Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Trzydziestoośmioletnia Klara gnieździ się w niewielkim mieszkaniu ze swoim byłym mężem, który żeruje na niej, jak może. Pogodzona z losem, nie zamierza niczego zmieniać ani o nic walczyć. Dopiero nagła, by nie rzec, dziwna śmierć babci i pozostawiony przez nią testament, wywracają całe jej życie do góry nogami. Klara nie tylko odkrywa tajemnicze i, o zgrozo, wręcz kryminalne wątki z przeszłości staruszki, ale znajduje również miłość, na którą jest zupełnie nieprzygotowana...
Gdy Danuta Noszczyńska zabiera się do pisania, z tego musi wyjść coś wartego przeczytania. Fakt
Potoczyste dialogi, humor oraz fantazja narracyjna to podstawowe walory powieści. Dziennik Polski
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 412
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 9 godz. 40 min
Lektor: danuta noszczynska
Kufer babki Alicji
Danuta Noszczyńska
www.wydawnictwosol.pl
Copyright © by Danuta Noszczyńska, 2009
Projekt okładki:Anna Lenartowicz
Redakcja:Dorota Majeńczyk, Grażyna Nawrocka
ISBN 978-83-62405-56-5
Wydawnictwo SOL Monika Szwaja • Mariusz Krzyżanowski 05-600 Grójec, Duży Dół 2a [email protected]
Nie spałam już właściwie od dłuższej chwili, ale, próbując oszukać samą siebie, nadal tkwiłam w mojej ulubionej sennej pozycji, nie otwierając oczu. Wtulona w poduszkę, z kolanami podciągniętymi niemal pod brodę, na siłę próbowałam zatrzymać sen. Ten dziwny stan bytu-niebytu, w którym nic nie było naprawdę, a najgorszy nawet koszmar zawsze kończył się ulgą przebudzenia. W moim przypadku było jednak inaczej: od pewnego czasu każde przebudzenie stawało się koszmarem. Wraz z odzyskiwaniem czucia w ciele, powolnym stwierdzaniem swojego jestestwa, formatowaniem się na nowo mojego miejsca w realnym świecie, przychodziła świadomość… I kiedy On cichutko wysunął się z pościeli, skupiłam się na miarowym oddychaniu i unieruchomieniu skrytych pod powiekami oczu. Bo czułam, że patrzy na mnie. Wsłuchuje się w mój oddech, bacznie obserwuje moją twarz. Widać niczego z niej nie wyczytał, bo zaraz potem usłyszałam cichą krzątaninę w kuchni, szum wody w łazience i wreszcie – zgrzyt klucza w zamku. Wtedy dopiero dopuściłam do siebie nachalnie dobijający się ze wszech stron stan jawy. Znów pozwoliłam zawładnąć sobą upiorom przeszłości i zaraz po Jego wyjściu pobiegłam do kufra… Od pewnego czasu zamiast parzącej usta kawy i pośpiesznej kąpieli miejsce moich porannych rytuałów zajął bezdenny jak piekielna czeluść, ciężki jak czyśćcowe męki, stary dębowy kufer… Bywało, że bezpośrednio po przebudzeniu siadałam przy nim w kucki, upychając między nogami plączące się fałdy koszuli nocnej i z niezmiennym łomotem w klatce piersiowej uchylałam skrzypiące wieko. W tym kufrze było wszystko. Ja, On. Moje dotychczasowe życie, o ironio, teraz, z perspektywy ostatniego półrocza, takie… uporządkowane i proste. I jakkolwiek stosunkowo niedawno jeszcze wydawało mi się, że nie można pogmatwać sobie życia bardziej, niż ja pogmatwałam swoje, teraz okazało się, że można. I to jak! A wszystko tkwiło w kufrze i ja musiałam się z tym uporać. Walczyłam z nim co dnia, krok po kroku… On mówił, że to niepotrzebne. Powtarzał wielokrotnie, że będzie dobrze, a kufer trzeba z naszego życia wyrzucić, spalić, unicestwić… Ale On nie wie, nie chce wiedzieć, że to nic nie da. Że kufer jest niezniszczalny i nawet bez swoich dębowych ścian, mosiężnych okuć, skrzypiącego wieka, bez swojej upiornej zawartości będzie za mną szedł, podążał jak duch, jak cień… W jednym tylko ma rację: że to, co chore, trzeba uleczyć. Ale najpierw zdiagnozować, zrozumieć… Inaczej nigdy nie będę mogła cieszyć się naszym szczęściem o gorzkim posmaku niepewności, podszytym lękiem i tym irracjonalnym poczuciem winy… Dziś rano wyjechał z Krakowa, beze mnie, bez kufra, bez niekończących się rozmów, mglistych domniemań i uporczywych prób zrozumienia. I bez pożegnania… W jednym krótkim i cichym muśnięciu policzka zawarł wszystkie dotychczasowe obietnice…
Tym razem wieko nie zaskrzypiało… Kufer nie skrywał już swoich sekretów przed oczami niewtajemniczonych, całkiem jawnie i jakby wręcz ekshibicjonistycznie ukazując je światu… Wzięłam ostrożnie do ręki starą fotografię, która, mimo iż była oprawiona w ramkę, nigdy nie zawisła na żadnej ścianie. Dzisiaj z zupełnie innej perspektywy niż dotychczas czytałam zapiski, kartki, analizowałam rachunki, odcyfrowywałam niepozorne, odręczne notatki, świstki z numerami telefonów i inne drobne badziewie, które normalnie powinno było dawno spocząć w kuble na śmieci. Widać jednak, gromadzone przez lata, było dla swojej właścicielki na swój sposób wyjątkowo cenne. Bez względu na to, ile udało mi się wyłowić i ułożyć we właściwym miejscu tych zawiłych puzzli, pieczołowicie odkładanych potem na ogromne stare biurko, fotografię nieodmiennie wkładałam do kufra. Takie było prawo babci Alicji, ustanowione dla niej przeze mnie pierwszego dnia, kiedy wzięłam do ręki jej pożółkły sepią portrecik. Prawo doglądania swojego dobytku, kontrolowania moich poczynań, że oto nic z jej „skarbów” nie ulegnie zniszczeniu, nie zostanie wyrzucone czy zbezczeszczone w żaden inny sposób. Właśnie. Babci Alicji. Nie umiałam powiedzieć o niej inaczej niż „babcia Alicja”, choć tak naprawdę… Nie! Nie byłam jeszcze gotowa na wypowiedzenie tego słowa, jedynego właściwego, tak prostego i trudnego zarazem. Nie sądzę zresztą, żebym była gotowa kiedykolwiek. Babcia zawsze pozostanie dla mnie babcią…
Dziś jednak nie sięgnęłam po kolejną stertę przewiązanych wstążką papierów. Miałam czas. Mnóstwo czasu. Postanowiłam więc inaczej: najpierw, jak dawniej, kawa i kąpiel, a potem… wszystko jedno!
Wyciągnęłam się leniwie w parującej wodzie i przymknęłam oczy. Jak na kobietę, która miała wziąć się za bary ze swoim małym światkiem, najpierw powinnam pozbyć się rytuałów, tych, które jeszcze gdzieś tam panowały nade mną, i nie dopuścić do powstania nowych. Bo to one właśnie: rytuały i rozmaite natręctwa dominowały niegdyś w moim życiu, systematyzowały wszelkie działania, napędzały życiowe funkcje. Myślę, że takie podświadome zautomatyzowanie wszystkich czynności jest swego rodzaju obroną przed krytycznym przeciążeniem umysłu. Zwłaszcza u osób żyjących na bardzo wysokich obrotach. Przypomniała mi się teraz maszyna do przecierania ziemniaków na placki. Onego razu, przeładowana przeze mnie na full, zamiast szarą ziemniaczaną miazgą, bluznęła żywym ogniem. I zdechła. Następna, którą kupiłam, miała już podajnik: jeden ziemniak, klapka się zamyka, trrrrach, klapka się otwiera, kolejny ziemniak, trrrach, i tak dalej… Tak właśnie widziałam swoje dotychczasowe działania: impuls, czynność, klapka się zamyka, trrrrach – wykonanie, klapka się otwiera, kolejny impuls, czynność, trrrrach… W każdym razie maszyna z podajnikiem do dziś hula jak nowa…
Całe dwa dni, które miałam teraz przed sobą i tylko dla siebie, sprzyjały takim przemyśleniom. Podsumowaniom, analizom, coraz chłodniejszemu dystansowaniu się od wszystkiego, co w ostatnim czasie zwaliło mi się na barki. Starałam się więc ogarnąć tę całość w nieodłącznym kontekście Jego osoby, tego, o czym mówił przed wyjazdem o babci, o mnie, o nas… Tak szybko i tak nagle mi Go zabrakło! Czułam się dziwnie i dziwiłam się temu, co czuję…
Woda w wannie zaczęła stygnąć. Odczuwałam to wyraźnie, miała już teraz znacznie niższą temperaturę niż moje ciało. Kawa na biurku wystygła już w takim razie zupełnie. To dobrze – pomyślałam. – Do tej pory zawsze piłam gorącą… Teraz wszystko musi być inaczej…
Włożyłam szlafrok i skierowałam się wolno w stronę gabinetu dziadka. Kawa rzeczywiście była całkiem zimna. Ustawiłam przed sobą zdjęcie babci Alicji i po raz nie wiadomo który zatopiłam z uwagą wzrok w jej twarzy. Ta elegancka, dojrzała, ale bardzo jeszcze piękna kobieta nie miała w sobie niczego z rubasznej, drobnej staruszki, jaką znałam.
