Kto zabił Johna Lennona? - Lesley-Ann Jones - ebook + książka

Kto zabił Johna Lennona? ebook

Lesley-Ann Jones

4,0

Opis

Wieczorem 8 grudnia 1980 roku świat się zatrzymał dla milionów ludzi, kiedy nadeszła wiadomość, że John Lennon, jedna z najbardziej lubianych gwiazd rocka, został z zimną krwią zastrzelony w Nowym Jorku. W swojej fascynującej książce Lesley-Ann Jones, uznana dziennikarka i autorka biografii muzycznych, opowiada o życiu, miłości, przedwczesnej śmierci i muzycznej spuściźnie muzyka.

Jones opisuje wzloty i upadki Lennona zarówno w jego życiu zawodowym, jak i osobistym. Śledzi bieg wydarzeń, który doprowadził Lennona do przeprowadzki do Nowego Jorku, gdzie został zastrzelony przed swoim domem fatalnej zimowej nocy.

Czterdzieści lat po tej tragicznej śmierci autorka kreśli wszechstronny portret jednej z najsłynniejszych legend muzyki, korzystając z nowych, wcześniej nieznanych źródeł i rozmawiając z ludźmi, którzy osobiście znali Lennona.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 597

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (19 ocen)
5
10
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Lesley-Ann Jones Kto zabił Johna Lennona? Tytuł oryginału Who Killed John Lennon? ISBN Copyright © Lesley-Ann Jones 2020 Originally published in the English language in the UK by John Blake Publishing, an imprint of Bonnier Books UK. The moral rights of the author have been asserted. Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., 2020 Copyright © for this edition by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2020All rights reserved Redakcja Barbara Borszewska Korekta Daria Kozierska Projekt typograficzny i łamanie Grzegorz Kalisiak | Pracownia Liternictwa i Grafiki Projekt graficzny okładki Grzegorz Kalisiak Fotografia na okładce: Gijsbert Hanekroot/Redferns/Getty Images Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

Do Taty:

Wojownik nie umarł.

Kenneth Powell Jones

11 października 1931 — 26 września 2019

 

IN MEMORIAM

JOHN WINSTON ONO LENNON

9 października 1940–8 grudnia 1980

 

„Kryję w sobie bestię, anioła i szaleńca”.

DYLAN THOMAS

 

„Błogosławieni ci dziwni ludzie —

Poeci, wyrzutki, pisarze, mistycy, heretycy, malarze i trubadurzy —

Gdyż uczą nas, jak patrzeć na świat…

…innymi oczami”.

JACOB NORDBY

 

„Lepiej odejść w blasku chwały, za młodu”.

SIMON NAPIER-BELL

ECHA

Ludzki umysł i ludzka pamięć są niczym fale. Wciąż zmieniają kształt. Nawet ci, którzy tam byli, którzy znali Johna Lennona i ­mieli z nim osobiste relacje, potrafią zapominać o pewnych rzeczach. Niektórzy piszą historię na nowo, próbując wypełnić luki, co można im wybaczyć. Czterdzieści lat to długi czas. Dla Johna było to całe życie. A jednak wydaje się, jakby to było wczoraj. Przełomowy 2020 rok — kiedy wypada czterdziesta rocznica jego morderstwa, oficjalna pięćdziesiąta rocznica rozpadu Beatlesów1, sześćdziesiąta rocznica założenia zespołu w Hamburgu i niedoczekane osiemdziesiąte urodziny Johna — zdaje się idealną okazją, by rozważyć jego osobę i prześledzić życie. Jeśli nie masz jeszcze pięćdziesięciu lat, nie było cię na świecie, gdy John umarł. Trudno to sobie wyobrazić, prawda? Czy ty również masz wrażenie, że on wciąż tu jest?

Historii jego życia jest tyle, co ludzi, którzy chcą ją opowiedzieć. Gdy prawda jest tylko punktem widzenia, fakty i liczby bywają kłopotliwe. Gdy domniemania i teorie wypaczają wspomnienia, można się łatwo pogubić. Jeśli u podstaw wszelkich pomyłek leży przypuszczenie, to spekulacja jest złodziejem racjonalnego myślenia. A wszystko to tylko stoi na drodze do prawdy. John pięknie tu ujął (a może to nie on?) w tekście do piosenki „Beautiful Boy” („Darling Boy”) z ostatniego krążka, jaki doczekał się premiery za jego życia, „Double Fantasy”: Life is what happens to you while you’re busy making other plans[1]2.

John powiedział wiele rzeczy w swoim szalonym, pełnym sprzeczności pół-życiu. Cofał swoje słowa, bezustannie nadpisując własną historię i zmieniając tok myślenia. Skłonność ta nie ułatwia zadania kronikarzowi, podobnie jak sprzeczne wypowiedzi i płynne wspomnienia tych, którzy mieli okazję dobrze go poznać, i tych, którzy pojawili się przelotem w jego życiu. Johnowi bardzo by się spodobała ta enigma. Pociesza mnie myśl, że nie ja jedna gubię się w zeznaniach.

*

Na pewno wiemy, jak wyglądało zakończenie tej historii. Miało ono miejsce w Nowym Jorku, w poniedziałek 8 grudnia 1980 roku. Wietrzna noc, choć wyjątkowo przyjemna jak na tę porę roku. John i Yoko wracali właśnie limuzyną z wieczornej sesji nagraniowej w studiu Record Plant. Dotarli do apartamentów Dakota około 22.50 czasu wschodniego. Przywitał ich nieznajomy wędrowiec, z pochodzenia Teksańczyk. W jednej ręce trzymał rewolwer ­Charter Arms kalibru .38 mm, a w drugiej egzemplarz Buszującego w zbożu J.D. Salingera. Dwudziestopięcioletni Mark Chapman czekał na nich i ze stoickim spokojem strzelił do ­Johna — pięciokrotnie. Cztery kule dosięgnęły celu. Lennon został przetransportowany przez policję do Szpitala Roosevelta przy 59 ulicy, niedaleko Central Parku, gdzie dwudziestodziewięcioletni chirurg-rezydent, dr David Halleran, trzymał serce Johna we własnych dłoniach, wykonując reanimację i błagając o cud.

Kto? Czy poprzednie źródła nie odnotowują przypadkiem desperackich wysiłków Stephana Lynna oraz Richarda Marska, którzy próbowali ratować życie Johna na stole operacyjnym? Doktor Lynn udzielił wielu wywiadów, a jego opowieść za każdym razem była bardziej szczegółowa i pełna heroizmu. Lynn twierdził również, że tej tragicznej nocy Yoko leżała na podłodze i biła głową o szpitalną posadzkę. Jednak w 2015 roku, po latach milczenia i przyglądania się, jak inni lekarze zbierają laury, David Halleran postanowił wyjawić prawdę — „w imię historycznej rzetelności”. W wywiadzie dla programu „Media Spotlight Investigation” (Fox TV) oświadczył, że ani Lynn, ani Marks nie dotknęli nawet ciała Johna. Potwierdziły to dwie pielęgniarki, Dea Sato i Barbara Kammerer, które były wtedy z drem Halleranem w Pokoju 115. Także sama Yoko zdementowała plotki, jakoby popadła tamtej nocy w histerię. Tłumaczyła, że starała się zachować spokój ze względu na ich pięcioletniego syna, Seana. Potwierdziła również wersję wydarzeń przedstawioną przez dra Hallerana. Pytanie tylko, dlaczego tak długo zwlekał z wyznaniem prawdy?

„Jako profesjonaliście trudno mi było wyjść do ludzi i powiedzieć: »Cześć, jestem Dave Halleran, to ja zajmowałem się Johnem Lennonem — wyjaśnił. — W tamtym czasie chciałem zapaść się pod ziemię, po prostu pójść do domu. Byłem zły, roztrzęsiony, czułem się w pewnym sensie odpowiedzialny, wyrzucałem sobie, co mogłem zrobić więcej”.

Byłeś wtedy w Ameryce? Byłeś jednym z dwudziestu milionów widzów oglądających mecz New England Patriots–Miami Dolphins w „Monday Night Football” na kanale ABC, którzy dowiedzieli się o śmierci Johna, gdy komentator Howard Cosell przerwał program, żeby przekazać tragiczne wieści? Byłeś pośród milionów, którzy usłyszeli o tym w wiadomościach na NBC lub CBS? A może byłeś jednym z tysięcy ludzi, którzy wybrali się na Upper West Side, by dołączyć do czuwania? Kto wie, może byłeś wtedy w zupełnie innym miejscu na Ziemi, dowiedziałeś się o wszystkim już po fakcie i zszokowany obserwowałeś tłumy zrozpaczonych fanów, którzy grzęźli w błocie w Central Parku, wplatali kwiaty w balustrady Dakoty i zawodzili: Give peace a chance[2]? Wiedziałeś, że w czasie, kiedy Yoko dowiedziała się o śmierci swojego męża, w szpitalnych głośnikach leciało „All My Loving”? Producent telewizyjny Alan Weiss potwierdza tę informację. Akurat leżał wtedy na łóżku w szpitalnym korytarzu, czekając na zabieg po wypadku motocyklowym. Wierzysz w zbiegi okoliczności?3

Jeśli byłeś już wtedy na świecie i mieszkałeś w Anglii, prawdopodobnie spałeś, gdy doszło do tych okropnych wydarzeń. John zmarł około 23.00 czasu wschodniego, 8 grudnia (dokładna godzina śmierci jest przedmiotem dyskusji), czyli około 4.00 nad ranem czasu miejscowego w UK, we wtorek 9 grudnia. Doniesienia na temat zamachu dotarły za ocean za sprawą nowojorskiego reportera BBC Toma Brooka, który usłyszał o nim od legendarnego producenta pop i autora tekstów Jonathana Kinga, który mieszkał wtedy w USA. Brooke z miejsca udał się do Dakoty. Z pobliskiej budki telefonicznej zadzwonił do programu „Today” nadawanego przez Radio 4. W tamtych czasach nie istniała jeszcze telewizja śniadaniowa, a większość ludzi słuchała rano audycji radiowych. Powiedziano mu, żeby zadzwonił znów o 6.30, kiedy program — współprowadzony tego dnia przez Briana Redheada — będzie na żywo. Brook rozkręcił słuchawkę biurowego telefonu i tak ją przerobił, żeby puszczać swoje nagrane komentarze — zero Internetu, zero poczty elektronicznej, zero telefonów komórkowych. Redhead oczywiście nie przegapił okazji i zrobił z nim wywiad na żywo. Gdy wstaliśmy, żeby przyszykować się do szkoły, na uczelnię, do pracy, na spacer z psem, szokujące wieści obiegły już całą Wielką Brytanię.

*

Gdzie byłeś, kiedy o tym usłyszałeś?

