Kufer babki Alicji - Danuta Noszczyńska - ebook + audiobook

Kufer babki Alicji ebook i audiobook

Danuta Noszczyńska

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Trzydziestoośmioletnia Klara gnieździ się w niewielkim mieszkaniu ze swoim byłym mężem, który żeruje na niej, jak może. Pogodzona z losem, nie zamierza niczego zmieniać ani o nic walczyć. Dopiero nagła, by nie rzec, dziwna śmierć babci i pozostawiony przez nią testament, wywracają całe jej życie do góry nogami. Klara nie tylko odkrywa tajemnicze i, o zgrozo, wręcz kryminalne wątki z przeszłości staruszki, ale znajduje również miłość, na którą jest zupełnie nieprzygotowana...

Gdy Danuta Noszczyńska zabiera się do pisania, z tego musi wyjść coś wartego przeczytania. Fakt

Potoczyste dialogi, humor oraz fantazja narracyjna to podstawowe walory powieści. Dziennik Polski

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 412

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 40 min

Lektor: danuta noszczynska

Oceny
4,3 (44 oceny)
23
10
11
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
olszawa

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo mi się podobała. Przypomina mi styl Joanny Chmielewskiej, również przez lektorkę.
00
AmeliaMi2002

Nie oderwiesz się od lektury

ok
00
JolaK1960

Dobrze spędzony czas

Sucha się na luzie. Dziękuję za książkę
00
CJC9D7E9A7WFLZ89

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
630gosia

Nie oderwiesz się od lektury

Super. Slucha sie lekko, lektura mila i przyjemna. Lektorka rewelacyjna.
00

Popularność




Kufer babki Alicji

Danuta Noszczyńska

www.wydawnictwosol.pl

Copyright © by Danuta Noszczyńska, 2009

Projekt okładki:Anna Lenartowicz

Redakcja:Dorota Majeńczyk, Grażyna Nawrocka

ISBN 978-83-62405-56-5

Wydawnictwo SOL Monika Szwaja • Mariusz Krzyżanowski 05-600 Grójec, Duży Dół 2a [email protected]

1. Dys­laj­fia – spe­cy­ficz­ne trud­no­ści w ra­dze­niu so­bie ze so­bą

Nie spa­łam już wła­ści­wie od dłuż­szej chwi­li, ale, pró­bu­jąc oszu­kać sa­mą sie­bie, na­dal tkwi­łam w mo­jej ulu­bio­nej sen­nej po­zy­cji, nie otwie­ra­jąc oczu. Wtu­lo­na w po­dusz­kę, z ko­la­na­mi pod­cią­gnię­ty­mi nie­mal pod bro­dę, na si­łę pró­bo­wa­łam za­trzy­mać sen. Ten dziw­ny stan by­tu-nie­by­tu, w któ­rym nic nie by­ło na­praw­dę, a naj­gor­szy na­wet kosz­mar za­wsze koń­czył się ulgą prze­bu­dze­nia. W mo­im przy­pad­ku by­ło jed­nak ina­czej: od pew­ne­go cza­su każ­de prze­bu­dze­nie sta­wa­ło się kosz­ma­rem. Wraz z od­zy­ski­wa­niem czu­cia w cie­le, po­wol­nym stwier­dza­niem swo­je­go je­ste­stwa, for­ma­to­wa­niem się na no­wo mo­je­go miej­sca w re­al­nym świe­cie, przy­cho­dzi­ła świa­do­mość… I kie­dy On ci­chut­ko wy­su­nął się z po­ście­li, sku­pi­łam się na mia­ro­wym od­dy­cha­niu i unie­ru­cho­mie­niu skry­tych pod po­wie­ka­mi oczu. Bo czu­łam, że pa­trzy na mnie. Wsłu­chu­je się w mój od­dech, bacz­nie ob­ser­wu­je mo­ją twarz. Wi­dać ni­cze­go z niej nie wy­czy­tał, bo za­raz po­tem usły­sza­łam ci­chą krzą­ta­ni­nę w kuch­ni, szum wo­dy w ła­zien­ce i wresz­cie – zgrzyt klu­cza w zam­ku. Wte­dy do­pie­ro do­pu­ści­łam do sie­bie na­chal­nie do­bi­ja­ją­cy się ze wszech stron stan ja­wy. Znów po­zwo­li­łam za­wład­nąć so­bą upio­rom prze­szło­ści i za­raz po Je­go wyj­ściu po­bie­głam do ku­fra… Od pew­ne­go cza­su za­miast pa­rzą­cej usta ka­wy i po­śpiesz­nej ką­pie­li miej­sce mo­ich po­ran­nych ry­tu­ałów za­jął bez­den­ny jak pie­kiel­na cze­luść, cięż­ki jak czyść­co­we mę­ki, sta­ry dę­bo­wy ku­fer… By­wa­ło, że bez­po­śred­nio po prze­bu­dze­niu sia­da­łam przy nim w kuc­ki, upy­cha­jąc mię­dzy no­ga­mi plą­czą­ce się fał­dy ko­szu­li noc­nej i z nie­zmien­nym ło­mo­tem w klat­ce pier­sio­wej uchy­la­łam skrzy­pią­ce wie­ko. W tym ku­frze by­ło wszyst­ko. Ja, On. Mo­je do­tych­cza­so­we ży­cie, o iro­nio, te­raz, z per­spek­ty­wy ostat­nie­go pół­ro­cza, ta­kie… upo­rząd­ko­wa­ne i pro­ste. I jak­kol­wiek sto­sun­ko­wo nie­daw­no jesz­cze wy­da­wa­ło mi się, że nie moż­na po­gma­twać so­bie ży­cia bar­dziej, niż ja po­gma­twa­łam swo­je, te­raz oka­za­ło się, że moż­na. I to jak! A wszyst­ko tkwi­ło w ku­frze i ja mu­sia­łam się z tym upo­rać. Wal­czy­łam z nim co dnia, krok po kro­ku… On mó­wił, że to nie­po­trzeb­ne. Po­wta­rzał wie­lo­krot­nie, że bę­dzie do­brze, a ku­fer trze­ba z na­sze­go ży­cia wy­rzu­cić, spa­lić, uni­ce­stwić… Ale On nie wie, nie chce wie­dzieć, że to nic nie da. Że ku­fer jest nie­znisz­czal­ny i na­wet bez swo­ich dę­bo­wych ścian, mo­sięż­nych okuć, skrzy­pią­ce­go wie­ka, bez swo­jej upior­nej za­war­to­ści bę­dzie za mną szedł, po­dą­żał jak duch, jak cień… W jed­nym tyl­ko ma ra­cję: że to, co cho­re, trze­ba ule­czyć. Ale naj­pierw zdia­gno­zo­wać, zro­zu­mieć… Ina­czej ni­g­dy nie bę­dę mo­gła cie­szyć się na­szym szczę­ściem o gorz­kim po­sma­ku nie­pew­no­ści, pod­szy­tym lę­kiem i tym ir­ra­cjo­nal­nym po­czu­ciem wi­ny… Dziś ra­no wy­je­chał z Kra­ko­wa, beze mnie, bez ku­fra, bez nie­koń­czą­cych się roz­mów, mgli­stych do­mnie­mań i upo­rczy­wych prób zro­zu­mie­nia. I bez po­że­gna­nia… W jed­nym krót­kim i ci­chym mu­śnię­ciu po­licz­ka za­warł wszyst­kie do­tych­cza­so­we obiet­ni­ce…

Tym ra­zem wie­ko nie za­skrzy­pia­ło… Ku­fer nie skry­wał już swo­ich se­kre­tów przed ocza­mi nie­wta­jem­ni­czo­nych, cał­kiem jaw­nie i jak­by wręcz eks­hi­bi­cjo­ni­stycz­nie uka­zu­jąc je świa­tu… Wzię­łam ostroż­nie do rę­ki sta­rą fo­to­gra­fię, któ­ra, mi­mo iż by­ła opra­wio­na w ram­kę, ni­g­dy nie za­wi­sła na żad­nej ścia­nie. Dzi­siaj z zu­peł­nie in­nej per­spek­ty­wy niż do­tych­czas czy­ta­łam za­pi­ski, kart­ki, ana­li­zo­wa­łam ra­chun­ki, od­cy­fro­wy­wa­łam nie­po­zor­ne, od­ręcz­ne no­tat­ki, świst­ki z nu­me­ra­mi te­le­fo­nów i in­ne drob­ne ba­dzie­wie, któ­re nor­mal­nie po­win­no by­ło daw­no spo­cząć w ku­ble na śmie­ci. Wi­dać jed­nak, gro­ma­dzo­ne przez la­ta, by­ło dla swo­jej wła­ści­ciel­ki na swój spo­sób wy­jąt­ko­wo cen­ne. Bez wzglę­du na to, ile uda­ło mi się wy­ło­wić i uło­żyć we wła­ści­wym miej­scu tych za­wi­łych puz­zli, pie­czo­ło­wi­cie od­kła­da­nych po­tem na ogrom­ne sta­re biur­ko, fo­to­gra­fię nie­odmien­nie wkła­da­łam do ku­fra. Ta­kie by­ło pra­wo bab­ci Ali­cji, usta­no­wio­ne dla niej prze­ze mnie pierw­sze­go dnia, kie­dy wzię­łam do rę­ki jej po­żół­kły se­pią por­tre­cik. Pra­wo do­glą­da­nia swo­je­go do­byt­ku, kon­tro­lo­wa­nia mo­ich po­czy­nań, że oto nic z jej „skar­bów” nie ule­gnie znisz­cze­niu, nie zo­sta­nie wy­rzu­co­ne czy zbez­czesz­czo­ne w ża­den in­ny spo­sób. Wła­śnie. Bab­ci Ali­cji. Nie umia­łam po­wie­dzieć o niej ina­czej niż „bab­cia Ali­cja”, choć tak na­praw­dę… Nie! Nie by­łam jesz­cze go­to­wa na wy­po­wie­dze­nie te­go sło­wa, je­dy­ne­go wła­ści­we­go, tak pro­ste­go i trud­ne­go za­ra­zem. Nie są­dzę zresz­tą, że­bym by­ła go­to­wa kie­dy­kol­wiek. Bab­cia za­wsze po­zo­sta­nie dla mnie bab­cią…

Dziś jed­nak nie się­gnę­łam po ko­lej­ną ster­tę prze­wią­za­nych wstąż­ką pa­pie­rów. Mia­łam czas. Mnó­stwo cza­su. Po­sta­no­wi­łam więc ina­czej: naj­pierw, jak daw­niej, ka­wa i ką­piel, a po­tem… wszyst­ko jed­no!

Wy­cią­gnę­łam się le­ni­wie w pa­ru­ją­cej wo­dzie i przy­mknę­łam oczy. Jak na ko­bie­tę, któ­ra mia­ła wziąć się za ba­ry ze swo­im ma­łym świat­kiem, naj­pierw po­win­nam po­zbyć się ry­tu­ałów, tych, któ­re jesz­cze gdzieś tam pa­no­wa­ły na­de mną, i nie do­pu­ścić do po­wsta­nia no­wych. Bo to one wła­śnie: ry­tu­ały i roz­ma­ite na­tręc­twa do­mi­no­wa­ły nie­gdyś w mo­im ży­ciu, sys­te­ma­ty­zo­wa­ły wszel­kie dzia­ła­nia, na­pę­dza­ły ży­cio­we funk­cje. My­ślę, że ta­kie pod­świa­do­me zauto­ma­ty­zo­wa­nie wszyst­kich czyn­no­ści jest swe­go ro­dza­ju obro­ną przed kry­tycz­nym prze­cią­że­niem umy­słu. Zwłasz­cza u osób ży­ją­cych na bar­dzo wy­so­kich ob­ro­tach. Przy­po­mnia­ła mi się te­raz ma­szy­na do prze­cie­ra­nia ziem­nia­ków na plac­ki. One­go ra­zu, prze­ła­do­wa­na prze­ze mnie na full, za­miast sza­rą ziem­nia­cza­ną mia­zgą, blu­znę­ła ży­wym ogniem. I zde­chła. Na­stęp­na, któ­rą ku­pi­łam, mia­ła już po­daj­nik: je­den ziem­niak, klap­ka się za­my­ka, trrr­rach, klap­ka się otwie­ra, ko­lej­ny ziem­niak, trr­rach, i tak da­lej… Tak wła­śnie wi­dzia­łam swo­je do­tych­cza­so­we dzia­ła­nia: im­puls, czyn­ność, klap­ka się za­my­ka, trrr­rach – wy­ko­na­nie, klap­ka się otwie­ra, ko­lej­ny im­puls, czyn­ność, trrr­rach… W każ­dym ra­zie ma­szy­na z po­daj­ni­kiem do dziś hu­la jak no­wa…

