Kuszenie losu - Barbara Rybałtowska - ebook + audiobook + książka

Kuszenie losu ebook i audiobook

Barbara Rybałtowska

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W pogoni za uznaniem, natchnieniem, miłością, spełnieniem - współczesna powieść obyczajowa osadzona w środowisku wydawców i pisarzy.

Główny bohater zmagający się z kapryśną weną, tak mówi o sobie: „Piszę z potrzeby serca. Byłoby to z pewnością zajęciem oczyszczającym, gdyby nie fakt, że muszę stale przebywać ze sobą, człowiekiem słabego ducha, niezbyt odważnym przeniewiercą, który potrafi zdradzać wszystko, co było mu drogie...” Zawieszony między światem fikcji, którą buduje a życiem realnym w Polsce, w czasach transformacji. Ze wszystkim, co mami i kusi, czy sprosta trudnym wyzwaniom?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 285

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 21 min

Lektor: Sławomir Holland

Oceny
4,3 (9 ocen)
5
2
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Jo-Asia234

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zawsze piękna i pełna wnikliwej obserwacji ludzkich zachowań i pobudek powieść.
00

Popularność




Oleńce

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Znowu jestem w Paryżu i nie potrafię przestać myśleć o tym, co się zdarzyło z Anną. Może dlatego, że poznaliśmy się właśnie tutaj. Mieszkaliśmy w sąsiadujących ze sobą mieszkankach na poddaszu, na północnym stoku Montmartru. Pierwszy raz zobaczyłem ją w windzie, jechała tak samo jak ja na ósme piętro. Nie mogłem od niej oderwać oczu: wysoka, smukła, o wijących się ciemnych włosach związanych w koński ogon, na pierwszy rzut oka sprawiała wrażenie nastolatki, jednak obserwując jej zachowanie doszedłem do wniosku, że musi mieć co najmniej dwadzieścia lat, a kiedy poznaliśmy się lepiej, naprawdę ze zdumieniem przyjąłem do wiadomości fakt, że zbliża się do trzydziestki...

Tamtego dnia, gdy pierwszy raz spotkaliśmy się w windzie, miała ze sobą torby z zakupami, jedną z nich przytrzasnęły drzwi i nie mogliśmy ruszyć z miejsca. Pośpieszyłem jej z pomocą. Zamieniliśmy kilka grzecznościowych słów po francusku. Sznurek od jednej z toreb zaplątał się tak, że nie mogła go wyjąć spod drzwi.

– Pardonnez moi1 – powiedziała do mnie i „cholera jasna” – zaklęła pod nosem.

– Pani jest Polką? – zapytałem.

– O, mój Boże – zawstydziła się. – Ależ ten świat jest mały! Więc to pan jest bratem doktora Nowaka? Słyszałam, że ma pan przyjechać.

– Henryk Nowak – przedstawiłem się. – Brat wspomniał, że moją sąsiadką będzie Polka, ale nie uprzedził mnie, że taka urocza.

– Anna Turska, bardzo mi miło – przedstawiła się. – Przeczytałam wszystko, co pan napisał – dodała. – Jakże się cieszę, że będziemy sąsiadami przez ścianę.

Ja także bardzo się ucieszyłem. Anna budziła sympatię. Wydawała się mieć serce na dłoni, z jej twarzy można było czytać jak z książki, myśli, uczucia, nastroje – chyba trudno jej było cokolwiek ukryć przed światem. Pomyślałem, że ta otwartość nie ułatwia jej życia. Błękitne oczy, nieco podkrążone, ocienione gęstymi rzęsami, patrzyły ufnie i budziły ufność, a jednak czasem pojawiał się w nich jakiś niepokój, nie wyglądała na osobę zbyt pewną siebie, chociaż już sama aparycja upoważniała ją do tego. Uporaliśmy się jakoś ze sznurkami od pakunków i winda ruszyła.

Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że ta nowo poznana osoba będzie obecna w moich myślach przez większą część mego życia, dopóki los nie wtrąci się w to bezsensownie i brutalnie.

Teraz, po dwudziestu kilku latach znalazłem się znowu nad Sekwaną, a zważywszy na to, jak zamierzam mój pobyt tu wykorzystać, jest to zaiste makiaweliczna sytuacja.

Mieszkam w tym samym domu, przy tej samej co wtedy ulicy Ordener – tylko Anny już tu nie ma i nie będzie...

Niezwykle ważne sprawy, które podjąłem się tu załatwić, kontakty z wydawnictwami, spotkania z autorami, których utwory zamierzamy przetłumaczyć i wydać, tak naprawdę były dla mnie tylko pretekstem do znalezienia się w Paryżu. Napisać o tym, jak znajomość z Anną zaważyła na moim życiu, a także przemyśleć i starać się zrozumieć dwoistość mojej natury – to są prawdziwe powody, które skłoniły mnie do przyjazdu tutaj. Poza ogromnym żalem, że sprawy przybrały taki, a nie inny obrót, zmagam się wciąż z wyrzutami sumienia. Mogłem sprawić przynajmniej to, by zaznała więcej szczęścia i satysfakcji. Zasługiwała na to. Jeśli przez cały czas naszej znajomości, a potem i współpracy nie zachowałem się tak, jak powinienem, nie mogę dziś zwalać tego na okoliczności, moje zależności i tak dalej. Okazałem się słabym człowiekiem i jeżeli inni mogą to usprawiedliwić, ja nie potrafię być dla siebie aż tak pobłażliwy. Tym bardziej że nie da się już niczego naprawić. Co się stało, już się nie odstanie...

