Kwadrans. Furtka poza czas - Emilia Kiereś - ebook

Kwadrans. Furtka poza czas ebook

Kiereś Emilia

4,2

Opis

Filip, który dopiero co przeprowadził się z rodzicami do nowego mieszkania, nie może zasnąć – przeszkadza mu w tym dziwny dźwięk, podobny do szeptu. Ten zagadkowy szept zaczyna go prześladować, podobnie jak melodia starej piosenki. W dodatku chłopiec znajduje tajemniczy, misternie wykonany przedmiocik, niby-kluczyk, a niedługo potem w jego ręce trafia stary zegar z ornamentem labiryntu… Co to wszystko może znaczyć i dokąd go zaprowadzi?

Sto lat wcześniej o poranku czternastoletni Jeremi przedziera się przez śnieżne zaspy do zakładu zegarmistrzowskiego. Przyucza się tam do zawodu, by wspomóc matkę ciężko pracującą na utrzymanie rodziny i leczenie chorej na serce córki - Ludwiki. Jeremi jest gotów zrobić wszystko, by tylko jego siostrzyczka poczuła się lepiej. Za sprawą tego pragnienia młodzieniec trafia na trop legendy o Zegarmistrzu Zegarmistrzów opiekującym się zegarami, które odmierzają czas ludzkiego życia…

Jak zazębiają się te dwie, pozornie odległe, historie? Czy to, co było, na pewno minęło, a to, co będzie, już jest, tylko o tym nie wiemy? Co może się zdarzyć w ciągu kwadransa i jak długo może on trwać?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 115

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (18 ocen)
9
6
1
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Natalia_Calgary

Nie polecam

Bez sensu czyli…szkoda czasu
10
Bozena1524

Nie oderwiesz się od lektury

słodkie i magiczne
00
maciej112

Dobrze spędzony czas

Ciekawa historia, zakończeniie trochę uproszczone.
00
agnieszka_jakubiec

Nie oderwiesz się od lektury

11\10
01

Popularność




Copyright for the text © Emilia Kiereś Copyright for this edition © Wydawnictwo Kropka, Warszawa 2022
Wydawczyni ANNA CZECH
Redaktorka prowadząca IZABELA KARPISZUK
Koordynatorka produkcji PAULINA KUREK
Redakcja MARTA STOCHMIAŁEK
Korekta Zespół wydawnictwa Kropka
Projekt okładki, wyklejki i stron tytułowych ANNA POL
Skład i łamanie ANNA HEGMAN
Warszawa 2022 Wydanie drugie
ISBN 978-83-67406-14-7
Wydawnictwo Kropka Imprint Wydawnictwa Marginesy Sp. z o.o. ul. Mierosławskiego 11a 01-527 Warszawa tel. 48 22 663 02 [email protected]
Konwersja:eLitera s.c.

Czas jest tylko szczególną formą przestrzeni.

Herbert George Wells

.

Sufit wydawał się taki wysoki! W świetle latarni, wpadającym przez gołe okno, znaczyły się na nim długie pęknięcia, jak pajęcze nitki. Pośrodku sufitu, ze stiukowego kwiatu, który przypominał Filipowi główkę kapusty, zwisał smutno kabel zakończony żarówką.

Filip obudził się jakiś czas temu i nie mógł już zasnąć. Leżał w łóżku, przykryty kołdrą po uszy, bo w pokoju panował chłód. To była pierwsza noc w nowym mieszkaniu. Wprowadzili się właśnie dziś – przewieźli ostatnie drobne sprzęty, które zmieściły się do ich własnego samochodu, i już tu zostali. Mimo że mieli trochę czasu na to, by oswoić się z mieszkaniem, chłopiec nadal czuł się w nim obco.

Leżąc, Filip nasłuchiwał. W ciągu dnia pełno tu było ruchu, przesuwano meble, kartony, otwierano i zamykano drzwi i okna, nawoływano. Dopiero teraz, w nocnej ciszy, mógł posłuchać starej kamienicy.

Trzasnęła deska w podłodze. Coś na strychu, tuż nad głową Filipa, zaskrzypiało. Zatrzepotał skrzydłami niespokojny gołąb na okiennym parapecie. W kaloryferze stukało coś rytmicznie. Ale poza tymi domowymi dźwiękami było cicho. Tak bardzo cicho.