– Znałam… – powtórzyłam półgłosem, wnikając w istotę tego słowa, używanego jakże często bez żadnego uzasadnienia. Człowiek zwykł bowiem mawiać, że zna koleżankę z pracy, zna swojego sąsiada, zna ekspedientkę z pobliskiego sklepu. W zależności od kontekstu. Jest to jednak tak ogromny skrót myślowy, tak odległy od jego sensu, że w znakomitej większości przypadków powinno się go zastępować wyłącznie powyższymi zwrotami: koleżanka z pracy, sąsiad, ekspedientka z pobliskiego sklepu… Cóż ja mogłam powiedzieć o… o kobiecie ze zdjęcia? Że znałam jej zwyczaje, gusty, powiedzonka, wady, zalety, ale… z pewnością nie to, że znałam ją samą. Zastanawiałam się, co powinnam teraz odczuwać. Żal? Rozgoryczenie? A może przeciwnie: pogrzebać całą sprawę w zawiłym procesie zrozumienia i skupić wszystkie swoje emocje wyłącznie we współczuciu? Bo przecież każdy z nas nosi w sobie mnóstwo myśli, doznań, osądów, mniej i bardziej istotnych faktów ze swojego życia, do których nie przyznałby się nikomu i za żadne skarby. A to, co udostępniamy otaczającemu światu, wyrażane w słowach, gestach, uczynkach, jest zaledwie strzępkiem człowieczego JA, ponieważ jedynie ten strzępek, nikły ułamek ludzkiego wnętrza nadaje się do pokazania publicznie… I jeśli ktoś mówi, wypinając uprzednio pierś, że nie ma absolutnie niczego do ukrycia, jest tak samo daleki od prawdy jak wtedy, gdy mu się wydaje, iż przekroczył barierę poznania drugiego człowieka… Nie mamy, co prawda, obowiązku wywnętrzania się światu w większym stopniu, iżbyśmy chcieli, ale tym samym nie mamy prawa do grzebania w drugim człowieku w zakresie większym, niż on by sobie tego życzył. Gdzie w takim razie leży granica, ta zdrowa granica wiedzy o naszych bliźnich? Granica pomiędzy świętym prawem do intymności a zwyczajnym fałszem i zakłamaniem? Albo inaczej: między prawem przemilczenia a bezprawiem zatajenia? I czy wobec tego w ogóle wolno mi oceniać Alicję? Z własnej perspektywy, moich za i przeciw, przez pryzmat własnych „ja bym” w miejsce faktów i zdarzeń, co do których czas przeszły stał się ewidentnie dokonanym? Rzeczywiście, bardzo łatwo jest „naprawiać” czyjąś przeszłość, „bymając” z pozycji osoby znającej nie tylko dany problem, ale i skutki podjętych decyzji. Tak przecież było ze mną. Z moim małżeństwem i wszelkimi jego konsekwencjami. Tak właśnie podchodziła do rzeczy nieomylna, rozważna Grażynka: „Ja bym…” – mawiała, snując własne wersje wydarzeń, które niechybnie miałyby miejsce zamiast tych, które miały, gdybym w danym momencie zadecydowała inaczej. Bo zawsze jest jakieś „inaczej”, nawet niejedno. Tylko które, do cholery, jest to właściwe?
Wplotłam w mokre włosy palce obu dłoni tak mocno, że poczułam w skroniach pulsujący ból. Zamknęłam oczy i spróbowałam przywołać pod powieki obraz jednego z ostatnich dni, tych dni, w których wszystko, mimo że wcale niełatwe – było takie znajome i bezpieczne.
– Idę do Ernesta – oznajmiła babcia tego dnia.
I wyglądało na to, że mówi zupełnie poważnie…
Jezu, ona znowu zaczyna! – pomyślałam, czując jednocześnie, jak opadają mi ręce, nogi oraz wszystkie inne członki, które mogą opaść człowiekowi znajdującemu się w pozycji siedzącej. A konkretnie kobiecie.
– Wyszykuj no mnie, moja droga, wyjściową garsonkę i koronkową bluzkę z żabotem – poleciła babcia, stając w progu gabinetu nieboszczyka dziadka. – Przewietrz, uprasuj, a sprawdź przy tym, czy miejscami na szwach nie popuściła.
– A gdzież to się wybierasz? – Spojrzałam na nią spod spoconego czoła i otarłam je wierzchem spracowanej dłoni.
Od czasu, kiedy babcia zabroniła mi korzystania z odkurzacza i innych przedmiotów „wyjących”, wszystkie czynności higieniczno-gospodarcze musiałam wykonywać ręcznie.
– Ano, tam się wybieram – ruchem głowy wskazała na okno. – Do Ernesta idę. Termin na czwartek mam. – Babcia z zadowolenia promieniała na twarzy.
– Ale… dziś dopiero wtorek… – bąknęłam, nie mogąc wymyślić nic sensowniejszego.
– Wtorek! – ofuknęła mnie babcia. – Zanim ja całą garderobę i wszystko, co mnie na drogę będzie potrzebne, skompletuję, to czasu nie stanie! A przecież z pustą ręką się do Ernesta nie wybiorę, zakupy trzeba będzie zrobić. Ale… to już… Franciszka załatwi. – Babcia zamyśliła się głęboko. – Tak! Sporządzę listę i wyślę dziewuchę po sprawunki. Dziś jeszcze!
– Babciu… – zaczęłam w nadziei, że jakoś wyperswaduję jej ten absurdalny zamysł, ale widząc wciąż rosnący entuzjazm na twarzy staruszki, dałam spokój. A nuż do czwartku o wszystkim zapomni?
Spojrzałam dyskretnie na wielki szafkowy zegar. Dochodziła trzynasta. Lada chwila powinna przyjść pani Rowicka, zwana, jak wszystkie opiekunki babci, Franciszką. Halina Rowicka była emerytowaną pielęgniarką i przejmowała przy niej dyżur w te dni, kiedy ja miałam w pracy popołudniówki. Wieczorem przychodziła młoda wolontariuszka, nocą zaś zaglądała do babci sąsiadka, pani Pietraszko. Kiedy dniówki wypadały mi od siódmej rano, do południa siedziała przy babci wolontariuszka, zmieniana o trzynastej przez Rowicką, ja natomiast wpadałam wieczorem. I tak w koło Macieju… Babcia nie była co prawda obłożnie chora, przeciwnie, fizycznie zdrowa była jak koń, jednak od pewnego czasu traciła jakby… poczucie obiektywizmu względem realnego świata. Drobna, ale czerstwa kobietka przedwojennego chowu, miała w sobie tyle werwy, że nie można było na chwilę spuścić jej z oka. Każdy bowiem, najbardziej nawet dziki zamysł wprowadzała natychmiast w czyn. Osobiście i własnoręcznie. Kiedy, jakieś półtora roku temu zabroniła mi używać przedmiotów „wyjących”, zaczęła się ich sukcesywnie pozbywać. Wyrzuciła elektryczny młynek do kawy, robot kuchenny, elektryczną maszynkę do golenia, należącą niegdyś do dziadka, pralkę wirnikową, a na koniec zrzuciła ze schodów lodówkę. Odkurzacz ukryłam na strychu, przysięgając wcześniej uroczyście, że zgodnie z jej życzeniem utopię go w Wiśle. Teraz, jak tylko udawało mi się nakłonić ją do krótkiego spacerku pod opieką pani Rowickiej, błyskawicznie odkurzałam cały dom, błogosławiąc w duchu „przedmioty wyjące”.
