czono na jego pałace, poda­jąc ramię Cesa­rzo­wej, i uda się na prze­chadzkę pośród dwo­ra­ków i ludu, pozdra­wia­jąc niebo, z któ­rym może rywa­li­zo­wać splen­do­rem. Wszystko to spra­wia, że warto żyć, pomy­ślał Perilo Ambró­sio, baron Pira­pu­amy, sto­jąc przy wyj­ściu z kościoła i wycie­ra­jąc pot z karku chu­s­teczką z angiel­skiego bro­katu. Wypchnął wiel­kie brzu­szy­sko, wcią­gnął powie­trze przez nos i upew­nił się, że kola­ska zaprzę­żona w parę bia­łych, przy­sa­dzi­stych wała­chów stoi gotowa w wyzna­czo­nym przez niego miej­scu, na koźle zaś sie­dzi dwóch rosłych czar­nych woź­ni­ców; sztywne koł­nie­rze ich czar­nych ubrań się­gały im nie­mal uszu. Roz­wa­żał, czyby ich nie zru­gać za to, że zeszli z miej­sca, które im wska­zał, i sta­nęli w cie­niu man­gowca, ale zre­zy­gno­wał z tego. Był w wiel­ko­dusz­nym nastroju i poza tym konie i powóz, które kosz­to­wały go tyle wydat­ków i stra­pień, też unik­nęły żaru. Wie­dział, że gdy wsią­dzie do kola­ski, w dro­dze powrot­nej do dworu przy mły­nie cukro­wym będzie miał ochotę poszu­kać na ubra­niach czar­nych, na sie­dze­niach i pokrow­cach plam żywicy kapią­cej z man­gowca, a jeśli je znaj­dzie, znowu będzie mógł stra­cić głowę, jak to coraz czę­ściej zda­rzało mu się z czar­nymi. Potem jed­nak o tym pomy­śli, teraz nie będzie się iry­to­wał. Wyszedł z mszy, znowu rzu­cił na tacę tyle, że ręka zakry­stiana led­wie wytrzy­mała cię­żar monet, czuł, że serce mu się zasmuca, i powil­got­niały mu oczy na dźwięk dzwonka w chwili Eucha­ry­stii, i zoba­czył w twa­rzach tak wielu, któ­rzy go pozdra­wiali, miłość, podziw i dumę z tego, że ich roz­po­znaje, i mimo że nie lubił cho­dzić i odczu­wał nie­ja­kie obrzy­dze­nie wobec nie­któ­rych osób, które na pewno będą chciały z nim mówić, a nawet będą się sta­rały go dotknąć, posta­no­wił pójść spa­ce­rem ulicą Farną, roz­ko­szu­jąc się tym rado­śnie dusz­nym powie­trzem pierw­szej nie­dzieli po odwie­dzi­nach Cesa­rza i szczę­ściem, dziś tak peł­nym, kiedy wie, że jest tak ważny dla Boga i dla ludzi.

Wsu­nął wielką chu­s­teczkę do kie­szeni, bez skła­da­nia, popra­wił kape­lusz na gło­wie i ruszył w sło­niowy marsz w kie­runku placu. Prze­klęte koron­kowe man­kiety, prze­klęte kobiety, zmu­sza­jące go do uchy­la­nia kape­lusza i powta­rza­nia tych samych pozdro­wień. Woź­nica z pęka­tym jabł­kiem Adama wysta­ją­cym mu spo­mię­dzy poł koł­nie­rza przy­biegł od kola­ski, spo­dzie­wa­jąc się, że będzie musiał mu pomóc wsiąść, co nale­żało do jego obo­wiąz­ków.

– Lasa-lasa? – zagad­nął Murzyn.

Nie potra­fił jesz­cze mówić języ­kiem bia­łych ludzi, był nowym Murzy­nem. Perilo Ambró­sio zatrzy­mał się i spoj­rzał na tę bar­dzo wysoką postać, gro­te­skowo bar­czy­stą w czar­nej mary­narce.