Wymyśliłem sobie, że napiszę całą prawdę, jak na spowiedzi. Może to nic nie zmieni, ale wyrzucę to wreszcie z siebie i przy okazji postaram się wszystko jeszcze raz przeanalizować...

Podjąłem decyzję i wyjazd do Paryża nastąpił bardzo szybko. Jestem już na miejscu, ale nie mogę jeszcze odpowiedzieć sobie na pytanie, czy podołam zadaniu, jakie sobie narzuciłem. Na to jest za wcześnie.

Wbrew moim obawom, nie jestem zajęty przez cały czas. Mam też do dyspozycji zupełnie samodzielne mieszkanko i gdy tylko je znowu zobaczyłem, humor mi się poprawił. Szczególnie gdy wyjrzałem przez okno. Kiedy zamieszkałem tu przed laty pierwszy raz, miałem nadzieję, że zobaczę przez nie białą kopułę bazyliki Sacré Cœur, ale widok na przeciwną stronę, na wzgórza Montmartru, nie rozczarował mnie do końca. Jest bardzo malowniczy – są to dachy Paryża, a właściwie ogrody na dachach.

Mieszkam sobie na ósmym piętrze w tym samym domu co mój brat, prawdę mówiąc, w służbówce przynależącej do jego luksusowego mieszkania. Jakież to było oburzenie, kiedy w czasie pierwszej u nich bytności poprosiłem, żeby pozwolili mi tu się przenieść. Ani Juliusz, ani Denise nie mogli w żaden sposób zrozumieć, jak mogę woleć gnieździć się w tym miniaturowym mieszkanku, miast korzystać z olbrzymiego pokoju w ich apartamencie, po którym na upartego mógłbym nawet jeździć na rowerze.

– Ósme piętro? A dajże spokój, co powiedzą nasi znajomi, kiedy dowiedzą się, że wyeksmitowaliśmy cię do służbówki? A co będzie ze śniadaniem? Oczywiście Odile może ci je przynosić, ale będziesz jadał sam jak palec.

– Śniadanie chętnie przygotuję sobie sam. Z natury jestem leniwy, a już takie, jak mam tu, u was, dolce far niente2 zdeprawuje mnie do reszty. Jeśli zaś na trochę zejdę wam z oczu, będę miał tę pewność, że moja obecność nie nuży was nadto. Poza tym będę mógł pracować nie krępując nikogo.

– Od razu trzeba było tak mówić – roześmiał się mój brat. – To ty masz nas dosyć, bo nie możesz pisać, kiedy zapragniesz. Zawracamy ci głowę, co?

– Wiesz, że czuję się u was doskonale, ale w służbówce nie będę miał wyrzutów sumienia, kiedy narobię bałaganu na biurku moimi papierzyskami...

Juliusz szybciej niż jego żona przystał na moją prośbę, bardziej się rozumieliśmy, zresztą sam wiedział, jak Denise potrafi troszczyć się o gości. Jest wzorową panią domu, uprzejmą, ale i despotyczną, doskonale umie sobie wszystkich podporządkować. W ich domu rytuały wydają się mieć znaczenie pierwszorzędne.

Udało mi się w końcu przekonać oboje braterstwa do mego pomysłu i odtąd wielekroć ich odwiedzam, przygotowują mi moje mieszkanko na poddaszu, upewniając się uprzednio, czy mnie nie znudziło wdrapywanie się na ósme piętro. Jakie tam zresztą „wdrapywanie się”, skoro jest przecież winda. Niczego mi tutaj nie brakuje. Jest miniaturowa kuchenka z zaopatrywaną troskliwie przez zapobiegliwą Denise lodówką, pokój niezbyt duży, ale jasny i miły. Mam bardzo wygodne wielkie łoże – grand lit co się zowie, stare rzeźbione biurko z dużą liczbą szuflad, w których poza papierami upchałem nawet bieliznę, żeby mieć luźniej w szafie. Szafa także jest stara, z tego samego kompletu co biurko. Dwa krzesła, wygodny fotel i na dodatek mam szafkę, tak pełną naczyń i zastawy, że mógłbym z powodzeniem urządzać przyjęcia dla kilkunastu osób. Mógłbym, ale nie zamierzam. Nie po to tu jestem.

Tamtego roku, gdy mieszkała tu Anna, pożyczała naczynia ode mnie. Przynajmniej na coś się przydawały...

Kiedy przed miesiącem mój wspólnik usiłował namówić mnie na wyjazd, zacząłem się przed tym bronić, zanim wysłuchałem go do końca.

– Daj się przekonać – mówił. – To naprawdę nie jest tak niemożliwe, jak ci się wydaje. Zanim wyjedziesz, przekażesz swoje zadania Jarkowi (przyjęliśmy ostatnio tego obiecującego absolwenta literaturoznawstwa).

– Chyba żartujesz! – roześmiałem się. – Jarek z najwyższym obrzydzeniem traktuje wszelkie powinności administracyjne. Jedyne, do czego się przykłada, to pisanie zjadliwych recenzji i uświadamianie naszym autorom, że wydajemy ich książki przez pomyłkę, skoro nie stosują się do jego awangardowych upodobań.