Ca­łe dwa dni, któ­re mia­łam te­raz przed so­bą i tyl­ko dla sie­bie, sprzy­ja­ły ta­kim prze­my­śle­niom. Pod­su­mo­wa­niom, ana­li­zom, co­raz chłod­niej­sze­mu dy­stan­so­wa­niu się od wszyst­kie­go, co w ostat­nim cza­sie zwa­li­ło mi się na bar­ki. Sta­ra­łam się więc ogar­nąć tę ca­łość w nie­od­łącz­nym kon­tek­ście Je­go oso­by, te­go, o czym mó­wił przed wy­jaz­dem o bab­ci, o mnie, o nas… Tak szyb­ko i tak na­gle mi Go za­bra­kło! Czu­łam się dziw­nie i dzi­wi­łam się te­mu, co czu­ję…

Wo­da w wan­nie za­czę­ła sty­gnąć. Od­czu­wa­łam to wy­raź­nie, mia­ła już te­raz znacz­nie niż­szą tem­pe­ra­tu­rę niż mo­je cia­ło. Ka­wa na biur­ku wy­sty­gła już w ta­kim ra­zie zu­peł­nie. To do­brze – po­my­śla­łam. – Do tej po­ry za­wsze pi­łam go­rą­cą… Te­raz wszyst­ko mu­si być ina­czej…

Wło­ży­łam szla­frok i skie­ro­wa­łam się wol­no w stro­nę ga­bi­ne­tu dziad­ka. Ka­wa rze­czy­wi­ście by­ła cał­kiem zim­na. Usta­wi­łam przed so­bą zdję­cie bab­ci Ali­cji i po raz nie wia­do­mo któ­ry za­to­pi­łam z uwa­gą wzrok w jej twa­rzy. Ta ele­ganc­ka, doj­rza­ła, ale bar­dzo jesz­cze pięk­na ko­bie­ta nie mia­ła w so­bie ni­cze­go z ru­basz­nej, drob­nej sta­rusz­ki, ja­ką zna­łam.

– Zna­łam… – po­wtó­rzy­łam pół­gło­sem, wni­ka­jąc w isto­tę te­go sło­wa, uży­wa­ne­go jak­że czę­sto bez żad­ne­go uza­sad­nie­nia. Czło­wiek zwykł bo­wiem ma­wiać, że zna ko­le­żan­kę z pra­cy, zna swo­je­go są­sia­da, zna eks­pe­dient­kę z po­bli­skie­go skle­pu. W za­leż­no­ści od kon­tek­stu. Jest to jed­nak tak ogrom­ny skrót my­ślo­wy, tak od­le­gły od je­go sen­su, że w zna­ko­mi­tej więk­szo­ści przy­pad­ków po­win­no się go za­stę­po­wać wy­łącz­nie po­wyż­szy­mi zwro­ta­mi: ko­le­żan­ka z pra­cy, są­siad, eks­pe­dient­ka z po­bli­skie­go skle­pu… Cóż ja mo­głam po­wie­dzieć o… o ko­bie­cie ze zdję­cia? Że zna­łam jej zwy­cza­je, gu­sty, po­wie­dzon­ka, wa­dy, za­le­ty, ale… z pew­no­ścią nie to, że zna­łam ją sa­mą. Za­sta­na­wia­łam się, co po­win­nam te­raz od­czu­wać. Żal? Roz­go­ry­cze­nie? A mo­że prze­ciw­nie: po­grze­bać ca­łą spra­wę w za­wi­łym pro­ce­sie zro­zu­mie­nia i sku­pić wszyst­kie swo­je emo­cje wy­łącz­nie we współ­czu­ciu? Bo prze­cież każ­dy z nas no­si w so­bie mnó­stwo my­śli, do­znań, osą­dów, mniej i bar­dziej istot­nych fak­tów ze swo­je­go ży­cia, do któ­rych nie przy­znał­by się ni­ko­mu i za żad­ne skar­by. A to, co udo­stęp­nia­my ota­cza­ją­ce­mu świa­tu, wy­ra­ża­ne w sło­wach, ge­stach, uczyn­kach, jest za­le­d­wie strzęp­kiem czło­wie­cze­go JA, po­nie­waż je­dy­nie ten strzę­pek, ni­kły uła­mek ludz­kie­go wnę­trza na­da­je się do po­ka­za­nia pu­blicz­nie… I je­śli ktoś mó­wi, wy­pi­na­jąc uprzed­nio pierś, że nie ma ab­so­lut­nie ni­cze­go do ukry­cia, jest tak sa­mo da­le­ki od praw­dy jak wte­dy, gdy mu się wy­da­je, iż prze­kro­czył ba­rie­rę po­zna­nia dru­gie­go czło­wie­ka… Nie ma­my, co praw­da, obo­wiąz­ku wy­wnę­trza­nia się świa­tu w więk­szym stop­niu, iż­by­śmy chcie­li, ale tym sa­mym nie ma­my pra­wa do grze­ba­nia w dru­gim czło­wie­ku w za­kre­sie więk­szym, niż on by so­bie te­go ży­czył. Gdzie w ta­kim ra­zie le­ży gra­ni­ca, ta zdro­wa gra­ni­ca wie­dzy o na­szych bliź­nich? Gra­ni­ca po­mię­dzy świę­tym pra­wem do in­tym­no­ści a zwy­czaj­nym fał­szem i za­kła­ma­niem? Al­bo ina­czej: mię­dzy pra­wem prze­mil­cze­nia a bez­pra­wiem za­ta­je­nia? I czy wo­bec te­go w ogó­le wol­no mi oce­niać Ali­cję? Z wła­snej per­spek­ty­wy, mo­ich za i prze­ciw, przez pry­zmat wła­snych „ja bym” w miej­sce fak­tów i zda­rzeń, co do któ­rych czas prze­szły stał się ewi­dent­nie do­ko­na­nym? Rze­czy­wi­ście, bar­dzo ła­two jest „na­pra­wiać” czy­jąś prze­szłość, „by­ma­jąc” z po­zy­cji oso­by zna­ją­cej nie tyl­ko da­ny pro­blem, ale i skut­ki pod­ję­tych de­cy­zji. Tak prze­cież by­ło ze mną. Z mo­im mał­żeń­stwem i wszel­ki­mi je­go kon­se­kwen­cja­mi. Tak wła­śnie pod­cho­dzi­ła do rze­czy nie­omyl­na, roz­waż­na Gra­żyn­ka: „Ja bym…” – ma­wia­ła, snu­jąc wła­sne wer­sje wy­da­rzeń, któ­re nie­chyb­nie mia­ły­by miej­sce za­miast tych, któ­re mia­ły, gdy­bym w da­nym mo­men­cie za­de­cy­do­wa­ła ina­czej. Bo za­wsze jest ja­kieś „ina­czej”, na­wet nie­jed­no. Tyl­ko któ­re, do cho­le­ry, jest to wła­ści­we?

Wplo­tłam w mo­kre wło­sy pal­ce obu dło­ni tak moc­no, że po­czu­łam w skro­niach pul­su­ją­cy ból. Za­mknę­łam oczy i spró­bo­wa­łam przy­wo­łać pod po­wie­ki ob­raz jed­ne­go z ostat­nich dni, tych dni, w któ­rych wszyst­ko, mi­mo że wca­le nie­ła­twe – by­ło ta­kie zna­jo­me i bez­piecz­ne.

– Idę do Er­ne­sta – oznaj­mi­ła bab­cia te­go dnia.

I wy­glą­da­ło na to, że mó­wi zu­peł­nie po­waż­nie…

2. Pod ostrza­łem re­aliów

Je­zu, ona zno­wu za­czy­na! – po­my­śla­łam, czu­jąc jed­no­cze­śnie, jak opa­da­ją mi rę­ce, no­gi oraz wszyst­kie in­ne człon­ki, któ­re mo­gą opaść czło­wie­ko­wi znaj­du­ją­ce­mu się w po­zy­cji sie­dzą­cej. A kon­kret­nie ko­bie­cie.

– Wy­szy­kuj no mnie, mo­ja dro­ga, wyj­ścio­wą gar­son­kę i ko­ron­ko­wą bluz­kę z ża­bo­tem – po­le­ci­ła bab­cia, sta­jąc w pro­gu ga­bi­ne­tu nie­bosz­czy­ka dziad­ka. – Prze­wietrz, upra­suj, a sprawdź przy tym, czy miej­sca­mi na szwach nie po­pu­ści­ła.

– A gdzież to się wy­bie­rasz? – Spoj­rza­łam na nią spod spo­co­ne­go czo­ła i otar­łam je wierz­chem spra­co­wa­nej dło­ni.

Od cza­su, kie­dy bab­cia za­bro­ni­ła mi ko­rzy­sta­nia z od­ku­rza­cza i in­nych przed­mio­tów „wy­ją­cych”, wszyst­kie czyn­no­ści hi­gie­nicz­no-go­spo­dar­cze mu­sia­łam wy­ko­ny­wać ręcz­nie.

– Ano, tam się wy­bie­ram – ru­chem gło­wy wska­za­ła na okno. – Do Er­ne­sta idę. Ter­min na czwar­tek mam. – Bab­cia z za­do­wo­le­nia pro­mie­nia­ła na twa­rzy.

– Ale… dziś do­pie­ro wto­rek… – bąk­nę­łam, nie mo­gąc wy­my­ślić nic sen­sow­niej­sze­go.

– Wto­rek! – ofuk­nę­ła mnie bab­cia. – Za­nim ja ca­łą gar­de­ro­bę i wszyst­ko, co mnie na dro­gę bę­dzie po­trzeb­ne, skom­ple­tu­ję, to cza­su nie sta­nie! A prze­cież z pu­stą rę­ką się do Er­ne­sta nie wy­bio­rę, za­ku­py trze­ba bę­dzie zro­bić. Ale… to już… Fran­cisz­ka za­ła­twi. – Bab­cia za­my­śli­ła się głę­bo­ko. – Tak! Spo­rzą­dzę li­stę i wy­ślę dzie­wu­chę po spra­wun­ki. Dziś jesz­cze!

– Bab­ciu… – za­czę­łam w na­dziei, że ja­koś wy­per­swa­du­ję jej ten ab­sur­dal­ny za­mysł, ale wi­dząc wciąż ro­sną­cy en­tu­zjazm na twa­rzy sta­rusz­ki, da­łam spo­kój. A nuż do czwart­ku o wszyst­kim za­po­mni?

Spoj­rza­łam dys­kret­nie na wiel­ki szaf­ko­wy ze­gar. Do­cho­dzi­ła trzy­na­sta. La­da chwi­la po­win­na przyjść pa­ni Ro­wic­ka, zwa­na, jak wszyst­kie opie­kun­ki bab­ci, Fran­cisz­ką. Ha­li­na Ro­wic­ka by­ła eme­ry­to­wa­ną pie­lę­gniar­ką i przej­mo­wa­ła przy niej dy­żur w te dni, kie­dy ja mia­łam w pra­cy po­po­łu­dniów­ki. Wie­czo­rem przy­cho­dzi­ła mło­da wo­lon­ta­riusz­ka, no­cą zaś za­glą­da­ła do bab­ci są­siad­ka, pa­ni Pie­trasz­ko. Kie­dy dniów­ki wy­pa­da­ły mi od siód­mej ra­no, do po­łu­dnia sie­dzia­ła przy bab­ci wo­lon­ta­riusz­ka, zmie­nia­na o trzy­na­stej przez Ro­wic­ką, ja na­to­miast wpa­da­łam wie­czo­rem. I tak w ko­ło Ma­cie­ju… Bab­cia nie by­ła co praw­da ob­łoż­nie cho­ra, prze­ciw­nie, fi­zycz­nie zdro­wa by­ła jak koń, jed­nak od pew­ne­go cza­su tra­ci­ła jak­by… po­czu­cie obiek­ty­wi­zmu wzglę­dem re­al­ne­go świa­ta. Drob­na, ale czer­stwa ko­biet­ka przed­wo­jen­ne­go cho­wu, mia­ła w so­bie ty­le we­rwy, że nie moż­na by­ło na chwi­lę spu­ścić jej z oka. Każ­dy bo­wiem, naj­bar­dziej na­wet dzi­ki za­mysł wpro­wa­dza­ła na­tych­miast w czyn. Oso­bi­ście i wła­sno­ręcz­nie. Kie­dy, ja­kieś pół­to­ra ro­ku te­mu za­bro­ni­ła mi uży­wać przed­mio­tów „wy­ją­cych”, za­czę­ła się ich suk­ce­syw­nie po­zby­wać. Wy­rzu­ci­ła elek­trycz­ny mły­nek do ka­wy, ro­bot ku­chen­ny, elek­trycz­ną ma­szyn­kę do go­le­nia, na­le­żą­cą nie­gdyś do dziad­ka, pral­kę wir­ni­ko­wą, a na ko­niec zrzu­ci­ła ze scho­dów lo­dów­kę. Od­ku­rzacz ukry­łam na stry­chu, przy­się­ga­jąc wcze­śniej uro­czy­ście, że zgod­nie z jej ży­cze­niem uto­pię go w Wi­śle. Te­raz, jak tyl­ko uda­wa­ło mi się na­kło­nić ją do krót­kie­go spa­cer­ku pod opie­ką pa­ni Ro­wic­kiej, bły­ska­wicz­nie od­ku­rza­łam ca­ły dom, bło­go­sła­wiąc w du­chu „przed­mio­ty wy­ją­ce”.