– Babciu! – ocknęłam się z lękiem, stwierdzając równocześnie, że staruszka zniknęła mi z pola widzenia.
– Tu jestem, za tobą! – zachichotała radośnie. – Sporządzam listę ekwipażu!
Istotnie, babcia siedziała tuż za moimi plecami, po drugiej stronie biurka i zasłaniając ramieniem, skrobała coś na kartce.
– Dzwonek! – oznajmiła dobitnie.
– Co? – Nie zaskoczyłam od razu.
– Dzwonek do drzwi, Klarciu, nie słyszysz? Idź no otwórz, moje dziecko, to na pewno Frania. Dobrze się składa, bo właśnie skończyłam.
– Pani Rowicka, chyba dziś będzie mały kłopocik – szepnęłam w przejściu do kobiety. – Babcia się dokądś wybiera. Niech jej to pani wybije z głowy, o ile się da, a jeśli się nie da, to proszę zrobić, co się da, żeby o tym zapomniała.
Rowicka spojrzała na mnie stroskanym wzrokiem.
– Niech pani już leci, pani Klaro. Poradzę sobie. Wypadłam z domu babci z prędkością dźwięku i dosłownie w ostatniej chwili dopadłam do autobusu. Miałam raptem półtorej godziny do przepisowego stawienia się w pracy, a planowałam jeszcze zajść do domu, odświeżyć się, przebrać i przegryźć cokolwiek, o ile cokolwiek będzie. Nie było.
– Cholerka – sarknęłam pod nosem, przetrząsając kolejno kuchenne szafki i penetrując lodówkę z dokładnością godną technika kryminalnego. – Powinna być jeszcze konserwa rybna…
Kątem oka rzuciłam w stronę uchylonych drzwi do małego pokoju. Bylec siedział rozwalony na wersalce i z lubością wyciamkiwał resztki sosu pomidorowego z m o jej konserwy rybnej, za pomocą mojej wieloziarnistej bułki.
– Co jest, Klarcia? – spytał, pojawiając się ospale w drzwiach.
– Nie zamierzasz chyba mieć pretensji o to rybie ścierwo? Zresztą, nie masz czego żałować. Wredne było. Na drugi raz kupuj w oleju. A poza tym – dodał szybko, dostrzegając pioruny w moich oczach – idziesz do pracy. Śmierdziałabyś.
– Ty nie idziesz, jak mniemam! – wrzasnęłam. – Możesz sobie więc śmierdzieć do woli, czy tak?! Podżerać cudze wiktuały, produkować syf w mieszkaniu i gapić się w telewizor!!!
Bylec powiódł oczami za moim wzrokiem, ogarniając kolejno stertę brudnych garów, upaćkolony do granic możliwości stół i usłaną obierkami z cebuli podłogę.
– Wyluzuj! – warknął urażony. – Od jutra zaczynam fuchę, to ci odkupię. I umyję połowę.
– Połowę czego?!!!
– Tych garów.
– Posłuchaj, Piotruś – przemówiłam do niego łagodnie, używając jedynie co drugiego słowa spośród tych, które cisnęły mi się na usta. – Umyjesz wszystkie. I podłogę. I stół. Jak wrócę, kuchnia ma być w takim stanie, w jakim była, zanim wyszłam dzisiaj z domu. A jeśli nie, to ja zrobię w końcu prawdziwy podział majątku. Pół na pół! Więc jak sobie życzysz!
– Wyszłam, waląc drzwiami od łazienki.
Zrywałam z siebie nieświeże ciuchy mocno drżącymi rękami. Ze złości, z pośpiechu, z bezsilności… Woda lała się do wanny, zaparowując powoli zbryzgane pianką do golenia lustro. Dostrzegłam w nim zmęczoną twarz steranej życiem kobiety: opuchnięte i zaczerwienione z niewyspania oczy, burą mierzwę zamiast fryzury i wykrzywione w rozpaczliwym grymasie usta… Podobno człowiek tak ma, że z zasady postrzega siebie znacznie korzystniej, niż w rzeczywistości wygląda. Oko niechętnie dopuszcza do mózgu informacje o kąsającym jego ciało zębie czasu. A jeśli już, czyni to niezwykle ostrożnie i oszczędnie. Pomyślałam, że jeśli tak jest w moim przypadku, to oznacza, że wyglądam znacznie gorzej niż to, co widzę…
– No i… cccco z tego? – syknęłam, pakując się do zbyt gorącej wody. – A na jaką cholerę mi uroda? Nie mam tego w zakresie obowiązków służbowych, Bylcowi nie muszę, a nawet nie chcę się podobać, a babci jest wszystko jedno. Sama sobie też nie muszę – podsumowałam, wlewając wodę do butelki po szamponie do włosów. – A niech cię wszyscy diabli!!! – ryknęłam, żeby było wyraźnie słychać. – Nawet szamponu człowiek nie może na wierzchu położyć! Zeżarłeś go razem z tą konserwą czy co?
– Oszalałaś? – Bylec przycisnął do szyby w drzwiach wzburzone oblicze.
– Nie! Po prostu, znając twoje upodobania, podejrzewam, że prędzej byś go zeżarł, niż użył zgodnie z przeznaczeniem. I paszoł won! – przegoniłam go spod drzwi. – Idę się ubrać.
– Ale ty wredna jesteś! – Piotrek utkwił teraz dla odmiany pod drzwiami mojego pokoju.
– Kurde – mruczałam pod nosem w panice, nie mogąc znaleźć jednej pary całych rajstop.
– Wiesz o tym? Że wredna jesteś? – upewniał się nachalnie.
– Wiem! Gdzież te cholerne rajstopy?
– A może ci zeżarłem, hę? Nie pomyślałaś o tym? – odgryzł się głupio.
– Pomyślałam. Idź mi stamtąd, bo mnie rozpraszasz, a czas mnie goni! I nie podglądaj!
– No, no! Jeszcze nie tak dawno rozbierałaś się przy mnie bez tej fałszywej skromności – próbował dopiec mi mój były.
Były mąż, rzecz jasna, z którego na skutek fuzji dwóch wyrazów: „były” oraz „padalec”, powstałej w wyniku niedbalstwa językowego mojej przyjaciółki, wyłoniło się nowe, ale jakże obrazotwórcze pojęcie.
– Dzięki ci, kochany! – krzyknęłam radośnie.
– Nie ma za co! – odparł nieco zdezorientowany Piotrek.
– To nie do ciebie, tylko do świętego Antoniego! A rozbierałam się wyłącznie z obowiązku, z którego zwolnił mnie w majestacie prawa wysoki sąd – odpaliłam nieco poniżej pasa.
– Klara… Czemu ty jesteś taka? – wyjęczał, zagradzając mi drogę do wyjścia.
– Czyli? – Spojrzałam mu w oczy, wyobrażając sobie, że każda z moich źrenic jest w tym momencie laserowym miotaczem.
– No… Taka niedobra. Złośliwa, opryskliwa… Czy nie mogłoby być między nami jak dawniej?
Spojrzałam na zegarek. Była za siedemnaście druga, dokonałam więc błyskawicznej kalkulacji: mam kwadrans na dojście do przychodni, zostają dwie na podsumowanie naszego piętnastoletniego pożycia małżeńskiego. Wystarczy, aż zanadto.
– A według ciebie nie jest? – spytałam retorycznie. – W dwa lata po rozwodzie leżysz na tej samej wersalce, gapisz się w ten sam telewizor, nawet portki na tyłku masz te same! I jak od lat, jedynym motywem, na którym opiera się cała twoja życiowa twórczość, są potrzeby fizjologiczne!
– Boże, jaka ty jesteś małostkowa i bezduszna! Do końca życia gotowa człowiekowi kawałek konserwy wypominać! – wciął mi się w słowo Bylec, ograbiając mnie tym samym z ostatnich sekund z moich dwóch minut.
– A, nie! O konserwie akurat nie było tutaj mowy – sapnęłam i ruszyłam ku wyjściu. – Jeśli rozumiesz, co mam na myśli…
– Rozumiem! Bardzo dobrze rozumiem! – krzyknął za mną. – Na przykład, dlaczego się ze mną rozwiodłaś!
– Tak??? – Zatrzymałam się w pół schodów, ciekawa, co też powie.
– Żeby nie dzielić się spadkiem. Ha! – oznajmił triumfalnie.