– Lasa? – powtó­rzył czar­nuch z głup­ko­wa­tym uśmie­chem. – Jedź-jedź? Zenio, jedź?

– Brudny czar­nu­chu – ode­zwał się Perilo Ambró­sio, sam nie wie­dząc dla­czego.

– Brud­ny­nu­chu – powtó­rzył jak echo czarny. – Brud­ny­nu­chu pro­wadź lasa, jedź-jedź?

– Nie, nie jadę teraz do prze­twórni – odpo­wie­dział Perilo Ambró­sio po chwili mil­cze­nia, słu­cha­jąc, jak czarny powta­rza „lasa-lasa” i robi rękami ruchy, jakby niósł coś bar­dzo ostroż­nie. – Wra­caj i cze­kaj na mnie. Wra­caj!

– Wraca – ode­zwał się Murzyn, z tym samym prze­ra­ża­ją­cym uśmie­chem.

– Tak, wra­caj.

Uśmiech z twa­rzy woź­nicy znik­nął tak samo szybko, jak się poja­wił, i zanim męż­czy­zna się odwró­cił, wyda­wał się nie­zde­cy­do­wany, którą stronę wybrać; zako­ły­sał cia­łem i wresz­cie pobiegł z powro­tem do kola­ski.

– Pusty łeb – pod­su­mo­wał Perilo Ambró­sio.

To jed­nak nie wystar­czyło, żeby go uspo­koić, został bowiem zmu­szony do przy­zna­nia, że w obli­czu tego głup­ko­wa­tego czar­nu­cha i jego nie­przy­jem­nego uśmie­chu znów odczuł jakby strach. Może nawet wybrał tego czło­wieka do powo­że­nia nie tylko z powodu wzro­stu, zdro­wia i siły, które czy­niły zeń nie­wol­nika god­nego zazdro­ści, god­nego barona. Moż­liwe też, że aby wypró­bo­wać ten strach, nie­wy­ja­śnialny i nie­mal cie­le­sny strach, który zawsze barona ogar­niał, gdy z nim roz­ma­wiał. Może gdyby tam­ten rozu­miał, Perilo nie nazwałby go brud­nym czar­nu­chem. Nie, no nie, oczy­wi­ście, że by to zro­bił, już bez prze­sady. Czy to strach? Jak mógłby się bać swo­jej wła­sno­ści, kolej­nego Murzyna spo­śród dzie­siąt­ków innych, rze­czy, z którą mógł zro­bić, co tylko przyj­dzie mu do głowy? Tak, ale oba­wiamy się też wście­kłego cie­lątka, każ­dego zwie­rzaka, nawet dziob­nię­cia gęsi, któ­rej szyję można skrę­cić jedną ręką. Nie, to nie był strach, było to jedy­nie nie­przy­jemne wra­że­nie, któ­rego doznaje każdy, roz­ma­wia­jąc z obłą­kań­cem, i tyle. Jed­nakże ten Murzyn bar­dziej by się przy­dał w rezy­den­cji w mie­ście, wyno­sząc na plażę beczki gówna pro­du­ko­wa­nego w domu, pom­pu­jąc i nosząc wodę, i wyko­nu­jąc różne inne cięż­kie prace, prze­zna­czone dla kogoś jego wzro­stu. Dobrze, to jed­nak są tylko nie­istotne dro­biażdżki, które przy­cho­dzą do głowy, pró­bu­jąc znisz­czyć dzień taki jak ten, kiedy plac z swoim nie­dziel­nym zbie­go­wi­skiem już staje przed nim otwo­rem i wszyst­kie rze­czy znaj­dują się w zasięgu ręki i pra­gnie­nia, i nie ma nic bar­dziej upa­ja­ją­cego, niż tak w spo­koju i świa­do­mie dostrzec, że to wszystko jest odbi­ciem jego wła­dzy. Nie było pospo­lite owo zwy­czajne, bez pompy poja­wie­nie się barona na placu, gdzie cią­gle zda­wały się poru­szać postaci Cesa­rza i jego orszaku, w pobliżu luk­su­so­wego pawi­lonu, gdzie Jego Cesar­ska Mość przy­jął klu­cze do mia­sta i do któ­rego nawet wyzwo­leni kolo­rowi mogli się zbli­żyć, aby usły­szeć głosy Dworu, akcenty i tony tak różne od tutej­szych, które damy z towa­rzy­stwa i ważni pano­wie naśla­dują, nie­któ­rzy nawet dosko­nale. Skoro nie było tam już Cesa­rza, jego admi­ra­łów, okrę­tów i kró­lew­skiego prze­py­chu, cała impe­rialna aura spły­wała na wielką miej­scową ary­sto­kra­cję, któ­rej – jak Perila Ambro­sia, nie­uro­dzo­nego w Cacho­eirze i led­wie ją zna­ją­cego – sława i for­tuna roz­prze­strze­niły się po wszyst­kich zie­miach Recôncavo. Czy jego surowa, impo­nu­jąca postać nie nale­żała po tro­chu do całego ludu Cacho­eiry? Czy też nie jest kimś, on, w pew­nym sen­sie szlach­cic z Cacho­eiry, kogo lud może przy­wo­ły­wać z dumą i mówić przy­jezd­nym: „Tutaj też mamy naszych szla­chet­nych baro­nów”?