– Bab­ciu! – ock­nę­łam się z lę­kiem, stwier­dza­jąc rów­no­cze­śnie, że sta­rusz­ka znik­nę­ła mi z po­la wi­dze­nia.

– Tu je­stem, za to­bą! – za­chi­cho­ta­ła ra­do­śnie. – Spo­rzą­dzam li­stę ekwi­pa­żu!

Istot­nie, bab­cia sie­dzia­ła tuż za mo­imi ple­ca­mi, po dru­giej stro­nie biur­ka i za­sła­nia­jąc ra­mie­niem, skro­ba­ła coś na kart­ce.

– Dzwo­nek! – oznaj­mi­ła do­bit­nie.

– Co? – Nie za­sko­czy­łam od ra­zu.

– Dzwo­nek do drzwi, Klar­ciu, nie sły­szysz? Idź no otwórz, mo­je dziec­ko, to na pew­no Fra­nia. Do­brze się skła­da, bo wła­śnie skoń­czy­łam.

– Pa­ni Ro­wic­ka, chy­ba dziś bę­dzie ma­ły kło­po­cik – szep­nę­łam w przej­ściu do ko­bie­ty. – Bab­cia się do­kądś wy­bie­ra. Niech jej to pa­ni wy­bi­je z gło­wy, o ile się da, a je­śli się nie da, to pro­szę zro­bić, co się da, że­by o tym za­po­mnia­ła.

Ro­wic­ka spoj­rza­ła na mnie stro­ska­nym wzro­kiem.

– Niech pa­ni już le­ci, pa­ni Kla­ro. Po­ra­dzę so­bie. Wy­pa­dłam z do­mu bab­ci z pręd­ko­ścią dźwię­ku i do­słow­nie w ostat­niej chwi­li do­pa­dłam do au­to­bu­su. Mia­łam rap­tem pół­to­rej go­dzi­ny do prze­pi­so­we­go sta­wie­nia się w pra­cy, a pla­no­wa­łam jesz­cze zajść do do­mu, od­świe­żyć się, prze­brać i prze­gryźć co­kol­wiek, o ile co­kol­wiek bę­dzie. Nie by­ło.

– Cho­ler­ka – sark­nę­łam pod no­sem, prze­trzą­sa­jąc ko­lej­no ku­chen­ne szaf­ki i pe­ne­tru­jąc lo­dów­kę z do­kład­no­ścią god­ną tech­ni­ka kry­mi­nal­ne­go. – Po­win­na być jesz­cze kon­ser­wa ryb­na…

Ką­tem oka rzu­ci­łam w stro­nę uchy­lo­nych drzwi do ma­łe­go po­ko­ju. By­lec sie­dział roz­wa­lo­ny na wer­sal­ce i z lu­bo­ścią wy­ciam­ki­wał reszt­ki so­su po­mi­do­ro­we­go z m o jej kon­ser­wy ryb­nej, za po­mo­cą mo­jej wie­lo­ziar­ni­stej buł­ki.

– Co jest, Klar­cia? – spy­tał, po­ja­wia­jąc się ospa­le w drzwiach.

– Nie za­mie­rzasz chy­ba mieć pre­ten­sji o to ry­bie ścier­wo? Zresz­tą, nie masz cze­go ża­ło­wać. Wred­ne by­ło. Na dru­gi raz ku­puj w ole­ju. A po­za tym – do­dał szyb­ko, do­strze­ga­jąc pio­ru­ny w mo­ich oczach – idziesz do pra­cy. Śmier­dzia­ła­byś.

– Ty nie idziesz, jak mnie­mam! – wrza­snę­łam. – Mo­żesz so­bie więc śmier­dzieć do wo­li, czy tak?! Pod­że­rać cu­dze wik­tu­ały, pro­du­ko­wać syf w miesz­ka­niu i ga­pić się w te­le­wi­zor!!!

By­lec po­wiódł ocza­mi za mo­im wzro­kiem, ogar­nia­jąc ko­lej­no ster­tę brud­nych ga­rów, upać­ko­lo­ny do gra­nic moż­li­wo­ści stół i usła­ną obier­ka­mi z ce­bu­li pod­ło­gę.

– Wy­lu­zuj! – wark­nął ura­żo­ny. – Od ju­tra za­czy­nam fu­chę, to ci od­ku­pię. I umy­ję po­ło­wę.

– Po­ło­wę cze­go?!!!

– Tych ga­rów.

– Po­słu­chaj, Pio­truś – prze­mó­wi­łam do nie­go ła­god­nie, uży­wa­jąc je­dy­nie co dru­gie­go sło­wa spo­śród tych, któ­re ci­snę­ły mi się na usta. – Umy­jesz wszyst­kie. I pod­ło­gę. I stół. Jak wró­cę, kuch­nia ma być w ta­kim sta­nie, w ja­kim by­ła, za­nim wy­szłam dzi­siaj z do­mu. A je­śli nie, to ja zro­bię w koń­cu praw­dzi­wy po­dział ma­jąt­ku. Pół na pół! Więc jak so­bie ży­czysz!

– Wy­szłam, wa­ląc drzwia­mi od ła­zien­ki.

Zry­wa­łam z sie­bie nie­świe­że ciu­chy moc­no drżą­cy­mi rę­ka­mi. Ze zło­ści, z po­śpie­chu, z bez­sil­no­ści… Wo­da la­ła się do wan­ny, za­pa­ro­wu­jąc po­wo­li zbry­zga­ne pian­ką do go­le­nia lu­stro. Do­strze­głam w nim zmę­czo­ną twarz ste­ra­nej ży­ciem ko­bie­ty: opuch­nię­te i za­czer­wie­nio­ne z nie­wy­spa­nia oczy, bu­rą mierz­wę za­miast fry­zu­ry i wy­krzy­wio­ne w roz­pacz­li­wym gry­ma­sie usta… Po­dob­no czło­wiek tak ma, że z za­sa­dy po­strze­ga sie­bie znacz­nie ko­rzyst­niej, niż w rze­czy­wi­sto­ści wy­glą­da. Oko nie­chęt­nie do­pusz­cza do mó­zgu in­for­ma­cje o ką­sa­ją­cym je­go cia­ło zę­bie cza­su. A je­śli już, czy­ni to nie­zwy­kle ostroż­nie i oszczęd­nie. Po­my­śla­łam, że je­śli tak jest w mo­im przy­pad­ku, to ozna­cza, że wy­glą­dam znacz­nie go­rzej niż to, co wi­dzę…

– No i… ccc­co z te­go? – syk­nę­łam, pa­ku­jąc się do zbyt go­rą­cej wo­dy. – A na ja­ką cho­le­rę mi uro­da? Nie mam te­go w za­kre­sie obo­wiąz­ków służ­bo­wych, Byl­co­wi nie mu­szę, a na­wet nie chcę się po­do­bać, a bab­ci jest wszyst­ko jed­no. Sa­ma so­bie też nie mu­szę – pod­su­mo­wa­łam, wle­wa­jąc wo­dę do bu­tel­ki po szam­po­nie do wło­sów. – A niech cię wszy­scy dia­bli!!! – ryk­nę­łam, że­by by­ło wy­raź­nie sły­chać. – Na­wet szam­po­nu czło­wiek nie mo­że na wierz­chu po­ło­żyć! Ze­żar­łeś go ra­zem z tą kon­ser­wą czy co?

– Osza­la­łaś? – By­lec przy­ci­snął do szy­by w drzwiach wzbu­rzo­ne ob­li­cze.

– Nie! Po pro­stu, zna­jąc two­je upodo­ba­nia, po­dej­rze­wam, że prę­dzej byś go ze­żarł, niż użył zgod­nie z prze­zna­cze­niem. I pa­szoł won! – prze­go­ni­łam go spod drzwi. – Idę się ubrać.

– Ale ty wred­na je­steś! – Pio­trek utkwił te­raz dla od­mia­ny pod drzwia­mi mo­je­go po­ko­ju.

– Kur­de – mru­cza­łam pod no­sem w pa­ni­ce, nie mo­gąc zna­leźć jed­nej pa­ry ca­łych raj­stop.

– Wiesz o tym? Że wred­na je­steś? – upew­niał się na­chal­nie.

– Wiem! Gdzież te cho­ler­ne raj­sto­py?

– A mo­że ci ze­żar­łem, hę? Nie po­my­śla­łaś o tym? – od­gryzł się głu­pio.

– Po­my­śla­łam. Idź mi stam­tąd, bo mnie roz­pra­szasz, a czas mnie go­ni! I nie pod­glą­daj!

– No, no! Jesz­cze nie tak daw­no roz­bie­ra­łaś się przy mnie bez tej fał­szy­wej skrom­no­ści – pró­bo­wał do­piec mi mój by­ły.

By­ły mąż, rzecz ja­sna, z któ­re­go na sku­tek fu­zji dwóch wy­ra­zów: „by­ły” oraz „pa­da­lec”, po­wsta­łej w wy­ni­ku nie­dbal­stwa ję­zy­ko­we­go mo­jej przy­ja­ciół­ki, wy­ło­ni­ło się no­we, ale jak­że ob­ra­zo­twór­cze po­ję­cie.

– Dzię­ki ci, ko­cha­ny! – krzyk­nę­łam ra­do­śnie.

– Nie ma za co! – od­parł nie­co zdez­o­rien­to­wa­ny Pio­trek.

– To nie do cie­bie, tyl­ko do świę­te­go An­to­nie­go! A roz­bie­ra­łam się wy­łącz­nie z obo­wiąz­ku, z któ­re­go zwol­nił mnie w ma­je­sta­cie pra­wa wy­so­ki sąd – od­pa­li­łam nie­co po­ni­żej pa­sa.

– Kla­ra… Cze­mu ty je­steś ta­ka? – wy­ję­czał, za­gra­dza­jąc mi dro­gę do wyj­ścia.

– Czy­li? – Spoj­rza­łam mu w oczy, wy­obra­ża­jąc so­bie, że każ­da z mo­ich źre­nic jest w tym mo­men­cie la­se­ro­wym mio­ta­czem.

– No… Ta­ka nie­do­bra. Zło­śli­wa, opry­skli­wa… Czy nie mo­gło­by być mię­dzy na­mi jak daw­niej?

Spoj­rza­łam na ze­ga­rek. By­ła za sie­dem­na­ście dru­ga, do­ko­na­łam więc bły­ska­wicz­nej kal­ku­la­cji: mam kwa­drans na doj­ście do przy­chod­ni, zo­sta­ją dwie na pod­su­mo­wa­nie na­sze­go pięt­na­sto­let­nie­go po­ży­cia mał­żeń­skie­go. Wy­star­czy, aż za­nad­to.

– A we­dług cie­bie nie jest? – spy­ta­łam re­to­rycz­nie. – W dwa la­ta po roz­wo­dzie le­żysz na tej sa­mej wer­sal­ce, ga­pisz się w ten sam te­le­wi­zor, na­wet por­t­ki na tył­ku masz te sa­me! I jak od lat, je­dy­nym mo­ty­wem, na któ­rym opie­ra się ca­ła two­ja ży­cio­wa twór­czość, są po­trze­by fi­zjo­lo­gicz­ne!

– Bo­że, ja­ka ty je­steś ma­łost­ko­wa i bez­dusz­na! Do koń­ca ży­cia go­to­wa czło­wie­ko­wi ka­wa­łek kon­ser­wy wy­po­mi­nać! – wciął mi się w sło­wo By­lec, ogra­bia­jąc mnie tym sa­mym z ostat­nich se­kund z mo­ich dwóch mi­nut.