Oto jest pytanie. Przywodzący na myśl słynny monolog Hamleta, idealnie charakteryzuje nasze czasy4. Milczące Pokolenie, urodzeni w połowie/pod koniec lat dwudziestych aż do początku/połowy lat czterdziestych XX wieku, razem z powojennymi „baby boomers”, zazwyczaj doskonale pamiętają, gdzie byli i co robili, kiedy dowiedzieli się o zamachu na Prezydenta Johna F. Kennedy’ego. „Temat wyszedł w rozmowie z moją trójką dzieci, gdy dopiero zaczynałam zbierać materiały do tej książki. »Musicie zrozumieć — powiedziałam wtedy — że John Lennon był naszym JFK«. »Dlaczego? — spytał mój studiujący syn. — Co ma z tym wspólnego lotnisko?«”

Milenialsi i postmilenialsi, czy po prostu pokolenia Y i Z, czasami myślą, że to pytanie odnosi się do śmierci Diany, księżnej Walii, nawet jeśli byli niemowlętami lub jeszcze nie było ich na świecie, kiedy doszło do wypadku. Ale tak zwane pokolenie X, które zaczęło się pojawiać na przełomie lat sześćdziesiątych, najczęściej łączy pytanie z Johnem Lennonem.

Były to trzy bezsensowne śmierci, które miały więcej ze sobą wspólnego, niż można by z początku przypuszczać. We wszystkich trzech przypadkach wciąż mamy do czynienia z teoriami spiskowymi. Gdy trzydziesty piąty prezydent Ameryki został zastrzelony w Dallas w stanie Teksas 22 listopada 1963 roku, spekulacjom nie było końca. Czy domniemany zamachowiec Lee Harvey Oswald działał sam? A może pracował dla mafii? Czy zasadzka miała coś wspólnego z Kubą? Ile padło strzałów? Skąd zostały wystrzelone — z okna na szóstym piętrze, z tyłu, czy z niesławnego „trawiastego pagórka”, z przodu kawalkady samochodów? Nawet sposób prowadzenia śledztwa był od początku podawany w wątpliwość. I wciąż budzi wiele pytań, choć minęło już prawie sześćdziesiąt lat. Po tym, jak 31 sierpnia 1997 roku księżna Diana i Dodi Al Fayed zginęli w paryskim tunelu, symbolem tragedii stał się tajemniczy Fiat Uno. Służby sprawdziły i zdementowały sto siedemdziesiąt pięć teorii spiskowych. Centralną postacią najpoważniejszych z nich był egipski potentat Mohamed Al Fayed, który miał rzekomo zlecić zabójstwo księżnej, ponieważ nosiła w łonie dziecko jego syna i następcy. Wiele osób wciąż uważa, że Diana została zamordowana przez brytyjskie siły specjalne (SAS). Jeśli zaś chodzi o Johna, to od dawna krążą spekulacje, jakoby w śmierć Lennona były zamieszane CIA i FBI, które miały go na oku ze względu na jego lewicowy aktywizm. Mówi się też, że skazany morderca Mark Chapman był ofiarą prania mózgu, „mandżurskim kandydatem”; że José Perdomo, świętej pamięci portier przesiadujący w budce wartowniczej w Dakocie, był kubańskim uchodźcą zamieszanym w nieudaną antycastrowską inwazję w Zatoce Świń w 1961 roku. Zwyczajna, mało ekscytująca prawda nie satysfakcjonuje wielbicieli teorii spiskowych. Zobacz również: „płaskoziemcy”, „akt urodzenia Obamy”, „kontrolowane wyburzenie World Trade Center, 9/11”. Specjaliści wyjaśniają, że tego typu szalone teorie są rodzajem mechanizmu obronnego, który pomaga radzić sobie z trudnymi do przetworzenia wydarzeniami. Innymi słowy ludzie, którym brakuje zdrowego rozsądku, potrzebują kozła ofiarnego. W dodatku im większy, tym lepszy.

*

Byłeś już na świecie w 1980 roku? Pamiętasz kostkę Ernő Rubika, Margaret Thatcher, Ronalda Regana i zabójcę J.R. Ewinga, kimkolwiek on był? Przypominasz sobie początki CNN, pierwszego kanału informacyjnego na świecie, który nadaje wyłącznie wiadomości? Oglądałeś Zimowe Igrzyska Olimpijskie w Lake Placid? Czytałeś w prasie o Timie Bernersie-Lee, informatyku, który zaczął prace nad zalążkami WWW, czyli World Wide Web? Nie mieliśmy wtedy o tym pojęcia, ale rok 1980 podarował nam Macaulaya Culkina, Lin-Manuela Mirandę i Kim Kardashian. Tańczyliśmy wtedy do „Call Me Blondie”, „Rock With You Jacko”, „Coming Up” McCartneya i „Crazy Little Thing Called Love” zespołu Queen. To był rok spod znaku Bowiego, Kate Bush, Diany Ross i The Police. Pożegnaliśmy w tym okresie Jeana-Paula Sartre’a, Alfreda Hitch­cocka, Henry’ego Millera, Petera Sellersa, Steve’a McQueena, Mae West, Johna Bonhama z Led Zeppelin oraz Johna Lennona z Beatlesów.

Wpadłeś 24 października tamtego roku do sklepu z płytami, żeby kupić jego najnowszy singiel „(Just Like) Starting Over”? A może usłyszałeś ten kawałek w radiu, w drodze do szkoły, na uczelnię czy do pracy, i pomyślałeś: „Brzmi trochę jak »Don’t ­Worry Baby« Beach Boys”? Wypuszczone trzy dni później w Ameryce „Starting Over” stanie się największym solowym hitem Johna w Stanach. Okazało się, że był to ostatni singiel, jaki udało mu się wypuścić za życia. Dnia 6 stycznia 1981 roku w UK Top 5 znalazły się trzy single Lennona: wspomniany utwór na miejscu piątym, „Happy Xmas (Was is Over)” na drugim i nieśmiertelne „Imagine” na samym szczycie listy. Nikt nie pobije tego osiągnięcia przez następne trzydzieści pięć lat5.

*

Trzydzieści osiem lat później, w grudniu 2018 roku, zebraliśmy się na Arenie O2 w londyńskim Greenwich, aby wziąć udział w koncercie sir Paula McCartneya, który promuje właśnie swój siedemnasty album studyjny, „Egypt Station”. Jest to część jego ekscytującej trasy koncertowej „Freshen Up”. Choć kiedyś Paul miał w zwyczaju grać prawie wyłącznie własną muzykę, oddzielając się grubą kreską od spuścizny Beatlesów, dzisiejszego wieczoru zaprezentował nam swój cały muzyczny katalog — Beatlesi, Wings i sam Paul. „A Hard Day’s Night”, „All My Loving”, „Got to Get You into My Life”, „I’ve Got a Feeling”, „I’ve Just Seen a Face”. Refreny wybrzmiewają z niesamowitą mocą, wyśpiewywane przez rozradowaną publiczność. W tle widać ogromne zdjęcia Johna i George’a. Właśnie zaczął się utwór „In Spite of all the Danger”, pierwsza oryginalna kompozycja The Quarry Men. A teraz przyszła kolej na „Here Today”, pełna nieskrywanego smutku piosenka, którą Paul napisał w hołdzie Johnowi. Nagle na scenie pojawia się Ronnie Wood, energiczny siedemdziesięcioośmiolatek, z którym „chętnie coś razem zagrają”. „Panie i panowie — krzyczy Paul — oto przed wami fantastyczny Ringo STARR!” Ten z miejsca dołącza do Paula, podczas gdy Ron chwyta za gitarę. Arenę wypełniają dźwięki „Get Back”. Tłum wiwatuje. „Zapamiętajcie tę chwilę — szepczę do swoich dzieci. — Połowa oryginalnego składu na scenie, pół wieku po rozpadzie Beatlesów. Już nigdy więcej czegoś takiego nie przeżyjecie”.

*

Czy my, którzy zdołaliśmy załapać się na magię lat sześćdziesiątych, ale których ze względu na młody wiek ominęła pełna chwała Beatlesów, opłakiwaliśmy później ten fakt, czy po prostu przeszło nam to koło nosa? W moim przypadku to drugie. Poznałam ich na etapie Wings i dopiero później odkryłam Beatlesów — ale to i tak dopiero po studiach, i po tym, jak zakochałam się w Bolanie i Bowiem i dostałam fisia na punkcie Lindisfarne, Simona i Garfunkela, Stonesów, Status Quo, Jamesa Taylora, Roxy Music, Pink Floyd, The Eagles, Queen, Eltona Johna i wszystkich tych wyróżniających się artystów i zespołów. Muzyka zawładnęła moimi nastoletnimi latami. Zrozumienie, jak wielki wpływ Beatlesi wywarli na świat, musi być naprawdę trudne dla tych, którzy wszystko przegapili. Nic podobnego nie miało miejsca za ich życia. Starsze pokolenia nie mogą narzekać na brak literatury nawiązującej do ich młodzieńczych lat. Z wyjątkiem dwóch pamiętników — autorstwa pierwszej żony Johna, Cynthii, i jego przyrodniej siostry, Julii Baird — każda poważana biografia Lennona wyszła spod ręki mężczyzny. Wracając pamięcią do czasów spędzonych w towarzystwie Beatlesów, niejednokrotnie stawiając się w ważniejszej pozycji, niż to było naprawdę (wszak zostało już niewielu świadków, którzy mogliby to zdementować), autorzy ci nie są w stanie zbyt wiele nauczyć młodszego, rozemocjonowanego czytelnika, który oczekuje znacznie więcej niż niekończącej się litanii faktów, dat i jednostronnych opinii. Czyż nie jest tak, że ponad cztery dekady od jego śmierci Lennon, którego zdążyli poznać młodsi fani, jest już zupełnie innym Lennonem niż ten, który faktycznie istniał?

Dopiero po jego śmierci udało mi się porozmawiać z osobami, które znały Johna za życia. Z Paulem, George’em i Ringo. Z Maureen Starkey, pierwszą żoną Ringo, która przez pewien czas była moją przyjaciółką. Z Lindą McCartney, z którą miałam przyjemność współpracować przy spisywaniu jej wspomnień zatytułowanych Mac the Wife. Wciąż nie mogę odżałować, że nie udało się ich ukończyć i wydać, bo naprawdę było o czym czytać. Zetknęłam się też z Cynthią Lennon, która poprosiła mnie, żebym była ghostwriterem jej drugiej książki. Pierwsza, A Twist of Lennon, wydana w 1978 roku, pozostawiła po sobie niesmak. Sfrustrowana niechęcią Johna do utrzymywania kontaktu, po tym, jak porzucił ją i ich syna Juliana dla Yoko Ono, napisała „długi list otwarty do niego, wylewając w nim wszystkie żale”. Patrząc z perspektywy czasu, przyznała, że popełniła wtedy błąd, który bardzo chciałaby naprawić. Niestety w tym samym czasie wplątała się w nowy biznes (restauracyjny), który okazał się pasmem porażek, i nasze książkowe ambicje odeszły na drugi plan. W 2005 roku podarowała nam Johna — znacznie odważniejszą i bardziej osobistą wersję wspomnień. Jako dziennikarka w latach osiemdziesiątych towarzyszyłam Julianowi Lennonowi na Montreux Rock Festival. W końcu poznałam też Yoko w Nowym Jorku.