– Rozgryzłem cię, prawda? Wszyscy wiedzą, ile złota i dolarów ma pochowane po kątach twoja babka. A ty wniosłaś pozew, jak jej się tylko pogorszyło!
Wtedy pomyślałam sobie, że Bylcowi też zaczyna odbijać. I że, nie mogąc wydumać już nic nowego, aby mi skutecznie dokuczyć, zaczyna mi pogrywać na obszarach nerwowych, których nigdy dotąd nie ruszał. Nie wzięłam tylko pod uwagę jednego: że Piotrek nie byłby w stanie czegoś podobnego wymyślić. W każdym razie, nie sam…
* * *
Wpadłam do przychodni spóźniona jak cholera. To znaczy dokładnie o siedem minut i czterdzieści sekund, co przy mojej maniakalnej wręcz punktualności było ekscesem godnym co najmniej zapadnięcia się pod ziemię.
– Przepraszam, Grażynko. Wybacz – szepnęłam do koleżanki, miotającej się przy okienku jak żołnierz w okopach.
– Nic się nie stało. Spokojnie – odszepnęła. – Coś z babcią?
– Z babcią też – odparłam półgębkiem, wrzucając na siebie biało-niebieski fartuch. – Pani pierwszy raz? – Rzuciłam okiem na leżące przede mną skierowanie do kardiologa.
– Nie, mam tu już kartotekę, u doktor Malickiej.
– Mówię ci – szepnęłam do koleżanki, czekając, aż drukarka wypluje czyste kupony – nigdy na złość komuś nie odmrażaj sobie uszu! Proszę – zwróciłam pacjentce dyskietkę. – Kartoteka będzie u pani doktor.
– Znaczy się, były dał popalić? – Grażynka pochyliła się ku mnie, opisując flamastrem szarą kopertę. – A nie mówiłam, że powinnaś go zostawić?
– Przecież go zostawiłam! Dwa lata temu! – syknęłam cokolwiek zbyt głośno.
– Słucham? – spytał starszy jegomość, który akurat doczekał się na swoją kolej. – Ja do laryngologa. Na dzisiaj mam termin, na szesnastą!
– Doktor Jaczyk czy doktor Lebuda?
– A który z nich jest mężczyzną? Bo ja pierwszy raz…
– Obaj są kobietami – odparłam w roztargnieniu.
– A… – zawahał się pacjent. – To niech będzie ten Jaczyk.
– Owszem, rozwiodłaś się, ale nie odstawiłaś od cycka. Szowinista! – mruknęła mi Grażynka w okolice kołnierza.
– Kto? Piotrek?
– Nie, ten… – skinęła głową w stronę jegomościa. – Życzyłby sobie, żeby mu facet w uchu grzebał, jakby do ginekologa co najmniej przyszedł!
– Jak mam go odstawić? – zawrzałam świętym oburzeniem.
– Mieszkamy przecież razem! On nie pije, nie pali, nie robi awantur, takiego nie da się eksmitować!
– To przestań go żywić. Dyskietkę poproszę. Zobaczysz, jak poskutkuje.
– Ja siebie żywię! Powinnam żarcie po sąsiadach trzymać czy jak? Ma pani szesnasty numerek. Pokój numer dziewiętnaście, pierwsze piętro.
– Na to samo wychodzi. To skierowanie jest już nieważne, proszę pana. Od miesiąca.
– Czyli na co? Pokaż! – rzuciłam okiem na kartkę. – Rzeczywiście, trochę się pan spóźnił – uśmiechnęłam się ze współczuciem do wysokiego faceta w szarej jesionce.
– Czyli na to, że jak coś kupisz, to on ci i tak wymiecie. Siłą rzeczy jadasz na mieście albo u babci. A skoro tak, przestań mu zaopatrywać lodówkę.
– No i co teraz? – zatroskał się facet.
– Musi pan pójść po nowe, do lekarza pierwszego kontaktu – rzuciła Grażynka.
– No, niby tak… – zawahałam się.
– A w ogóle, to gdybyś przeniosła się do babci, nie musiałabyś codziennie latać z Salwatora na Azory i vice versa. To przecież cały szmat świata!
– Zaczekaj chwilę – sapnęłam. – Pogadamy, jak się trochę pacjenci przerzedzą. Ja nie umiem o poważnych sprawach tak na stereo…
Około szesnastej, jak już zaczęli przyjmować lekarze z drugiej zmiany, pod okienkami rejestracji zrobiło się pustawo. Sporadycznie zjawiali się jeszcze jacyś pacjenci, jednak obsługiwani sprawnie i szybko przez naszą najmłodszą koleżankę Beatkę, nie mieli szans na utworzenie kolejki. Grażyna zrobiła dwie kawy i przytaskała na stolik umieszczony za regałami.
– Co ci zrobił? – spytała bez wstępów.
– Nic. – Chlipnęłam gorącego płynu. – Rzecz w tym, że on nigdy nic nie robi. Ani mnie, ani nikomu. Po prostu jest. Tym swoim wszechobecnym, obmierzłym, upasionym jestestwem, zalega mi na duszy jak na tej swojej wersalce. Hołubi przy tym mniemanie o sobie, które zostało mu z czasów, ogólnie zwanych „dawno i nieprawda”.
– Żal mi cię… – westchnęła Grażynka.
– A mnie nie! – burknęłam pod nosem. – Dobrze mi tak. Bo właściwie mam, co chciałam.
– To pani… tak chciała? – zdziwiła się Beatka w wolnej chwili.
– Nie, nie chciałam, Beatko. Tak mi wyszło. Z głupoty. Beatka spojrzała na mnie z wahaniem, jakby chciała o coś zapytać, ale nie miała odwagi.
– Bo ja wyszłam za mąż na złość, wiesz? Rodzicom, rzecz jasna, ale okazało się wkrótce, że wyłącznie samej sobie. Mówię ci to tylko dlatego, że jesteś jeszcze panienką. A małżeństwo nie jest przypadłością, która rozejdzie się po kościach po tygodniu.
– No ale… Przecież się pani w końcu rozwiodła… – zaoponowała nieśmiało Beatka.
– O tak! W końcu! – Zaśmiałam się gorzko. – To bardzo dobre określenie.
– A… nie dało się wcześniej?
– Nie – oznajmiłam i uniosłam się z krzesła, sygnalizując koniec tematu.