– Czas najwyższy, żeby się zapoznał na dobre z pracą w wydawnictwie. Temu, co ty masz do załatwienia we Francji, on nie podoła, natomiast tutaj, z naszą pomocą, jakoś sobie poradzi.

– Jak długo musiałbym tam zostać?

– Nie wiem, może kilka tygodni...

– Aż tak długo? – Parę tygodni! – Nagle doznałem olśnienia. Przecież tego mi było potrzeba. Parę tygodni wolnych od problemów domu i firmy to czas, w którym mógłbym zrealizować prawie w połowie moje zamierzenie.

– Jak ci się nie będzie układać, możesz wrócić szybciej. Przemyśl to, masz ponad tydzień na poukładanie wszystkiego tutaj.

Nie musiałem się zastanawiać. Propozycja po prostu spadła mi z nieba. Uwikłany w administracyjne sprawy wydawnictwa, po prostu bez końca urzęduję, nie jestem w stanie znaleźć czasu na pisanie. Te rutynowe zajęcia zabijają wszelki polot, szczerze mówiąc, zaczynam wątpić, czy jestem jeszcze pisarzem. W Paryżu mógłbym poświęcić na pisanie wszystkie wolne chwile.

Po długiej serii przeciwności losu nic lepszego niż przyjazd tutaj nie mogło mi się przydarzyć. Nie wiem, czy to poddasze ma jakąś magiczną aurę, czy też minęło dla mego pióra siedem przysłowiowo chudych lat? Wszystko jedno! Najważniejsze, że myśli same leją się na papier, jak za dawnych, dobrych czasów.

Długie, wąskie korytarze prowadzące od windy, malownicze mansardowe ściany, łukowate sklepienia, okno w głębokiej wnęce z widoczną za szybą rzeźbioną żelazną balustradą, poznaczoną plamami rdzy i patyny, nawet miniaturowa reprodukcja tancerek Degasa w porcelanowej ramce wisząca nad biurkiem, wszystko to sprawia, że przenoszę się w tamte czasy zupełnie naturalnie, jakby nie było lat, które minęły, jakby Anna była za ścianą i tylko patrzeć, jak stanie w drzwiach... Piszę o Annie, nie wiem jeszcze, jak to spożytkuję, czy będzie z tego książka, czy może tylko ckliwa spowiedź starzejącego się impotenta twórczego. Od dawna jednak nie czułem tego co teraz, ręka z trudem nadąża za myślą, rośnie sterta zapisanych kartek...

***

Tego samego dnia przed laty, kiedy po raz pierwszy ujrzałem Annę w windzie, zostałem wplątany w jej niewiarygodnie barwne życie paryskie. Nie upłynęły dwie godziny od naszego spotkania, kiedy zapukała do moich drzwi.

– Panie Henryku, nie wiem, co pan sobie o mnie pomyśli, bo mam do pana dziwną prośbę. Potrzebuję pańskiej pomocy w niemądrej sprawie. Czy mógłby pan za dwadzieścia minut przyjść do mnie?

– Mógłbym. Jeśli pani sobie życzy...

– Widzi pan – Anna wydawała się bardzo zażenowana. – Ma do mnie za chwilę przyjść mój znajomy, nie chciałabym z nim być sama. Jakoś tak głupio się umówiłam, bez zastanowienia, a on zdaje się wiele sobie po tym spotkaniu obiecuje...

– Mam zostać przyzwoitką? – roześmiałem się. – Przyznam, że nie występowałem jeszcze w takiej roli. Aż tak jest pani nagabywana?

– Ja wiem, że to się panu wydaje idiotyczne, bo przecież jestem dorosła, ale nagle ogarnęła mnie panika.

Co miałem robić? Sytuacja była zabawna, ale i niezręczna. Z jednej strony Anna pochlebiała mi okazując zaufanie, z drugiej dawała do zrozumienia, że jestem poza zasięgiem jej męsko-damskich rozterek. Zostałem oto pasowany na nieszkodliwego wujka, co bynajmniej nie napawało mnie dumą. Gdyby wiedziała, jakie na mnie zrobiła wrażenie, pewnie nie przyszłaby ze swoim kłopotem do mnie. To, że wydawała się nie zauważać swego magnetycznego uroku, było rozbrajające. Mogłem się jednak mylić, może to była po prostu prowokacja. Jedno było pewne – jeżeli chciała mnie zaintrygować, udało się jej to. Chwyciłem przynętę i włączyłem się do gry.

Anna poszła do siebie, a ja daremnie usiłowałem się skupić nad przerwaną pracą, wena mnie opuściła. Moja sąsiadka rozpanoszyła się w moich myślach... Czyżby zamierzała mnie uwodzić? Ten pomysł przypomniał mi, co powiedziała tuż po tym, kiedy się jej przedstawiłem: „Przeczytałam wszystko, co pan napisał”.

Ileż to razy słyszałem to zdanie od różnych egzaltowanych pań, które miały się za intelektualistki. Byłem świeżo upieczonym laureatem nagrody literackiej, chodziłem jeszcze w nimbie chwały, a przeniesienie na ekran nagrodzonej powieści dało mi pewien status finansowy. Musiało to budzić wyobraźnię pań pragnących zrobić dobrą partię. Nie byłem jeszcze wtedy żonaty, tylko zaręczony, do tego niezbyt szpetny. Ewa już przymierzała ślubne suknie, ale o tym mało kto wiedział. Byłem trochę próżny i nie taję, że korzystałem z powodzenia. Toteż niezwykła propozycja czarującej Anny rozemocjonowała mnie. Odłożyłem pracę nad nową powieścią i oddałem się przygotowaniom do spotkania.