*

Ponad pół wieku po rozpadzie Beatlesów wciąż analizujemy ich fenomen. Co było w nich takiego wyjątkowego? Jak oni tego dokonali? Byli największym kulturalnym i społecznym zjawiskiem w historii świata. Ich niesamowita sława i legendarna już muzyka miały równie duży wpływ na ludzi w latach sześćdziesiątych, jak misja Apollo 11 i lądowanie na Księżycu w lipcu 1969 roku. Neil Armstrong, Buzz Aldrin i Michael Collins uznawani byli za gwiazdy ze względu na swoją księżycową ekspedycję i jeździli po świecie, by świętować to epokowe osiągnięcie. A jednak aktualnie nikt już tego aż tak nie rozpamiętuje. Co po nich pozostało? Wyblakła flaga zatknięta na dalekim ciele niebieskim. Odciski stóp w księżycowym pyle. Tablica informująca przyszłych śmiałków o bezprecedensowym wydarzeniu w historii ludzkości. Znak, że tam „byliśmy”.

Beatlesi nie należą jednak do przeszłości. Ich piosenki żyją, oddychają. Znamy je tak dobrze jak własne imiona. Muzyka zapewnia jej twórcom wieczną sławę. Pomimo że zostały nagrane przy pomocy podstawowego sprzętu, pomimo że były wielokrotnie przerabiane, remiksowane i wydawane w coraz to nowszych odsłonach, niesamowite oryginalne kompozycje Beatlesów wciąż wydają się tak samo świeże i nowatorskie. Nikt nie pomagał im tworzyć muzyki. Poza kilkoma coverami sami pisali i komponowali swoje piosenki. Sami grali na wszystkich instrumentach. Byli jednymi z pierwszych muzyków, którzy otworzyli własne studio nagraniowe, Apple, przez co pomogli zaistnieć na rynku innym artystom. Sami sprzedali miliard płyt, nie licząc codziennych ściągnięć z internetu. Siedemnaście razy trafili na pierwsze miejsce listy przebojów w Wielkiej Brytanii — jak dotąd nikomu nie udało się pobić tego rekordu. Ich albumy tak często gościły na szczytach list przebojów i tak długo się na nich utrzymywały, że wciąż są pod tym względem nie do pokonania. Sprzedali więcej krążków w Ameryce niż jakikolwiek inny artysta. Nawet teraz trudno dorównać ich światowej popularności. Otrzymali siedem nagród Grammy i piętnaście nagród Ivor Novellos. Jako najbardziej wpływowi muzycy wszech czasów nadal inspirują rzesze artystów. Three Dog Night, Bonzo Dog Doo-Dah Band, Lenny Kravitz, Tears for Fears, Kurt Cobain, Oasis, Paul Weller, Gary Barlow, Kasabian, The Flaming Lips, Lady Gaga czy The Chemical Brothers to tylko garstka gwiazd, które uległy urokowi Fantastycznej Czwórki. Porównaj kompozycję Noela Gallaghera „Setting Sun” (nagraną i wypuszczoną przez Chemical Brothers) do „Tommorow Never Knows” z albumu „Revolver”. Utwory Beatlesów były nagrywane przez tysiące piosenkarzy w najróżniejszym wieku i reprezentujących najróżniejsze gatunki muzyczne. Lady Gaga zasugerowała nawet, że — pomijając muzykę — to właśnie Beatlesi byli odpowiedzialni za rewolucję seksualną kobiet. Nie mam zamiaru z tym polemizować.

*

Najważniejsza zagadka — dlaczego tu jesteśmy? — od stuleci inspirowała artystów i motywowała naukowców. Zaprowadziła nas na Księżyc. I popychała Beatlesów do pisania piosenek. Z początku pewnie nie zdawali sobie z tego sprawy, wiecznie rozczulając się nad dziewczynami i tworząc teksty inspirowane cielesnymi podnietami. Ale powoli dążyli do czegoś innego. Wciąż nie udało nam się znaleźć odpowiedzi na najważniejsze filozoficzne pytania; kto wie, może te aspekty ludzkiego życia nigdy nie będą w zasięgu naszego zrozumienia. Kwestie egzystencjonalne, dylemat determinizmu, istnienie lub nieistnienie Boga, tajemnica naszej przyszłości i prawdopodobieństwo życia po śmierci i reinkarnacji, to wieczna siła napędowa wszelkich odkryć i kreatywności. Nie możemy zapominać, że Beatlesi byli też odkrywcami. Podejmowali ryzyko. Tworzyli w bezprecedensowy sposób, z początku nieświadomi swojej niezwykłości. Zaczęli swoją niesamowitą przygodę w erze telewizji, która znacznie zwiększyła zasięg muzyki i zawartego w niej przesłania, choć jednocześnie przed rewolucją komputerową, w czasach, kiedy informacje nie były jeszcze tak łatwo dostępne. Nie istniały wówczas dwudziestoczterogodzinne kanały telewizyjne relacjonujące na żywo wydarzenia z całego świata. Jeśli człowiek chciał być na bieżąco, musiał czytać gazety, albo chociaż nagłówki. I właśnie dlatego, że przebijały się tylko te najważniejsze wiadomości, większość ludzi na świecie dowiedziała się o istnieniu Beatlesów. Byli oni — i nadal są — idealnym odzwierciedleniem kultury i atmosfery tamtych czasów. Choć lata sześćdziesiąte pełne były wielkich osobistości — Bob Dylan, „Mozart i Shakespeare swoich czasów”; Muhammad Ali, trzykrotny mistrz świata wszechwag i żarliwy przeciwnik wojny w Wietnamie; John F. Kennedy; obrońcy praw obywatelskich Martin Luther King i Malcolm X; oraz cała plejada hollywoodzkich gwiazd z Elizabeth Taylor, Rockiem Hudsonem, Carym Grantem, Doris Day i Johnem Waynem na czele — Beatlesi wszystkich przyćmili. Czy to dlatego, że byli naturalnymi unifikatorami, którzy przemawiali do każdego, niezależnie od klasy społecznej, rasy, pokolenia czy płci? Dlatego, że nagrali ścieżkę dźwiękową do całej dekady? Bo byli zwykłymi synami, takimi z krwi i kości, ale wspólnie potrafili wyczarować nieziemską chemię, której pozazdrościła im cała ludzkość? Czy ktoś jeszcze będzie w stanie godnie ich zastąpić?

Szczerze w to wątpię, ponieważ w ich przypadku nigdy nie chodziło „tylko” o muzykę. Efekt, jaki wywarli, był rezultatem starcia rozmaitych czynników, które skrystalizowały się w coś niespotykanego wcześniej w historii. W tamtych czasach było mniej okazji do wypłynięcia i mniej artystów rywalizujących ze sobą w tych samych dziedzinach. Jeśli komuś udało się zyskać sławę w latach sześćdziesiątych, to zwykle była to ogromna sława — nawet jeśli czasami trwała tylko chwilę. Gdy Beatlesi rozpoczynali karierę, w Wielkiej Brytanii istniały tylko dwa kanały telewizyjne: BBC i ITV. BBC2 rozpoczęło nadawanie dopiero w 1964 roku. W roku 1960 telewizor znajdował się w większości amerykańskich domów, lecz można było na nim oglądać tylko trzy kanały: ABC, CBS i NBC. To mówi nam, że w tamtych czasach większość widzów ewidentnie oglądała to samo. Dziś praktycznie w każdym kraju na świecie jest dostępna nieskończona liczba kanałów; uwaga większości widzów nie jest skupiona na jednym z nich, lecz rozproszona po wszystkich. Jeśli nie byłeś jednym z siedemdziesięciu czterech milionów Amerykanów oglądających pierwszy występ Beatlesów w „The Ed Sullivan Show” 9 lutego 1964 roku, nie miałeś zbyt wielkiego wyboru. Właśnie dlatego większość ludzi podążyła z duchem czasu. Radio również nie oferowało zbyt wielu możliwości. W Wielkiej Brytanii istniał BBC Light Programme, lecz BBC Radio 1 wystartowało dopiero we wrześniu 1967 roku. Jego zadaniem było dotarcie do młodzieży, która dotychczas słuchała nielegalnych stacji radiowych, takich jak Radio London, Radio Caroline, Swinging Radio England i Radio Luxembourg.

„Radio London to Beatlesi — wspomina Johnnie Walker, prezenter BBC. — Schludne i dopracowane. To stacja radiowa, którą mógłbyś zaprosić na herbatę u mamy. Radio Caroline to zdecydowanie Stonesi — niechlujni, anarchistyczni, odrzucający wszystko rebelianci… stanowiło swobodne miejsce dla ekspresji takiego wybuchu artystycznej kreatywności, jakim były lata sześćdziesiąte”.

W większości wielkich miast Stanów Zjednoczonych stacje radiowe puszczające hity z list przebojów zaczęły odtwarzać utwory Beatlesów na przełomie 1963 i 1964 roku, lecz w 1967 roku na falach FM zaczęło nadawać wiele mniejszych stacji skupiających się na specyficznych rodzajach muzyki, co zmieniło wszystko. Chociaż przytrafiło się to Beatlesom, w dzisiejszych czasach rzadko pojawiają się artyści błyskawicznie zyskujący masową popularność. Istnieją oczywiste wyjątki od tej reguły, takie jak Adele, Taylor Swift, Justin Bieber, Ed Sheeran, Stormzy, Lizzo i Billie Ellish. Jednym z najbardziej wpływowych gatunków muzyki dzisiejszych czasów jest hip-hop, z którego wywodzi się wiele światowych gwiazd, takich jak Kanye West, Beyoncé i oczywiście Jay-Z. Ich sukces wciąż jednak jest niewielki, jeśli porównamy go z tym, co zrobili i osiągnęli Beatlesi. Może i stoją za nimi liczby, które mówią co innego, ale pomimo to twierdzę, że ich twórczość nie jest aż tak popularna i nawet nie zbliżyła się do poziomu wpływu, jaki miała i ma na wszystko muzyka Beatlesów.

Wynalezienie taniego radia tranzystorowego często bywa pomijane, lecz stanowi równie ważny krok. Większość dzieciaków sama mogła je kupić lub otrzymywała je w prezencie, a następnie nosiła w kieszeni, plecaku lub nawet zabierała na noc do łóżka, by słuchać muzyki pod kołdrą. Sama tak robiłam. Osobiste urządzenie do słuchania muzyki stanowiło punkt zwrotny w sposobie jej konsumowania. W dzisiejszych czasach dzieci i nastolatki są przyzwyczajone do słuchania muzyki w swoich smartfonach przez słuchawki podczas jazdy transportem publicznym i nawet się nie zastanawiają, że ich rodzice i dziadkowie często siedzieli na samym przodzie autobusu z uchem przyklejonym do tranzystora, słuchając wąskiego repertuaru oferowanego przez radio w tamtych czasach. Dorastający w latach sześćdziesiątych mogli słuchać w radiu swoich ulubionych zespołów i wykonawców, i stanowili pokaźną grupę ich lojalnych fanów. Jeśli mówimy o marketingu i mass mediach, Beatlesi byli pierwszym popowym zespołem, który wykorzystał te rozwijające się przemysły, by zyskać sympatię błyskawicznie zwiększającej się rzeszy nowych odbiorców: nastolatków. Ci młodzi ludzie, z których wielu zainspirował do buntu rock’n’roll z lat pięćdziesiątych, teraz przyjęli zupełnie inne postawy, zupełnie inaczej się ubierali, słuchali zupełnie innej muzyki i zachowywali całkowicie przeciwnie do tego, co usiłowali narzucić im rodzice. Sukienki znacznie się skróciły, pigułki zażywano coraz częściej, a młodzieżowa kultura stała się wiodącą, dziką siłą. Stany Zjednoczone szczyciły się siedemdziesięcioma sześcioma milionami „baby boomers”, czyli ludźmi urodzonymi w trakcie lub po 1946 roku, w latach powojennych, gdy liczba urodzeń znacznie skoczyła do góry. W tamtym okresie połowa ludności miała mniej niż dwadzieścia pięć lat. Beatlesów sprzedano im tak samo, jak zabawki, cukierki i dżinsy. Struktura społeczeństw Pierwszego Świata zmieniała się i wiele „nowych” głosów pragnęło zostać wysłuchanych, włączając w to głos kobiet, klasy średniej i mniejszości. Powojenny postęp technologiczny, nadciągająca zagłada nuklearna, beznadziejny kataklizm, którym okazała się wojna w Wietnamie, i wiele innych czynników odegrało w tym niemałą rolę.