* * *
Pewnie. Pewnie, że się dało! Teraz wiedziałam to doskonale, ale ja wolałam tkwić w tym psychotycznym związku, żeby tylko nie usłyszeć sakramentalnego „a nie mówiłem?”. Bo tata mówił właśnie. Wielokrotnie i bez skutku, że moje małżeństwo z Piotrkiem to poroniony pomysł, że nie pasujemy do siebie, że nic dobrego z tego nie będzie. I nie było, rzecz jasna, o czym nigdy, ale to przenigdy ojcu nie wspomniałam. Granie roli zadowolonej mężatki przychodziło mi zresztą bez większego trudu. Widywaliśmy się z moimi rodzicami raptem dwa, trzy razy do roku. Wbijałam natenczas Bylca w wizytowy garnitur, dopilnowawszy uprzednio wszystkich jego higienicznych zabiegów, łącznie z uszami i paznokciami. O, Bylec, jak chciał, potrafił być uroczy! Elokwentny, dowcipny… I gdyby ktoś nie wiedział, nie domyśliłby się zapewne, że błyskotliwy dialog na temat archeologii, literatury czy fizyki kwantowej toczy właśnie z facetem po trzyletniej budowlance, specjalizującym się tak naprawdę w kładzeniu kafelków i montowaniu kibli… Podejrzewam, że Piotrek nawet lubił te wizyty. Dawały mu pole do popisu – przed teściami i sobą samym, potwierdzały jego doskonałe zdanie na temat własnej osoby, wprawiały w stan jeszcze większego samozadowolenia… Jak istotne były to dla niego spotkania, świadczył fakt, że w towarzystwie moich rodziców potrafił trzymać w ryzach swoje chorobliwe wręcz łakomstwo i z nim związane efekty akustyczne: nie ciamkał, nie siorbał, nie bekał, nakładał sobie na talerz umiarkowane ilości, które spożywał godnie i wykwintnie…
Nigdy nie zapomnę dnia, kiedy tuż po ślubie postanowiliśmy zorganizować małe przyjątko dla znajomych, którzy nie zostali zaproszeni na wesele. Urobiłam się jak dzik, zwłaszcza że w dziedzinie kulinarnej byłam jeszcze cienka jak źdźbło trawy. Ale zastawiłam stół iście po staropolsku: suto, elegancko i smacznie. Puchnąc z dumy, wykonałam adekwatną do okazji i stołu, rzecz jasna, toaletę. I kiedy, wystrojona w przepiękną suknię w kolorze dojrzałej wiśni, z misternie ułożonymi lokami postanowiłam po raz ostatni rzucić okiem na swoje dzieło… omal nie zeszłam na zawał. Otóż mój świeżuchny ślubny siedział rozwalony przy m o i m stole, nad smętnymi pozostałościami po moim nadludzkim wysiłku i bekał z lubością…
Powstrzymać tego rodzaju zachowania i nie mniej prostackie wypowiedzi potrafił jedynie w towarzystwie moich rodziców i myślę, że oni w końcu dali się nabrać. To głupie… Głupie i takie… nieuzasadnione. Aby zemsta była zemstą, powinni byli raczej oglądać nasze niedopasowanie, Piotrusia takiego, jakim był na co dzień, oraz mnie. Taką, jaką byłam na co dzień, uwikłaną w życie, w które, jak kiedyś sądziłam, osobiście mnie wmanewrowali. Ale nie oglądali, gdyż moja mściwość miała swoje granice. Wystarczyło mi w zupełności, że oto ich jedyna córka, studentka drugiego roku medycyny, na ich oczach (no, może nie dosłownie) zaszła w ciążę z mamlasem po trzech latach zawodówki, o nieziemskiej (w sensie dosłownym, acz niekoniecznie pochlebnym) urodzie. Wtedy wydawało mi się, że owa niechciana ciąża będzie dla mnie jedynym ratunkiem przed ustaloną kategorycznie przez ojca karierą medyczną. Boże mój, jakże ja się męczyłam na tych studiach! Nie miałam do nich ani głowy, ani powołania. Ale tata się uparł. Od dziecka oswajał mnie z myślą, że będę lekarzem. To była jego obsesja, jakaś taka dziwna, namolna, niepodlegająca żadnym próbom pertraktacji. Medycyna – i już! A przecież tata był świetnym ojcem, opiekunem i kumplem, wyjątkowo wyrozumiałym i tolerancyjnym. I poza kwestią wyboru zawodu dla mnie zawsze doskonale się dogadywaliśmy. Tym bardziej miałam do niego o to żal. Że w tej jednej sprawie, tak dla mnie ważnej, nie mogłam znaleźć u niego zrozumienia. Ba, cienia litości!
* * *
– Oj, babciu, babciu – szepnęłam do kobiety z fotografii, o smutnym, sepiowym uśmiechu. – Jakże to teraz inaczej wygląda! Ale ja mam czas – powtórzyłam głośno i pociągnęłam kolejny łyk zimnej kawy. – I już nie mogę uciekać myślami od swojego prawdziwego życia, dorabiać do smętnych skutków swoich poronionych decyzji kłamliwych idei. Trzeba – oznajmiłam – stawić wszystkiemu czoło. Szczerze i odważnie. Zaczekam do Jego powrotu i jakąkolwiek podejmę wówczas decyzję, jednego jestem pewna: nie przegram swojego życia tak głupio… jak ty!
Odłożyłam fotografię na stół i wgapiłam się w skropione kroplami deszczu okno. Powinnam była się przecież domyślić! – wyrzucałam sobie po raz któryś tam. Zostać z nią, wykorzystać do cna każdą chwilę, minutę, sekundę! Może gdybyśmy miały więcej czasu, powiedziałaby coś jeszcze… Ale ja, w poczuciu idiotycznie zhierarchizowanego obowiązku, poszłam do pracy! Mało że poszłam, to jeszcze, jak nigdy dotąd, nie wróciłam jak normalna, praworządna kobieta prosto do domu…
Tamtego dnia, kiedy stałam przy ladzie, grzebiąc bezmyślnie w stosie ulotek reklamowych i darmowych gazetek, podeszła do mnie Grażynka.
– Nie pomogą leki, zioła, gdy dupa ciągnie do doła – szepnęła mi za uchem sentencję zasłyszaną od pewnej starszawej pacjentki, która nieodmiennie i nieświadomie wprawiała nas w niezwykle radosny nastrój.
– Hi, hi – odparłam drętwo.
– Nie hi, hi, tylko za dwadzieścia minut kończymy robotę, wychodzimy i udajemy się do knajpy. Zapraszam cię na kebab.
– Teraz? Po nocy?
– Noc też dla ludzi. A szczególnie dla wolnych kobiet. Do babci już dziś nie idziesz, do chałupy nic cię nie ciągnie, a do knajpy owszem. Ja.
– Ale…
– Nie ma żadnego ale. – Grażynka była nieugięta. – Tym sposobem zjesz kolację, której nikt ci nie wyżre, zanim wyjdziesz spod prysznica. Przy okazji sobie pogadamy. Samo pożyteczne z pożytecznym.
– Aha… – Spojrzałam na nią spode łba, myśląc, że najpożyteczniejsze z tego wszystkiego będzie to, że Piotrek pójdzie dzisiaj spać na głodniaka. Ot, zwykły babski przejaw mikrospołecznej praworządności…
Chociaż… Może niekoniecznie. Grażynka w zasadzie od zawsze, czyli od czasu, kiedy ja, niedoszła pani doktor, wylądowałam w okienku rejonowej przychodni, była moim wsparciem i ostoją. Mimo iż z racji wieku śmiało mogłaby być moją matką, a może nie… może właśnie dlatego natychmiast stała się moją powiernicą i najlepszą przyjaciółką. Bo moja matka… A raczej, jak życzyła sobie mawiać o niej babcia Alicja: „kobieta twojego ojca”, nigdy nie stanowiła dla mnie wystarczającego zaplecza życiowego. Ojciec był natomiast wszystkim: alfą, omegą i każdą inna opcją, która znalazła się pomiędzy… Tak czy inaczej, to Grażynka służyła mi gorsem, gdy przyszło wylewać łzy, układała rozmaite plany strategiczne w odwiecznej utarczce z Bylcem, łajała, chwaliła, dodawała otuchy. Dlatego pewnie pozwoliłam jej się tego wieczora zawlec do lokalu, co było z mojej strony ekscesem całkiem niezwyczajnym, z drugiej zaś strony, o czym jeszcze nie wiedziałam, było całkiem zwyczajne, gdyż od teraz właśnie owo niezwyczajne zaczęło być czymś normalnym…
– No i gadaj. – Grażynka pochyliła się nad kebabem z frytkami.
– Ach… – zawahałam się, oglądając ze wszech stron swoją bułę, napakowaną mięsem i jarzynami. – Nie wiem, czy jest o czym. A nawet jak jest, to dokładnie takie samo jak zwykle.
– Wiesz co? – Spojrzała na mnie z potępieniem. – Czy ty w ogóle słyszysz, co mówisz? A jeżeli słyszysz, to czy umiesz wyciągać wnioski?
– A bo co?
– A bo to! – Grażynka w nerwach chlupnęła sosem na talerz i okolice. – Takie samo jak zwykle!!! – powtórzyła po mnie dobitnie. – Przez ile? Biorąc wszystko do kupy, będzie siedemnaście lat?
Przytaknęłam niemrawo, nie wiedząc jeszcze, do czego zmierza.
– No właśnie! Dlaczego więc, do cholery, sobie na to pozwalasz? Męki sobie jakieś poprzysięgłaś? Bo ja tu nie widzę innego powodu.
– Nie wiem… – westchnęłam, zastanawiając się, czy aby tak właśnie ze mną nie jest. – Bo widzisz, Grażynko, ja sobie takie życie wybrałam. I wiedziałam, jakie ono będzie, już w kilka dni po ślubie.
– To trzeba było wtedy trzasnąć tym w diabły!
– O, to nie było takie łatwe, jak myślisz! Wtedy byłam jeszcze przecież w ciąży!
– Owszem. Ale zaraz potem poroniłaś, a to był znak z jasnego nieba, że ten twój truteń nie jest ci pisany! – podsumowała Grażynka, z właściwą sobie skłonnością do upraszczania wszystkiego.
– Nie zapominaj, dlaczego ja w ogóle wyszłam za mąż!