– A, nie! O kon­ser­wie aku­rat nie by­ło tu­taj mo­wy – sap­nę­łam i ru­szy­łam ku wyj­ściu. – Je­śli ro­zu­miesz, co mam na my­śli…

– Ro­zu­miem! Bar­dzo do­brze ro­zu­miem! – krzyk­nął za mną. – Na przy­kład, dla­cze­go się ze mną roz­wio­dłaś!

– Tak??? – Za­trzy­ma­łam się w pół scho­dów, cie­ka­wa, co też po­wie.

– Że­by nie dzie­lić się spad­kiem. Ha! – oznaj­mił trium­fal­nie.

– Roz­gry­złem cię, praw­da? Wszy­scy wie­dzą, ile zło­ta i do­la­rów ma po­cho­wa­ne po ką­tach two­ja bab­ka. A ty wnio­słaś po­zew, jak jej się tyl­ko po­gor­szy­ło!

Wte­dy po­my­śla­łam so­bie, że Byl­co­wi też za­czy­na od­bi­jać. I że, nie mo­gąc wy­du­mać już nic no­we­go, aby mi sku­tecz­nie do­ku­czyć, za­czy­na mi po­gry­wać na ob­sza­rach ner­wo­wych, któ­rych ni­g­dy do­tąd nie ru­szał. Nie wzię­łam tyl­ko pod uwa­gę jed­ne­go: że Pio­trek nie był­by w sta­nie cze­goś po­dob­ne­go wy­my­ślić. W każ­dym ra­zie, nie sam…

* * *

Wpa­dłam do przy­chod­ni spóź­nio­na jak cho­le­ra. To zna­czy do­kład­nie o sie­dem mi­nut i czter­dzie­ści se­kund, co przy mo­jej ma­nia­kal­nej wręcz punk­tu­al­no­ści by­ło eks­ce­sem god­nym co naj­mniej za­pad­nię­cia się pod zie­mię.

– Prze­pra­szam, Gra­żyn­ko. Wy­bacz – szep­nę­łam do ko­le­żan­ki, mio­ta­ją­cej się przy okien­ku jak żoł­nierz w oko­pach.

– Nic się nie sta­ło. Spo­koj­nie – od­szep­nę­ła. – Coś z bab­cią?

– Z bab­cią też – od­par­łam pół­gęb­kiem, wrzu­ca­jąc na sie­bie bia­ło-nie­bie­ski far­tuch. – Pa­ni pierw­szy raz? – Rzu­ci­łam okiem na le­żą­ce przede mną skie­ro­wa­nie do kar­dio­lo­ga.

– Nie, mam tu już kar­to­te­kę, u dok­tor Ma­lic­kiej.

– Mó­wię ci – szep­nę­łam do ko­le­żan­ki, cze­ka­jąc, aż dru­kar­ka wy­plu­je czy­ste ku­po­ny – ni­g­dy na złość ko­muś nie od­mra­żaj so­bie uszu! Pro­szę – zwró­ci­łam pa­cjent­ce dys­kiet­kę. – Kar­to­te­ka bę­dzie u pa­ni dok­tor.

– Zna­czy się, by­ły dał po­pa­lić? – Gra­żyn­ka po­chy­li­ła się ku mnie, opi­su­jąc fla­ma­strem sza­rą ko­per­tę. – A nie mó­wi­łam, że po­win­naś go zo­sta­wić?

– Prze­cież go zo­sta­wi­łam! Dwa la­ta te­mu! – syk­nę­łam co­kol­wiek zbyt gło­śno.

– Słu­cham? – spy­tał star­szy je­go­mość, któ­ry aku­rat do­cze­kał się na swo­ją ko­lej. – Ja do la­ryn­go­lo­ga. Na dzi­siaj mam ter­min, na szes­na­stą!

– Dok­tor Ja­czyk czy dok­tor Le­bu­da?

– A któ­ry z nich jest męż­czy­zną? Bo ja pierw­szy raz…

– Obaj są ko­bie­ta­mi – od­par­łam w roz­tar­gnie­niu.

– A… – za­wa­hał się pa­cjent. – To niech bę­dzie ten Ja­czyk.

– Ow­szem, roz­wio­dłaś się, ale nie od­sta­wi­łaś od cyc­ka. Szo­wi­ni­sta! – mruk­nę­ła mi Gra­żyn­ka w oko­li­ce koł­nie­rza.

– Kto? Pio­trek?

– Nie, ten… – ski­nę­ła gło­wą w stro­nę je­go­mo­ścia. – Ży­czył­by so­bie, że­by mu fa­cet w uchu grze­bał, jak­by do gi­ne­ko­lo­ga co naj­mniej przy­szedł!

– Jak mam go od­sta­wić? – za­wrza­łam świę­tym obu­rze­niem.

– Miesz­ka­my prze­cież ra­zem! On nie pi­je, nie pa­li, nie ro­bi awan­tur, ta­kie­go nie da się eks­mi­to­wać!

– To prze­stań go ży­wić. Dys­kiet­kę po­pro­szę. Zo­ba­czysz, jak po­skut­ku­je.

– Ja sie­bie ży­wię! Po­win­nam żar­cie po są­sia­dach trzy­mać czy jak? Ma pa­ni szes­na­sty nu­me­rek. Po­kój nu­mer dzie­więt­na­ście, pierw­sze pię­tro.

– Na to sa­mo wy­cho­dzi. To skie­ro­wa­nie jest już nie­waż­ne, pro­szę pa­na. Od mie­sią­ca.

– Czy­li na co? Po­każ! – rzu­ci­łam okiem na kart­kę. – Rze­czy­wi­ście, tro­chę się pan spóź­nił – uśmiech­nę­łam się ze współ­czu­ciem do wy­so­kie­go fa­ce­ta w sza­rej je­sion­ce.

– Czy­li na to, że jak coś ku­pisz, to on ci i tak wy­mie­cie. Si­łą rze­czy ja­dasz na mie­ście al­bo u bab­ci. A sko­ro tak, prze­stań mu za­opa­try­wać lo­dów­kę.

– No i co te­raz? – za­tro­skał się fa­cet.

– Mu­si pan pójść po no­we, do le­ka­rza pierw­sze­go kon­tak­tu – rzu­ci­ła Gra­żyn­ka.

– No, ni­by tak… – za­wa­ha­łam się.

– A w ogó­le, to gdy­byś prze­nio­sła się do bab­ci, nie mu­sia­ła­byś co­dzien­nie la­tać z Sal­wa­to­ra na Azo­ry i vi­ce ver­sa. To prze­cież ca­ły szmat świa­ta!

– Za­cze­kaj chwi­lę – sap­nę­łam. – Po­ga­da­my, jak się tro­chę pa­cjen­ci prze­rze­dzą. Ja nie umiem o po­waż­nych spra­wach tak na ste­reo…

Oko­ło szes­na­stej, jak już za­czę­li przyj­mo­wać le­ka­rze z dru­giej zmia­ny, pod okien­ka­mi re­je­stra­cji zro­bi­ło się pu­sta­wo. Spo­ra­dycz­nie zja­wia­li się jesz­cze ja­cyś pa­cjen­ci, jed­nak ob­słu­gi­wa­ni spraw­nie i szyb­ko przez na­szą naj­młod­szą ko­le­żan­kę Be­at­kę, nie mie­li szans na utwo­rze­nie ko­lej­ki. Gra­ży­na zro­bi­ła dwie ka­wy i przy­ta­ska­ła na sto­lik umiesz­czo­ny za re­ga­ła­mi.

– Co ci zro­bił? – spy­ta­ła bez wstę­pów.

– Nic. – Chlip­nę­łam go­rą­ce­go pły­nu. – Rzecz w tym, że on ni­g­dy nic nie ro­bi. Ani mnie, ani ni­ko­mu. Po pro­stu jest. Tym swo­im wszech­obec­nym, ob­mier­z­łym, upa­sio­nym je­ste­stwem, za­le­ga mi na du­szy jak na tej swo­jej wer­sal­ce. Ho­łu­bi przy tym mnie­ma­nie o so­bie, któ­re zo­sta­ło mu z cza­sów, ogól­nie zwa­nych „daw­no i nie­praw­da”.

– Żal mi cię… – wes­tchnę­ła Gra­żyn­ka.

– A mnie nie! – burk­nę­łam pod no­sem. – Do­brze mi tak. Bo wła­ści­wie mam, co chcia­łam.

– To pa­ni… tak chcia­ła? – zdzi­wi­ła się Be­at­ka w wol­nej chwi­li.

– Nie, nie chcia­łam, Be­at­ko. Tak mi wy­szło. Z głu­po­ty. Be­at­ka spoj­rza­ła na mnie z wa­ha­niem, jak­by chcia­ła o coś za­py­tać, ale nie mia­ła od­wa­gi.

– Bo ja wy­szłam za mąż na złość, wiesz? Ro­dzi­com, rzecz ja­sna, ale oka­za­ło się wkrót­ce, że wy­łącz­nie sa­mej so­bie. Mó­wię ci to tyl­ko dla­te­go, że je­steś jesz­cze pa­nien­ką. A mał­żeń­stwo nie jest przy­pa­dło­ścią, któ­ra ro­zej­dzie się po ko­ściach po ty­go­dniu.

– No ale… Prze­cież się pa­ni w koń­cu roz­wio­dła… – za­opo­no­wa­ła nie­śmia­ło Be­at­ka.

– O tak! W koń­cu! – Za­śmia­łam się gorz­ko. – To bar­dzo do­bre okre­śle­nie.

– A… nie da­ło się wcze­śniej?

– Nie – oznaj­mi­łam i unio­słam się z krze­sła, sy­gna­li­zu­jąc ko­niec te­ma­tu.

* * *

Pew­nie. Pew­nie, że się da­ło! Te­raz wie­dzia­łam to do­sko­na­le, ale ja wo­la­łam tkwić w tym psy­cho­tycz­nym związ­ku, że­by tyl­ko nie usły­szeć sa­kra­men­tal­ne­go „a nie mó­wi­łem?”. Bo ta­ta mó­wił wła­śnie. Wie­lo­krot­nie i bez skut­ku, że mo­je mał­żeń­stwo z Piotr­kiem to po­ro­nio­ny po­mysł, że nie pa­su­je­my do sie­bie, że nic do­bre­go z te­go nie bę­dzie. I nie by­ło, rzecz ja­sna, o czym ni­g­dy, ale to prze­nig­dy oj­cu nie wspo­mnia­łam. Gra­nie ro­li za­do­wo­lo­nej mę­żat­ki przy­cho­dzi­ło mi zresz­tą bez więk­sze­go tru­du. Wi­dy­wa­li­śmy się z mo­imi ro­dzi­ca­mi rap­tem dwa, trzy ra­zy do ro­ku. Wbi­ja­łam na­ten­czas Byl­ca w wi­zy­to­wy gar­ni­tur, do­pil­no­waw­szy uprzed­nio wszyst­kich je­go hi­gie­nicz­nych za­bie­gów, łącz­nie z usza­mi i pa­znok­cia­mi. O, By­lec, jak chciał, po­tra­fił być uro­czy! Elo­kwent­ny, dow­cip­ny… I gdy­by ktoś nie wie­dział, nie do­my­ślił­by się za­pew­ne, że bły­sko­tli­wy dia­log na te­mat ar­che­olo­gii, li­te­ra­tu­ry czy fi­zy­ki kwan­to­wej to­czy wła­śnie z fa­ce­tem po trzy­let­niej bu­dow­lan­ce, spe­cja­li­zu­ją­cym się tak na­praw­dę w kła­dze­niu ka­fel­ków i mon­to­wa­niu ki­bli… Po­dej­rze­wam, że Pio­trek na­wet lu­bił te wi­zy­ty. Da­wa­ły mu po­le do po­pi­su – przed te­ścia­mi i so­bą sa­mym, po­twier­dza­ły je­go do­sko­na­łe zda­nie na te­mat wła­snej oso­by, wpra­wia­ły w stan jesz­cze więk­sze­go sa­mo­za­do­wo­le­nia… Jak istot­ne by­ły to dla nie­go spo­tka­nia, świad­czył fakt, że w to­wa­rzy­stwie mo­ich ro­dzi­ców po­tra­fił trzy­mać w ry­zach swo­je cho­ro­bli­we wręcz ła­kom­stwo i z nim zwią­za­ne efek­ty aku­stycz­ne: nie ciam­kał, nie sior­bał, nie be­kał, na­kła­dał so­bie na ta­lerz umiar­ko­wa­ne ilo­ści, któ­re spo­ży­wał god­nie i wy­kwint­nie…