W skrócie? Był to czas, by iść do przodu. Beatlesi zwiasto­wali zmianę. Byli zapowiedzią nowego kierunku. Nadawali wagę myśli alternatywnej. Mówili, co myślą, bez owijania w bawełnę, pokazywali swoje prawdziwe twarze — wyszydzając protokół, wyśmiewając się i unikając pompatyczności. Ich liverpoolska gwara i dowcip uzależniały. Kiedy świat w latach sześćdziesiątych zdawał się zmierzać do autodestrukcji, Beatlesi skupili uwagę na swoim, nadal cichym, wewnętrznym głosie. Stali się sentymentalni, wyrażali prawdziwe emocje. Głosili własną prawdę.

Niektórzy komentatorzy łączyli zabójstwo prezydenta Kennedy’ego z przełomem Beatlesów w Stanach Zjednoczonych. Skonsternowani i zdezorientowani Amerykanie potrzebowali punktu zaczepienia, czegoś, co odciągnęłoby ich umysły od tragedii i zrównoważyłoby ból, który był nie do zniesienia. Na zawołanie dostali czterech bezczelnych Brytyjczyków, lekceważących wszystkie normy społeczne i autorytety. Postawa bycia „człowiekiem ludu” i urok osobisty Kennedy’ego uwiodły Amerykę. Teraz zesłano im Beatlesów, by wypełnili pustkę i dokonali tego samego.

W miarę jak pewność siebie Beatlesów i ich muzyka rosły w siłę, łącząc duchowość i filozofię i pokazując nieznane wcześniej w muzyce pop wymiary, ich fani również dojrzewali. Każdy aspekt ich image’u był dokładnie analizowany. Każdy szczegół ich prywatnego życia (tak prywatnego, jak to było wtedy możliwe), został zlustrowany. Beatlesi, uosobienie nieustraszonej młodości i wolności, byli praktycznie świętymi. Brzmi przesadnie? Drogi Czytelniku, to wydarzyło się naprawdę.

Przyjaciele, którzy pamiętają te szalone dni, wciąż zastanawiają się nad tym, co i jak. Dzisiaj pokolenie ludzi między pięćdziesiątym a osiemdziesiątym rokiem życia rozgaduje się o tym, jak to szczęśliwie urodziło się właśnie wtedy i mogło przeżyć występ Bajecznej Czwórki na żywo. Niektórzy uważają nawet, że ich pokolenie jest „inne” i „wyjątkowe” dzięki tym przypadkowym okolicznościom, a niektórzy traktują „tych, którzy urodzili się za późno” z pobłażaniem. Młodsi fani popu, w tym moje własne dzieci, są często zdezorientowani przez globalną dominację Beatlesów i pytają: Dlaczego przemysł muzyczny, który zaserwował im Queen, ­Bowiego, Jacko, Madge, U2, Prince’a czy George’a Michaela i całą rzeszę wspaniałych artystów, ten sam przemysł, który niedawno dał nam One Direction, The Wanted, BTS (południowokoreański zespół Bangtan Boys) i Little Mix, wciąż uważa Beatlesów za niedościgniony ideał i autorytet w zakresie popu i rocka? Dlatego że Beatlesi, poprzez swoją muzykę, wygląd i osobowość, przekroczyli barierę dźwięku. Zmienili bieg historii, stając się pierwszą popową grupą, która wkradła się w serca i umysły setek milionów ludzi na całym świecie, a pop stał się uniwersalnym językiem. Ich nagrania, a także (choć w mniejszym stopniu) filmy, występy na żywo i niekończące się nagrania wywiadów wciąż robią wrażenie i znajdują nowych wyznawców. Być może pozostanie tak na zawsze.

John Lennon — ten szczery, cwany, błyskotliwy i cholernie zdolny — był najbardziej lubianym Beatlesem. Obdarzony (co sam kwestionował) najlepszym głosem, najlepiej odzwierciedlał tamte czasy. Był najbardziej złożony i pełen sprzeczności. Miał w sobie wszystkie kolory. W jednej chwili zabawny żartowniś, w następnej rozgoryczony głupiec. W tym samym momencie był agresywnym brutalem i mazgającym się dzieckiem. Zbyt pewny siebie, nietaktowny, flegmatyczny, przewrażliwiony, mógł być zarówno dziko ekstrawagancki, jak i zaskakująco powściągliwy. Był złośliwy, ale delikatny. Skąpy, ale hojny. Niepewny, choć wymagający. Pozbawiony wyrzutów sumienia i jednocześnie karcący samego siebie. John był niebywale zazdrosny o ogromną wirtuozerię melodyczną McCartneya. Po tym, jak rozeszły się ich ścieżki, żaden z nich nie był już tak cudownie twórczy jak wtedy, kiedy byli nastolatkami i bił od nich powiew świeżości. John miał to, co nazywamy „charakterem”. Był żywym wcieleniem filozofii carpe diem. Skrzywdzony, dysfunkcyjny i wyzywający, przecierał swój szlak tak, jak umiał. Rzadko obchodziło go to, co myśleli o nim inni. Rozkoszował się niedopuszczalną i niesmaczną prawdą, a jego życie skończyło się, kiedy był na samym szczycie swojej opowieści. Był dopiero w połowie drogi. W śmierci jego mit się zamyka i zostaje utrwalony już na zawsze. Mimo że znamy większość jego słabości, wybaczamy. Czcimy jego pamięć. Bardziej niż jakikolwiek inny artysta, John Lennon został uznany za symbol swoich lat. Ale kim on właściwe był?

*

Moim zdaniem prawdziwego Johna można poznać dopiero wtedy, kiedy patrzy się na niego przez pryzmat czterech ważnych kobiet jego życia. Niezależnie od tego, czy go ceniły, czy zaniedbywały, miały na niego dobry czy zły wpływ, wzmacniały, czy osłabiały, wspierały go jako mężczyznę, czy kastrowały. Niezależnie od tego, czy dawały, czy zabierały, a może były mu obojętne. Jak sam mówił, Julia — jego „lekkomyślna” matka z „bohemy” — zostawiła go dwa razy. Po raz pierwszy, kiedy rodzice Johna rozstali się, ojciec zostawił rodzinę, a matka „oddała go” (czy na pewno?) swojej siostrze, jeszcze zanim skończył pięć lat. Drugie „porzucenie” nastąpiło, kiedy została potrącona przez samochód, za którego kółkiem siedział policjant po służbie, i zginęła przy ulicy, na której mieszkali. John miał wtedy siedemnaście lat, a miejsce wypadku było widoczne z okna jego pokoju. Codziennie widział je zaraz po przebudzeniu i nigdy nie przestał myśleć o matce. Co więcej, jak twierdzi terapeuta Arthur Janov, w pewnym momencie czuł nawet do niej jakiś pociąg seksualny i zastanawiał się, czy powinien ją uwieść. Przyrodnia siostra Johna, Julia Baird, publicznie wyraziła sprzeciw i obrzydzenie co do tych insynuacji, ale uczucia Johna wcale nie powinny budzić kontrowersji: przecież już w 1899 roku Freud mówił o kompleksie Edypa, na który odpornych jest bardzo niewielu chłopców, chociaż większość wolałaby umrzeć, niż się do tego przyznać. A John? On po prostu otwarcie mówił o swoich uczuciach.

Wychowała go wprost nienagannie ciotka Mimi, zrzędliwa starsza siostra Julii. Cynthia, studentka sztuki i jego pierwsza żona, zaszła z nim w ciążę i „musiała” wyjść za niego za mąż, kiedy miał jedynie dwadzieścia jeden lat i wcale nie był gotowy do wzięcia na siebie tak dużej odpowiedzialności. John borykał się później z ogromnymi wyrzutami sumienia, myśląc o tym, jak Cynthia wiązała koniec z końcem, kiedy skończyły jej się nędzne pieniądze z ugody rozwodowej: pisząc tandetne zwierzenia, otwierając restauracje, projektując tanią pościel, sypiając z szoferem. Mona Best była pierwszą, nieoficjalną menedżerką i wsparciem Johna, a Alma Cogan jego pierwszą sekretną miłością, której przedwczesna śmierć z powodu raka totalnie go załamała. Yoko Ono — uwodzicielska, ambitna japońska artystka pojawiła się w jego życiu w samą porę. Była jego pokrewną duszą i budzącą respekt drugą żoną. Na prośbę Yoko ich asystentka May Pang została na krótko towarzyszką i kochanką Johna. Jego pasierbica, Kyoko, którą uwielbiał, została porwana przez swojego biologicznego ojca, kiedy miała zaledwie osiem lat. John kochał ją jak własną córkę, ale już nigdy więcej jej nie zobaczył.

Pół życia spędził, rekompensując sobie w nadmiarze swoją bezbronność i tworząc dla siebie pancerz ochronny. Dość wcześnie odkrył talent do pisania o swoich emocjach. Piosenkę „Help!” skomponował, mając zaledwie dwadzieścia cztery lata, obnażył w niej swoje kruche wnętrze, jednak w zawoalowany sposób w popowym, optymistycznym kawałku. Flirtował cieleśnie z manipulatorem Beatlesów, Brianem Epsteinem, dla celów badawczych, z żadnego innego powodu. Ogłosił, że jego zespół jest bardziej popularny niż Syn Boży, co podkopało jego karierę w Stanach.

Sekrety, żywoty i miłości Johna nadal przyciągają pielgrzymki fanów. W Liverpoolu ludzie odwiedzają Mendips, dom Mimi; jego szkoły i kolegium sztuki; miejsca, w których występował, w tym Casbah i Cavern; chodzą do miejsc, które były inspiracją dla najbardziej znanych piosenek Beatlesów, odwiedzają rondo, przystanek autobusowy, fryzjera na Penny Lane, ochronkę Armii Zbawienia na Strawberry Fields, trasę autobusu od Menlove Avenue do centrum miasta, którą John przemierza w piosence „In My Life”, cmentarz parafialny św. Piotra w Woolton, gdzie leży Eleanor Rigby — prawdopodobnie (choć to nigdy nie zostało potwierdzone) inspiracja dla lamentu nad losem starców w jednym z najbardziej sugestywnych tekstów, jaki kiedykolwiek napisano: „(…) wearing the face that she keeps in a jar by the door”[3]. Naprzeciwko cmentarza znajduje się sala kościelna, w której to John po raz pierwszy spotkał Paula podczas przyjęcia w lipcu 1957. Fani odwiedzają również Hamburg, który był rezydencją Beatlesów między 1960 a 1962 rokiem, i gdzie zespół wypracował, koncertując, dziesięć tysięcy godzin”. Nie można też przejść obojętnie obok Beatles-Platz, klubów Indra i Kaiserkeller, oraz Star-Club czy Top Ten, gdzie zagrali więcej muzyki na żywo niż gdziekolwiek i kiedykolwiek w ich karierze. Na nadbrzeżu ludzie gromadzą się przed budynkiem Seamen’s Mission, gdzie Beatlesi udawali się na poranne płatki, obiad i pranie bielizny. Zatrzymują się na chwilę przy Gretel & Alfons, który wygląda jak każda inna mordownia na rogu, gdzie ich idole zwykle relaksowali się i dawali ponieść zmęczeniu.