Postanowiłem ogolić się i zmienić koszulę. Sięgnąłem do szafy, ale wtedy znowu ktoś zapukał do drzwi.

– To jeszcze raz ja – usłyszałem głos Anny. – Bardzo pana przepraszam, że tak zawracam głowę, ale na pewno nic podobnego już się nie zdarzy, to jest wyjątkowa sytuacja. Od razu wyczułam, że jest pan niezadowolony i wolę wszystko zaraz wyjaśnić. Ten Saszko to mój kolega z pracy. Szczerze mówiąc, on mi się szalenie podoba, ale nie mam zamiaru nawiązywać z nim romansu.

– To po co go pani zaprosiła?

– Właśnie. Tak jakoś głupio, w żartach...

– Jeśli jest kolegą z pracy, na pewno nie posunie się do niczego wbrew pani woli, chyba go pani zna na tyle?

– Ja wiem, że to wygląda głupio, ale nie chciałabym nawet prowokować sytuacji, w której mógłby się zachować nie tak, jak bym chciała, lubię go. Naprawdę, bardzo pana proszę... Ja wiem, że nie jest pan zachwycony, ale...

– Skąd pani wie? Z prawdziwą przyjemnością przeszkodzę w czułym „sam na sam”, już choćby dlatego, że dotąd nikt mnie o nic podobnego nie prosił.

– Jeszcze raz pana przepraszam.

– Nie ma za co... Będzie to dla mnie chwila wytchnienia. Chętnie oderwę się od pracy.

– O, Boże! W dodatku przerwałam panu pisanie! – zmartwiła się, lecz nie kwapiła się do wyjścia...

– Pewnie to pana do mnie zniechęci, ale ja pracuję w kabarecie. Tańczę. Nie jest to żaden kabaret erotyczny, po prostu teatrzyk kawiarniany – zwierzyła mi się nagle. – Najśmieszniejsze jest to, że już od pewnego czasu noszę się z zamiarem porzucenia tego zajęcia raz na zawsze. Muszę jednak jakoś zarabiać, żeby opłacić szkołę mego syna... Słowem, wykorzystuję szansę, która w mojej sytuacji jest darem losu.

– Uwielbiam scenę i artystów – roześmiałem się – niestety nie posiadam żadnego talentu.

– I pan mi to mówi! Człowiek, któremu niejeden zazdrości takiego pióra! Co się zaś tyczy tańca – wszystkiego można się nauczyć. Ja tańczyłam od dziecka, ba! Nawet zdawało mi się, że to moje powołanie, dopóki nie zaczęłam pisać.

– Co pani pisze? – zaciekawiłem się.

– Wiersze, artykuły do gazet, ale chciałabym kiedyś napisać książkę. Nie wiem tylko, czy ktoś zechce ją wydać... Tymczasem tańczę. Kiedy znalazłam się tu w rozpaczliwej sytuacji, jedna z moich znajomych z agencji artystycznej przypomniała sobie nagle, że kiedyś byłam tancerką. Jej znajomy reżyser poszukiwał właśnie choreografa do kabaretowej rewii piosenek. To był właśnie Saszko.

– Jest Rosjaninem?

– To Amerykanin. Jego matka była z pochodzenia Ukrainką, stąd to imię. Reżyserował na Broadwayu, potem ożenił się z Francuzką i osiadł w Paryżu. Kiedy moja znajoma przedstawiła mu mnie jako poszukiwanego przez niego choreografa, uznałam to za żart. Propozycja była nęcąca finansowo, miałam nóż na gardle i dałam się namówić. Przeczytałam scenariusz, zaczęłam chodzić na próby muzyczne. Potem zobaczyłam wykonawców i zorientowałam się w zamiarach reżysera, wizja choreografii przyszła sama. Panicznie jednak bałam się Saszki. Od razu zauważyłam, że jest doskonałym profesjonalistą, więc musiał dostrzec moją niekompetencję. Obserwował mnie w milczeniu. Czekałam co dnia na jego wybuch i wyrzucenie mnie z hukiem za drzwi. Z drugiej strony ta praca zaczynała mnie wciągać i już żałowałam, że może będę się musiała z nią pożegnać. To się jednak nie stało. Ku mojemu zdumieniu Saszko powiedział któregoś dnia:

– Wie pani, czego w tym wszystkim brakuje? Solowego numeru dla pani. Proszę sobie coś wymyślić. Ma pani na to dwa tygodnie...

– Ale ja...

– Wieczory ma pani przecież wolne, wiem to od Felice. Chcę panią mieć w programie.

– To brzmi jak bajka – powiedziałem.

– Też tak wtedy pomyślałam.

– A zatem dała się pani namówić i wszystko skończyło się szczęśliwie?

– Nie od razu. Przecież miałam sporą przerwę w tańczeniu. To wszystko z mojej strony było istną szarlatanerią. Minęły dwa lata od czasu, gdy opuściłam teatr, i chociaż dbając o kondycję i utrzymanie się w formie zawsze trochę ćwiczyłam, nie tyle jednak, by móc znowu tańczyć zawodowo. Zanim podjęłam się zrobienia choreografii, poszłam na intensywny kurs tańca klasycznego i lekcje stepowania. Mogłam sobie na to pozwolić bez obciążeń finansowych, bo moja dawna koleżanka z opery warszawskiej, tańcząca aktualnie w „Casino de Paris”, prowadzi prywatną szkołę tańca. Dowiedziawszy się o moim kłopocie, pozwoliła mi uczestniczyć w prowadzonych przez siebie zajęciach.