Zupełnie jakby spadł śnieg, pomyślał Filip.

Wstał z łóżka i podszedł do okna.

Rzeczywiście – wielkie płatki opadały z nieba, które wcale nie było czarne, tylko perłowoszare, mimo że był chyba środek nocy. Śnieg szybował w powietrzu, zabarwionym na pomarańczowo od światła latarni, i miękko kładł się na wszystkim wokół.

Filip uchylił okno i wystawił głowę. Na zewnątrz pachniało świeżością i mrozem.

Chłopiec zadrżał, zamknął okno i szybko wskoczył z powrotem pod kołdrę. Chwilę trwało, zanim na nowo się ogrzał. Wsunął ręce pod kark i zamknął oczy, żeby nie widzieć tego obcego, wysokiego sufitu. Znów nadstawił uszu.

Stuknięcie. Świst wiatru. Skrzypnięcie. I kolejne stuknięcie, podwójne. Cisza.

Już zaczął usypiać, kiedy nagle jego uszy wychwyciły nowy dźwięk. Słychać go było w tle wszystkich pozostałych i chłopiec w jednej chwili uświadomił sobie, że ów dźwięk był tam przez cały czas, tyle że niezauważony. Brzmiał jak szept, ale nie zwykły, tylko odległy i przenikliwy; jak gdyby wiele, wiele osób recytowało wiersz. Albo kilka wierszy, różnych. Był w tym głosie rytm i była melodia – ale Filip nie potrafił ustalić, skąd on dochodzi.

Otworzył oczy. Im dłużej próbował dopasować do czegoś ten szept, tym bardziej narastał w nim niejasny lęk.

Filip pospiesznie zapalił nocną lampkę i zasłonił uszy rękami. Teraz słyszał tylko własny przyspieszony puls. Rozejrzał się. Opuścił ręce.

Cisza.

Nieco uspokojony wyszedł na palcach z pokoju i zapalił światło na korytarzu. Uchylił drzwi i zajrzał do sypialni rodziców. Oboje spali, zakopani pod ciepłą kołdrą.

Chłopiec się cofnął, ale deska pod jego stopą zaskrzypiała głośno. Mama się poruszyła, a potem podniosła głowę.

– Filip? – spytała zaspanym głosem, osłaniając oczy od światła. – Coś się stało?

– Nie, nic. Nie chciałem cię obudzić.

– Mmhm – mruknęła mama nieprzytomnie i znów położyła głowę na poduszkę.

Chłopiec zamknął drzwi do sypialni. Wszystko w porządku. Nie było się czego bać.

Obrócił się i znieruchomiał, przestraszony, bo dostrzegł ruch w końcu korytarza. Zaraz jednak odetchnął z ulgą. To było wiszące lustro, a w nim – ruchome odbicie jego samego: piegowatego chłopca z zadartym nosem i zielonymi oczami. Brązowe włosy miał poskręcane w sprężynki i był nieco za gruby. Czy też: za pulchny, jak to ostatnio określiła jedna z jego koleżanek. Filip westchnął i z lekką obawą zerknął w stronę drzwi do swojego pokoju. Ciekawe, czy znów usłyszy tam te szepty.

– Masz dziesięć lat – powiedział półgłosem do swojego odbicia. – Nie zachowuj się jak smarkacz.

Zegarek stojący pod lustrem wskazywał drugą trzydzieści. Późno. Jak dobrze, że właśnie zaczęły się ferie zimowe i nie trzeba rano wstawać do szkoły.

Filip wrócił do swojego pokoju, otulił się kołdrą i dodatkowo jeszcze kocem i zamknął oczy, odwrócony plecami do okna – nie chciał, żeby latarnia świeciła mu w twarz.

Nie minęło nawet pięć minut, kiedy skądś znów popłynął ten rytmiczny, zbiorowy szept. Chłopiec jednak już go nie słyszał. Zasnął.

.

Ludwika siedziała przy oknie i z wysokości ostatniego piętra patrzyła na zwiędłe liście, niesione wichrem po wyludnionej, szarej ulicy. Było listopadowe popołudnie. Ciężkie niebo wyglądało tak, jakby wspierało się na czarnych od sadzy kominach; głośne klaskanie końskich kopyt o mokry bruk niosło się daleko, odbite echem od fasad wysokich kamienic. Drzewka rosnące wzdłuż ulicy sprawiały wrażenie, jakby było im zimno; ich nagie, mokre od deszczu gałęzie lśniły jak lusterka.