W Londynie masy fanów wciąż kłębią się w okolicy Abbey Road Studios, gdzie Beatlesi nagrali prawie wszystkie swoje albumy i single między 1962 a 1970 rokiem. Turyści robią sobie zdjęcia na najsłynniejszym przejściu dla pieszych i idą z londyńskiego Beatles ­Store na stację Marylebone, gdzie kręcono pierwsze sceny do A Hard Day’s Night. Potem zmierzają pod numer 34 na Montagu Square, gdzie mieszkał Ringo i gdzie Yoko z Johnem zostali przyłapani na zażywaniu narkotyków — teraz widnieje tam tablica pamiątkowa, a właścicielem tego miejsca są moi znajomi. Fani chodzą do londyńskiego Palladium, słynącego z występów Beatlesów, do Southerland House, niegdyś terytorium ich menadżera Briana Epsteina, który z tego miejsca prowadził NEMS; udają się też pod 3 Savile Row, do starych biur i studia Apple Corps, na którego dachu, 30 stycznia 1969, Beatlesi dali swój ostatni w historii koncert na żywo.

Pierwszy dom Johna i Yoko, czyli nowojorski, pięciogwiazdkowy hotel St Regis przy 5th Avenue, dom przy 105 Bank Street w West Village, który był ich oficjalną rezydencją, czy też budynek Dakota między 72th Avenue a Central Park West — ich ostatnie miejsce zamieszkania — wciąż widnieją na mapie każdego fana Beatlesów. To przy tym ostatnim zastrzelono Johna, a Yoko wciąż tam mieszka. Nie wiem, czy ja dałabym radę. W miejscu starego studia Hit Factory na West 48th i 9th Street wciąż widać fanów upamiętniających ostatni album Johna i Yoko — „Double Fantasy”. Przy East 57th Street znajduje się Mr Chow’s Chinese, ulubiona restauracja Lennonów, a w Central Parku, naprzeciwko budynku Dakoty, widać pomnik Lennona — kamienną mozaikę Strawberry Fields.

Nawet Japonia, wraz ze wspomnieniami szczęśliwych rodzinnych wakacji, stała się miejscem Lennona. W Kameoka City w Kioto ludzie odwiedzają popularny kurort Sumiya tylko dlatego, że „John też tam jeździł”. Hotel Mampei w Karuizawie był ulubioną kryjówką Lennonów, ale fani odwiedzają też często dzielnicę Ginza w Tokyo, pełną rekonstrukcji i pamiątek z czasów Beatlesów.

*

Czy ktoś z nas jest w stanie sobie wyobrazić, jak to było być ­Johnem Lennonem? Pewnie sam John tego nie potrafił. Nawet w czasach absolutnej świetności i niekwestionowanej pozycji Beatlesów wciąż był przerażająco świadomy własnej wewnętrznej pustki. Dręczyło go głębokie uczucie zawodu i braku satysfakcji z dóbr materialnych, na które pozwoliła mu fortuna. Bycie rozpoznawanym i nagradzanym nie przyniosło mu odpowiedzi na pytania, które męczyły go od dzieciństwa. Przerażony tym, że może to kres wszystkiego, John zaczął nawet interesować się religią. W pewnym momencie poprosił Boga o „znak”. Gdy nic się nie wydarzyło, zanurzył się w głębinach własnej wyobraźni i doszedł do wniosku, że „Bóg” jest po prostu energią wibrującą bez końca przez cały wszechświat, prawdopodobnie o łagodnej naturze. Pomimo to wciąż pragnął myśli przewodniej, klucza, według którego mógłby żyć i który określiłby jego tożsamość i nadał jej jakiś sens. Ostatecznie odnalazł go w narkotykach, głównie w LSD, które zaprowadziły go do miłości.

Zaproszenie Beatlesów do występu w pierwszym transmitowanym satelitarnie programie telewizyjnym, który oglądało czterysta milionów widzów w wielu krajach, było idealną okazją do zaprezentowania swojej nowej wizji całemu światu. Zaślepiony własną sławą John postanowił rozpocząć złudną misję „ulepszenia ludzkości”. Jej efektem była piosenka, którą zaśpiewali podczas tamtej historycznej audycji, „All You Need is Love”. Jeśli chcesz uratować świat, musisz sam najpierw założyć swoją maseczkę tlenową. Czym bowiem jest miłość, jeśli nie pragnieniem bycia kochanym? Ta postawa Johna była przeciwieństwem tej cechy jego charakteru, dzięki której tak długo pozostawał przy zdrowych zmysłach: wrodzonego cynizmu. Mimo wszystko trzymał się jej niczym tonący brzytwy, aż do chwili, w której dostrzegła go Yoko i wyciągnęła do niego dłoń. Chociaż koledzy z grupy wspólnie z resztą świata odrzucali tę dziwną, azjatycką intruzkę, to właśnie ona stała się jego nieustanną towarzyszką, jego jedyną prawdą. Oboje szli w stronę zachodzącego słońca, trzymając się za ręce i promując pokój na świecie.

Dzisiaj zapewne zostaliby wyśmiani, ale to były inne czasy, na długo przed nastaniem politycznej poprawności. Wtedy wciąż można było potępić egoistycznych piewców dobroci i ujawnić ich zepsucie bez narażania się na odwet. John, ten szukający pokoju wojownik, ogłosił ludzką wyobraźnię kluczem do zbawienia zarówno ogółu, jak i jednostki. Jego popisowy numer, „Imagine”, był ucieleśnieniem jego wewnętrznego blasku i wszystkiego, czym się dotychczas zajmował. Sięgał gwiazd, by zainspirować ludzi ze wszystkich środowisk na całym świecie i pokonać wszelkie granice. Przekazywał to dobitnie, lecz był do bólu idealistyczny. Niczego nie zmienił. Nie zabiło to jednak żarliwej wiary Johna w to, że muzyka popularna nie powinna tylko zabawiać ludzi, lecz pełnić o wiele ważniejszą rolę.

John zawsze był artystą rzucającym wiele wyzwań. Podważał nawet własne umiejętności pisarskie, być może w szczególności właśnie je. Pierwszy przyznał, że jego wczesne teksty były seksistowskie. W późniejszych latach życia skorygował swoje podejście do tematu, by ujawnić swą nową, feministyczną wrażliwość. Podejmował ryzyko i często czuł się pokonany, ale zawsze starał się pozostawać wierny sobie… a przynajmniej tak wierny, jak potrafił. Beatlesi byli wybitni, gdyż łamali wszelkie zasady: struktur piosenek, pisania tekstów, wyrażania siebie. John był wisienką na ich torcie. Jego ostry, sardoniczny humor, talent do wymyślania zagadek i gier słów, a także unikalne spojrzenie na życie, wyniosło ich muzykę na wcześniej nieznane i niewyobrażalne nawet obszary. John eksperymentował z niemożliwym, wypełniając utwory przekazami podprogowymi i przeplatając w nich walczące ze sobą nastroje, aż stawały się prawie nie do wytrzymania. Wystarczy, że posłuchacie „Strawberry Fields Forever” lub „Across the ­Universe”, by się o tym przekonać. Tak zwany „The White Album”, czyli „The Beatles”, to najbardziej gorzkie, sfrustrowane, szalone, smutne, obraźliwe, polityczne, pełne refleksji i poświęcenia chwile Johna. Co jednak możemy powiedzieć o „John Lennon/Plastic Ono Band”? To jego dewastujące odrzucenie Beatlesów — „sen dobiegł końca” — z akustyczną balladą „Working Class Hero”, w której zdruzgotany John przyznaje, czym nie jest już w stanie być przez światową sławę i niewyobrażalną fortunę, jeśli kiedykolwiek był tak skromny, jak twierdził. Przypomnijmy, że Mimi specjalnie zostawiła dzwonki na służbę w Mendips. Na sam koniec zostawmy utwór z „Double Fantasy”, czyli ostatniego albumu, który nagrał za życia. W „Watching the Wheels” ujawnia, dlaczego przestał tworzyć muzykę w tym krótkim okresie, gdy stał się „kurą domową”. Odnalazł wtedy swój osobisty raj na ziemi — szczęśliwe, domowe ognisko, którego własną wersję stworzył z Yoko i ich synem. „Po prostu musiałem zostawić to za sobą”.

*

Co by się stało, gdyby dziś był wśród nas? Co ten osiemdziesięcioletni, były Beatles sądziłby na temat naszego topiącego lodowce, przeklętego ekologicznie, trawionego przez COVID-19 i politycznie przeklętego świata? Co by zrobił, jeśli zrobiłby cokolwiek? Czy w ogóle coś by jeszcze znaczył?

Myślę, że tak. Pozostałby głosem sumienia. Stawiałby opór. Prawicowy populizm, motyw przewodni współczesnej polityki, wciąż wzrasta. Sądzę, że John ruszyłby tyłek z fotela i stawił temu czoło. Nawet w wieku osiemdziesięciu lat, przy założeniu, że byłby w dobrym zdrowiu. Nie widzimy zaangażowanego w politykę McCartneya, prawda? To główna różnica między nimi dwoma. Wierzę, że John wciąż mówiłby o rzeczach, które go denerwowały. Czy wciąż nagrywałby nowe albumy? Możliwe, chociaż musielibyśmy się zastanowić, czy nie byłby już muzycznie wypalony. „Double Fantasy” zawiera kilka niezłych utworów — takich jak „Watching the Wheels” i „Woman”, a „Beautiful Boy” jest po prostu boski — ale czy ten album osiągnąłby taki sukces, gdyby jego twórca żył?

Czy John by żył, gdyby nie został zamordowany?

„Może nie — zastanawia się były dziennikarz i redaktor magazynu »Melody Maker«, Michael Watts. — A nawet jeśli, to myślę, że znacznie by wyhamował. Jestem jednak pewien, że wciąż w pewien sposób byłby osobą publiczną i wygłaszałby swoje zdanie na ważne tematy. Był przecież tak sławny i wpływowy. Razem z Yoko brylowaliby w telewizji, kręcili programy i filmy, a także udzielali się w radiu i mediach społecznościowych, tworzyli podcasty. Myślę, że w sekrecie nienawidziłby tej roli, ale dałby z siebie wszystko. Nie pozwoliłby sobie na obłudę w jakiejkolwiek sprawie, a wszystko wyraziłby w śmieszny sposób. Zniszczyłby Trumpa. Gazety i media publikowałyby wszystko, co John powiedziałby na jego temat. Zdecydowanie brakuje nam takiego głosu, a szczególnie w brytyjskich mediach. Myślę, że na przykład taki »Guardian«, który ma liberalny i antypopulistyczny profil, a na pewno antyprawicowy, powinien walić prosto z mostu, wykorzystując do tego okładki — Trump to skurwiel, o, coś takiego — a nie owijać wszystko w bawełnę. Tak zachowałby się John. Nie szczędziłby słów. Stałby się głosem ludzi. Kto dziś nim jest? Nie zostałby politykiem, bo nigdy nie byłby w stanie się podporządkować. Wyobraź go sobie w Izbie Gmin. To niemożliwe, prawda? Myślę, że nie byłby już tak twórczy i kreatywny, lecz uważam, że wciąż miałby ogromny potencjał jako mówca. Zwłaszcza razem z Yoko: stanowiliby zgrany zespół. Mówiliby głośno to, co myślą. Dlatego właśnie potrzebujemy kogoś takiego jak on”.