Spojrzałem dyskretnie na zegarek. Do wizyty owego Saszki zostało niecałe dziesięć minut. Trzeba będzie zrezygnować z golenia i zmiany koszuli. Nic wielkiego, w końcu to nie ja umówiłem się na randkę, tylko Anna.

– Czy nie powinniśmy już udać się do pani? Inaczej zaproszony gość zastanie zamknięte drzwi.

– Rzeczywiście, chodźmy. Ale się rozgadałam! Już mnie pan musi mieć dosyć.

– Bynajmniej. Miło się z panią rozmawia.

– Uciekłam do Paryża od kłopotów małżeńskich – Anna uzupełniła swoje zwierzenia. – Okazało się nagle, że mam bardzo romansownego męża.

– Jak ktoś będący mężem takiej kobiety może mieć ochotę na inne?

– Żartuje pan! Okazuje się, że może, i to jeszcze jak!

W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi i sprawa niewiernego męża Anny zeszła na dalszy plan. Oboje poczuliśmy się zakłopotani: ja dlatego, że chyba nie powinienem się tu znaleźć, a Anna też widać miała swoje powody.

Saszko był wysokim blondynem o ascetycznej twarzy, odzianym z fantazją. Miał na sobie długą niemal do kostek granatową jesionkę o kroju dyplomatki, przerzucony przez ramię biały jedwabny szal, a na głowie granatowy kapelusz filcowy z szerokim rondem. Z bukietem czerwonych róż prezentował się malowniczo, ale jego postać wydała mi się bardzo znajoma; potem uzmysłowiłem sobie, że w tymże stroju widziałem go w powtarzanej wielokrotnie telewizyjnej reklamie wody kolońskiej dla panów.

Wręczając Annie kwiaty ucałował ją siarczyście w oba policzki – rytualne cztery pocałunki, jak to we Francji – i podobnie jak gospodyni był trochę skrępowany. Dopiero gdy przedstawiła mnie jako swojego sąsiada i ulubionego pisarza, zauważył moją obecność. Nigdy dotąd nie widziałem na czyjejkolwiek twarzy podobnego rozczarowania moim widokiem.

– Enchanté3 – powiedział, mierząc mnie nieprzyjaznym wzrokiem.

Walczyłem z pokusą, żeby opuścić te progi natychmiast i powstrzymało mnie tylko błagalne spojrzenie mojej nowej znajomej, która już zdołała mnie całkowicie zawojować i oto robiłem na jej życzenie rzeczy, o jakie nawet bym siebie nie podejrzewał...

Czułem jednak, stawiając się w jego sytuacji, że gościowi należą się przynajmniej słowa przeprosin czy wyjaśnienia. Tak dalece nie potrafił ukryć rozczarowania moją obecnością, że aż zrobiło mi się go szkoda. Poza tym, że pałał do mnie wyraźną niechęcią, wydawał się bardzo sympatyczny. Podobnie jak Anna był rozbrajający w swojej spontaniczności.

– Ach, ci artyści! – pomyślałem – trudno, zagram do końca tę niewdzięczną rolę...

– Mam nadzieję – powiedziałem głośno – że nie przeszkodziłem państwu moją niezapowiedzianą wizytą?

– Ależ skąd – zapewniła mnie Anna. – Skoro jesteśmy już w komplecie, zapraszam panów na kawę do Pierrette. – Narzuciła na siebie płaszcz i pociągnęła za sobą ogłupiałego amanta.

Poczekali pod moimi drzwiami, zanim się ubrałem, i zjechaliśmy windą na dół. Byłem poirytowany, zdenerwowanie Saszki uświadomiło mi niezręczność sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy.

Wszystko skończyło się niespodziewanie szybko. Najwyraźniej kawa u Pierrette, ze mną na przyczepkę, nie była szczytem marzeń Saszki, bo po jej wypiciu przypomniał sobie, że bardzo się śpieszy. Moja sąsiadka przepraszała mnie jeszcze, ale uciąłem to zdecydowanie.

– Daj spokój, Anno – powiedziałem – i czas najwyższy, żebyśmy mówili sobie po imieniu, skoro tak dalece zostałem wprowadzony w twoje osobiste sprawy. A skoro już tu jesteśmy, co powiesz na lampkę wina?

– Wspaniale!

– Za nasze spotkanie!

Nie rozstaliśmy się do północy. Sączyliśmy wino i Anna rozkleiła się trochę. Zanim wróciłem do siebie, wiedzieliśmy o sobie bardzo dużo. Anna miała niezwykły i irytujący mnie u innych ludzi sposób przeskakiwania z tematu na temat, podchodzenia do spraw poważnych ze szczyptą humoru, jakby bagatelizowania ich, i traktowania błahostek ze śmiertelną powagą. Nie uszło mojej uwagi również to, że posiada w wielu istotnych sprawach zdecydowane zdanie, ale nie wypowiada go w sposób autorytatywny, tylko ot tak, mimochodem. Z przyjemnością odnotowałem, że nie pozbawiona jest autoironii i pokory do sztuki, nauki i w ogóle do życia. Okazała się przemiłym interlokutorem. Nie wiem, jak zdołała tego dokonać, że ja – z zasady raczej nieufny i na pewno nie wylewny – też opowiedziałem jej o sobie niemal wszystko od razu tego pierwszego wieczoru. Jak na spowiedzi. Może dlatego, że słuchać potrafiła jak mało kto.