Tak, jest, pomy­ślał Perilo Ambró­sio, jestem baro­nem. Nie musiał wię­cej tego obse­syj­nie powta­rzać jak kie­dyś, chcąc się prze­ko­nać do jakiejś absur­dal­nej rze­czy, przed którą bro­niła się jego wła­sna głowa, w pierw­szych dniach po potwier­dze­niu baro­natu. Ja, ja jestem baro­nem Pira­pu­amy. Pira­pu­ama w języku dzi­ku­sów ozna­cza wie­lo­ryba. Nie można tego potwier­dzić ponad wszelką wąt­pli­wość, jak by sobie życzył, bo Indian już prak­tycz­nie nie było, a ci nie­liczni, któ­rzy pozo­stali, ukry­wali się na kom­plet­nych zadu­piach w lesie albo odda­wali kra­dzie­żom i żebrac­twu, żeby pić, spa­dać ze scho­dów i afi­szo­wać się brzyd­kimi cho­ro­bami, które przy­no­siła im ich natura. Lecz całe Recôncavo i oko­lica wie­działy, że pira­pu­ama to wie­lo­ryb, a jeśli nie, to będzie, bo w końcu jest tam baron Wie­lo­ry­bów, który w wyniku nie­prze­bra­nych cier­pień i stra­pień, wal­cząc za Ojczy­znę, sta­wia­jąc czoło nie­na­wi­ści i nie­zro­zu­mie­niu, zmu­szony wal­czyć prze­ciw wła­snej rodzi­nie, dzi­siaj jest naj­więk­szym spo­śród panów polu­ją­cych na wiel­kie mor­skie zwie­rzęta, które co roku w czerwcu napeł­niały rado­ścią i zna­czyły ciel­skami zie­lone fale Zatoki Wszyst­kich Świę­tych. Pira­pu­ama, imię potwier­dza­jące naro­dową wyjąt­ko­wość, obwiesz­cza­jące dumę z połu­dnio­wego pocho­dze­nia, przy­wią­za­nia do tej ziemi i jej pier­wot­nych miesz­kań­ców, daw­nych szla­chet­nych dzi­ku­sów.