Ludwika często chorowała, a na dodatek miała słabe serce. Niedawno doktor stwierdził, że pracuje ono jeszcze bardziej nierówno niż dotąd – dlatego też dziewczynka coraz rzadziej wychodziła z domu, kazano jej bowiem unikać wysiłku. Nie mogła sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz była na dworze. Tak bardzo chciała odetchnąć świeżym powietrzem, poczuć na twarzy wiatr albo słońce. Albo nawet deszcz. Mogłaby przemoknąć do suchej nitki i byłaby szczęśliwa. Tyle tylko, że zaraz potem na pewno znów dostałaby gorączki.

Mieszkanko mieli niewielkie – jeden pokój, przerobiony z dawnej, dużej kuchni, i maleńką kuchenkę w sąsiednim pomieszczeniu. Resztę ich mieszkania wynajmowali sublokatorzy. Ludwika spędzała całe dnie przy oknie i czytała książki, które przynosiła jej mama – albo przyglądała się życiu, jakie toczyło się na ulicy.

Lubiła patrzeć na przechodniów, ubranych w doskonale skrojone płaszcze i surduty albo w eleganckie peleryny i narzutki. Panowie nosili lśniące cylindry, panie wielkie kapelusze zdobione wstążkami i piórami. Spieszyli, by załatwić swoje sprawy, nie wiedząc nawet, że ktoś obserwuje ich tak dokładnie.

Z czasem Ludwika odkryła pewien porządek istniejący w tym pozornym chaosie. Obserwowała ulicę na tyle długo, że znała już godziny otwarcia wszystkich sklepów i rozpoznawała z daleka ich stałych klientów. Wiedziała, że w kamienicy na rogu co dzień w południe otwiera się okno. Wychylała się z niego starsza pani i sypała groch gołębiom. Ptaki z głośnym gruchaniem i trzepotem zlatywały się na placyk przy nowej zielonej pompie, by następnie walczyć o ziarna. Ludwika wiedziała też, że każdego dnia rano do tej pompy przychodzi po wodę kwiaciarka. Woda chlustała do blaszanych wiaderek i na ulicę, skąd szerokimi strugami spływała do rynsztoka. Mokre denka stukały dźwięcznie o bruk, a potem kwiaciarka przenosiła naczynia nieco dalej, na koniec placyku. Tam wstawiała do nich kwiaty we wszystkich możliwych odmianach i kolorach. Od razu na ulicy robiło się weselej.

Szkoda tylko, że wkrótce nastaną mrozy, myślała Ludwika. Wówczas kwiaciarka przestanie przychodzić.

Naprzeciwko domu Ludwiki, po drugiej stronie brukowanej jezdni, stała piękna nowa kamienica. Miała śliczny żółty kolor, jak kogel-mogel, i mnóstwo białych jak cukier ozdób i dekoracji, co kojarzyło się dziewczynce z wielkim tortem. Szczyt, który wieńczył kamienicę niczym poducha bitej śmietany, ozdobiono ornamentem ze słońcem.

Obok bramy znajdowało się duże okno wystawowe, a dalej, tuż pod płaskorzeźbą z gryfem, było wejście do zakładu zegarmistrzowskiego. Gryf, tak samo biały jak pozostałe ozdobne elementy domu, miał ciało i głowę lwa, a do tego – piękne skrzydło. Tylko jedno, bo przedstawiono go z profilu. Szyję pokrywała mu łuska, a z pyska wysuwał się wężowy język. Rzeźba wydawała się Ludwice trochę straszna, ale bardziej – zagadkowa.

Do drzwi zakładu zegarmistrzowskiego prowadziły dwa gładkie schodki z poręczami, ozdobionymi u dołu dwiema kamiennymi kulami. Ludwika często obserwowała przez swoje okno gromadki dzieci, które przyglądały się wielkiemu zegarowi na wystawie. Ona też lubiła ten zegar – za każdym razem, kiedy pozwalano jej wyjść z domu, przystawała przed witryną i długo go oglądała. Wokół jego tarczy wymalowano kolorowe wyobrażenia czterech pór roku, a w południe z małych drzwiczek po lewej stronie wychodził zastęp drewnianych żołnierzyków. Przesuwali się gęsiego, w lśniących czerwonych mundurach, po czym znikali za drugimi drzwiczkami po stronie prawej.