Czy John i Yoko wciąż byliby razem? Czy wróciłby do May Pang, swojej towarzyszki z „Lost Weekend”, tak jak uważają ona i inni? Czy może znalazłby sobie kogoś innego, jak to robią gwiazdy rocka? Czy spróbowałby pogodzić się z Paulem? Czy Beatlesi wystąpiliby na Live Aid w lipcu 1985 roku, po piętnastu latach rozłąki, jak spekulowano? To przecież nie jest niemożliwe do wyobrażenia, prawda? W tamtym okresie Bob Geldof potrafił przekonywać ludzi jak nikt inny. Ulegli mu The Who i Led Zeppelin. Na scenie pojawił się również Paul McCartney. Dlaczego nie miałby na niej wystąpić najlepszy zespół w historii? A może nagraliby płytę na nowy początek? Wróciliby do Abbey Road i ponownie współpracowali z mistrzem produkcji George’em Martinem, który wtedy jeszcze żył? Może znów wyruszyliby w trasę po świecie — na które nie przychodziłaby wyłącznie wrzeszcząca młodzież (jednym z głównych powodów, dla których przestali występować na żywo w sierpniu 1966 roku, były właśnie te wrzaski, przez które nie mogli usłyszeć dźwięku własnych instrumentów, głosów i myśli), lecz dojrzała publiczność, która naprawdę by ich słuchała, a oni sami mogliby, być może nie kryjąc zadowolenia, wypróbować najnowszy sprzęt i technologię. Więcej Beatlesowej magii, która trwałaby aż do śmieci George’a Harrisona w 2001 roku? Oddałabym za nią wszystko, co posiadam.

Czy John wyśmiałby takie pomysły? Może spróbowałby przejąć tę Szafę Grającą na Wembley i zmienić ją w wiec dla pokoju pod tytułem „JohnandYoko” (zgodnie ze stylem ich obydwojga). Czy może wolałby, aby jego płomień zgasł w chwili największego blasku, w wieku czterdziestu lat, które będzie miał już zawsze? Kto wie. Jedno jest pewne: ponad wszelką wątpliwość nie cieszyłaby go perspektywa starości, bycia wyczerpanym i zapomnianym, kimś, kto nie mógłby już nikogo zainspirować ani kto nie miałby siły do nagrywania nowych, ważnych piosenek, tylko odcinałby kupony od starych hitów podczas ostatnich koncertów definitywnie oznaczających koniec kariery, i tak trwałby aż do śmierci.

Powinniśmy pójść na całość i spytać: Kto albo co zabiło Johna Lennona — kiedy właściwie zmarł ten „prawdziwy” Lennon? Pociski, które wystrzelił jego zabójca, były tylko gwoździami do jego trumny. Dlaczego? Czy wesołość tego młodego chłopca zgasiła śmierć jego matki, Julii? Czy tak dotknęło go odejście wujka George’a, który przecież pierwszy zachęcił go do tworzenia, i śmierć najlepszego przyjaciela Stuarta Suttcliffe’a, który zmarł na raka mózgu[4] (John dręczył, wyśmiewał i karcił kumpla, który go uwielbiał), że po prostu nie widział już sensu, by dalej żyć? Czy poczucie winy z powodu Stu i niemożność wybaczenia samemu sobie stały się katalizatorem dla samozniszczenia Johna? Skoro przyjął wizerunek odzianego w skórę rockersa, co sprawiło, że tak szybko go porzucił na rzecz nowego zespołu, który założył i dopracowywał tak długo, aż wszyscy jego członkowie wyglądali na obciętych od garnka i nosili takie same garnitury? Dlaczego pozwolił dać się skonsumować cukierkowemu piosenkarzowi pop, marionetkowemu cieniowi samego siebie?

U szczytu sławy Beatlesów John skończył z tym wszystkim: ponownie odkrył rock i wymyślił siebie na nowo, tym razem jako aktywistę muzycznego i pacyfistę. Czy filantropia nie była jednak tylko cyniczną zasłoną mającą ukryć to, jak niewiele naprawdę obchodził go los innych ludzi? Wyobrażał sobie, że nie ma majątku, a przecież posiadał stada bydła, szafy pełne futer i warte wiele milionów dolarów domy na Manhattanie, Long Island i Florydzie? Czy te wszystkie zawiłe teorie spiskowe, które stały się popularne wraz z upływem dekad, trzymają się kupy? Czy John porzucił role kury domowej i opiekuna dzieci zaledwie po pięciu latach, chociaż sam je wybrał, bo okazało się, że (czego pewnie mógłby się domyślić, gdyby się nad tym zastanowił, a może to zrobił) obowiązki i role tradycyjnie pełnione w domu przez kobiety to niszczący ciało i duszę koszmar?

*

Ta opowieść została spisana, zrewidowana i wyobrażona na nowo do znudzenia. Historia Johna została przeżuta i wypluta tak wiele razy, że niektóre fikcje na jego temat zaczęto traktować jak prawdy objawione, podczas gdy ważne fakty z jego życia zostały zniekształcone i odrzucone. Wciąż istnieją szczegóły, które można dokładniej dopracować i lepiej opisać. Czy ktoś powiedziałby do Sama Taylora — teraz Sama Johnsona: „Nie możesz zrobić filmu takiego jak John Lennon. Chłopak znikąd, bo to wszystko zostało opowiedziane już wcześniej”? Najwspanialsze historie, jakie kiedykolwiek opowiedziano — Tyrannosaurus Rex, Tutanchamon, Cezar, Dickens, Shakespeare — wciąż można opowiedzieć na nowo. Jedną z nich jest również historia największej gwiazdy rocka.

Wszystko jest kwestią perspektywy. Wraz z upływem czasu zastanawiamy się i rozważamy pewne rzeczy. Wciąż jest miejsce na nowe opinie. Istnieją encyklopedie, biblioteki, a nawet kierunki studiów poświęcone badaniom nad fenomenem popularności ­Beatlesów i ich muzyki, lecz eksperci i historycy wciąż pragną więcej i więcej. Pamięć, kontekst i tolerancja nie są czymś statycznym. Nigdy nie były.

Nie chciałam napisać kolejnej zwykłej biografii Johna. Nie tym jest ta książka. Moja książka jest osobistą podróżą przez wszystkie jego żywoty, miłości i śmierci, i ich uhonorowaniem. Jest kalejdoskopem, rozważaniem, refleksją: Kim był tak naprawdę? Co myślał na temat tego i owego? Napędza ją pragnienie zrozumienia jego sprzeczności; pojęcia, kiedy i dlaczego umarł. To nie jest praca bez celu. Wiemy już przecież, że istniał więcej niż jeden John, więc kto lub co zabiło tego prawdziwego? Jego wariacje? Kim był John, którego poznaliśmy, i co reprezentuje w dwudziestym pierwszym wieku? Co może reprezentować w przyszłości? Czy jesteśmy w stanie wyobrazić sobie czas, w którym nikt już nie będzie słuchał jego muzyki i dyskutował o nim ani badał najdrobniejszych szczegółów z jego życia? Czas, gdy znudzimy się pielgrzymowaniem do miejsc, o których pamiętał, ludźmi i rzeczami, które przeminęły, i doświadczeniami, które ukształtowały jego wizję? Kiedy przestaniemy interesować się tym, Gdzie To Wszystko Się Zaczęło?

Oczywiście muzyka istniała na długo przed tym, zanim Lennon i McCartney spotkali się po raz pierwszy. Może to było powodem, bo muzyka zawsze nim była. Niewielu zostało obdarzonych darem jej tworzenia i wyrażania nią siebie, ale wszyscy jesteśmy w stanie ją doceniać i muzyka nas porusza. Każde życie jest wzbogacone przez tę najbardziej uniwersalną i dostępną ze wszystkich form sztuki. Nawet zupełnie głusi czują rytm bijącego serca.

Chociaż uświadomienie sobie tego przychodzi mi z ogromnym trudem, John nie żyje już od tak dawna i jest od nas tak bardzo oddalony w czasie, że stał się postacią historyczną. Jedyną zaletą tego stanu rzeczy jest jego dźwiękowa spuścizna, która jest tak samo żywa i wspaniała jak wtedy, gdy ją stworzył. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie dnia, w którym jego żywoty miłości i śmierci, jego piosenki i wpływ na muzykę, muzyków i miliardy zwykłych ludzi na całej ziemi nie będą już ważne. Potykając się w migoczącym świetle, szukam go6.