Gdy wróciłem do siebie, długo nie mogłem zasnąć i rozważałem, jak mógłbym pomóc Annie rozwikłać jej niełatwe problemy, których miała bez liku...

Po jej opowieściach o życiu, jakie wiodła ze swoim przedziwnym mężem, wydałem się sobie niedoścignionym ideałem, pomimo moich słabostek. W każdym razie zapragnąłem być ideałem, moja nowa znajoma budziła we mnie instynkty rycerskie. Zacząłem sobie wyobrażać, jakim potrafiłbym być dla niej oparciem i przyjacielem. Anna powinna być noszona na rękach, a jest taka nieszczęśliwa. Mówi, że człowiek otrzymuje od innych tyle, ile wymaga, a ona nie potrafi wymagać. Myślę jednak, że jej ucieczka z dzieckiem od męża nie była dobrym pomysłem, nawet jeśli to nie na zawsze i jeśli syn doskonale nauczy się mówić po francusku. Wyjechali wszyscy razem w dużym towarzystwie w sierpniu. Dotarli aż do La Rochelle, przeprawili się promem na wyspę Ré i zrobili sobie polską enklawę na jednym z campingów. Miały to być wymarzone wakacje, zainicjowane zresztą przez męża Anny na przeprosiny po jego kolejnej przygodzie. Cóż, kiedy bardzo szybko okazało się, że skruszony winowajca nie omieszkał zadbać o to, by w składzie wycieczki znalazła się jego kolejna flama. Wyniknął z tego skandal, gdyż była ona żoną jego najlepszego przyjaciela. Anna stwierdziła, że dłużej tego nie wytrzyma i postanowiła zostać przez jakiś czas z synkiem we Francji. Uważała, że w ten sposób ukarze niewiernego męża, choć przecież w gruncie rzeczy te wszystkie jego wybryki to nic innego jak chęć potwierdzenia swojej męskości.

– Niektórzy mężczyźni uważają takie postępowanie za coś w rodzaju treningu sportowego – tłumaczyła syna przed Anną jej teściowa. – On nie traktuje tych kobiet poważnie, tylko musi się sprawdzać. Taką ma słabość, w końcu nikt nie jest doskonały... Krewni Andrzeja z Montpellier, którzy obiecywali zbuntowanej żonie pomoc w uzyskaniu pracy i mieszkanie, stwierdziwszy, że potraktowała swoje pogróżki poważnie, szybko się z obietnic wycofali i mogła liczyć tylko na siebie.

Przyjechała do Paryża i postanowiła radzić sobie sama. Miała w banku trochę pieniędzy ze swego ostatniego kontraktu i za nie umieściła chłopca w szkole z internatem. Znajomi wynajęli jej maleńkie mieszkanko na poddaszu w zamian za opiekę nad ich matką i jej trzema kotami. To z pozoru łatwe zajęcie miało się stać wkrótce jej utrapieniem. Znajomi bowiem wyjechali na pół roku do Indiany w USA, a sprawy ich matki przybrały dramatyczny obrót. Starsza pani, dotąd żwawa i samodzielna, pewnego dnia potknęła się o podwinięty dywan, straciła równowagę i upadła twarzą na kaloryfer. Kiedy Anna przyszła nakarmić koty, znalazła ją nieprzytomną w kałuży krwi. Wezwany lekarz stwierdził złamanie nosa i wstrząśnienie mózgu. Trzeba było zająć się jej leczeniem i w ogóle pielęgnować ją przez całe dnie. W ciągu tygodnia Anna jakoś sobie z tym radziła, ale na sobotę i niedzielę zabierała synka z internatu i wtedy wszystko bardzo się komplikowało. Kiedy starsza pani poczuła się nieco lepiej, zaproponowała Annie, aby w czasie weekendów mieszkała z chłopcem u niej, by nie musiała kursować bez przerwy między trzecim piętrem a poddaszem. Miało to i tę zaletę, że wieczorami, kiedy Anna szła do kabaretu, nie zostawiała chłopca samego na górze. Wprawdzie opieka staruszki była iluzoryczna, ale jednak szedł spać o należytej porze i nie miał odwagi psocić... Pani Amanda była zresztą zadowolona z jego towarzystwa. Nie doczekała się dotychczas wnuków i bardzo nad tym bolała. Tym serdeczniej odnosiła się do niesfornej latorośli Anny. Filip przy dorosłych był uroczym malcem, ale pozostawiony na chwilę sam sobie wpadał na szalone pomysły.

Natomiast w szkole nie skarżono się na niego... Był ambitny, lubił się wyróżniać, zwracać na siebie uwagę i dlatego zachowywał się tam bez zarzutu i uczył doskonale. Zupełnie inaczej było w domu, trzeba było ustawicznie nad nim czuwać.

Anna wychodziła więc do pracy z duszą na ramieniu. Nigdy nie była pewna, co wymyśli jej ancymonek, czy rozpali ognisko na środku pokoju, czy też spróbuje dostać się na balkon kolegi z siódmego piętra, używając parasola jako spadochronu.