Z wysokiego okna Ludwika nie mogła zobaczyć ani wystawy, ani tym bardziej wnętrza pracowni. Wiedziała jednak, że to tam, w ciepłym świetle lamp, zegarmistrz, niczym chirurg, przywraca zdrowie lub życie swoim mechanicznym pacjentom. Tam też uczył się zawodu starszy brat Ludwiki, Jeremi.

Właśnie jego wypatrywała w tej chwili.

Zegar na pobliskiej wieży kościelnej wybił szóstą. Zaraz potem z zakładu zegarmistrzowskiego wybiegła szczupła, wyrośnięta postać. Brat zatrzymał się przed schodkami i spojrzał w górę.

Ludwika rozpromieniła się i pomachała ręką. Jeremi odpowiedział tym samym gestem, po czym, klucząc między dorożkami, przebiegł przez jezdnię.

Chwilę później drzwi ciasnego mieszkanka się otworzyły i do pokoju wpadł chłopak o bujnej, jasnej czuprynie i błękitnych oczach, które spoglądały miło i z troską.

– Jestem! – zawołał.

Dziewczynka uśmiechnęła się do brata i od razu spytała:

– Co ciekawego dziś w pracy?

Lubiła słuchać opowieści o zegarach, które trafiały do naprawy. Dzięki tym historiom zegarmistrz stawał się w jej wyobraźni kimś więcej niż tylko lekarzem mechanizmów – myślała o nim jak o kimś w rodzaju czarodzieja, który, mając władzę nad zegarami, ma też władzę nad czasem. Cieszyła się i była dumna z tego, że jej brat zostanie kiedyś kimś tak ważnym.

– Nauczyłem się znów paru nowych rzeczy – odparł Jeremi, z rozmachem siadając na krześle obok siostry. – Zegary są jak ludzie: nie ma dwóch takich samych, a każdy może nauczyć cię czegoś nowego – uśmiechnął się promiennie. – Skończyłem dziś naprawiać zegar kurantowy; ależ się przy nim napracowałem! Chodzi teraz jak złoto i ślicznie gra. Mistrz mnie pochwalił.

Oczy Ludwiki zrobiły się wielkie, a na jej policzkach pojawił się nawet lekki rumieniec.

– Tak się cieszę! – powiedziała.

Chłopak poderwał się z krzesła jednym energicznym ruchem i poszedł do kuchenki. Tam zdjął mokrą od deszczu kapotę, strzepnął ją i rozwiesił na krześle przy piecyku.

– Czas coś przekąsić. – Zajrzał do garnka, w którym grzała się zupa. – Czy ty już jadłaś?

Dziewczynka pokiwała głową.

– Na pewno? – spytał Jeremi. – Wiesz, że musisz jeść do syta, żeby mieć więcej sił.

– Wiem.

Chłopiec, brzękając naczyniami, nalał sobie zupy do miski, ukroił kawałek chleba i wrócił do pokoju, gdzie usiadł przy stole.

– Kiedy wróci matka? – spytał między jedną łyżką a drugą.

– Dzisiaj ma lekcje do późna – odparła Ludwika.

Jeremi westchnął i podniósł na siostrę pogodne oczy. Dziewczynka, patrząc w nie, pomyślała o błękitnym letnim niebie, pełnym rozczochranych obłoków.

– Jeszcze trochę się poduczę, jeszcze tylko trochę... – powiedział. – Będzie nam się lepiej żyło, zobaczysz. I matka nie będzie musiała tyle pracować. I znajdziemy doktora, który wyleczy twoje serce.

Ludwika się uśmiechnęła, ale oczy miała smutne.

– Gdyby mateczka nie musiała tak dużo pracować... to byłoby wspaniale – powiedziała tylko.

.

Wcześnie rano mama zajrzała do pokoju Filipa. Ubrana była w niebieskie rurki i obszerny sweter, który stale opadał jej z jednego ramienia, a przez rękę przewieszony miała krótki wełniany płaszczyk.