*

Czym jest rock’n’roll, jeśli nie mitologią i hiperbolą? Otwórz drzwi i wpuść ich do środka: zuchwałych, niepasujących, wciąż oszukujących śmierć Piotrusiów Panów. Wszystkich ponurych kpiarzy zawieszonych w swobodnym spadaniu, ryzykantów szukających sukcesu wbrew wszystkiemu. Najbardziej niesamowitych twórców, najbardziej wyrazistych indywidualistów, najmroczniejszych, najodważniejszych, najzuchwalszych, najbardziej ekscentrycznych, niekonwencjonalnych, swobodnych zwycięzców i przegranych, którzy chwytają wszystko, bo chcą wszystko zdobyć. To właśnie rock’n’roll i tworzący go artyści stają się płótnem, na które wylewamy swoje największe marzenia i fantazje. Dla milionów ludzi gwiazdy rocka są prawdziwymi superbohaterami. Pobudzają naszą wyobraźnię i chodzą po wodzie. Oczywiste jest też to, że potrafią latać. Myślimy, że gdybyśmy tylko mieli to, co mają oni, posiadali ich szarpiący, grzmocący, piszczący i gryzmolący geniusz, ich rytm, melodie i harmonie, ich niesamowicie podniecający seksapil, również moglibyśmy uczestniczyć w ich szalonym tańcu. Stalibyśmy się jednymi z zawodników. Gdyby to było takie proste. Nic nie jest takie, jak się wydaje, a w szczególności przeciętna gwiazda rocka. Przez całe życie miałam obsesję na ich punkcie. W wieku pięciu lat poznałam Davida Bowiego, a w wieku lat jedenastu zaczęłam czatować przed jego domem. Na błyszczącej ścieżce prowadzącej do jego legendarnych frontowych drzwi poznałam niesamowitych ludzi, którzy potem stali się ikonami, takimi jak Siouxsie Sioux, Boy George i Billy Idol. Poszłam do szkoły, do której chodził producent Beatlesów, George Martin. Studiowałam na uniwersytecie w Londynie, gdzie powstało Pink Floyd. Jako żółtodziób towarzyszący DJ-owi Rogerowi Scottowi z londyńskiego Capital Radio poleciałam na Florydę, gdzie spotkałam się z nawróconym Dionem DiMucci, nastoletnią gwiazdą z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, który odkrył swoje powołanie w śpiewaniu bez akompaniamentu na ulicach Bronxu. Roger go uwielbiał: „I Wonder Why”, czyli pierwsza piosenka, którą nagrał ze swoją grupą Dion and The Belmonts, uczyniła ich muzycznymi pionierami. Dion przetrwał trasę, podczas której zginęli Ritchie Valens i Buddy Holly, i zaczął o niej opowiadać. Jego solowe utwory „Runaround Sue” i „The Wanderer” były kolejnymi klasykami z repertuaru Rogera. W Nowym Jorku towarzyszyliśmy Billy’emu Joelowi w drodze na schody na 142 Mercer Street, gdzie zrobiono zdjęcie okładki „An Innocent Man”, albumu, w którym składa hołd swojemu muzycznemu dziedzictwu. W Nowym Orleanie zanurzyliśmy się w świecie The Neville Brothers, których Rogerowi przedstawił Keith Richards. W 1987 roku Stonesi wystąpili na ich albumie „Uptown”. „Yellow Moon”, ich album z 1989 roku — a szczególnie utwór „Healing Chant” — pomógł Rogerowi odzyskać spokój ducha, gdy zachorował na raka przełyku. Pracował wtedy w BBC Radio 1, prowadząc popołudniowe programy w sobotę i nocne w niedzielę. Skończył z szalonymi podróżami po świecie, lecz mimo wszystko nie tracił nadziei. Zmarł 31 października 1989 roku, ale zdążył opowiedzieć mi te wszystkie historie o „przyjaźni z Beatlesami”, którymi uwiódł Amerykę, a także podzielić się istotnymi szczegółami ze swojego spotkania z Johnem i Yoko w Kanadzie pod koniec maja 1969 roku, gdy wziął udział w nagraniu „Give Peace a Chance” podczas jednego z niesławnych happeningów Bed-In for Peace w montrealskim hotelu Le Reine Elizabeth.

Jako dziennikarka z Fleet Street przeprowadziłam wywiady z większością najpopularniejszych gwiazd rocka. Wielu z nich towarzyszyłam podczas tras koncertowych. Spędziłam setki godzin, będąc bardzo blisko gwiazd z czołówek list przebojów. Rozmawiałam z nimi, oddychaliśmy tym samym powietrzem. Czas spędzony z nimi i obserwowanie ich sprawiły, że zdałam sobie sprawę, jak wiele wspólnych cech charakteru, osobowości i poglądów je łączy, czego nie mogłam zignorować. Ich brzmienie, wizja artystyczna, a także styl pisania utworów i występowania często znacznie różniły się od siebie, lecz większość z nich została ulepiona z tej samej gliny. Mieli zbyt wiele do udowodnienia. Byli straszliwie niepewni siebie i pragnęli akceptacji tak bardzo, jak umierający z głodu pożąda okruchów chleba. Gdy zajrzymy w nich głębiej, źródło, z którego czerpią sztukę, staje się oczywiste. To dla nich ogłuszająca fala, to straszne, wewnętrzne wzburzenie. Rozdzierająca otchłań przeciwności losu, przemocy, a czasami także nieszczęśliwego dzieciństwa. To otchłań bez dna. Gwiazdy rocka mogą być najbardziej udręczonym i cierpiącym gatunkiem ze wszystkich żywych istot.

Spędziłam na obserwowaniu tych kolesi wiele lat. Mówię „kolesi”, lecz niestety los ten dotyka równie często kobiety. Na każdego Johnny’ego Casha — wywodzącego się z ubóstwa i przemocy, który przez większość wczesnego życia mierzył się z uzależnieniami i traumą, które wpłynęły na niego tak mocno, że w swoim sławnym utworze „Folsom Prison Blues” opisał zastrzelenie mężczyzny w Reno tylko po to, by patrzeć, jak ten umiera — przypada jedna Christina Aguilera, która doświadczyła ogromnego fizycznego i emocjonalnego okrucieństwa z rąk własnego ojca i zwróciła się w stronę muzyki, by uśmierzyć ból. Na każdego artystę, takiego jak Prince — którego rodzice rozwiedli się, gdy miał dwa lata, i który mierzył się z tym poprzez chowanie się za sprzecznościami, który był dręczonym epileptykiem, otwarcie przyznającym się do uzależnienia od seksu, zanim odnalazł ukojenie w religii — przypada taka artystka jak Adele, która miała trzy lata, gdy jej ojciec porzucił jej matkę. Gdy Mark Evans dowiedział się, kim została jego córka, ponownie usiłował wślizgnąć się do jej życia, lecz Adele mu na to nie pozwoliła. Na każdego Jimiego Hendrixa — syna samotnej matki z ojcem w więzieniu, wychowywanego głównie przez przyjaciół rodziny, dla którego przemoc domowa i wykorzystywanie seksualne stały się codziennością — przypada jedna Janis Joplin. Jej rodzice nigdy jej nie rozumieli, a w szkole bezustannie dokuczano jej z powodu wagi, trądziku i jej pasji do czarnej muzyki. „Perła” została potępiona przez innych, nazwana „świnią” i „dziwką”. Wygnano ją z miasta razem z butelką Southern Comfort, lecz to nie alkohol ją zabił. Zrobiła to heroina. Z kolei Eric Clapton — który przez dziewięć pierwszych lat życia wierzył, że jego babcia Rose jest jego matką, a nastoletnia matka Patricia siostrą. Został ponownie odrzucony, gdy Patricia wyszła za mąż i przeprowadziła się do Kanady, gdzie urodziła kolejne dzieci, lecz nie posłała po pierworodnego syna. Uzależniony od heroiny Clapton zakochał się w Pattie Boyd, żonie George’a Harrisona, którą ostatecznie odebrał swojemu najlepszemu przyjacielowi. Pattie nie mogła zajść w ciążę, co jednak nie przeszkodziło Claptonowi zapłodnić dwóch innych kobiet. Największa tragedia w jego życiu miała jednak miejsce w 1991 roku, gdy jeden z jego synów, Connor, wypadł z otwartego okna sypialni bloku na Manhattanie i zginął na miejscu. Na każdego Erica Claptona przypada jedna Rihanna, wychowywana na Barbadosie przez brutalnego, uzależnionego od alkoholu i cracku ojca, która uciekła na drogę kariery w wieku zaledwie piętnastu lat. Na każdego Eminema — porzuconego jako niemowlę przez własnego ojca i dręczonego przez matkę, która później zaatakowała go, publikując własne wspomnienia; pomimo to, gdy Debbie Nelson zachorowała na raka, jej syn pokrył wszelkie koszty leczenia — przypada jedna Amy Winehouse, która nigdy nie mogła pogodzić się z tym, że ojciec, którego uwielbiała, porzucił jej matkę dla innej kobiety. Amy usiłowała poradzić sobie z tym poprzez samookaleczenie, narkotyki i alkohol, aż do momentu, w którym jej ciało nie było w stanie dłużej tego wytrzymać. Na każdego Michaela Jacksona — oskarżonego o molestowanie dzieci, samego będącego ofiarą maltretowania — przypada jedna Sinéad O’Connor, która twierdzi, że była wykorzystywana seksualnie przez swoją „nawiedzoną” matkę w domowej sali tortur, zmuszana do ciągłego powtarzania „jestem nikim”, która przeszła załamanie nerwowe. Richard Starkey był synem często nieobecnego ojca-pijaka i nadopiekuńczej matki, który spędził rok na dochodzeniu do siebie po operacji wyrostka i na progu dorosłości był analfabetą. Wybawienie przyniosła mu muzyka, a sławę i fortunę nazwisko Ringo Starr. Paul McCartney wraz z młodszym bratem Michaelem stracili mamę, gdy byli małymi chłopcami. Położna i lekarka domowa Mary zmarła w 1956 roku, w wieku czterdziestu siedmiu lat.

Widzicie więc, że bycie gwiazdą rocka, zarówno w przypadku nieustannie celebrowanych, jak i mniej znanych artystów, było antidotum na przeciwności losu od samego początku.

*

Nie istnieje jedna, ostateczna prawda. Fakty nie istnieją, lecz jednocześnie istnieją miliony faktów. Sprzeczność? John był sprzecznością. Wiele elementów jego życia wciąż można różnie interpretować. Teorie, plotki, podejrzenia i pobożne życzenia odgrywają w takich interpretacjach swoją niebagatelną rolę. Tak samo jak sam John. Praktycznie nie istnieją wypowiedziane przez niego komentarze, obelgi lub refleksje, których by później nie odwołał lub przynajmniej nie zrewidował. Żadna z jego myśli nie była wykuta w kamieniu. Nie istnieje ostateczna, ukończona wersja jego osoby. Wciąż wymyślał siebie na nowo, często nieświadomie. Przybierał różne maski i sprawdzał, jak przystają do siebie. Powiedzenie „był wszystkim dla wszystkich” nie oddaje jego charakteru w pełni, ale właśnie taki był John. Solipsystyczny, nieugięty i sfrustrowany swoim wczesnym życiem — byciem porzuconym przez ojca i oddanym przez matkę pod opiekę surowej ciotki i szczęśliwie łagodnego wuja, który odszedł zbyt wcześnie. Sposobem, w który John zaczął wyrażać swoje emocje i frustracje, stało się pisanie. Seks, rock’n’roll i narkotyki przejęły nad nim kontrolę niedługo później. Jego matka zmarła tragicznie, gdy miał siedemnaście lat. Nigdy nie stała się świadkiem jego sukcesu ani nie była w stanie poczuć dumy, widząc, jak jej syn zdobywa cały świat. John nigdy nie pogodził się z jej utratą. Przez całe życie czuł się oszukany i pozbawiony jej obecności. Nic nie było w stanie go pocieszyć lub wynagrodzić mu tej straty. Zbyt wcześnie się ożenił, a jego pierwszy syn urodził się, zanim on sam zdążył dorosnąć. W wieku dwudziestu kilku lat usiłował połączyć światową sławę i niesamowitą fortunę ze zwyczajnymi rodzinnymi obowiązkami… z fatalnym skutkiem. To było po prostu za dużo, musiał wtedy stwierdzić. Jego wybawieniem okazała się prawdziwa miłość. Jakim głębokim, naturalnym, skomplikowanym i intymnie bliskim okazał się związek Johna i Yoko. To była krzepiąca, dręcząca i oszukująca śmierć miłość rodem z Romea i Julii. Byli jak Antoniusz i Kleopatra, jak Wenus i Adonis. Byli parą bratnich dusz złączonych w jedno, tylko we dwoje stawiając czoło oceniającemu ich światu, przeciwstawiając się krytykom i cynikom, udowadniając nam wszystkim, którzy tak bardzo pragniemy w to wierzyć, że ta Jedna, Prawdziwa Miłość istnieje. W końcu dla kogo tak naprawdę żył John? Tylko dla Yoko i ich syna, Seana, ku wiecznej rozpaczy Juliana Lennona.