Ileż walki, ileż cier­pie­nia, pomy­ślał Perilo Ambró­sio, znów ocie­ra­jąc pot bro­ka­tową chustką. Prze­kli­nał jej szorst­kość, ale wystu­dio­wane obno­sze­nie się z nią na oczach prze­chod­niów spra­wiało, że po raz kolejny naszło go nie­po­ha­mo­wane pra­gnie­nie, by powoli prze­trzeć pod­bródki; wycią­gnął z kie­szeni szklany fla­ko­nik i pal­cem wska­zu­ją­cym zaty­ka­jąc szyjkę, skro­pił chu­s­teczkę kil­koma kro­plami per­fum; ich aro­mat zachwy­cał Murzy­nów esen­cjami, które wyszedł­szy z lśnią­cego kamie­nia, roz­cho­dziły się po świe­cie. Bar­dzo dobrze, rze­czy­wi­ście Rewo­lu­cja nagro­dziła swo­ich boha­te­rów. I rze­czy­wi­ście prze­ję­cie wła­sno­ści całej jego rodziny oka­zało się znacz­nie łatwiej­sze, niż to sobie wcze­śniej wyobra­żał. Nawet gdy ojciec już został poj­many, uwię­ziony i oskar­żony o zdradę, Perilo odna­lazł złoty pro­szek, o któ­rym mówiono, że nie­le­gal­nie został zako­pany w piw­ni­cach dworu przy cukro­wym mły­nie, w tajem­nicy ukrył więk­szość zna­le­zi­ska i garść dostar­czył wła­dzom jako smutny dowód na to, że jego rodzina w rze­czy samej była tym całym złem, które się o niej opo­wia­dało, a nawet jesz­cze tro­chę wię­cej. Pła­kał, odda­jąc to złoto, nie z żalu, ale żeby przy­znać, że choćby nie wia­domo jak jego serce się bun­to­wało, nie mógł, w imię Ojczy­zny i ludu, który doko­nał Rewo­lu­cji, ukryć wro­giego zacho­wa­nia wła­snego ojca, matki, sióstr, wszyst­kich miesz­ka­ją­cych w tym domu, z któ­rego został wygnany za to, że jest jedy­nym w tej rodzi­nie Bra­zy­lij­czy­kiem. Był bez­in­te­re­sowny, mógł bowiem zosta­wić wszystko dla sie­bie i spę­dzić resztę dni w spo­koju, mroku i zwy­czaj­nym kom­for­cie czło­wieka, który wypeł­niw­szy swój obo­wią­zek wobec Narodu, nie ma innego powodu, żeby świę­to­wać, prócz czy­stego sumie­nia, tak wiel­kie prze­ciw­no­ści wychło­stały go ze wszyst­kich stron. Ale niczego nie chciał, o nic nie pro­sił. Wyczer­pany i osła­biony w Pirajá, led­wie jego rany prze­stały bro­czyć życio­daj­nym pły­nem, nie­ustan­nie znaj­do­wał się na linii frontu, dora­dza­jąc, zarzą­dza­jąc, pro­wa­dząc, słu­żąc na tysiąc spo­so­bów, aż do chwa­leb­nej chwili, kiedy pod osłoną nocy i sztormu, które zesłali mu bogo­wie Nowego Świata, gene­rał Made­ira pod­niósł kotwicę i czmych­nął z powro­tem do Por­tu­ga­lii.