Ni­g­dy nie za­po­mnę dnia, kie­dy tuż po ślu­bie po­sta­no­wi­li­śmy zor­ga­ni­zo­wać ma­łe przy­jąt­ko dla zna­jo­mych, któ­rzy nie zo­sta­li za­pro­sze­ni na we­se­le. Uro­bi­łam się jak dzik, zwłasz­cza że w dzie­dzi­nie ku­li­nar­nej by­łam jesz­cze cien­ka jak źdźbło tra­wy. Ale za­sta­wi­łam stół iście po sta­ro­pol­sku: su­to, ele­ganc­ko i smacz­nie. Puch­nąc z du­my, wy­ko­na­łam ade­kwat­ną do oka­zji i sto­łu, rzecz ja­sna, to­a­le­tę. I kie­dy, wy­stro­jo­na w prze­pięk­ną suk­nię w ko­lo­rze doj­rza­łej wi­śni, z mi­ster­nie uło­żo­ny­mi lo­ka­mi po­sta­no­wi­łam po raz ostat­ni rzu­cić okiem na swo­je dzie­ło… omal nie ze­szłam na za­wał. Otóż mój świe­żuch­ny ślub­ny sie­dział roz­wa­lo­ny przy m o i m sto­le, nad smęt­ny­mi po­zo­sta­ło­ścia­mi po mo­im nad­ludz­kim wy­sił­ku i be­kał z lu­bo­ścią…

Po­wstrzy­mać te­go ro­dza­ju za­cho­wa­nia i nie mniej pro­stac­kie wy­po­wie­dzi po­tra­fił je­dy­nie w to­wa­rzy­stwie mo­ich ro­dzi­ców i my­ślę, że oni w koń­cu da­li się na­brać. To głu­pie… Głu­pie i ta­kie… nie­uza­sad­nio­ne. Aby ze­msta by­ła ze­mstą, po­win­ni by­li ra­czej oglą­dać na­sze nie­do­pa­so­wa­nie, Pio­tru­sia ta­kie­go, ja­kim był na co dzień, oraz mnie. Ta­ką, ja­ką by­łam na co dzień, uwi­kła­ną w ży­cie, w któ­re, jak kie­dyś są­dzi­łam, oso­bi­ście mnie wma­new­ro­wa­li. Ale nie oglą­da­li, gdyż mo­ja mści­wość mia­ła swo­je gra­ni­ce. Wy­star­czy­ło mi w zu­peł­no­ści, że oto ich je­dy­na cór­ka, stu­dent­ka dru­gie­go ro­ku me­dy­cy­ny, na ich oczach (no, mo­że nie do­słow­nie) za­szła w cią­żę z mam­la­sem po trzech la­tach za­wo­dów­ki, o nie­ziem­skiej (w sen­sie do­słow­nym, acz nie­ko­niecz­nie po­chleb­nym) uro­dzie. Wte­dy wy­da­wa­ło mi się, że owa nie­chcia­na cią­ża bę­dzie dla mnie je­dy­nym ra­tun­kiem przed usta­lo­ną ka­te­go­rycz­nie przez oj­ca ka­rie­rą me­dycz­ną. Bo­że mój, jak­że ja się mę­czy­łam na tych stu­diach! Nie mia­łam do nich ani gło­wy, ani po­wo­ła­nia. Ale ta­ta się uparł. Od dziec­ka oswa­jał mnie z my­ślą, że bę­dę le­ka­rzem. To by­ła je­go ob­se­sja, ja­kaś ta­ka dziw­na, na­mol­na, nie­pod­le­ga­ją­ca żad­nym pró­bom per­trak­ta­cji. Me­dy­cy­na – i już! A prze­cież ta­ta był świet­nym oj­cem, opie­ku­nem i kum­plem, wy­jąt­ko­wo wy­ro­zu­mia­łym i to­le­ran­cyj­nym. I po­za kwe­stią wy­bo­ru za­wo­du dla mnie za­wsze do­sko­na­le się do­ga­dy­wa­li­śmy. Tym bar­dziej mia­łam do nie­go o to żal. Że w tej jed­nej spra­wie, tak dla mnie waż­nej, nie mo­głam zna­leźć u nie­go zro­zu­mie­nia. Ba, cie­nia li­to­ści!

* * *

– Oj, bab­ciu, bab­ciu – szep­nę­łam do ko­bie­ty z fo­to­gra­fii, o smut­nym, se­pio­wym uśmie­chu. – Jak­że to te­raz ina­czej wy­glą­da! Ale ja mam czas – po­wtó­rzy­łam gło­śno i po­cią­gnę­łam ko­lej­ny łyk zim­nej ka­wy. – I już nie mo­gę ucie­kać my­śla­mi od swo­je­go praw­dzi­we­go ży­cia, do­ra­biać do smęt­nych skut­ków swo­ich po­ro­nio­nych de­cy­zji kłam­li­wych idei. Trze­ba – oznaj­mi­łam – sta­wić wszyst­kie­mu czo­ło. Szcze­rze i od­waż­nie. Za­cze­kam do Je­go po­wro­tu i ja­ką­kol­wiek po­dej­mę wów­czas de­cy­zję, jed­ne­go je­stem pew­na: nie prze­gram swo­je­go ży­cia tak głu­pio… jak ty!

Odło­ży­łam fo­to­gra­fię na stół i wga­pi­łam się w skro­pio­ne kro­pla­mi desz­czu okno. Po­win­nam by­ła się prze­cież do­my­ślić! – wy­rzu­ca­łam so­bie po raz któ­ryś tam. Zo­stać z nią, wy­ko­rzy­stać do cna każ­dą chwi­lę, mi­nu­tę, se­kun­dę! Mo­że gdy­by­śmy mia­ły wię­cej cza­su, po­wie­dzia­ła­by coś jesz­cze… Ale ja, w po­czu­ciu idio­tycz­nie zhie­rar­chi­zo­wa­ne­go obo­wiąz­ku, po­szłam do pra­cy! Ma­ło że po­szłam, to jesz­cze, jak ni­g­dy do­tąd, nie wró­ci­łam jak nor­mal­na, pra­wo­rząd­na ko­bie­ta pro­sto do do­mu…

Tam­te­go dnia, kie­dy sta­łam przy la­dzie, grze­biąc bez­myśl­nie w sto­sie ulo­tek re­kla­mo­wych i dar­mo­wych ga­ze­tek, po­de­szła do mnie Gra­żyn­ka.

– Nie po­mo­gą le­ki, zio­ła, gdy du­pa cią­gnie do do­ła – szep­nę­ła mi za uchem sen­ten­cję za­sły­sza­ną od pew­nej star­sza­wej pa­cjent­ki, któ­ra nie­odmien­nie i nie­świa­do­mie wpra­wia­ła nas w nie­zwy­kle ra­do­sny na­strój.

– Hi, hi – od­par­łam drę­two.

– Nie hi, hi, tyl­ko za dwa­dzie­ścia mi­nut koń­czy­my ro­bo­tę, wy­cho­dzi­my i uda­je­my się do knaj­py. Za­pra­szam cię na ke­bab.

– Te­raz? Po no­cy?

– Noc też dla lu­dzi. A szcze­gól­nie dla wol­nych ko­biet. Do bab­ci już dziś nie idziesz, do cha­łu­py nic cię nie cią­gnie, a do knaj­py ow­szem. Ja.

– Ale…

– Nie ma żad­ne­go ale. – Gra­żyn­ka by­ła nie­ugię­ta. – Tym spo­so­bem zjesz ko­la­cję, któ­rej nikt ci nie wy­żre, za­nim wyj­dziesz spod prysz­ni­ca. Przy oka­zji so­bie po­ga­da­my. Sa­mo po­ży­tecz­ne z po­ży­tecz­nym.

– Aha… – Spoj­rza­łam na nią spode łba, my­śląc, że naj­po­ży­tecz­niej­sze z te­go wszyst­kie­go bę­dzie to, że Pio­trek pój­dzie dzi­siaj spać na głod­nia­ka. Ot, zwy­kły bab­ski prze­jaw mi­kro­spo­łecz­nej pra­wo­rząd­no­ści…

Cho­ciaż… Mo­że nie­ko­niecz­nie. Gra­żyn­ka w za­sa­dzie od za­wsze, czy­li od cza­su, kie­dy ja, nie­do­szła pa­ni dok­tor, wy­lą­do­wa­łam w okien­ku re­jo­no­wej przy­chod­ni, by­ła mo­im wspar­ciem i osto­ją. Mi­mo iż z ra­cji wie­ku śmia­ło mo­gła­by być mo­ją mat­ką, a mo­że nie… mo­że wła­śnie dla­te­go na­tych­miast sta­ła się mo­ją po­wier­ni­cą i naj­lep­szą przy­ja­ciół­ką. Bo mo­ja mat­ka… A ra­czej, jak ży­czy­ła so­bie ma­wiać o niej bab­cia Ali­cja: „ko­bie­ta two­je­go oj­ca”, ni­g­dy nie sta­no­wi­ła dla mnie wy­star­cza­ją­ce­go za­ple­cza ży­cio­we­go. Oj­ciec był na­to­miast wszyst­kim: al­fą, ome­gą i każ­dą in­na opcją, któ­ra zna­la­zła się po­mię­dzy… Tak czy ina­czej, to Gra­żyn­ka słu­ży­ła mi gor­sem, gdy przy­szło wy­le­wać łzy, ukła­da­ła roz­ma­ite pla­ny stra­te­gicz­ne w od­wiecz­nej utarcz­ce z Byl­cem, ła­ja­ła, chwa­li­ła, do­da­wa­ła otu­chy. Dla­te­go pew­nie po­zwo­li­łam jej się te­go wie­czo­ra za­wlec do lo­ka­lu, co by­ło z mo­jej stro­ny eks­ce­sem cał­kiem nie­zwy­czaj­nym, z dru­giej zaś stro­ny, o czym jesz­cze nie wie­dzia­łam, by­ło cał­kiem zwy­czaj­ne, gdyż od te­raz wła­śnie owo nie­zwy­czaj­ne za­czę­ło być czymś nor­mal­nym…

– No i ga­daj. – Gra­żyn­ka po­chy­li­ła się nad ke­ba­bem z fryt­ka­mi.

– Ach… – za­wa­ha­łam się, oglą­da­jąc ze wszech stron swo­ją bu­łę, na­pa­ko­wa­ną mię­sem i ja­rzy­na­mi. – Nie wiem, czy jest o czym. A na­wet jak jest, to do­kład­nie ta­kie sa­mo jak zwy­kle.

– Wiesz co? – Spoj­rza­ła na mnie z po­tę­pie­niem. – Czy ty w ogó­le sły­szysz, co mó­wisz? A je­że­li sły­szysz, to czy umiesz wy­cią­gać wnio­ski?

– A bo co?

– A bo to! – Gra­żyn­ka w ner­wach chlup­nę­ła so­sem na ta­lerz i oko­li­ce. – Ta­kie sa­mo jak zwy­kle!!! – po­wtó­rzy­ła po mnie do­bit­nie. – Przez ile? Bio­rąc wszyst­ko do ku­py, bę­dzie sie­dem­na­ście lat?

Przy­tak­nę­łam nie­mra­wo, nie wie­dząc jesz­cze, do cze­go zmie­rza.

– No wła­śnie! Dla­cze­go więc, do cho­le­ry, so­bie na to po­zwa­lasz? Mę­ki so­bie ja­kieś po­przy­się­głaś? Bo ja tu nie wi­dzę in­ne­go po­wo­du.

– Nie wiem… – wes­tchnę­łam, za­sta­na­wia­jąc się, czy aby tak wła­śnie ze mną nie jest. – Bo wi­dzisz, Gra­żyn­ko, ja so­bie ta­kie ży­cie wy­bra­łam. I wie­dzia­łam, ja­kie ono bę­dzie, już w kil­ka dni po ślu­bie.

– To trze­ba by­ło wte­dy trza­snąć tym w dia­bły!

– O, to nie by­ło ta­kie ła­twe, jak my­ślisz! Wte­dy by­łam jesz­cze prze­cież w cią­ży!

– Ow­szem. Ale za­raz po­tem po­ro­ni­łaś, a to był znak z ja­sne­go nie­ba, że ten twój tru­teń nie jest ci pi­sa­ny! – pod­su­mo­wa­ła Gra­żyn­ka, z wła­ści­wą so­bie skłon­no­ścią do uprasz­cza­nia wszyst­kie­go.