– Hej, młody! Lecę do pracy.

Filip mruknął coś niewyraźnie i obrócił się na drugi bok. Do pokoju doleciał z kuchni ledwo wyczuwalny zapach kawy i grzanek. Chłopiec uchylił jedno oko.

– Tata też już wyszedł, ale wróci dziś wcześniej – dodała mama. – Macie obiad w lodówce. Nie spalcie mieszkania – zażartowała.

– Uhm. Nie spalimy – wymamrotał Filip.

– Możesz zacząć porządki, trzeba w końcu to wszystko rozpakować. – Mama przesunęła wzrokiem po kartonach i skrzynkach zastawiających środek pokoju. – Kiedy wrócę, posprzątamy razem. Cześć. – Po chwili trzasnęły drzwi wejściowe i w mieszkaniu zapanowała cisza.

Filip pokręcił się na łóżku. Okropnie się nie wyspał, ale teraz nie mógł już zasnąć. Krew zaczęła krążyć w nim szybciej, czuł się jak przed podróżą, kiedy trzeba się pakować i ruszać w nieznane. Usiadł i rozejrzał się dokoła. Nowe mieszkanie!

Wszystko tu było ciągle obce i inne. Inny zapach, inne światło. Zupełnie inny widok za oknem. Więcej przestrzeni. Podłoga trzeszczała, kiedy się po niej stąpało, stare wyślizgane klamki w drewnianych drzwiach stawiały przy naciśnięciu lekki opór, jak gdyby były już zmęczone wieloletnią służbą i odmawiały posłuszeństwa.

Chłopiec wstał, umył się, włożył ciepłą bluzę, bo skądś wyraźnie wiało zimnem, po czym udał się do kuchni. Zrobił sobie kakao i wziął z koszyka bułkę. Posmarował ją grubą warstwą masła i dżemem malinowym, tak jak lubił. Wrócił z tym wszystkim do swojego pokoju i usiadł na parapecie.

Z ostatniego piętra miał dobry widok na najeżone kominami i antenami dachy okolicznych kamienic. Wszystkie te domy były bardzo stare – mama mówiła, że mają ponad sto lat! – a większość z nich dość zniszczona. Tu i ówdzie odpadał z nich tynk, odsłaniając czerwone cegły; Filip zauważył, że balustrady balkonów gdzieniegdzie są niekompletne, a ozdobne płaskorzeźby się wykruszają. Jednak mógł sobie wyobrazić, że kiedyś były piękne i nowe.

Ulica w dole nie należała do ruchliwych, choć kiedyś, w tych dawnych czasach, kiedy to tu było centrum miasta, pewnie wyglądała inaczej.

Przez noc spadła masa śniegu, który wciąż jeszcze sypał z nieba i chyba wcale nie zamierzał przestać. Samochody zaparkowane wzdłuż jezdni stały się całkiem białe i zupełnie zatraciły swoje kształty. Wyglądały jak dobrze wypchane poduszki. Dozorca odśnieżał właśnie chodnik przed ich kamienicą – nieprzyjemne szuranie szufli o stare granitowe płyty dochodziło aż tu, na samą górę.

Filip nagle przypomniał sobie głosy, które słyszał w nocy. Odwrócił głowę od okna i spojrzał na pokój, wytężając słuch. Tym razem jednak nie usłyszał nic niezwykłego.

Zobaczył za to okropny bałagan. W całym mieszkaniu, a więc i tu, u niego, stały nierozpakowane jeszcze kartony, torby i skrzynki, a meble poustawiano na razie zupełnie przypadkowo. Chłopiec westchnął. Na samą myśl o ustawianiu i układaniu wszystkich tych rzeczy czuł się zmęczony. Nie znosił sprzątać, lubił za to odkładać obowiązki na później. Teraz też uznał, że skoro i tak mama zaplanowała porządki na popołudnie, nie warto ich jeszcze zaczynać.

W normalnych okolicznościach włączyłby pewnie komputer albo coś by sobie poczytał, ale teraz jedno i drugie odpadało. Komputer był spakowany w kartony, podobnie jak książki – w dodatku trudno było znaleźć właściwe pudła między wszystkimi pakunkami.

Odniósł kubek