Tak, Rewo­lu­cja nagro­dziła swo­ich boha­te­rów, powtó­rzył w myśli Perilo Ambró­sio, sma­ku­jąc to zda­nie, gdyż uznał je za ele­ganc­kie i zna­czące. Nie­któ­rym zapła­ciła zasłu­żoną gotówką, jak to się stało na roz­kaz samego lorda Cochrane’a w Ita­pa­rice. Tam, jesz­cze przed ucieczką Made­iry, nie­jaki kapi­tan Tristão Pio dos San­tos przy­wiózł, jak opo­wia­dano, około tysiąca twar­dych pesos, żeby je roz­dać pośród dowód­ców z 25 Czerwca, z Doni Janu­arii i z Vila do São Fran­ci­sco, w uzna­niu tylu dziel­nych czy­nów doko­na­nych na morzu Bahii. Czy było tego tysiąc twar­dych pesos, suma o dźwięcz­no­ści tak wiel­kiej, że przy­wo­ły­wała zalew drob­nych pata­cas i cru­za­dos? Nikt z wyspy Recôncavo nie wie­dział, ale wie­dziano o tym i owym, o wiel­kich nagro­dach, tym bar­dziej że skoro teraz były młyny cukrowe, młyny zbo­żowe, fazendy, fabryki tranu, byli baro­no­wie, hra­bio­wie, wicehra­bio­wie, szlachta, ludzie bar­dzo bogaci, z któ­rych lud mógł być dumny, to tylko dla­tego, że Ojczy­zna potra­fiła zadość­uczy­nić tym, któ­rzy za nią oddali wszystko – wiel­kim dowód­com, kapi­ta­nom i przy­wód­com wojsk, któ­rzy dźwi­gali na nie­zmor­do­wa­nych ramio­nach cię­żar inspi­ro­wa­nia i pro­wa­dze­nia ludu do zwy­cię­stwa za wol­ność i szczę­ście. Lśnił na tej fasa­dzie herb Dão Pedra, przez niego samego wyry­so­wany. W tym samym miej­scu Perilo Ambró­sio widział już sferę armi­larną Dão Manu­ela zastą­pioną her­bem Por­tu­ga­lii, Bra­zy­lii i Alga­rve, 3 lipca sku­tym dłu­tem i pokry­tym gip­sem, na któ­rym na wieki zawi­śnie sym­bol nowej ery. Sym­bol bło­go­sła­wiony i umi­ło­wany, herold desz­czu nagród i rekom­pen­sat; zda­wało się, że sama Natura zrzuca z nieba majątki i bogate fazendy, medale i pen­sje, tytuły i kon­ce­sje, koman­do­rie i doży­wot­nie sta­no­wi­ska, dobra bogat­sze i obfit­sze niż sama bło­go­sła­wiona zie­mia, na któ­rej roz­po­ście­rano teraz płaszcz wol­no­ści. Ci sami ludzie, któ­rzy dowo­dzili na woj­nie, teraz mieli prze­wo­dzić pod­czas pokoju; Perilo Ambró­sio zaś z dresz­czem dumy pomy­ślał o swo­jej zachwy­ca­ją­cej maszy­nie paro­wej, wiel­kiej pro­duk­cji cukru, melasy i wódki, swo­ich roz­le­głych posia­dło­ściach, obli­ga­cjach, które nabył tak hojną ręką i które tak bar­dzo go wynio­sły w oczach Mini­ster­stwa Finan­sów i Rządu Tym­cza­so­wego – bez wspar­cia tych insty­tu­cji być może nie uzy­skałby baro­natu. Oto pro­gres wyni­ka­jący z pracy ludzi takich jak on. Poprzez niego samego nie­wol­nicy, tępe i prak­tycz­nie bez­ro­zumne czar­nu­chy, odnaj­do­wali w skrom­nej służ­bie drogę do chrze­ści­jań­skiego zba­wie­nia, które w prze­ciw­nym razie ni­gdy by dla nich nie było dostępne, wyko­ny­wali swoje zada­nia i dosta­wali jedze­nie, ubra­nie, dach i lekar­stwa, wię­cej, niż więk­szość z nich zasłu­gi­wała z powodu tych wszyst­kich roz­cza­ro­wań i trosk, któ­rych przy­spa­rzali swoim panom, i głu­piej nie­wdzięcz­no­ści, natu­ral­nej tak u czar­nu­chów, jak i pospól­stwa. Ogól­nie rzecz bio­rąc, było mnó­stwo fazend, do któ­rych lud mógł się przy­łą­czyć, wiele pro­fe­sji, które mógł wyko­ny­wać, mógł sprze­da­wać i jeść to, co złowi w uwol­nio­nych teraz wodach, mógł w sumie pro­wa­dzić takie samo życie, jakie wiódł wcze­śniej, z tą deli­katną róż­nicą, że już nie pod por­tu­gal­skim butem, lecz słu­żąc Bra­zy­lij­czy­kom, bogac­twu, które znaj­do­wało się na ich wła­snej ziemi, w rękach tych, któ­rzy potra­fią spra­wić, że ona roz­kwit­nie.