– Nie za­po­mi­naj, dla­cze­go ja w ogó­le wy­szłam za mąż!

– Nie za­po­mi­nam. A nie za­sta­na­wia­łaś się ni­g­dy, co by by­ło, gdy­byś jed­nak skoń­czy­ła tę me­dy­cy­nę? Mę­czy­ła­byś się pew­nie przez ja­kiś czas, ale by­ły­by to zgo­ła in­ne mę­ki niż te­raz. A po­tem po­pa­dła­byś w ru­ty­nę. Sie­dzia­ła­byś so­bie na in­ter­nie jak dok­tor Ski­sław­ski i le­czy­ła­byś lu­dzi, ostroż­niuch­no, nie­ko­niecz­nie po to, że­by wy­le­czyć, ale że­by za bar­dzo nie otruć.

– Mo­że i tak! – roz­dar­łam się znad ta­le­rza, nie­ele­ganc­ko wy­pusz­cza­jąc z ja­my ust­nej część za­war­to­ści. – Ale skąd mam wie­dzieć, czy aby na pew­no?

– Do­bra… – Gra­żyn­ka spu­ści­ła z to­nu. – A nie mo­głaś się oj­cu po­sta­wić oko­niem?

– Nie! Ty za­wsze wszyst­kim umia­łaś sta­wać oko­niem? – rzu­ci­łam za­czep­nie.

– Ow­szem. Umia­łam – od­par­ła spo­koj­nie.

– No to gra­tu­lu­ję – sark­nę­łam. – A ja nie umia­łam… Wci­na­ły­śmy przez chwi­lę w mil­cze­niu. Gra­żyn­ka du­ma­ła pew­nie na­de mną, ta­ką, ja­ką by­łam te sie­dem­na­ście lat te­mu, i ubo­le­wa­ła w du­chu nad mo­ją bez­wol­no­ścią i sła­bo­ścią cha­rak­te­ru. Ja zaś wspo­mi­na­łam ko­lej­no wszyst­kie mo­je „noc­ne z oj­cem roz­mo­wy”, wie­dząc, że żad­na z nas nie prze­ko­na dru­giej do swo­ich ra­cji. Bo ja, jak mi się wte­dy jesz­cze wy­da­wa­ło, na swój spo­sób go ro­zu­mia­łam: ska­za­ny na ba­ni­cję z wła­sne­go do­mu w wie­ku dzie­więt­na­stu lat, mi­mo iż pe­łen ża­lu i po­czu­cia krzyw­dy, ho­łu­bił pew­nie w ser­cu ta­ki ob­raz ro­dzi­ny, ja­kiej do­świad­czył sam w bez­piecz­nym i sta­bil­nym dzie­ciń­stwie…

– Ej, o czym tak my­ślisz? – prze­rwa­ła tę ci­szę Gra­żyn­ka.

– Uża­lasz się mo­że nad swo­im lu­bym?

– Nie. – Zi­gno­ro­wa­łam za­czep­kę w jej gło­sie. – My­ślę o mo­im ta­cie…

* * *

Na wspo­mnie­nie tam­tej roz­mo­wy z Gra­ży­ną i swo­ich ów­cze­snych prze­my­śleń zu­peł­nie od­ru­cho­wo za­czę­łam spa­ce­ro­wać po ga­bi­ne­cie dziad­ka. Bo­że mój! – jęk­nę­łam. Dla­cze­góż ja wcze­śniej ni­cze­go nie za­uwa­ży­łam? Cze­mu nie do­szłam do żad­nych istot­nych kon­klu­zji, któ­re aż nad­to, sa­me z sie­bie się pro­si­ły? Mo­że po pro­stu by­łam ze swo­im ży­ciem na ty­le oswo­jo­na, że sta­no­wi­ło ono dla mnie swe­go ro­dza­ju nor­mę? I nie my­ślę tu o Byl­cu. Tyl­ko… o tym wszyst­kim, co by­ło przed­tem… O kon­flik­cie bab­ci z ta­tą, któ­ry był tak prze­past­ny i nie­prze­by­ty, że nie po­zwo­lił im kon­tak­to­wać się ze so­bą od dnia mo­ich na­ro­dzin. Do­tych­czas by­łam prze­ko­na­na, że je­go ob­se­sja na punk­cie me­dy­cy­ny mia­ła być swe­go ro­dza­ju od­ku­pie­niem win i przy­czyn­kiem do od­bu­do­wy ro­dzin­ne­go pre­sti­żu…

Bo oj­ciec za­wsze był ho­no­ro­wy. O, jesz­cze jak ho­no­ro­wy! Prze­cież do tej po­ry mógł­by się z pięt­na­ście ra­zy oże­nić z mat­ką, ale, jak są­dzę, sko­ro bab­cia raz po­wie­dzia­ła „nie”, po­sta­no­wił do koń­ca ży­cia tkwić w kon­ku­bi­na­cie. W ten spo­sób z jed­nej stro­ny po­sta­wił na swo­im, z dru­giej zaś nie­ustan­nie jej udo­wad­niał krzyw­dzą­cy bez­sens te­go za­ka­zu…

I dla­te­go po­zwo­lił mi w koń­cu do­ko­nać wy­bo­ru. Ta­kie­go, ja­kie­go on sam kie­dyś do­ko­nał. Nie wiem, być mo­że ża­ło­wał, ja w każ­dym ra­zie i ow­szem, na­wet wie­lo­krot­nie. Dzi­siaj mój ów­cze­sny spo­sób kal­ku­la­cji był dla mnie sa­mej nie­po­ję­ty, a cóż do­pie­ro dla Gra­żyn­ki… Wte­dy jed­nak wszyst­ko in­ne prze­sła­niał mi wi­dok ludz­kich ma­ne­ki­nów roz­po­star­tych na me­ta­lo­wych sto­łach, z każ­dym ko­lej­nym cię­ciem tra­cą­cych swo­je czło­wie­czeń­stwo, by wresz­cie wy­peł­nić so­bą sze­reg me ta­lo­wych po­jem­ni­ków… I ten nie­zno­śny, gry­zą­cy odór for­ma­li­ny… A w per­spek­ty­wie za­pach ży­wej krwi i cier­pie­nie, któ­re­mu nie bę­dę mo­gła za­ra­dzić… Ja się po pro­stu nie nada­wa­łam do te­go za­wo­du, ale oj­cu się wy­da­wa­ło, że wszyst­kie­go po pro­stu moż­na się wy­uczyć. Osta­tecz­ną de­cy­zję pod­ję­łam, gdy na sku­tek czy­je­goś zbyt gwał­tow­ne­go cię­cia skal­pe­lem zo­sta­łam obry­zga­na ludz­kim tłusz­czem…

Wte­dy, sie­dząc na­prze­ciw Gra­żyn­ki, usi­ło­wa­łam wy­tłu­ma­czyć jej wszyst­ko z ta­kie­go punk­tu wi­dze­nia, ja­ki przez la­ta uku­łam so­bie sa­ma na pod­sta­wie dość męt­nej, oka­zjo­nal­nej wie­dzy i wła­snych do­my­słów: że oj­ciec miał prze­cież po­dob­ny dy­le­mat. Że dziad­ko­wie pew­nie ży­czy­li so­bie dla nie­go in­nej ka­rie­ry. Że miał praw­do­po­dob­nie prze­jąć po dziad­ku do­brą sła­wę, ga­bi­net, pa­cjen­tów… Ale nie­ste­ty, w wie­ku dzie­więt­na­stu lat, z lek­ko­myśl­no­ści, zwa­nej po­tocz­nie mi­ło­ścią, wpę­dził pew­ną pa­nien­kę w stan nie­chyb­nie owo­cu­ją­cy ma­cie­rzyń­stwem. Z te­go, co mi mó­wio­no, bab­cia nie ży­czy­ła so­bie przy­jąć po­wyż­sze­go do wia­do­mo­ści. Dla­te­go oj­ciec ujął się ho­no­rem i ra­zem z pa­nien­ką oraz jej cią­żą wy­je­chał do Gli­wic. Nie oże­nił się co praw­da, ale stwo­rzył nam praw­dzi­wą ro­dzi­nę, o któ­rą dbał ze wszyst­kich sił. Ta­ką wła­śnie wer­sję zna­łam. To­też, kie­dy pa­rę ra­zy w ży­ciu przy­szło mi wziąć do rę­ki swój akt uro­dze­nia, nie dzi­wi­ło mnie, że je­stem cór­ką Bro­ni­sła­wa Le­d­wie­nia i An­ny Wier­skiej. Tak prze­cież na­zy­wa­li się moi ro­dzi­ce! Nie dzi­wi­ło mnie też, choć nie po­wiem, że nie bo­la­ło, kie­dy bab­cia ma­wia­ła o ma­mie „ko­bie­ta two­je­go oj­ca”. I to wła­śnie usi­ło­wa­łam wy­ło­żyć Gra­żyn­ce.

– I wiesz – pe­ro­ro­wa­łam z prze­ko­na­niem – we­dług mo­ich ów­cze­snych kry­te­riów ro­zu­mo­wa­nia cią­ża by­ła je­dy­nym spo­so­bem na wy­łga­nie się od tych stu­diów. Nie umia­łam po­wie­dzieć oj­cu, że ka­pi­tu­lu­ję, nie prze­szło­by mi to przez gar­dło. Mu­sia­łam to ubrać w ja­kąś wyż­szą ideę.

– No do­bra. – Gra­żyn­ka chrząk­nę­ła nie­pew­nie. – Ale nie mo­głaś so­bie te­go… in­se­mi­na­to­ra sta­ran­niej ja­koś wy­brać?

– Sta­ran­niej??? Ależ ja wy­bra­łam! Naj­le­piej, jak tyl­ko się da­ło: chło­pa­ka pro­ste­go, skrom­ne­go, schlud­ne­go, ale in­te­li­gent­ne­go za­ra­zem…

– No! – Gra­ży­na ob­ce­so­wo wpa­dła mi w pół zda­nia. – To chy­ba tyl­ko z tym pierw­szym ci wy­szło.

– Zmi­łuj się! – jęk­nę­łam, wy­bie­ra­jąc pal­cem z po­jem­nicz­ka reszt­ki so­sów. – Po co mnie tu ścią­gnę­łaś? Że­by mnie do­ło­wać? Ja wiem, że ty je­steś in­na, sil­na, zde­cy­do­wa­na. Że za­wsze tak so­bie po­ście­lisz, że się wy­śpisz. Ja ni­g­dy ta­ka nie by­łam. I nie ma te­raz co drzeć szat nad roz­la­nym mle­kiem.

– Prze­pra­szam, Kla­ro – szep­nę­ła cie­pło Gra­żyn­ka. – Oczy­wi­ście, że nie chcę cię do­ło­wać. Chcia­łam tyl­ko, że­byś się wy­ga­da­ła, że­by ci ulży­ło.

– Nie, to ja cię prze­pra­szam – cof­nę­łam w po­śpie­chu swo­je oskar­że­nie. – Ale chodź­my już. Jest bar­dzo póź­no.

* * *

Zgod­nie z in­ten­cją Gra­ży­ny By­lec wciąż jesz­cze sie­dział w kuch­ni, głod­ny i zły.

– Moż­na wie­dzieć, do­kąd cię o tej po­rze po­nio­sło? – wark­nął na po­wi­ta­nie.

– By­łam z ko­le­żan­ką w knaj­pie, na ko­la­cji – od­par­łam z umiar­ko­wa­nym za­do­wo­le­niem.

– Aha. – By­lec po­ru­szył bez­wied­nie grdy­ką. – Z ko­le­żan­ką… A czło­wiek się tu za­mar­twia! Mo­że ty w ogó­le ko­goś masz, co?

– Jak­bym mia­ła, to­bym mia­ła. Ta­kie mo­je pra­wo – od­burk­nę­łam. – I daj mi spo­kój. Je­stem zmę­czo­na, idę spać.

– Ja­sne, ta­kie two­je pra­wo! A tam sta­rusz­ka cier­pi, wszy­scy się do cie­bie do­bi­ja­ją od pa­ru go­dzin, ale ta­kie jest two­je pra­wo! – od­szczek­nął się ja­do­wi­cie.

– Ccc… Co? – Za­sty­głam w pół kro­ku na środ­ku kuch­ni.

– Kto się do mnie do­bi­ja?

– A ta… Ja­kaś… Pie­trasz­ko. Po­dob­no z bab­cią źle! – wy­sa­pał z sa­tys­fak­cją. – Ale ty się oczy­wi­ście po­łóż, bo zmę­czo­na je­steś!