Przyjrzawszy się temu wszystkiemu z bliska i ja dołączyłem do gromadki o trzy piętra niżej, dyżurowałem tam żeby moja przyjaciółka mogła spokojniej odtańczyć swój solowy numer w rewii.

Upłynęły od naszego poznania prawie dwa miesiące, zdrowie starszej pani poprawiało się powoli, opiekowałem się Filipem i przemiłą staruszką ku oburzeniu mego brata i jego żony. Coraz bardziej byliśmy zżyci ze sobą... Pani Amanda nie mogła się doczekać końca tygodnia. Twierdziła, że Anna i mały Filip wnoszą w jej życie powiew młodości, przejmowała się ich sprawami. Przyznam, że i mnie nie ciążyło to, iż w sobotnie i niedzielne wieczory wyrzekam się bardziej atrakcyjnych zajęć niż dotrzymywanie towarzystwa kilkulatkowi i osiemdziesięciosześcioletniej matronie. Robiłem to z entuzjazmem dla Anny, w której zadurzyłem się bez pamięci. Ona zaś była tak zapracowana i uwikłana w najrozmaitsze kłopoty, że zdawała się mego zauroczenia w ogóle nie dostrzegać. Dziwiłem się temu, irytowało mnie to i intrygowało. Z jednej strony wyraźnie potrzebowała mego towarzystwa, nie umiała nie zdać mi relacji ze wszystkiego, co się każdego dnia zdarzyło, z drugiej zdawała się nie dostrzegać mego zniewolenia, traktowała mnie jak przyjaciółkę, ufnie i bez podtekstów. Miałem nadzieję, że to udawana obojętność, po prostu poza. Nieraz chciałem porozmawiać o tym, co czuję, ale Anna bardzo mnie onieśmielała i wciąż odkładałem tę rozmowę na stosowną chwilę.

Okazało się wkrótce, że nigdy nie miała się zdarzyć. Pewnego dnia wszystko nagle musiało ulec zmianie. Dokonał tego jeden krótki telefon od jej teściowej.

Właśnie szykowałem się do wyjścia, kiedy zapłakana Anna stanęła w drzwiach.

– Co się stało? – spytałem, widząc ją tak zmienioną.

– Muszę wracać natychmiast do domu, Andrzej jest strasznie chory. On umiera...

– Miał wypadek?

– Nowotwór, przypadkiem wykryty, przy okazji ataku wyrostka robaczkowego. Nie wierzę, nie mogę w to uwierzyć!

Zacząłem ją pocieszać, jak umiałem, przytuliła się do mnie i płakała rozpaczliwie. Trzymałem ją w objęciach zmartwiony jej zmartwieniem i moim. Zrozumiałem bowiem, że liczenie na zdobycie jej wzajemności było bezpodstawną mrzonką. Ona naprawdę nic nie zauważyła, zaufała mi jak kumplowi i tylko w takiej roli byłem jej potrzebny. Anna kochała swego męża i cały czas żyła nadzieją, że wszystko się między nimi ułoży.

W obliczu jej nieszczęścia ja z moim problemem byłem nieważny i nie na miejscu. Jedyne, co mogłem zrobić, to ofiarować jej pomoc w tych ciężkich chwilach. Samochodem mego brata pojechałem do internatu po Filipa, podczas gdy ona pakowała swój dobytek, wykupiłem bilety lotnicze do Warszawy i odwiozłem ich na lotnisko. Zostałem sam na ósmym piętrze, ze swoją porażką i tęsknotą, do której nie miałem prawa. Mimo obietnic, że zawiadomi mnie, jak się sprawy potoczyły, Anna nie dała znaku życia. Długo nie mogłem o niej zapomnieć... Próbowałem jej szukać po powrocie do Polski, ale po śmierci męża wyjechała ponoć z Warszawy – tylko tyle powiedzieli mi jej sąsiedzi.

Nie zamierzałem dać za wygraną, postanowiłem ją odnaleźć i dokonałbym tego, gdyby w moim życiu nie pojawiły się komplikacje, które udaremniły mi wszelkie poczynania nie tylko w sferze uczuć, ale i w każdej innej dziedzinie.

Początek wielkim zmianom dał wydrukowany w „Kulturze” paryskiej napisany przeze mnie felieton o wypadkach grudniowych na Wybrzeżu sprzed dwóch lat, w ich rocznicę. Zbiegło się to akurat z tym, że naraziłem się osobiście pewnemu pracownikowi służb bezpieczeństwa, kiedy ten został moim sąsiadem. Miał on nieznośny zwyczaj wystawiania przed drzwi pustych butelek, niepotrzebnych mebli i szpargałów, co uczyniło z naszego dotychczas zadbanego korytarza istne składowisko rupieci. Doszło do tego, że zaczęliśmy się przeciskać pod ścianą, żeby przejść do windy. Wszyscy narzekali, ale tym, który pierwszy zwrócił mu uwagę, byłem ja. Nie wytrzymałem, pewnego dnia zapukałem do bałaganiarza i poprosiłem, żeby respektował panujące w tym domu zwyczaje i nie powiększał swojej powierzchni mieszkalnej o wspólny korytarz. Zareagował bardzo ostro, najzwyczajniej w świecie zmieszał mnie z błotem, grożąc i proponując, żebym pilnował swego nosa. Wycofałem się i zaniechałem dyskusji. Po pewnym czasie dozorca poprosił go o uprzątnięcie korytarza. Gdy sąsiad wyrzucił go za drzwi, sprawa trafiła do administracji budynku i pracownicy nękali go dopóty, dopóki pod jego drzwiami nie zastali porządku. Mimo, że moja rola skończyła się na zwróceniu mu uwagi, to mnie przypisywał zorganizowanie całej akcji przeciw niemu i prawdopodobnie poprzysiągł mi wtedy dozgonną zemstę. Udało mu się to zrealizować szybciej, niż się spodziewał. Rzeczony felieton okazał się pretekstem i uwiarygodnieniem ogromnej liczby sfabrykowanych dowodów na to, jak to z premedytacją uprawiam działalność na szkodę władzy ludowej. Konsekwencje nie dały na siebie długo czekać, zakaz jakichkolwiek moich publikacji, zniszczenie całego nakładu ostatnio wydanej powieści i inne szykany były tylko wstępem do tego, co miało mi się jeszcze przydarzyć: aresztowanie, skazanie na kilka lat więzienia... Byłem przesłuchiwany przez mego sąsiada, nawet nie starał się ukrywać satysfakcji z tego powodu...