– Nie zapominam. A nie zastanawiałaś się nigdy, co by było, gdybyś jednak skończyła tę medycynę? Męczyłabyś się pewnie przez jakiś czas, ale byłyby to zgoła inne męki niż teraz. A potem popadłabyś w rutynę. Siedziałabyś sobie na internie jak doktor Skisławski i leczyłabyś ludzi, ostrożniuchno, niekoniecznie po to, żeby wyleczyć, ale żeby za bardzo nie otruć.
– Może i tak! – rozdarłam się znad talerza, nieelegancko wypuszczając z jamy ustnej część zawartości. – Ale skąd mam wiedzieć, czy aby na pewno?
– Dobra… – Grażynka spuściła z tonu. – A nie mogłaś się ojcu postawić okoniem?
– Nie! Ty zawsze wszystkim umiałaś stawać okoniem? – rzuciłam zaczepnie.
– Owszem. Umiałam – odparła spokojnie.
– No to gratuluję – sarknęłam. – A ja nie umiałam… Wcinałyśmy przez chwilę w milczeniu. Grażynka dumała pewnie nade mną, taką, jaką byłam te siedemnaście lat temu, i ubolewała w duchu nad moją bezwolnością i słabością charakteru. Ja zaś wspominałam kolejno wszystkie moje „nocne z ojcem rozmowy”, wiedząc, że żadna z nas nie przekona drugiej do swoich racji. Bo ja, jak mi się wtedy jeszcze wydawało, na swój sposób go rozumiałam: skazany na banicję z własnego domu w wieku dziewiętnastu lat, mimo iż pełen żalu i poczucia krzywdy, hołubił pewnie w sercu taki obraz rodziny, jakiej doświadczył sam w bezpiecznym i stabilnym dzieciństwie…
– Ej, o czym tak myślisz? – przerwała tę ciszę Grażynka.
– Użalasz się może nad swoim lubym?
– Nie. – Zignorowałam zaczepkę w jej głosie. – Myślę o moim tacie…
* * *
Na wspomnienie tamtej rozmowy z Grażyną i swoich ówczesnych przemyśleń zupełnie odruchowo zaczęłam spacerować po gabinecie dziadka. Boże mój! – jęknęłam. Dlaczegóż ja wcześniej niczego nie zauważyłam? Czemu nie doszłam do żadnych istotnych konkluzji, które aż nadto, same z siebie się prosiły? Może po prostu byłam ze swoim życiem na tyle oswojona, że stanowiło ono dla mnie swego rodzaju normę? I nie myślę tu o Bylcu. Tylko… o tym wszystkim, co było przedtem… O konflikcie babci z tatą, który był tak przepastny i nieprzebyty, że nie pozwolił im kontaktować się ze sobą od dnia moich narodzin. Dotychczas byłam przekonana, że jego obsesja na punkcie medycyny miała być swego rodzaju odkupieniem win i przyczynkiem do odbudowy rodzinnego prestiżu…
Bo ojciec zawsze był honorowy. O, jeszcze jak honorowy! Przecież do tej pory mógłby się z piętnaście razy ożenić z matką, ale, jak sądzę, skoro babcia raz powiedziała „nie”, postanowił do końca życia tkwić w konkubinacie. W ten sposób z jednej strony postawił na swoim, z drugiej zaś nieustannie jej udowadniał krzywdzący bezsens tego zakazu…
I dlatego pozwolił mi w końcu dokonać wyboru. Takiego, jakiego on sam kiedyś dokonał. Nie wiem, być może żałował, ja w każdym razie i owszem, nawet wielokrotnie. Dzisiaj mój ówczesny sposób kalkulacji był dla mnie samej niepojęty, a cóż dopiero dla Grażynki… Wtedy jednak wszystko inne przesłaniał mi widok ludzkich manekinów rozpostartych na metalowych stołach, z każdym kolejnym cięciem tracących swoje człowieczeństwo, by wreszcie wypełnić sobą szereg me talowych pojemników… I ten nieznośny, gryzący odór formaliny… A w perspektywie zapach żywej krwi i cierpienie, któremu nie będę mogła zaradzić… Ja się po prostu nie nadawałam do tego zawodu, ale ojcu się wydawało, że wszystkiego po prostu można się wyuczyć. Ostateczną decyzję podjęłam, gdy na skutek czyjegoś zbyt gwałtownego cięcia skalpelem zostałam obryzgana ludzkim tłuszczem…
Wtedy, siedząc naprzeciw Grażynki, usiłowałam wytłumaczyć jej wszystko z takiego punktu widzenia, jaki przez lata ukułam sobie sama na podstawie dość mętnej, okazjonalnej wiedzy i własnych domysłów: że ojciec miał przecież podobny dylemat. Że dziadkowie pewnie życzyli sobie dla niego innej kariery. Że miał prawdopodobnie przejąć po dziadku dobrą sławę, gabinet, pacjentów… Ale niestety, w wieku dziewiętnastu lat, z lekkomyślności, zwanej potocznie miłością, wpędził pewną panienkę w stan niechybnie owocujący macierzyństwem. Z tego, co mi mówiono, babcia nie życzyła sobie przyjąć powyższego do wiadomości. Dlatego ojciec ujął się honorem i razem z panienką oraz jej ciążą wyjechał do Gliwic. Nie ożenił się co prawda, ale stworzył nam prawdziwą rodzinę, o którą dbał ze wszystkich sił. Taką właśnie wersję znałam. Toteż, kiedy parę razy w życiu przyszło mi wziąć do ręki swój akt urodzenia, nie dziwiło mnie, że jestem córką Bronisława Ledwienia i Anny Wierskiej. Tak przecież nazywali się moi rodzice! Nie dziwiło mnie też, choć nie powiem, że nie bolało, kiedy babcia mawiała o mamie „kobieta twojego ojca”. I to właśnie usiłowałam wyłożyć Grażynce.
– I wiesz – perorowałam z przekonaniem – według moich ówczesnych kryteriów rozumowania ciąża była jedynym sposobem na wyłganie się od tych studiów. Nie umiałam powiedzieć ojcu, że kapituluję, nie przeszłoby mi to przez gardło. Musiałam to ubrać w jakąś wyższą ideę.
– No dobra. – Grażynka chrząknęła niepewnie. – Ale nie mogłaś sobie tego… inseminatora staranniej jakoś wybrać?
– Staranniej??? Ależ ja wybrałam! Najlepiej, jak tylko się dało: chłopaka prostego, skromnego, schludnego, ale inteligentnego zarazem…
– No! – Grażyna obcesowo wpadła mi w pół zdania. – To chyba tylko z tym pierwszym ci wyszło.
– Zmiłuj się! – jęknęłam, wybierając palcem z pojemniczka resztki sosów. – Po co mnie tu ściągnęłaś? Żeby mnie dołować? Ja wiem, że ty jesteś inna, silna, zdecydowana. Że zawsze tak sobie pościelisz, że się wyśpisz. Ja nigdy taka nie byłam. I nie ma teraz co drzeć szat nad rozlanym mlekiem.
– Przepraszam, Klaro – szepnęła ciepło Grażynka. – Oczywiście, że nie chcę cię dołować. Chciałam tylko, żebyś się wygadała, żeby ci ulżyło.
– Nie, to ja cię przepraszam – cofnęłam w pośpiechu swoje oskarżenie. – Ale chodźmy już. Jest bardzo późno.
* * *
Zgodnie z intencją Grażyny Bylec wciąż jeszcze siedział w kuchni, głodny i zły.
– Można wiedzieć, dokąd cię o tej porze poniosło? – warknął na powitanie.
– Byłam z koleżanką w knajpie, na kolacji – odparłam z umiarkowanym zadowoleniem.
– Aha. – Bylec poruszył bezwiednie grdyką. – Z koleżanką… A człowiek się tu zamartwia! Może ty w ogóle kogoś masz, co?
– Jakbym miała, tobym miała. Takie moje prawo – odburknęłam. – I daj mi spokój. Jestem zmęczona, idę spać.
– Jasne, takie twoje prawo! A tam staruszka cierpi, wszyscy się do ciebie dobijają od paru godzin, ale takie jest twoje prawo! – odszczeknął się jadowicie.
– Ccc… Co? – Zastygłam w pół kroku na środku kuchni.
– Kto się do mnie dobija?
– A ta… Jakaś… Pietraszko. Podobno z babcią źle! – wysapał z satysfakcją. – Ale ty się oczywiście połóż, bo zmęczona jesteś!
– Zamów mi taksówkę!!! – huknęłam na niego i pobiegłam do łazienki. – Ochlapię tylko twarz i pędzę – rzuciłam już zza drzwi.