Napiję się cze­goś chłod­nego, posta­no­wił Perilo Ambró­sio, lecz nim zdo­łał dotrzeć do kio­sku posta­wio­nego z oka­zji ni­gdy nie­koń­czą­cego się święta, już go oto­czyli pochlebcy i już Murzyni podzi­wiali go z daleka, spusz­cza­jąc wzrok, kiedy na nich spoj­rzał. Dzień dobry, panie baro­nie, jak zdro­wie pana barona? Wie­dział już, jak się zacho­wy­wać wobec gawie­dzi oraz drob­nych urzęd­ni­ków i kup­ców, któ­rzy go ota­czali – wycią­gnięte szyje, poważne miny – żeby usły­szeć jego opi­nie o świe­cie i wyda­rze­niach. Zawsze mówił ze swadą, to nie był pro­blem, ale dobrze było robić pauzy, jakieś eks­pre­syjne gesty, oka­zać głę­bię duszy, skąd wydo­by­wał swoje obser­wa­cje. Wycią­gnął chustkę z kie­szeni, pową­chał ją dys­kret­nie. Czy to pewne, że Jego Cesar­ska Mość jest przy­chyl­nie nasta­wiony wobec pety­cji z Cacho­eiry, żeby nadać miej­sco­wo­ści sta­tus mia­sta o pod­nio­słej nazwie Petró­po­lis? Tak, to pewne, Jego Cesar­ska Mość wyra­ził tę przy­chyl­ność wobec niego oso­bi­ście, kiedy spo­tkali się w Ita­pa­rice, krótko przed wizytą w Cacho­eirze. Przy oka­zji zresztą miał spo­sob­ność opo­wie­dzieć Jego Cesar­skiej Mości o obra­zie nama­lo­wa­nym przez mistrza Alme­rinda Conceição, przed­sta­wia­ją­cym prze­mowę cho­rą­żego Brandão Galvão do mew, owego feral­nego, nie­za­po­mnia­nego dnia 10 czerwca. Co cie­kawe, Jego Cesar­ska Mość, choć poru­szony histo­rią cho­rą­żego i zain­te­re­so­wany deta­lami obrazu – któ­rego zresztą nie spo­sób uznać za praw­dziwą sztukę, jaką two­rzy się w bar­dziej roz­wi­nię­tych kra­jach, powi­nien być trak­to­wany jedy­nie jako cenny doku­ment, nic ponadto – wolał wyra­zić się sze­rzej na temat wyło­że­nia sprawy przez barona Pira­pu­amy, które uznał za przy­kład­nie eru­dy­cyjne. Jego Cesar­ska Mość jest nie­by­wale szczo­dry, rzekł baron, roz­ka­zu­jąc gestem, aby przy­nie­siono mu napój z cajá. Czy udało się panu baro­nowi poroz­ma­wiać z Cesa­rzową? Tylko przez chwilkę, led­wie kilka słów, ponie­waż nie czuła się naj­le­piej z powodu upału i więk­szość czasu spę­dziła w swo­ich poko­jach, wachlo­wana przez damy do towa­rzy­stwa. Jak sma­kuje panu napój? Dobrze, bar­dzo dobrze, bo nie tylko Panią Cesa­rzową męczy ten skwar.