– Za­mów mi tak­sów­kę!!! – huk­nę­łam na nie­go i po­bie­głam do ła­zien­ki. – Ochla­pię tyl­ko twarz i pę­dzę – rzu­ci­łam już zza drzwi.

Wi­dać ton, ja­ki uda­ło mi się z sie­bie wy­do­być, spra­wił, że By­lec bez sło­wa sprze­ci­wu wy­ko­nał mo­je po­le­ce­nie.

Na zmia­nę zło­rze­czy­łam ta­ry­fia­rzo­wi za śla­ma­zar­ną jaz­dę i mo­dli­łam się w du­chu, że­by ten gni­du­lec wszyst­ko zmy­ślił! Na­wet je­śli zro­bił to wy­łącz­nie z ze­msty za swój pu­sty kał­dun. Przy­się­ga­łam, że mi­ło­sier­nie mu wy­ba­czę i słów­kiem na­wet na ten te­mat nie wspo­mnę! Jed­no­cze­śnie pró­bo­wa­łam uświa­do­mić so­bie ja­kie­kol­wiek symp­to­my tak gwał­tow­ne­go po­gor­sze­nia się sta­nu zdro­wia bab­ci. Fi­zycz­ne­go, rzecz ja­sna. Bo prze­cież, kie­dy wy­cho­dzi­łam od niej po po­łu­dniu, by­ła cał­kiem dziar­ska, ba, roz­sa­dza­ła ją wręcz ener­gia! Co więc mo­gło się stać? – du­ma­łam w pa­ni­ce, po­hu­ku­jąc co­raz czę­ściej na kie­row­cę.

– Bo­że mój, Bo­że je­dy­ny! – wy­rwa­ło mi się na­gle na ca­ły re­gu­la­tor, ku jesz­cze więk­sze­mu prze­ra­że­niu tak­sów­ka­rza.

– Prze­pra­szam naj­moc­niej. – Fa­cet zmie­rzył mnie wzro­kiem w lu­ster­ku. – Czy pa­ni mo­że… Do po­ro­du? Bo je­śli tak, to mu­szę uprze­dzić, że pod tym ad­re­sem już dok­tor nie urzę­du­je. Od ja­kichś dwu­dzie­stu lat.

– Do­kład­nie od dwu­dzie­stu – po­twier­dzi­łam. – Ale ja nie do po­ro­du. Ja do wdo­wy. Do bab­ci, zna­czy się.

– Aha, ro­zu­miem – mruk­nął z mi­ną cał­ko­wi­cie nie­ade­kwat­ną do po­wyż­sze­go.

Kie­dy wresz­cie, co zda­wa­ło mi się nie­mal wiecz­no­ścią, do­tar­łam na miej­sce, wil­la bab­ci po­wi­ta­ła mnie ja­kąś nie­ziem­ską ilu­mi­na­cją, bi­ją­cą od piw­nic aż po strych. W pierw­szej chwi­li po­my­śla­łam na­wet, że się pa­li. Z ser­cem w gar­dle pod­cho­dzi­łam do fron­to­wych drzwi, za­sta­na­wia­jąc się, czy za­dzwo­nić, czy też użyć wła­sne­go klu­cza.

– Czy Fran­ka nie sły­szy, do stu czor­tów, co do Fran­ki mó­wi się? – roz­legł się na­gle pe­łen pre­ten­sji wrzask. – Wy­mó­wię! Od pierw­sze­go wy­mó­wię al­bo niech mnie pio­run trza­śnie!

– Chwa­łaż Ci, Pa­nie – szep­nę­łam, prze­kra­cza­jąc próg.

– Ale… jak­że ja mam po­łą­czyć? To prze­cież nie­moż­li­we – tłu­ma­czy­ła się płacz­li­wie pa­ni Pie­trasz­ko.

– A ja mó­wię Fran­ce, że moż­li­we, niech no tyl­ko apa­ra­tu po­szu­ka!!! – dar­ła się bab­cia, kie­dy po­ko­ny­wa­łam ostat­nią kon­dy­gna­cję.

– Je­stem! – krzyk­nę­łam zdy­sza­na i znie­ru­cho­mia­łam. Bab­cia sie­dzia­ła na łóż­ku, wy­stro­jo­na w wyj­ścio­wą gar­son­kę z ko­ron­ko­wym ża­bo­tem i po­dróż­ny ka­pe­lu­sik z ko­kar­dą. Bo­se sto­py trzy­ma­ła na wy­pcha­nym do gra­nic moż­li­wo­ści żół­tym sa­kwo­ja­żu i rzu­ca­ła, czym mia­ła pod rę­ka, w bla­dą jak ścia­na Pie­trasz­ko­wą.

– O! Wła­śnie! Je­steś! – ucie­szy­ła się na mój wi­dok. – Naj­sam­pierw wy­płać, mo­ja dro­ga, te­go wsio­we­go za­wo­ło­ka i od­praw w try­mi­ga. A za­raz po­tem po­łącz mnie z Er­ne­stem. Mu­szę się za­po­wie­dzieć.

Pa­ni Pie­trasz­ko spoj­rza­ła na mnie ze zgro­zą w oczach.

– Dzię­ku­ję bar­dzo – szep­nę­łam, sta­jąc tuż za jej ple­ca­mi.

– Już ja so­bie z nią po­ra­dzę.

– A ty cze­go tak pasz­czę roz­ko­łu­pa­ła? Po­łącz mnie, jak cie­bie po do­bry wo­li pro­szę! – za­żą­da­ła bab­cia na­tych­miast po jej wyj­ściu.

– Z kim? Z dziad­kiem? – upew­ni­łam się, czy aby do­brze sły­szę.

– Ty głu­cha czy głu­pia? – ofuk­nę­ła mnie na­dą­sa­na. – Taż mó­wię, a?

– Ale… Prze­cież dzia­dek… – za­wa­ha­łam się przed wy­po­wie­dze­niem słów: już daw­no nie ży­je.

– Al­bo mnie za głu­pią masz? – we­szła mi w sło­wo, jak­by czy­ta­jąc w mo­ich my­ślach. – To­bie zda­je się, że ja już cał­kiem bez toł­ku na sta­re la­ta zo­sta­ła się? I że ja nie wiem, gdzie ty to ustroj­stwo dia­bel­skie wy­nio­sła? Ano śmi­gaj ty na strych i da­waj mnie to tu­taj!

– Ale… Ale… bab­ciu… – pró­bo­wa­łam wy­do­być z sie­bie ja­kie­kol­wiek sen­sow­ne zda­nie.

– Mnie się zda­je, Klar­ciu, że ty ni­g­dy ją­ka­ta nie by­ła. A te­raz ka­ła­tasz się jak po­psu­ty gra­mo­fon. Idź no na ten strych, jak ci mó­wię, a przy­nieś mnie tę ma­chi­ne­rię. Z Er­ne­stem ko­mu­ni­ko­wa­ła się bę­dę.

– Przez od­ku­rzacz??!!! – wy­krzyk­nę­łam zdu­mio­na, do­my­śla­jąc się mgli­ście, że to o tę wła­śnie ma­chi­ne­rię bab­ci cho­dzi.

– A ty my­ślisz, że na co ja je­go z do­mu wy­zbyć się chcia­ła?

– Na co? – spy­ta­łam bez­myśl­nie.

Bab­cia ski­nę­ła na mnie rę­ką. Zbli­ży­łam się ostroż­nie do łóż­ka.

– Aże­by mi du­sza Er­ne­sto­wa po do­mu nie wy­ła – oznaj­mi­ła szep­tem. – Ale i do­brze, że ty je­go nie po­to­pi­ła. Dzi­siaj w sam raz on mnie się nada.

– Ale dla­cze­go mia­ła­by wyć? – spy­ta­łam, czu­jąc w gło­wie co­raz więk­szy mę­tlik.

– No jak to? – sark­nę­ła bab­cia nie­cier­pli­wie. – To ty nie wiesz, że umar­lak, swo­ją przy­ro­dzo­ną zdol­ność mow­ną utra­ciw­szy, w zwie­rzę al­bo i z bra­ku zwie­rza w ja­ką­kol­wiek rzecz wstą­pić po­tra­fi, aże­by ży­wym na­przy­krzać się?

– Bab­ciu… Zmi­łuj się! – za­ła­ma­łam rę­ce. – Po cóż dzia­dek miał­by ci się na­przy­krzać i wyć?

– Oj! – Bab­cia mach­nę­ła rę­ką. – On za­wsze za ży­cia swo­je do po­wie­dze­nia miał, to i te­raz by nie od­pu­ścił. Już ja by je­go za­wsze po gło­sie po­zna­ła, gdzie by nie wlazł i jak­by cien­ko nie bu­czał. Idź­że wresz­cie po ten elek­tro­luks!

Z tru­dem stasz­czy­łam upra­gnio­ny przez bab­cię sprzęt, na wszel­ki wy­pa­dek z ca­łym oprzy­rzą­do­wa­niem, ru­ra­mi, szczot­ka­mi i ssaw­ka­mi.

– Masz – wy­sa­pa­łam, kła­dąc wszyst­ko u jej stóp. – Tyl­ko mów po­rząd­nie – na­po­mnia­łam, sa­ma już chy­ba za­czy­na­jąc wie­rzyć w bab­ci­ne fa­na­be­rie. – Dzia­dek nie lu­bił, kie­dy za­cią­ga­łaś kre­sowsz­czy­zną.

– Nie tu! – wrza­snę­ła bab­cia. – Do kuch­ni! Za­nieś, za­puść i za­mknij drzwi! A mó­wi­ła bę­dę, jak mnie się ze­chce! – Tup­nę­ła groź­nie i po­drep­ta­ła za mną.

Ra­da bym oczy­wi­ście po­słu­chać, cze­go bę­dzie do­ty­czyć owa kon­fe­ren­cja, ale zgod­nie z ży­cze­niem bab­ci wy­co­fa­łam się dys­kret­nie. Od­ku­rzacz bu­czał jed­no­staj­nie, a ja w po­czu­ciu to­tal­nej bez­na­dziei bu­ja­łam się w fo­te­lu, z ocza­mi utkwio­ny­mi w bab­ci­nym ba­ga­żu. Po­my­śla­łam so­bie, że sko­ro dziad­ko­wie nie wi­dzie­li się ta­ki szmat cza­su, ich „po­ga­węd­ka” po­trwa wy­star­cza­ją­co dłu­go, by rzu­cić cho­ciaż okiem na je­go za­war­tość. To by mi mo­że da­ło ja­kiś ni­kły ogląd sy­tu­acji… Nie­ste­ty, le­d­wie omio­tłam zdu­mio­nym wzro­kiem wierzch­nią war­stwę, od­ku­rzacz umilkł i bab­cia na­tych­miast zja­wi­ła się w drzwiach.

– Kla­ro! – krzyk­nę­ła z pre­ten­sją, wy­ry­wa­jąc mi z za­sty­głej dło­ni… flasz­kę wód­ki!

– Na co… ci to wszyst­ko? – spy­ta­łam, wska­zu­jąc na bu­tel­ki z in­ny­mi trun­ka­mi wy­sko­ko­wy­mi, kar­ton pa­pie­ro­sów, kon­ser­wy i ca­łe ster­ty cze­ko­la­dy. – To kon­tra­ban­da ja­kaś czy co?

Nor­mal­nie, przy­ła­pa­na na po­dob­nym po­stęp­ku, pew­nie za­pa­dła­bym się pod zie­mię. Jed­nak zdu­mie­nie i szok opa­no­wa­ły mnie do­szczęt­nie, nie po­zo­sta­wia­jąc odro­bi­ny miej­sca na wstyd.

– A co ty my­ślisz? Że Er­nest ma tam wszyst­kie­go pod do­stat­kiem? Go­ści­niec mu bio­rę!

– Nnno… Aha! – wy­ją­ka­łam, go­dząc się z fak­tem, że i tak nie je­stem w sta­nie na­dą­żyć za to­kiem ro­zu­mo­wa­nia bab­ci.

– No tak!

– Chodź, usiądź tu ko­ło mnie, mo­ja dro­ga. – Bab­cia roz­pro­mie­ni­ła się nie­ocze­ki­wa­nie i po­pchnę­ła mnie w stro­nę ka­na­py. – Tu­taj! O, tak! – Po­sa­dzi­ła mnie jak bez­wol­ny ma­ne­kin, sa­ma zaś umo­ści­ła się obok.