Widać ton, jaki udało mi się z siebie wydobyć, sprawił, że Bylec bez słowa sprzeciwu wykonał moje polecenie.
Na zmianę złorzeczyłam taryfiarzowi za ślamazarną jazdę i modliłam się w duchu, żeby ten gnidulec wszystko zmyślił! Nawet jeśli zrobił to wyłącznie z zemsty za swój pusty kałdun. Przysięgałam, że miłosiernie mu wybaczę i słówkiem nawet na ten temat nie wspomnę! Jednocześnie próbowałam uświadomić sobie jakiekolwiek symptomy tak gwałtownego pogorszenia się stanu zdrowia babci. Fizycznego, rzecz jasna. Bo przecież, kiedy wychodziłam od niej po południu, była całkiem dziarska, ba, rozsadzała ją wręcz energia! Co więc mogło się stać? – dumałam w panice, pohukując coraz częściej na kierowcę.
– Boże mój, Boże jedyny! – wyrwało mi się nagle na cały regulator, ku jeszcze większemu przerażeniu taksówkarza.
– Przepraszam najmocniej. – Facet zmierzył mnie wzrokiem w lusterku. – Czy pani może… Do porodu? Bo jeśli tak, to muszę uprzedzić, że pod tym adresem już doktor nie urzęduje. Od jakichś dwudziestu lat.
– Dokładnie od dwudziestu – potwierdziłam. – Ale ja nie do porodu. Ja do wdowy. Do babci, znaczy się.
– Aha, rozumiem – mruknął z miną całkowicie nieadekwatną do powyższego.
Kiedy wreszcie, co zdawało mi się niemal wiecznością, dotarłam na miejsce, willa babci powitała mnie jakąś nieziemską iluminacją, bijącą od piwnic aż po strych. W pierwszej chwili pomyślałam nawet, że się pali. Z sercem w gardle podchodziłam do frontowych drzwi, zastanawiając się, czy zadzwonić, czy też użyć własnego klucza.
– Czy Franka nie słyszy, do stu czortów, co do Franki mówi się? – rozległ się nagle pełen pretensji wrzask. – Wymówię! Od pierwszego wymówię albo niech mnie piorun trzaśnie!
– Chwałaż Ci, Panie – szepnęłam, przekraczając próg.
– Ale… jakże ja mam połączyć? To przecież niemożliwe – tłumaczyła się płaczliwie pani Pietraszko.
– A ja mówię France, że możliwe, niech no tylko aparatu poszuka!!! – darła się babcia, kiedy pokonywałam ostatnią kondygnację.
– Jestem! – krzyknęłam zdyszana i znieruchomiałam. Babcia siedziała na łóżku, wystrojona w wyjściową garsonkę z koronkowym żabotem i podróżny kapelusik z kokardą. Bose stopy trzymała na wypchanym do granic możliwości żółtym sakwojażu i rzucała, czym miała pod ręka, w bladą jak ściana Pietraszkową.
– O! Właśnie! Jesteś! – ucieszyła się na mój widok. – Najsampierw wypłać, moja droga, tego wsiowego zawołoka i odpraw w trymiga. A zaraz potem połącz mnie z Ernestem. Muszę się zapowiedzieć.
Pani Pietraszko spojrzała na mnie ze zgrozą w oczach.
– Dziękuję bardzo – szepnęłam, stając tuż za jej plecami.
– Już ja sobie z nią poradzę.
– A ty czego tak paszczę rozkołupała? Połącz mnie, jak ciebie po dobry woli proszę! – zażądała babcia natychmiast po jej wyjściu.
– Z kim? Z dziadkiem? – upewniłam się, czy aby dobrze słyszę.
– Ty głucha czy głupia? – ofuknęła mnie nadąsana. – Taż mówię, a?
– Ale… Przecież dziadek… – zawahałam się przed wypowiedzeniem słów: już dawno nie żyje.
– Albo mnie za głupią masz? – weszła mi w słowo, jakby czytając w moich myślach. – Tobie zdaje się, że ja już całkiem bez tołku na stare lata została się? I że ja nie wiem, gdzie ty to ustrojstwo diabelskie wyniosła? Ano śmigaj ty na strych i dawaj mnie to tutaj!
– Ale… Ale… babciu… – próbowałam wydobyć z siebie jakiekolwiek sensowne zdanie.
– Mnie się zdaje, Klarciu, że ty nigdy jąkata nie była. A teraz kałatasz się jak popsuty gramofon. Idź no na ten strych, jak ci mówię, a przynieś mnie tę machinerię. Z Ernestem komunikowała się będę.
– Przez odkurzacz??!!! – wykrzyknęłam zdumiona, domyślając się mgliście, że to o tę właśnie machinerię babci chodzi.
– A ty myślisz, że na co ja jego z domu wyzbyć się chciała?
– Na co? – spytałam bezmyślnie.
Babcia skinęła na mnie ręką. Zbliżyłam się ostrożnie do łóżka.
– Ażeby mi dusza Ernestowa po domu nie wyła – oznajmiła szeptem. – Ale i dobrze, że ty jego nie potopiła. Dzisiaj w sam raz on mnie się nada.
– Ale dlaczego miałaby wyć? – spytałam, czując w głowie coraz większy mętlik.
– No jak to? – sarknęła babcia niecierpliwie. – To ty nie wiesz, że umarlak, swoją przyrodzoną zdolność mowną utraciwszy, w zwierzę albo i z braku zwierza w jakąkolwiek rzecz wstąpić potrafi, ażeby żywym naprzykrzać się?
– Babciu… Zmiłuj się! – załamałam ręce. – Po cóż dziadek miałby ci się naprzykrzać i wyć?
– Oj! – Babcia machnęła ręką. – On zawsze za życia swoje do powiedzenia miał, to i teraz by nie odpuścił. Już ja by jego zawsze po głosie poznała, gdzie by nie wlazł i jakby cienko nie buczał. Idźże wreszcie po ten elektroluks!
Z trudem staszczyłam upragniony przez babcię sprzęt, na wszelki wypadek z całym oprzyrządowaniem, rurami, szczotkami i ssawkami.
– Masz – wysapałam, kładąc wszystko u jej stóp. – Tylko mów porządnie – napomniałam, sama już chyba zaczynając wierzyć w babcine fanaberie. – Dziadek nie lubił, kiedy zaciągałaś kresowszczyzną.
– Nie tu! – wrzasnęła babcia. – Do kuchni! Zanieś, zapuść i zamknij drzwi! A mówiła będę, jak mnie się zechce! – Tupnęła groźnie i podreptała za mną.
Rada bym oczywiście posłuchać, czego będzie dotyczyć owa konferencja, ale zgodnie z życzeniem babci wycofałam się dyskretnie. Odkurzacz buczał jednostajnie, a ja w poczuciu totalnej beznadziei bujałam się w fotelu, z oczami utkwionymi w babcinym bagażu. Pomyślałam sobie, że skoro dziadkowie nie widzieli się taki szmat czasu, ich „pogawędka” potrwa wystarczająco długo, by rzucić chociaż okiem na jego zawartość. To by mi może dało jakiś nikły ogląd sytuacji… Niestety, ledwie omiotłam zdumionym wzrokiem wierzchnią warstwę, odkurzacz umilkł i babcia natychmiast zjawiła się w drzwiach.
– Klaro! – krzyknęła z pretensją, wyrywając mi z zastygłej dłoni… flaszkę wódki!
– Na co… ci to wszystko? – spytałam, wskazując na butelki z innymi trunkami wyskokowymi, karton papierosów, konserwy i całe sterty czekolady. – To kontrabanda jakaś czy co?
Normalnie, przyłapana na podobnym postępku, pewnie zapadłabym się pod ziemię. Jednak zdumienie i szok opanowały mnie doszczętnie, nie pozostawiając odrobiny miejsca na wstyd.
– A co ty myślisz? Że Ernest ma tam wszystkiego pod dostatkiem? Gościniec mu biorę!
– Nnno… Aha! – wyjąkałam, godząc się z faktem, że i tak nie jestem w stanie nadążyć za tokiem rozumowania babci.
– No tak!
– Chodź, usiądź tu koło mnie, moja droga. – Babcia rozpromieniła się nieoczekiwanie i popchnęła mnie w stronę kanapy. – Tutaj! O, tak! – Posadziła mnie jak bezwolny manekin, sama zaś umościła się obok.