Świat się zmienia. Dekady przyspieszają. Czy John został już zredukowany wyłącznie do słów i melodii, nawet jeśli te słowa i melodie tworzą piosenki zakodowane w naszym DNA, które nigdy nie przestaną rozbrzmiewać w naszych głowach? Nie został i nigdy nie zostanie. Ten samolubny i nienawidzący samego siebie, wciąż odkrywający siebie na nowo John, który należał do całej planety, lecz żył głównie we własnym umyśle, jest wśród nas.

[1] Życie to to, co przydarza się człowiekowi, gdy ten jest zajęty snuciem innych planów (wszystkie przypisy dolne pochodzą od tłumaczy i redakcji).

[2] Dajcie szansę pokojowi.

[3] Nosząc twarz, którą trzyma w słoiku przy drzwiach.

[4] W rozdziale 6: INFERNO autorka podaje, że przyczyną śmierci Stuarta Sutcliffe’a było pęknięcie tętniaka mózgu.

1. COME TOGETHER

Niektórzy historycy mają tendencję do omawiania pierwszych lat życia i działalności opisywanych przez siebie postaci, a także wydarzeń, które ich ukształtowały, niejako po łebkach, aby jak najszybciej przejść do czasów, które przyniosły naprawdę interesujące zdarzenia. Z drugiej strony, niewiele jest rzeczy równie fascynujących jak okoliczności narodzin, wyzwania z dzieciństwa, a także wszystkie elementy osobowości składające się na charakter i życie człowieka, którego chcemy poznać. Równie interesującą kwestią są perypetie ich przodków.

Pomimo wszystkich wpływowych, zaciętych i niezłomnych mężczyzn, których John spotkał na swojej drodze, jego życie było zdominowane przez kobiety. Nie trzeba nawet zbytnio zagłębiać się w historię rodową Lennona, by po obu stronach drzewa genealogicznego znaleźć kobiety, które wyróżniała ogromna odwaga i wybitna wręcz wytrzymałość — kobiety, które doświadczyły klęski głodu, separacji od reszty rodziny, trudności związanych z wykorzenieniem i koniecznością zmiany miejsca zamieszkania, tragedii i okrucieństw wojny. Kobiety, które każdego roku zachodziły w kolejne ciąże i wydawały na świat kilkanaścioro dzieci, które umierały przy porodach, i były zmuszane do oddawania swoich potomków pod opiekę instytucji charytatywnych z powodu nędzy wywołanej owdowieniem, ponieważ nie chciały być świadkami ich głodowania. Kobiety wywierały niezwykle ważny wpływ na życie Johna na różne sposoby, co prowadziło do zróżnicowanych konsekwencji, jednak nawet bliższe i bardziej wnikliwe spojrzenie na obie strony drzewa genealogicznego rodziny nie pozwoli nam znaleźć tam żadnych prawdziwie wybitnych postaci kobiecych — chyba, że poszukamy naprawdę głęboko. Niektórzy biografowie nie cofają się przed niczym w swoich poszukiwaniach wybitnych przodków, których osiągnięcia mogą rzucić światło na to, skąd wzięła się osobowość i talent Johna. To właśnie to nieposkromione pragnienie odkrycia, że geniusz muzyczny od początku płynął w żyłach młodego artysty i został wyssany z mlekiem matki, prawdopodobnie doprowadziło do upowszechnienia informacji, że ­James, pradziadek Johna Lennona ze strony ojca, o którym wiemy, że był kucharzem okrętowym i śpiewakiem-amatorem, wyjechał z Liverpoolu do Ameryki. Dzięki takim historykom dowiadujemy się także, że syn Jamesa i dziadek Johna — Jack — osiągnął pod koniec XIX wieku pewną sławę jako śpiewak występujący w makijażu upodabniającym go do osoby czarnoskórej, zanim jeszcze w Stanach Zjednoczonych pojawił się ruch praw obywatelskich i zanim zniesiono niewolnictwo. Trupa, z którą miał rzekomo występować Jack przed swoim powrotem do rodzinnego kraju i zamieszkaniem na stałe w Merseyside, gdzie jego pierwsza żona poślubiona w Stanach Zjednoczonych zmarła przy porodzie, nazywała się Andrew Robertson’s Kentucky Minstrels. Byłby to niezwykle interesujący fakt… gdyby tylko był prawdą. Niestety, akty urodzenia i spisy ludności z lat 1861, 1871 i 1901 wskazują na to, że historia potoczyła się w zupełnie inny sposób. Przeszłość rodziny Lennona, podobnie jak przeszłość wielu innych rodów, stanowi pasmo faktów przeplatających się z legendami — te ostatnie mogą być jednak naprawdę trudne do obalenia. Jedną z przyczyn tego stanu rzeczy jest prosty fakt, że plotki i przypuszczenia są często znacznie bardziej kuszące i piękniejsze niż przykra prawda. Do tego stopnia, że są osoby, które decydują się wierzyć w te piękne opowieści i podania, pomimo że fakty jednoznacznie im przeczą.

Pewne jest to, że pradziadkowie Johna, James Lennon i Jane McConville, nie urodzili się w Liverpoolu, lecz w hrabstwie Down w Ulsterze na północy Irlandii, a następnie przepłynęli Morze Irlandzkie wraz z rodzinami w latach wielkiego głodu (1845–1849), gdy Irlandia nadal stanowiła część Wielkiej Brytanii — zmieniło się to dopiero w 1922 roku. James, bednarz i magazynier, ożenił się z Jane w Liverpoolu w 1849 roku, gdy miał około dwudziestu lat. Jego żona skończyła wówczas lat osiemnaście. Zanim zmarła przy porodzie, wydała na świat co najmniej ośmioro dzieci. Ich syn John, nazywany również Jackiem — dziadek słynnego Johna Lennona — urodził się w 1855 roku. Gdy dorósł, podjął pracę jako urzędnik spedycyjny i księgowy — jego obowiązkowość i odpowiedzialność pozostawiały jednak wiele do życzenia. Był nawet znany jako popularny klient lokalnych pubów, który często śpiewał w zamian za alkohol. Gdy miał trzydzieści trzy lata, ożenił się z lokalną dziewczyną z Liverpoolu, Margaret Cowley, z którą miał czworo dzieci. Przeżyła tylko córka — Mary Elizabeth, natomiast jej matka zmarła w czasie porodu, podczas którego przyszła na świat jej siostra, również o imieniu Margaret. Jako owdowiały katolik Jack niedługo potem wszedł w grzeszny związek z protestantką Mary Maguire, analfabetką podającą się za medium, znaną pod pseudonimem Polly. Razem mieli czternaścioro lub piętnaścioro dzieci — ich dokładna liczba różni się w zależności od źródła, wiemy jednak, że ośmioro z nich nie przeżyło. Ślub wzięli dopiero w 1915 roku, trzy lata po przyjściu na świat ich syna Alfreda, ojca Johna. Jack zmarł w 1921 roku na marskość wątroby, gdy młody Alf miał zaledwie osiem (lub dziewięć) lat i chorował na krzywicę — chorobę wieku dziecięcego wywołaną niedoborem witaminy D, powodującą zmiękczenie kości i wykrzywienie nóg, która zmuszała chłopca do noszenia specjalnych protez hamujących normalny rozwój. Polly była zbyt biedna, by samodzielnie utrzymać swoją rodzinę po śmierci męża, w związku z czym została zmuszona do oddania Alfreda i jego siostry Edith do protestanckiego sierocińca prowadzonego przy szkole Blue Coat. Pomimo to i dzięki temu Alf został najlepiej wykształconą osobą w rodzinie Lennonów i wkrótce potem podjął pracę w firmie spedycyjnej w Liverpoolu.

Historia przodków Johna ze strony matki każe nam skierować kroki do Walii. Połączenie irlandzkich i walijskich korzeni — dwóch celtyckich kultur i narodów — zaowocowało fuzją ich najważniejszych cech charakteru, czyli żywej wyobraźni, stanów przygnębienia, uporu, pasji oraz łatwości nawiązywania kontaktów. Dzięki pracy historyków udało nam się zgłębić uprzednio nieznane walijskie korzenie Johna. Jego pradziadek John Milward (którego nazwisko niektóre źródła podają jako Millward) był synem Thomasa Milwarda, głównego ogrodnika sir Johna Hay Williamsa, szeryfa hrabstwa Flintshire. John urodził się w połowie lat trzydziestych XIX wieku w okolicach Dolben Hall, gdzie pracował jego ojciec. Młody Milward jako nastolatek odbywał staż na stanowisku asystenta radcy prawnego w rodzinie Williamsów, niestety wkrótce potem uległ wypadkowi podczas polowania, w wyniku którego lekarze musieli amputować mu lewą rękę. Rekonwalescencja w domu gościnnym w Rhyl popchnęła go w ramiona dwudziestoletniej wówczas Mary Elizabeth Morris, z dzielnicy Berth y Glyd w ­Llysfaen przy Colwyn Bay na północnym wybrzeżu Walii, która niedługo przed tym spotkaniem została wyrzucona z rodzinnego domu po zajściu w ciążę z sąsiadem i wydaniu na świat nieślubnego dziecka. Gdy para uświadomiła sobie, że spodziewają się kolejnego dziecka, chęć uniknięcia skandalu popchnęła ich w kierunku Anglii. Babcia Johna Lennona ze strony matki i późniejsza krawcowa Annie Jane przyszła na świat w 1871 roku w wynajętym pokoju w gospodzie Bear and Billet w Chester. Niedługo po tym wydarzeniu rodzina przeniosła się do Liverpoolu, gdzie Mary stopniowo zmieniła się w niezwykle zaciętą matronę i odmówiła rozmawiania w jakimkolwiek innym języku niż walijski — ta zmiana przypieczętowała rozpad związku. John zmarł samotnie niedługo po pięćdziesiątce bez grosza przy duszy, natomiast Mary dożyła osiemdziesiątki i odeszła dopiero w 1932 roku.

Analiza drzewa genealogicznego Mary sugeruje, że praprapradziadkiem Johna był wielebny Richard Farrington, pochodzący z miejscowości Llanwnda w hrabstwie Caernarvonshire, ceniony autor książek poświęconych starożytnej Walii. Ta wiadomość pozwala nam prześledzić rodowód Johna do Owaina ap Hugha, szeryfa hrabstwa Anglesey z czasów elżbietańskich, a gdy pójdziemy jeszcze kilka pokoleń wstecz, znajdziemy w tej linii Tudora Gruffydda, brata Owaina Glyndŵra, ostatniego rdzennego księcia Walii, żyjącego w XV wieku, którego imię zostało uwiecznione przez Szekspira w kronice Henryk IV, część 1. Jeśli udałoby się potwierdzić tę informację, oznaczałoby to, że narodowy bohater Walijczyków jest odległym przodkiem Lennona. Na podstawie tej informacji niektórzy dochodzą do wniosku, że John jest w prostej linii potomkiem Llywelyna Wielkiego, historycznego władcy Walii z XIII wieku, a ze względu na żonę Llewelyna, Joan, niektórzy uważają go również za potomka Jana bez Ziemi, króla Szkocji Malcolma, Wilhelma Zdobywcy czy Alfreda Wielkiego. Nie da się ukryć, że jest to niezwykle doniosłe dziedzictwo… Jaki wpływ miałoby na życie Johna, gdyby udało się bez cienia wątpliwości potwierdzić jego prawdziwość?