Cicho sza! O tym nie będę pisać, to jeszcze nie zagojone, jeszcze nie nabrałem dystansu do ogromu upokorzenia i cierpień moralnych, które mi zgotowano. Moi prześladowcy osiągnęli jedno: jeśli byłem w duchu opozycjonistą, w wyniku ich intensywnej pracy wychowawczej zostałem nim zarówno w teorii, jak i w praktyce, natychmiast gdy znalazłem się poza murami więzienia. W konspiracji zetknąłem się powtórnie z Ewą. Po pamiętnym pobycie w Paryżu, kiedy to zauroczony Anną nawet nie pofatygowałem się zawiadomić jej o zerwaniu zaręczyn, jak struś chowając głowę w piasek, miała prawo nie spojrzeć w moją stronę. Wiem, że wtedy cierpiała; opowiadała mi o tym moja matka. Zachowałem się fatalnie, byłem tak zajęty sobą, że wszystko inne się nie liczyło.

Ewa była redaktorką moich książek w wydawnictwie, które je wydało. Śmiałem się, że zna od podszewki zarówno moje mocne, jak i słabe strony. Na początku nasze stosunki były bardzo napięte. Kiedy dostała do rąk pierwszy mój maszynopis, powiedziała obcesowo:

– Ma pan, oczywiście, coś do powiedzenia i dużą łatwość pisania, ale ta akurat cecha u ludzi pańskiego pokroju może okazać się zgubna.

– „Pańskiego pokroju!” – prychnąłem. – Co pani może o mnie wiedzieć? Żeby wydawać takie kategoryczne opinie, trzeba chyba najpierw człowieka trochę poznać...

– Wiem o panu więcej, niż pan sobie wyobraża – powiedziała, mierząc mnie rozbawionym spojrzeniem.

– Chyba na podstawie maszynopisu, bo nie pamiętam, żebyśmy mieli przyjemność kiedykolwiek się spotkać.

– Ma się rozumieć, że na podstawie maszynopisu. Po latach doświadczenia to mi absolutnie wystarcza.

– Głupia koza! – pomyślałem. Ta dziewczyna irytowała mnie coraz bardziej. Strasznie mi ważna pani redaktor! Ze słomianą grzywą niesfornie podskakującą nad czołem, w kiecuchnie do połowy uda, wygląda, jakby dopiero co zdała maturę, a obnosi się ze swoim wielkim doświadczeniem. Musiała chyba odgadnąć moją nieprzychylną ocenę, bo powiedziała:

– Nie musi się pan tak zaperzać, panie Henryku. Mając od czterech lat do czynienia z autorami, zdążyłam poczynić trochę obserwacji. Po prostu umiem wyciągać wnioski. Pan, niewątpliwie obdarzony talentem literackim, nie ma cierpliwości, żeby dopracować wszystko do końca. Nie zwraca pan uwagi na takie drobiazgi, jak znaki interpunkcyjne, błędy maszynowe i tym podobne, wedle pana, drobiazgi. Pośpiech pana gubi, prawdopodobnie myśli pan znacznie szybciej, niż pisze. Nie lubi pan oglądać się za siebie i nie należy do tych pedantycznych pisarzy, którzy każde zdanie przewałkują po stokroć, zanim postawią po nim kropkę. Ludzie o takich wadach winni zatrudniać sekretarza, który wszystko wygładzi, uporządkuje. Na to jednak pan jeszcze nie jest w stanie zarobić. Jest pan człowiekiem utalentowanym, ale troszeczkę niedbałym i dlatego pozwoliłam sobie powiedzieć, że łatwość pisania, jaką pan posiada, może okazać się dla pana zgubna.

A to mnie szelma rozszyfrowała! Czułem, że mam czerwone uszy i nie byłem w stanie wydusić z siebie słowa na całe to nietaktowne dictum acerbum4. I ta żmija ma być redaktorem mojej książki! Ładna to będzie współpraca, nie ma co!

– Przystąpmy jednak do rzeczy, oto moje uwagi dotyczące konstrukcji pańskiej powieści. Jeśli pan zechce się do nich zastosować i zrobić korektę, sądzę, że możemy liczyć na sukces. Oczywiście, ostatnie słowo należy do pana, ale proszę odrzucić emocje i wprowadzić zmiany, jakie proponuję. Wyjdzie to na dobre pańskiej książce. Czy zdoła pan uporać się z tym w ciągu miesiąca?

Ta