– Bo widzisz – pogładziła mnie po głowie starczą, drżącą dłonią – skoro się już Ernestowi zapowiedziałam, wypadałoby nam jakoś się pożegnać… Posłuchaj mnie, Klarciu! – Babcia, widząc, że chcę coś powiedzieć, potrząsnęła mną gwałtownie. – Posłuchaj!!! Ja… może nigdy nie umiałam… dać ci… e… tego wszystkiego, co powinnam, ani ile bym chciała, ale wierz mi, że właściwie tylko ty mi byłaś w życiu najważniejsza! Pewnie tego nie zrozumiesz, no bo jak, kiedy wszystko wygląda inaczej? Już nie naprawię, czego naprawić się nie da. Postanowiłam tedy coś ci po sobie zostawić, ale bardzo bym chciała, żebyś wzięła wszystko albo nic! Same tylko pieniądze szczęścia nie dają, zwłaszcza jak ktoś do nich nienawykły… Dlatego…
– Babciu! – Tym razem to ja potrząsnęłam staruszką, by zakończyć ten jej przerażający wywód.
– Dlatego – kontynuowała podniesionym głosem – ja już od dawna o tym myślałam. I załatwiłam sprawę tak, że wszystko będzie zależało od ciebie. Od twojej roztropności i od twojej woli… Ja… nigdy jej nie miałam zanadto, dlatego moje życie plotło się bez tołku… Kto chciał, ten czmuchnął, ot, i sypało się życie moje jak chatynka z kart! Ale jeśli ty jesteś choć trochę podobna do swojego ojca, poradzisz! Bo ja widzę, że jesteś… Tylko pamiętaj, kiedy jesteś pewna swego, nie zważaj na nikogo i na nic! I nie słuchaj się nikogo, bo twoje życie jest twoje i jak przyjdzie co do czego, nikt go za ciebie nie przecier pi. Ułóż je sobie, Klarciu, solidnie, póki czas, nie odkładaj niczego na jutro, bo ani się nie obejrzysz, a jutro przemieni się we wczoraj i będzie już tylko to, co za tobą i ono nie da ci zaznać spokoju. Pamiętaj, Klarciu, sama siej i sama zbieraj żniwo. Sama! – Babcia westchnęła głęboko i opuściła głowę, a mały, fikuśny kapelusik zsunął się jej na czoło.
W tym momencie żółty sakwojaż wyturlał się spod jej stóp i zamknął się z głośnym trzaskiem.
Bylec podtrzymywał mnie pod ramię tak troskliwie i sumiennie, że jeszcze chwila, a zawisłabym nad marmurową podłogą cmentarnej kaplicy.
– Puść mnie! – warknęłam półgębkiem.
– Przecież musisz mieć przy sobie w takiej chwili jakieś solidne i życzliwe oparcie – odszepnął.
– Nie, nie muszę! Nie zamierzam tu zresztą mdleć ani się słaniać. Puszczaj!
Bylec rozejrzał się z głupawym uśmiechem po twarzach zgromadzonych, puścił moje zdrętwiałe ramię i zamiast tego objął mnie w talii. Zrobiło mi się gorąco.
– Nie-do-ty-kaj-mnie! – wycedziłam przez zęby i spróbowałam się choć odrobinę od niego odsunąć.
Nic z tego. Mój gorliwy opiekun postępował za mną krok w krok, uczepiony jak rzep. Czułam, że zaczynam się pomału gotować od środka. Babcia Alicja leżała wśród mnóstwa kwiatów, cichutka i spokojna, a błądzące po jej twarzy refleksy od płomieni świec sprawiały wrażenie, jakby od czasu do czasu uśmiechała się do mnie. Chciałam podejść bliżej, pobyć z nią sam na sam, pokontemplować… Zrobiłam jeszcze jeden desperacki wysiłek: uklękłam gwałtownie, a następnie wstałam i jednym susem skoczyłam na drugą stronę trumny. Bylec oczywiście podążył za mną. Jedną ręką ułapił mnie w pasie, drugą zaś wygmerał z kieszeni chustkę, którą przetarł mi troskliwie twarz. Tego było już zdecydowanie za wiele. Bez żadnych ceregieli zdjęłam jego łapę ze swojej talii.
– Odejdź ode mnie – poleciłam półgłosem. – Na odległość co najmniej czterech kroków!
Odczekałam chwilę, żeby to, co powiedziałam, wystarczająco do niego dotarło, i wróciłam na swoje poprzednie miejsce. Wreszcie mogłam się skupić. Ale się nie skupiłam, gdyż właśnie teraz poczułam z całą intensywnością wlepione we mnie dziesiątki oczu. Być może, wbrew temu co mi się wydawało, wszyscy doskonale widzieli rozgrywające się między mną i Bylcem nieme sceny? A może obserwowano mnie tylko dlatego, że większość przybyłych na pogrzeb osób widziała mnie, podobnie jak ja ich, po raz pierwszy w życiu? Rozejrzałam się nerwowo dookoła. Kilka metrów ode mnie stał młody ciemnowłosy mężczyzna i nie spuszczał ze mnie wzroku. Miałam wrażenie, że skądś znam tę twarz, ale nijak nie potrafiłam jej dopasować do żadnego realnego kontekstu. Mniejsza z tym – pomyślałam. – Grunt, że znalazłam źródło tego przytłaczającego uczucia. Teraz wystarczyło tylko odwrócić się do niego tyłem…
Przez resztę nabożeństwa walczyłam z bezładem swoich myśli, usiłując je jakoś wytłumić, by skoncentrować się wyłącznie na babci. Ciągle jednak wciskały mi się w ten główny, z trudem przywracany wątek rozmaite pytania, jakieś całkiem nieadekwatne do chwili strzępki wspomnień, wątpliwości i problemy. A właśnie – pomyślałam z niepokojem – gdzie są moi rodzice? Uprzytomniłam sobie nagle, że przecież nie widziałam ich pośród żałobników. Znowu zaczęłam się dyskretnie rozglądać, ale napotkawszy wzrok wgapionego we mnie mężczyzny, dałam spokój. Nie, nie dałam spokoju, po prostu stanęłam z pozoru spokojnie. Bo tak naprawdę niepokój rósł we mnie coraz bardziej, napędzając mój system nerwowy do granicy przyzwoitości, za którą czaił się, gotowy do dzieła, gwałtowny wybuch histerii. Zaczęłam dla uspokojenia klepać zdrowaśki. Jednostajny, równomierny rytm szeptanych słów pozwolił mi się wyciszyć na tyle, że dotrwałam do końca.
Ceremonii pochówku nie pamiętam prawie wcale. Jedynie krótką migawkę, obraz wpuszczanej w ziemię trumny, a potem te twarze, w nieskończoność przesuwające się przede mną, szepczące wyrazy współczucia i głębokiego żalu… I ten młody mężczyzna, który przyglądał mi się w kaplicy, może trochę wyraźniejszy niż inni, trochę bardziej realny, trójwymiarowy…
Po wyjściu z cmentarza spotkałam rodziców. Ulga, jaką odczułam na ich widok, przywróciła mnie do rzeczywistości i dodała sił do przetrwania kolejnego punktu programu: stypy.
* * *
Na wspomnienie stypy i utrwalony jakoś mimowolnie obraz zastawionych stołów poczułam gwałtowne ssanie w żołądku. W pierwszej chwili pomyślałam, że może wypadałoby się jakoś ubrać i przygotować w miarę sensowny posiłek, ale natychmiast potem doszłam do wniosku, że w zasadzie nic nie zabrania mi snucia się po domu w szlafroku i podżerania byle czego bezpośrednio z lodówki. Zabrałam ze sobą portret babci Alicji i udałam się z nim do kuchni. Skoro bowiem moje rozważania dotyczyły jej osoby, nie mogły się przecież odbywać za jej plecami…
Nałożyłam sobie na talerz po dwa plasterki żółtego sera, szynki, pomidora, pół puszki zielonego groszku i okrasiłam to wszystko łyżką majonezu. Sałatka… nowopanieńska! – oznajmiłam babci i przystąpiłam do konsumpcji. Gdyby był tu On, mój posiłek wyglądałby całkiem inaczej… Nie, to ja wyglądałabym inaczej… Bo to, jak wyglądam, jest również moją swoistą formą przekazu. Szlafrok, który mam w tej chwili na sobie, oznacza: teren prywatny! Czas, który spędzam w szlafroku, jest tylko dla mnie, nie mam ochoty dzielić go z nikim i niczym! Ale mogłoby też oznaczać, że nie muszę wyglądać przyzwoicie, bo nie mam dla kogo…
Tak