– Bo wi­dzisz – po­gła­dzi­ła mnie po gło­wie star­czą, drżą­cą dło­nią – sko­ro się już Er­ne­sto­wi za­po­wie­dzia­łam, wy­pa­da­ło­by nam ja­koś się po­że­gnać… Po­słu­chaj mnie, Klar­ciu! – Bab­cia, wi­dząc, że chcę coś po­wie­dzieć, po­trzą­snę­ła mną gwał­tow­nie. – Po­słu­chaj!!! Ja… mo­że ni­g­dy nie umia­łam… dać ci… e… te­go wszyst­kie­go, co po­win­nam, ani ile bym chcia­ła, ale wierz mi, że wła­ści­wie tyl­ko ty mi by­łaś w ży­ciu naj­waż­niej­sza! Pew­nie te­go nie zro­zu­miesz, no bo jak, kie­dy wszyst­ko wy­glą­da ina­czej? Już nie na­pra­wię, cze­go na­pra­wić się nie da. Po­sta­no­wi­łam te­dy coś ci po so­bie zo­sta­wić, ale bar­dzo bym chcia­ła, że­byś wzię­ła wszyst­ko al­bo nic! Sa­me tyl­ko pie­nią­dze szczę­ścia nie da­ją, zwłasz­cza jak ktoś do nich nie­na­wy­kły… Dla­te­go…

– Bab­ciu! – Tym ra­zem to ja po­trzą­snę­łam sta­rusz­ką, by za­koń­czyć ten jej prze­ra­ża­ją­cy wy­wód.

– Dla­te­go – kon­ty­nu­owa­ła pod­nie­sio­nym gło­sem – ja już od daw­na o tym my­śla­łam. I za­ła­twi­łam spra­wę tak, że wszyst­ko bę­dzie za­le­ża­ło od cie­bie. Od two­jej roz­trop­no­ści i od two­jej wo­li… Ja… ni­g­dy jej nie mia­łam za­nad­to, dla­te­go mo­je ży­cie plo­tło się bez toł­ku… Kto chciał, ten czmuch­nął, ot, i sy­pa­ło się ży­cie mo­je jak cha­tyn­ka z kart! Ale je­śli ty je­steś choć tro­chę po­dob­na do swo­je­go oj­ca, po­ra­dzisz! Bo ja wi­dzę, że je­steś… Tyl­ko pa­mię­taj, kie­dy je­steś pew­na swe­go, nie zwa­żaj na ni­ko­go i na nic! I nie słu­chaj się ni­ko­go, bo two­je ży­cie jest two­je i jak przyj­dzie co do cze­go, nikt go za cie­bie nie prze­cier pi. Ułóż je so­bie, Klar­ciu, so­lid­nie, pó­ki czas, nie od­kła­daj ni­cze­go na ju­tro, bo ani się nie obej­rzysz, a ju­tro prze­mie­ni się we wczo­raj i bę­dzie już tyl­ko to, co za to­bą i ono nie da ci za­znać spo­ko­ju. Pa­mię­taj, Klar­ciu, sa­ma siej i sa­ma zbie­raj żni­wo. Sa­ma! – Bab­cia wes­tchnę­ła głę­bo­ko i opu­ści­ła gło­wę, a ma­ły, fi­ku­śny ka­pe­lu­sik zsu­nął się jej na czo­ło.

W tym mo­men­cie żół­ty sa­kwo­jaż wy­tur­lał się spod jej stóp i za­mknął się z gło­śnym trza­skiem.

3. Co, ko­mu i z ja­kiej pa­ra­fii?

By­lec pod­trzy­my­wał mnie pod ra­mię tak tro­skli­wie i su­mien­nie, że jesz­cze chwi­la, a za­wi­sła­bym nad mar­mu­ro­wą pod­ło­gą cmen­tar­nej ka­pli­cy.

– Puść mnie! – wark­nę­łam pół­gęb­kiem.

– Prze­cież mu­sisz mieć przy so­bie w ta­kiej chwi­li ja­kieś so­lid­ne i życz­li­we opar­cie – od­szep­nął.

– Nie, nie mu­szę! Nie za­mie­rzam tu zresz­tą mdleć ani się sła­niać. Pusz­czaj!

By­lec ro­zej­rzał się z głu­pa­wym uśmie­chem po twa­rzach zgro­ma­dzo­nych, pu­ścił mo­je zdrę­twia­łe ra­mię i za­miast te­go ob­jął mnie w ta­lii. Zro­bi­ło mi się go­rą­co.

– Nie-do-ty-kaj-mnie! – wy­ce­dzi­łam przez zę­by i spró­bo­wa­łam się choć odro­bi­nę od nie­go od­su­nąć.

Nic z te­go. Mój gor­li­wy opie­kun po­stę­po­wał za mną krok w krok, ucze­pio­ny jak rzep. Czu­łam, że za­czy­nam się po­ma­łu go­to­wać od środ­ka. Bab­cia Ali­cja le­ża­ła wśród mnó­stwa kwia­tów, ci­chut­ka i spo­koj­na, a błą­dzą­ce po jej twa­rzy re­flek­sy od pło­mie­ni świec spra­wia­ły wra­że­nie, jak­by od cza­su do cza­su uśmie­cha­ła się do mnie. Chcia­łam po­dejść bli­żej, po­być z nią sam na sam, po­kon­tem­plo­wać… Zro­bi­łam jesz­cze je­den de­spe­rac­ki wy­si­łek: uklę­kłam gwał­tow­nie, a na­stęp­nie wsta­łam i jed­nym su­sem sko­czy­łam na dru­gą stro­nę trum­ny. By­lec oczy­wi­ście po­dą­żył za mną. Jed­ną rę­ką uła­pił mnie w pa­sie, dru­gą zaś wy­gme­rał z kie­sze­ni chust­kę, któ­rą prze­tarł mi tro­skli­wie twarz. Te­go by­ło już zde­cy­do­wa­nie za wie­le. Bez żad­nych ce­re­gie­li zdję­łam je­go ła­pę ze swo­jej ta­lii.

– Odejdź ode mnie – po­le­ci­łam pół­gło­sem. – Na od­le­głość co naj­mniej czte­rech kro­ków!

Od­cze­ka­łam chwi­lę, że­by to, co po­wie­dzia­łam, wy­star­cza­ją­co do nie­go do­tar­ło, i wró­ci­łam na swo­je po­przed­nie miej­sce. Wresz­cie mo­głam się sku­pić. Ale się nie sku­pi­łam, gdyż wła­śnie te­raz po­czu­łam z ca­łą in­ten­syw­no­ścią wle­pio­ne we mnie dzie­siąt­ki oczu. Być mo­że, wbrew te­mu co mi się wy­da­wa­ło, wszy­scy do­sko­na­le wi­dzie­li roz­gry­wa­ją­ce się mię­dzy mną i Byl­cem nie­me sce­ny? A mo­że ob­ser­wo­wa­no mnie tyl­ko dla­te­go, że więk­szość przy­by­łych na po­grzeb osób wi­dzia­ła mnie, po­dob­nie jak ja ich, po raz pierw­szy w ży­ciu? Ro­zej­rza­łam się ner­wo­wo do­oko­ła. Kil­ka me­trów ode mnie stał mło­dy ciem­no­wło­sy męż­czy­zna i nie spusz­czał ze mnie wzro­ku. Mia­łam wra­że­nie, że skądś znam tę twarz, ale ni­jak nie po­tra­fi­łam jej do­pa­so­wać do żad­ne­go re­al­ne­go kon­tek­stu. Mniej­sza z tym – po­my­śla­łam. – Grunt, że zna­la­złam źró­dło te­go przy­tła­cza­ją­ce­go uczu­cia. Te­raz wy­star­czy­ło tyl­ko od­wró­cić się do nie­go ty­łem…

Przez resz­tę na­bo­żeń­stwa wal­czy­łam z bez­ła­dem swo­ich my­śli, usi­łu­jąc je ja­koś wy­tłu­mić, by skon­cen­tro­wać się wy­łącz­nie na bab­ci. Cią­gle jed­nak wci­ska­ły mi się w ten głów­ny, z tru­dem przy­wra­ca­ny wą­tek roz­ma­ite py­ta­nia, ja­kieś cał­kiem nie­ade­kwat­ne do chwi­li strzęp­ki wspo­mnień, wąt­pli­wo­ści i pro­ble­my. A wła­śnie – po­my­śla­łam z nie­po­ko­jem – gdzie są moi ro­dzi­ce? Uprzy­tom­ni­łam so­bie na­gle, że prze­cież nie wi­dzia­łam ich po­śród ża­łob­ni­ków. Zno­wu za­czę­łam się dys­kret­nie roz­glą­dać, ale na­po­tkaw­szy wzrok wga­pio­ne­go we mnie męż­czy­zny, da­łam spo­kój. Nie, nie da­łam spo­ko­ju, po pro­stu sta­nę­łam z po­zo­ru spo­koj­nie. Bo tak na­praw­dę nie­po­kój rósł we mnie co­raz bar­dziej, na­pę­dza­jąc mój sys­tem ner­wo­wy do gra­ni­cy przy­zwo­ito­ści, za któ­rą cza­ił się, go­to­wy do dzie­ła, gwał­tow­ny wy­buch hi­ste­rii. Za­czę­łam dla uspo­ko­je­nia kle­pać zdro­waś­ki. Jed­no­staj­ny, rów­no­mier­ny rytm szep­ta­nych słów po­zwo­lił mi się wy­ci­szyć na ty­le, że do­trwa­łam do koń­ca.

Ce­re­mo­nii po­chów­ku nie pa­mię­tam pra­wie wca­le. Je­dy­nie krót­ką mi­gaw­kę, ob­raz wpusz­cza­nej w zie­mię trum­ny, a po­tem te twa­rze, w nie­skoń­czo­ność prze­su­wa­ją­ce się przede mną, szep­czą­ce wy­ra­zy współ­czu­cia i głę­bo­kie­go ża­lu… I ten mło­dy męż­czy­zna, któ­ry przy­glą­dał mi się w ka­pli­cy, mo­że tro­chę wy­raź­niej­szy niż in­ni, tro­chę bar­dziej re­al­ny, trój­wy­mia­ro­wy…

Po wyj­ściu z cmen­ta­rza spo­tka­łam ro­dzi­ców. Ulga, ja­ką od­czu­łam na ich wi­dok, przy­wró­ci­ła mnie do rze­czy­wi­sto­ści i do­da­ła sił do prze­trwa­nia ko­lej­ne­go punk­tu pro­gra­mu: sty­py.

* * *

Na wspo­mnie­nie sty­py i utrwa­lo­ny ja­koś mi­mo­wol­nie ob­raz za­sta­wio­nych sto­łów po­czu­łam gwał­tow­ne ssa­nie w żo­łąd­ku. W pierw­szej chwi­li po­my­śla­łam, że mo­że wy­pa­da­ło­by się ja­koś ubrać i przy­go­to­wać w mia­rę sen­sow­ny po­si­łek, ale na­tych­miast po­tem do­szłam do wnio­sku, że w za­sa­dzie nic nie za­bra­nia mi snu­cia się po do­mu w szla­fro­ku i pod­że­ra­nia by­le cze­go bez­po­śred­nio z lo­dów­ki. Za­bra­łam ze so­bą por­tret bab­ci Ali­cji i uda­łam się z nim do kuch­ni. Sko­ro bo­wiem mo­je roz­wa­ża­nia do­ty­czy­ły jej oso­by, nie mo­gły się prze­cież od­by­wać za jej ple­ca­mi…

Na­ło­ży­łam so­bie na ta­lerz po dwa pla­ster­ki żół­te­go se­ra, szyn­ki, po­mi­do­ra, pół pusz­ki zie­lo­ne­go grosz­ku i okra­si­łam to wszyst­ko łyż­ką ma­jo­ne­zu. Sa­łat­ka… no­wo­pa­nień­ska! – oznaj­mi­łam bab­ci i przy­stą­pi­łam do kon­sump­cji. Gdy­by był tu On, mój po­si­łek wy­glą­dał­by cał­kiem ina­czej… Nie, to ja wy­glą­da­ła­bym ina­czej… Bo to, jak wy­glą­dam, jest rów­nież mo­ją swo­istą for­mą prze­ka­zu. Szla­frok, któ­ry mam w tej chwi­li na so­bie, ozna­cza: te­ren pry­wat­ny! Czas, któ­ry spę­dzam w szla­fro­ku, jest tyl­ko dla mnie, nie mam ocho­ty dzie­lić go z ni­kim i ni­czym! Ale mo­gło­by też ozna­czać, że nie mu­szę wy­glą­dać przy­zwo­icie, bo nie mam dla ko­go…

Tak