Nor­mal­nie odcze­kałby, aż kolasa, przy­wo­łana przez zaafe­ro­waną grupkę wyrost­ków, gdy tylko oka­zał chęć odjazdu, sta­nie przed nim, tym razem jed­nak wolał wyjść jej naprze­ciw, kro­cząc, jakby nie­wielki tłu­mek został doń przy­mo­co­wany na gumce. Wydo­był z kie­szeni zamszową sakiewkę i syp­nął mone­tami oble­ga­ją­cym go mło­ko­som, star­com i kale­kom. Jakaś przy­gar­biona sta­ru­cha okryta czar­nym sza­lem poca­ło­wała go w rękę, mówiąc, że miała szczę­ście poznać pana jego ojca i panią mateczkę, zanim prze­gnano ich do Por­tu­ga­lii. Już odpy­chał ją stój­kowy Desidério, zawsty­dzony, że wspo­mniała sprawę tak krę­pu­jącą dla barona, kiedy Perilo Ambró­sio go powstrzy­mał i z natu­ralną pro­stotą wiel­kich ludzi i boha­te­rów powie­dział: „Zostaw, Desidério, ja także, och, ja nie­szczę­sny, odczu­wam brak rodzi­ców i rodziny, for­tuny znacz­nie więk­szej niż ta, którą roz­po­rzą­dzam”. Zastygł kra­jo­braz, wszy­scy zamil­kli. A Perilo Ambró­sio, przy­gry­za­jąc dolną wargę, prze­mó­wił tak, jak to sobie czę­sto pla­no­wał:

– Pomię­dzy Ojczy­zną i rodziną, moja dobra kobieto, oby Bóg zawsze dał mi siłę wyboru tej pierw­szej, wię­cej warte jest bowiem prze­zna­cze­nie całego narodu niż los jed­nostki.

Spo­strzegł, że zachwy­cony Desidério bez­gło­śnie powta­rza za nim słowa, które od razu wszy­scy komen­to­wali i powta­rzali, poru­szeni jego doj­mu­jącą i bole­sną szcze­ro­ścią, gorzką odwagą. Pogła­dził ramię sta­rej kobiety, wrę­czył jej monetę i wolno pod­szedł do kolasy. W zapa­dłej ciszy ludzie teraz zasta­na­wiali się nad tyloma rze­czami, które wyra­ził w tak dobrym prze­mó­wie­niu. Wsparł się na Murzy­nie, nie patrząc na niego, wsiadł do kolasy, po raz ostatni wytarł pot i usa­do­wił się wygod­nie, zapla­ta­jąc ręce na brzu­chu, gotów w rytm koły­sa­nia powozu zdrzem­nąć się pod­czas podróży. Na nie­bie Cacho­eiry, zmie­szana z roze­dr­ga­nym świa­tłem roz­grza­nego fir­ma­mentu, duszyczka cho­rą­żego Brandão Galvão, jesz­cze oszo­ło­miona wido­kiem Cesa­rza, natło­kiem wyda­rzeń i pięk­nym obra­zem, w który już uwie­rzyła, towa­rzy­szyła z góry czy­nom barona, drżąc z podziwu i naboż­nego sza­cunku.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Viva o povo bra­si­le­iro

Copy­ri­ght © by João Ubaldo Ribe­iro

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2020

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor pro­wa­dzący: Woj­ciech Char­cha­lis

Redak­tor: Mał­go­rzata Chwa­łek

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne: Urszula Gireń

Obra publi­cada com o apoio do Ministério do Turi­smo | Fundaçao Biblio­teca Nacio­nal

Książka wydana przy wspar­ciu Mini­ster­stwa Tury­styki/Fun­da­cji Biblio­teki Naro­do­wej

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Labi­rynt pamięci. Wiwat naród bra­zy­lij­ski!, wyd. I, Poznań 2020)

ISBN 978-83-8188-734-2

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel.: 61 867 81 40, 61 867 47 08

fax: 61 867 37 74

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer