Kto w Polsce ma HIV? - Jakub Janiszewski - ebook

Kto w Polsce ma HIV? ebook

Jakub Janiszewski

3,9

Opis

 

Mamy sukces – mówi Ministerstwo Zdrowia, gdy przychodzi do rozmowy o polskiej epidemii HIV/AIDS. – Stworzyliśmy skuteczne instytucje, dobre systemowe rozwiązania, gęstą sieć organizacji pozarządowych. Radzimy sobie – dodaje i idzie spać. Książka Jakuba Janiszewskiego jest próbą interpretacji tego sennego marzenia. Bo to nie jest zwykły sen. To sen kogoś, kto łamie prawa reprodukcyjne, lekceważy mniejszości seksualne, ściga użytkowników narkotyków, nie prowadzi sensownej edukacji seksualnej, zapomniał o działaniach prewencyjnych, ma słaby trzeci sektor i mało przyjazną służbę zdrowia. A jednak śpi, jakby problem nie był jego. A jeśli nie jego – to czyj? Kto w Polsce ma HIV??

 

Kto w Polsce ma HIV? nie jest poradnikiem, książką z zakresu medycyny czy epidemiologii, nie jest też reportażem z życia osób chorych, chociaż takie reporterskie fragmenty zawiera. Jest próbą zrozumienia choroby, która dotyczy nie tylko organizmu, ale też umysłu. I nie tylko umysłu osoby dotkniętej chorobą, ale także „umysłu” zbiorowego.

Kinga Dunin

 

O AUTORZE

 

Jakub Janiszewski (1977) – dziennikarz radia TOK FM, reportażysta. Prowadzi audycję „Połączenie”, jest autorem głośnego reportażu Kręciła mnie taka moc w nim („Gazeta Wyborcza”, 2007) o czterech kobietach zarażonych wirusem HIV przez Simona Mola.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 438

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (9 ocen)
2
6
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




WY­DAW­NIC­TWO KRY­TY­KI PO­LI­TYCZ­NEJ

Zrozumieć HIVKinga Dunin

Przy­zwy­cza­ili­śmy się już do my­śli, że HIV/AIDS nie jest w Pol­sce wiel­kim pro­ble­mem. 15 ty­się­cy za­ka­żo­nych, kil­ka ty­się­cy le­czo­nych naj­no­wo­cze­śniej­szy­mi środ­ka­mi – tyle stwier­dza­ją ofi­cjal­ne sta­ty­sty­ki. Ofi­cjal­na po­li­tycz­na po­praw­ność, nie­po­zwa­la­ją­ca styg­ma­ty­zo­wać ca­łych grup czy ka­te­go­rii spo­łecz­nych, woli mó­wić o „ry­zy­kow­nych za­cho­wa­niach”. Po­stę­py me­dy­cy­ny ze śmier­tel­nej za­ra­zy uczy­ni­ły z AIDS cho­ro­bę, z któ­rą moż­na żyć. Czy rze­czy­wi­ście jest aż tak do­brze? I czy rze­czy­wi­ście na­sza wie­dza ten te­mat nie jest już na­zna­czo­na żad­ny­mi ste­reo­ty­pa­mi?

Kto w Pol­sce ma HIV nie jest po­rad­ni­kiem, książ­ką z za­kre­su me­dy­cy­ny czy epi­de­mio­lo­gii, nie jest też re­por­ta­żem z ży­cia osób cho­rych, cho­ciaż ta­kie re­por­ter­skie frag­men­ty za­wie­ra. Jest pró­bą zro­zu­mie­nia cho­ro­by, któ­ra do­ty­czy nie tyl­ko or­ga­ni­zmu, ale też umy­słu. I nie tyl­ko umy­słu oso­by do­tknię­tej cho­ro­bą, ale tak­że „umy­słu” zbio­ro­we­go.

Nie jest to zresz­tą cha­rak­te­ry­sty­ką wy­łącz­nie HIV/AIDS. W przy­pad­ku czło­wie­ka cho­ro­ba za­gra­ża nie tyl­ko jego funk­cjo­no­wa­niu bio­lo­gicz­ne­mu, ale tak­że spo­łecz­ne­mu. Two­rzy toż­sa­mość od­zwier­cie­dla­ją­cą spo­łecz­ne wy­obra­że­nia na jej te­mat oraz in­dy­wi­du­al­ne jej prze­ży­wa­nie, a de­fi­ni­cje spo­łecz­ne by­wa­ją waż­niej­sze od me­dycz­nych. Za­nim roz­wi­nie się peł­no­obja­wo­wy AIDS, oso­ba za­ka­żo­na nie do­świad­cza żad­nych szcze­gól­nych do­le­gli­wo­ści, a cho­ro­ba dzie­je się w jej gło­wie, zaś ma­te­ria­łu do tego do­star­cza jej spo­łe­czeń­stwo.

AIDS ma kil­ku­dzie­się­cio­let­nią hi­sto­rię, w któ­rej spla­ta­ją się roz­ma­ite nar­ra­cje. To uprze­dze­nia, dys­kry­mi­na­cja, styg­ma­ty­za­cja. Co­ming out śro­do­wisk ge­jow­skich. Dys­kur­sy me­dycz­ne i re­li­gij­ne. Kul­tu­ro­we woj­ny. Roz­ma­ite dzia­ła­nia po­li­tycz­ne. Or­ga­ni­za­cje po­za­rzą­do­we, ru­chy spo­łecz­ne i lob­bing. Wie­dza, idee i prak­ty­ki spo­łecz­ne. Re­ak­cje cho­re­go są mi­kro­ko­smo­sem, w któ­rym ten ma­kro­ko­smos się od­bi­ja. Lek­tu­ra Kto w Pol­sce ma HIV? za­pra­sza czy­tel­ni­ka do sta­łe­go zmie­nia­nia per­spek­ty­wy: od in­dy­wi­du­al­nej do zbio­ro­wej, od zbio­ro­wej do in­dy­wi­du­al­nej. Ale to je­dy­ny spo­sób, żeby uchwy­cić, czym w isto­cie jest cho­ro­ba. Ma­rzy mi się, aby po tę książ­kę się­gnę­li le­ka­rze, nie tyl­ko za­kaź­ni­cy zaj­mu­ją­cy się AIDS, bo zro­zu­mie­nie tego me­cha­ni­zmu to krok do zro­zu­mie­nia pa­cjen­ta. I do tego, żeby le­czyć pa­cjen­ta, a nie tyl­ko cho­ro­bę.

Je­śli zro­zu­mie­my, czym jest HIV/AIDS, ko­lej na py­ta­nie, jak so­bie z nim ra­dzić. Czy ak­tu­al­nie sto­so­wa­ne me­to­dy są naj­bar­dziej ade­kwat­ne, in­sty­tu­cje i me­to­dy dzia­ła­nia do­brze do­sto­so­wa­ne do po­trzeb?

Ja­kub Ja­ni­szew­ski wpro­wa­dza nas w ko­smos zna­czeń zwią­za­nych z HIV/AIDS, opo­wia­da­jąc hi­sto­rię Ani, któ­ra ule­gła za­ka­że­niu. (Dla­cze­go? Była stu­dent­ką, z du­że­go mia­sta, po­win­na wie­dzieć, jak się za­bez­pie­czyć). Roz­po­zna­nie na­stą­pi­ło zbyt póź­no. (Dla­cze­go? Prze­cież już wszyst­ko wie­my). Po­in­for­mo­wa­na o wy­ni­kach te­stu, wpa­dła w de­pre­sję, więc ode­sła­no ją do szpi­ta­la psy­chia­trycz­ne­go bez ukoń­cze­nia dia­gno­sty­ki. (Dla­cze­go nikt nie umiał z nią po­roz­ma­wiać?) Kie­dy wresz­cie wdro­żo­no le­cze­nie, było już za póź­no. Po­zo­sta­je więc tyl­ko jed­no py­ta­nie: czy mu­sia­ła umrzeć? Jak wie­le czyn­ni­ków zło­ży­ło się na to tra­gicz­ne za­koń­cze­nie?

Co, ogól­nie rzecz uj­mu­jąc, może nam za­pew­nić zdro­wie i dłu­gie ży­cie? Na po­czą­tek do­bre geny. Poza tym jed­nak de­cy­du­je mnó­stwo czyn­ni­ków. Czę­sto naj­pierw przy­cho­dzą nam do gło­wy te, na któ­re mamy wpływ, zwią­za­ne ze sty­lem ży­cia. Nie pa­lić, pić umiar­ko­wa­nie, nie jeść sło­dy­czy ani ak­tu­al­nie uzna­nych za nie­zdro­we pro­duk­tów, nie stre­so­wać się, upra­wiać sport, ale bez prze­sa­dy. Kie­dy spoj­rzy­my na to z punk­tu wi­dze­nia wskaź­ni­ków spo­łecz­nych, zo­ba­czy­my, że zdro­wiu sprzy­ja lep­sze wy­kształ­ce­nie, bez­pie­czeń­stwo ma­te­rial­ne, za­miesz­ki­wa­nie w lep­szych dziel­ni­cach, bez­piecz­na, nie­wy­nisz­cza­ją­ca pra­ca, ży­cie w spo­łe­czeń­stwie o mniej­szym za­kre­sie nie­rów­no­ści, do­brze funk­cjo­nu­ją­ca służ­ba zdro­wia.

Wła­ści­wa po­li­ty­ka zdro­wot­na, zwal­cza­nie cho­rób wy­ma­ga uwzględ­nie­nia tych i wie­lu in­nych oko­licz­no­ści. Pro­pa­go­wa­nie wła­ści­wych za­cho­wań – czy bę­dzie to ogra­ni­cze­nie uży­wek, czy bez­piecz­ny seks – jest tyl­ko jed­nym z dzia­łań, od­wo­łu­ją­cym się do jed­nost­ko­wej ra­cjo­nal­no­ści. Sku­tecz­nym, je­że­li oso­by, do któ­rych skie­ro­wa­ny jest taki prze­kaz, mają wy­star­cza­ją­cy ka­pi­tał spo­łecz­ny, kul­tu­ro­wy i ma­te­rial­ny, aby po­ra­dy te za­sto­so­wać. Je­śli bu­du­ją swo­ją toż­sa­mość wo­kół „ra­cjo­nal­no­ści”. Je­śli ich sa­tys­fak­cja z ży­cia czy pra­cy za­chę­ca do tego, żeby jak naj­dłu­żej je za­cho­wać. Nig­dy jed­nak nie da się osią­gnąć sta­nu, w któ­rym wszy­scy będą żyli zgod­nie z tymi wska­za­nia­mi. Na­wet je­śli mniej osób pali, to wię­cej spę­dza go­dzi­ny przed mo­ni­to­rem kom­pu­te­ra. I w koń­cu – le­cze­nia nig­dy nie da się cał­ko­wi­cie za­stą­pić pro­fi­lak­ty­ką. Pro­pa­gan­da za­cho­wań proz­dro­wot­nych skie­ro­wa­na do ca­łe­go spo­łe­czeń­stwa musi mieć też swo­je wa­rian­ty skie­ro­wa­ne do spe­cy­ficz­nych śro­do­wisk, zo­rien­to­wa­ne na kon­kret­ne sy­tu­acje spo­łecz­ne. Kie­dy ostrze­ga­my „wszyst­kich” przed kon­tak­ta­mi z pro­sty­tut­ka­mi, sta­ją się one uoso­bie­niem nie­bez­pie­czeń­stwa, wro­giem z ze­wnątrz. A po­win­ny być gru­pą, któ­rej de­dy­ko­wa­ne są kom­plek­so­we dzia­ła­nia, da­le­ko wy­kra­cza­ją­ce poza pro­blem AIDS. Od­dzia­ły­wa­nie na za­cho­wa­nia jed­no­stek nie li­kwi­du­je po­trze­by dzia­łań o szer­szym wy­mia­rze spo­łecz­nym. Na­to­miast in­sty­tu­cje me­dycz­ne po­win­ny je­śli nie za­ak­cep­to­wać, to przy­najm­niej przy­jąć do wia­do­mo­ści fakt, że dla pa­cjen­tów zdro­wie jest tyl­ko jed­ną z war­to­ści, któ­ra może prze­gry­wać z in­ny­mi.

Ja­kub Ja­ni­szew­ski umiesz­cza pro­ble­ma­ty­kę AIDS wła­śnie w ta­kiej sze­ro­kiej per­spek­ty­wie. To, co wy­da­je się oczy­wi­ste w przy­pad­ku in­nych cho­rób, na­gle oka­zu­je się wca­le ta­kie nie być. O oso­bach za­ka­żo­nych wciąż my­śli­my jak o „głup­kach”, któ­rzy nie za­sto­so­wa­li wła­ści­wych za­bez­pie­czeń i te­raz po­no­szą tego kon­se­kwen­cje. Tak jak­by seks nie dział się w re­la­cjach z in­ny­mi, a był za­gad­nie­niem je­dy­nie tech­nicz­nym, w któ­rym sko­rzy­sta­nie z pre­zer­wa­ty­wy jest czę­ścią pro­ce­du­ry. Jak­by pod­sta­wo­wym pro­ble­mem każ­de­go nar­ko­ma­na było za­pew­nie­nie so­bie ste­ryl­ne­go sprzę­tu. Nie­ste­ty, re­al­ne sy­tu­acje ży­cio­we są dużo bar­dziej skom­pli­ko­wa­ne i ra­cjo­nal­no­ści też by­wa­ją róż­ne.

Jak to moż­li­we, że uchodź­cy po­li­tycz­ne­mu i dzia­ła­czo­wi na rzecz praw czło­wie­ka Si­mo­no­wi Mo­lo­wi uda­ło się za­ka­zić tyle świa­tłych ko­biet? Cze­mu nie po­my­śla­ły o za­bez­pie­cze­niu się? A je­śli po­my­śla­ły, cze­mu o tym nie mó­wi­ły? Bały się, że zo­sta­ną uzna­ne za ra­sist­ki? A może cho­dzi o wciąż tra­dy­cyj­nie poj­mo­wa­ne role płcio­we, gdzie od ko­bie­ty ocze­ku­je się ule­gło­ści? Albo o to, że tra­dy­cyj­nie to męż­czy­zna de­cy­du­je o uży­ciu pre­zer­wa­ty­wy? Wy­da­je mi się, że je ro­zu­miem i że ko­lej­na ak­cja pro­mu­ją­ca bez­piecz­ny seks nie­wie­le by tu zmie­ni­ła.

AIDS, jak każ­da cho­ro­ba, ma swo­ją spe­cy­fi­kę me­dycz­ną. Jest też spe­cy­ficz­nym kon­struk­tem spo­łecz­nym, za­wie­ra­ją­cym w so­bie wię­cej niż za­zwy­czaj emo­cji i zna­czeń. Nie jest jed­nak cho­ro­bą ab­so­lut­nie wy­jąt­ko­wą. Trak­to­wa­nie jej w ten spo­sób, co na po­cząt­ku, dało im­puls do wie­lu nad­zwy­czaj­nych dzia­łań; dziś może stać się prze­szko­dą w do­tar­ciu do tych, któ­rzy są naj­bar­dziej za­gro­że­ni, i spo­so­bem może ła­god­niej­szej, ale jed­nak styg­ma­ty­za­cji. Z dru­giej stro­ny po­zba­wie­nie jej tego wy­jąt­ko­we­go sta­tu­su gro­zi roz­pusz­cze­niem pro­ble­mu w po­wszech­nej by­le­ja­ko­ści służ­by zdro­wia i służb so­cjal­nych. Oraz wzmo­że­niem dys­kry­mi­na­cji.

Od­po­wiedź na py­ta­nie, czy my wszy­scy je­ste­śmy za­gro­że­ni, czy to oni – męż­czyź­ni upra­wia­ją­cy nie­bez­piecz­ny seks z męż­czy­zna­mi, pro­sty­tut­ki, nar­ko­ma­ni – są za­gro­że­niem dla nas, po­win­na chy­ba brzmieć: oni to też my. Są czę­ścią spo­łe­czeń­stwa, tak jak pa­la­cze na­ra­że­ni na raka płuc, oty­li ob­cią­ża­ją­cy swo­je ser­ca, nie­ostroż­ni kie­row­cy, lu­dzie upra­wia­ją­cy eks­tre­mal­ne spor­ty. Inna od­po­wiedź po­zo­sta­wi nas w za­klę­tym krę­gu ra­czej eg­zor­cy­zmo­wa­nia pro­ble­mu niż jego roz­wią­zy­wa­nia.

Od Autora

To nie jest książ­ka od­po­wie­dzi. To jest książ­ka py­tań.

Nie mo­gło być in­a­czej. Nie na­pi­sał jej prze­cież ani le­karz spe­cja­li­zu­ją­cy się w cho­ro­bach za­kaź­nych, ani epi­de­mio­log, ani an­tro­po­log spo­łecz­ny, ani so­cjo­log me­dy­cy­ny. Nie le­gi­ty­mu­ję się żad­nym oko­ło­me­dycz­nym dy­plo­mem. Nie na­le­żę do żad­nych, na­wet nie­for­mal­nych or­ga­ni­za­cji zaj­mu­ją­cych się taką pro­ble­ma­ty­ką.

Nie je­stem tak­że oso­bą za­ka­żo­ną, choć aku­rat ten fakt wy­da­je mi się dru­go­rzęd­ny. Dzi­siaj, kie­dy książ­ka jest już go­to­wa, my­ślę, że mój sta­tus se­ro­lo­gicz­ny okre­śla mnie w dużo mniej­szym stop­niu, niż mi się to wy­da­wa­ło na po­cząt­ku pra­cy nad nią. Rów­no­cze­śnie są­dzę jed­nak, że gdy­bym był „plu­sem”, pi­sa­nie o Pol­sce w kon­tek­ście epi­de­mii by­ło­by dużo trud­niej­sze, a może na­wet nie­moż­li­we.

Je­stem na­to­miast ho­mo­sek­su­al­nym męż­czy­zną. Cza­sem wy­da­je mi się, że to moje pierw­sze i naj­bar­dziej pod­sta­wo­we oby­wa­tel­stwo. A sko­ro tak, to od­ruch stad­ny na­ka­zu­je mi dbać o mo­ich lu­dzi, zwa­żyw­szy, że HIV jak był, tak po­zo­stał jed­nym z głów­nych ge­jow­skich pro­ble­mów. To­też gdy my­ślę, dla kogo na­pi­sa­łem tę książ­kę (poza oczy­wi­stym stwier­dze­niem, że dla sie­bie sa­me­go), sko­ja­rze­nia pro­wa­dzą mnie wła­śnie w stro­nę męż­czyzn re­pre­zen­tu­ją­cych tę samą, co ja, mniej­szość. Do nich naj­bar­dziej chcia­łem do­trzeć, bo od nich się za­czę­ło – tak moje pi­sa­nie, jak i sama epi­de­mia.

Je­stem tak­że dzien­ni­ka­rzem. To za­wód wiecz­nych uczniów, wy­mą­drza­ja­cych się sa­mo­uków wal­czą­cych z wła­snym dy­le­tan­ty­zmem. W tym sen­sie to bar­dzo dzien­ni­kar­ska książ­ka. Chcę przez to po­wie­dzieć, że uczy­łem się hifa w trak­cie pi­sa­nia, co może być za­rów­no za­le­tą, jak i wadą.

Na ko­niec wresz­cie – je­stem de­biu­tan­tem. Kto w Pol­sce ma HIV? to moje naj­po­waż­niej­sze przed­się­wzię­cie ży­cio­we. Nig­dy wcze­śniej z żad­ną spra­wą nie wią­za­łem tyle sta­rań, na ni­czym tak mi nie za­le­ża­ło, jak wła­śnie na tym, by tę książ­kę na­pi­sać do­brze.

Nie wiem, czy się uda­ło, ale cie­szę się, że do­brną­łem do fi­na­łu. Nig­dy by do tego nie do­szło, gdy­by nie parę osób, któ­re ze­chcia­ły po­świę­cić mi swo­ją uwa­gę i czas.

Dzię­ku­ję Kasi Ma­li­now­skiej-Sem­pruch za po­moc, en­tu­zjazm i wszel­kie wspar­cie. Jo­an­nie Ga­łaj za to, że wie­le lat temu jako pierw­sza po­wie­dzia­ła mi, że HIV wią­że się ab­so­lut­nie ze wszyst­kim, nie­mal z każ­dą spra­wą spo­łecz­ną. Dzię­ki go­ścin­no­ści Car­la Har­ta mo­głem przez trzy ty­go­dnie zbie­rać ma­te­ria­ły w No­wym Jor­ku. Gdy­by nie po­moc Da­nie­la Wol­fe, nic nie zro­zu­miał­bym z epi­de­mii ame­ry­kań­skiej. Po­dob­nie jak smęt­ny był­by los mo­ich pol­skich do­cie­kań, gdy­by nie gro­no kil­ku­dzie­się­ciu ro­dzi­mych spe­cja­li­stów, któ­rzy ze­chcie­li udzie­lić mi wy­wia­dów. Je­stem im głę­bo­ko wdzięcz­ny.

Pra­gnę też po­gra­tu­lo­wać od­wa­gi oso­bom, któ­re na po­trze­by ni­niej­szej książ­ki zgo­dzi­ły się ano­ni­mo­wo opo­wie­dzieć swo­je hi­sto­rie. Dzię­ku­ję, że po­zwo­li­li­ście mi z nich sko­rzy­stać.

Na ko­niec pra­gnę po­dzię­ko­wać mo­jej przy­ja­ciół­ce Mag­da­le­nie Cha­ry­toń­czyk i pani Da­nu­cie Go­lec, dzię­ki któ­rym uda­ło mi się prze­trwać te kosz­mar­nie trud­ne dwa lata.

AIDS jest epi­de­mią na­szych cza­sów,bo two­rzy so­czew­kę, przez któ­rąwi­dzi­my epo­kę, i do­star­cza ję­zy­ka,któ­rym opi­su­je­my świat.

Phi­lip Al­ca­bes, Strach

PRAWA LICZB

Za­mor­do­wa­na dziew­czy­na nie daje mi spo­ko­ju. Po pierw­szym wstrzą­sie pra­wie nikt w szko­le o niej nie wspo­mi­na. Zu­peł­nie jak­by ta mała, po­zwa­la­jąc się za­bić, sama zro­bi­ła coś ha­nieb­ne­go. Zni­ka więc tam, do­kąd od­cho­dzi wszyst­ko, o czym nie wy­pa­da mó­wić, zni­ka ra­zem ze swo­im an­go­ro­wym swe­trem, ze swo­imi blond wło­sa­mi, swo­ją zwy­czaj­no­ścią.1

Mar­ga­ret Atwo­od, Ko­cie oko

Na po­cząt­ku po­win­no być zero.

A wła­ści­wie trzy zera. Zero no­wych przy­pad­ków. Zero śmier­ci. Zero dys­kry­mi­na­cji. W tych trzech bo­skich od­sło­nach ry­su­je się zda­niem ONZ przy­szłość cho­ro­by zwa­nej AIDS. W maju 2011 roku do No­we­go Jor­ku zje­cha­li przed­sta­wi­cie­le nie­mal wszyst­kich rzą­dów na świe­cie, by oznaj­mić świa­tu po­trój­nie do­brą no­wi­nę2. A może no­wen­nę? Bę­dzie­my te­raz przez wszyst­kie przy­pad­ki od­mie­niać zera, aż nam się zisz­czą. Prze­cież mo­gły­by – roz­waż­nie kiwa gło­wą za­cny bry­tyj­ski „The Eco­no­mist”. „Trzy­dzie­sta rocz­ni­ca od­kry­cia cho­ro­by – pi­sze ano­ni­mo­wy jak za­wsze w tym ty­go­dni­ku au­tor – przez nie­któ­rych jest trak­to­wa­na głów­nie jako świę­to kla­kie­rów. Ale woj­na z AIDS idzie le­piej, niż kto­kol­wiek mógł­by są­dzić. Dzie­sięć lat temu miesz­kań­cy nie­któ­rych kra­jów Afry­ki Sub­sa­ha­ryj­skiej byli ska­za­ni na śmierć. Te­raz licz­ba zgo­nów spa­da. W 2005 roku cho­ro­ba za­bi­ła 2,1 mi­lio­na lu­dzi. W 2009 roku, z któ­re­go dys­po­nu­je­my już wszyst­ki­mi da­ny­mi, oko­ło 1,8 mi­lio­na”3. Nie jest więc tak źle. Wszyst­ko już prze­cież wia­do­mo. Po pierw­sze, jak się nie za­ka­zić. Po dru­gie, jak nie umrzeć, je­śli pierw­sze się nie uda­ło. A po trze­cie? Ja­kie trze­cie? W ide­al­nej rze­czy­wi­sto­ści, gdzie nikt nie cho­ru­je i nikt nie umie­ra, nie ma kogo wi­nić za roz­no­sze­nie za­ra­zy. Styg­mat zni­ka.

Tak kie­dyś bę­dzie. To się kie­dyś uda. To jest moż­li­we. Tego się trzy­maj­my. Z trą­dem, dżu­mą i cho­le­rą pra­wie się uda­ło. Tu i ów­dzie lu­dzie wciąż cho­ru­ją i umie­ra­ją na te nie­mod­ne, przed­po­to­po­we cho­ro­by, ale jest ich tak nie­wie­lu, że wiel­ka po­li­ty­ka może ich nie uwzględ­niać. Wiel­ką po­li­ty­ką rzą­dzi prze­cież pra­wo wiel­kich liczb. A zero to po­tęż­na cy­fra, sym­bol po­cząt­ku, któ­ry tu­taj – w ję­zy­ku de­kla­ra­cji po­li­tycz­nych – może ozna­czać tak­że ko­niec.

Wła­śnie dla­te­go zero jest zbyt sil­ne. Świat wy­bie­ra słab­sze licz­by. Sta­nom Zjed­no­czo­nym pa­tro­nu­je na przy­kład dzie­wiąt­ka – w tym kra­ju sta­ty­stycz­nie co dzie­więć mi­nut do­cho­dzi do ko­lej­ne­go za­ka­że­nia HIV.

A Pol­ska? To póź­niej. Na ra­zie chcę pi­sać o je­dyn­ce. To do­bra licz­ba na po­czą­tek: po­je­dyn­czy przy­pa­dek w miej­sce zwie­lo­krot­nio­nych, ku­szą­cych zer.

Moja je­dyn­ka ma na imię Ania i gdy­by żyła, mia­ła­by dzi­siaj 32 lata. Ale nie żyje. 29 kwiet­nia 2010 roku zmar­ła na AIDS w jed­nym z łódz­kich szpi­ta­li. Nie ma Ani. Je­dyn­ka ga­śnie, w jej miej­sce po­ja­wia się zero.

– O tu, to tu – pani B., po­staw­na ko­bie­ta po pięć­dzie­siąt­ce, pro­wa­dzi mnie przez cmen­tarz. – To ten grób, tu wła­śnie leży moja cór­ka. Tu ją po­cho­wa­łam, za­raz obok mamy. Bo wie pan, pa­nie re­dak­to­rze, mama też zmar­ła z po­wo­du błę­du le­kar­skie­go – mówi pani B.

Mówi szyb­ko i bez pauz. Nie prze­ry­wa. Mówi i mówi, jak­by bar­dzo szyb­ko bie­gła przed sie­bie. Ma wy­so­ki głos, któ­ry chwi­la­mi jesz­cze się pod­no­si, ale nie drży. Na­wet gdy za­czy­na pła­kać, a od któ­re­goś mo­men­tu pła­cze nie­ustan­nie, za­le­wa się bez­gło­śny­mi łza­mi, dziar­sko mnie prze­ko­nu­jąc, że nie, nie bę­dzie się po­grą­ża­ła w ża­ło­bie, bo co by to dało, ona sa­mej sie­bie ta­kiej za­pła­ka­nej nie jest w sta­nie znieść.

– Więc mama zmar­ła, bo za póź­no wy­kry­to u niej za­pa­le­nie wy­rost­ka ro­bacz­ko­we­go. A cór­ka zmar­ła, bo le­ka­rze nie le­czy­li jej tak, jak po­win­ni, nie wy­kry­li u niej w porę, no nie­ste­ty, nie­ste­ty.

Grób jest nie­du­ży, z da­le­ka wy­glą­da, jak­by był przy­go­to­wa­ny tyl­ko dla jed­nej oso­by, i ma po­mnik w kształ­cie gi­gan­tycz­ne­go ser­ca. Pani B. sta­wia na pły­cie kwiat­ki oraz dwie za­baw­ki – pie­ska i kot­ka, zu­peł­nie jak­by tu le­ża­ło dziec­ko, a nie ktoś do­ro­sły.

– Cór­ka mi przy­pro­wa­dzi­ła psa i kot­ka, ja się te­raz nimi za nią opie­ku­ję, więc jej tu­taj ta­kie dwa przy­nio­słam – wy­ja­śnia pani B.

Nie wiem, co po­wie­dzieć, więc nic nie mó­wię. Przy­łą­czam się do tej nad­grob­nej krzą­ta­ni­ny, za­pa­lam znicz, któ­ry ku­pi­łem przed bra­mą. Z por­ce­li­tu spo­glą­da na mnie Ania. Tro­chę py­za­ta bu­zia dziew­czyn­ki, mało do­ro­sło­ści. Nie wy­glą­da na 29 lat.

Nie mam od­wa­gi o nic py­tać. Ale pani B. chce mó­wić.

– Pro­szę, pa­nie re­dak­to­rze – wy­cią­ga z to­reb­ki ko­lo­ro­wą fo­to­gra­fię. – Taka była.

O dziew­czy­nie z fo­to­gra­fii trud­no co­kol­wiek po­wie­dzieć. Sie­dzi na ska­łach w po­zy­cji, któ­rą moż­na okre­ślić jako ku­szą­cą. Gło­wa od­chy­lo­na do tyłu, przez roz­cię­cie w spód­ni­cy wi­dać pra­wie całe udo. Blond wło­sy zwią­za­ne w koń­ski ogon. To nie jest seks­bom­ba. Tak fo­to­gra­fu­ją się małe dziew­czyn­ki, kie­dy ba­wią się w do­ro­słe pa­nie, uda­jąc mo­del­ki.

Pani B. twier­dzi, że zdję­cie od­da­je cór­kę naj­peł­niej.

Pani B. ma róż­ne po­my­sły. Chce skar­żyć le­ka­rzy z łódz­kie­go szpi­ta­la im. Bie­gań­skie­go, ale też nie, wca­le nie, bo co to za ży­cie z nie­ustan­ną nie­na­wi­ścią? Pani B. nie ro­zu­mie, co się dzia­ło z jej cór­ką w cią­gu mie­sią­ca przed śmier­cią, ale też jest prze­świad­czo­na, że z me­dycz­ne­go punk­tu wi­dze­nia dzia­ło się nie to, co po­win­no. Pani B. nie może się po­go­dzić z tym, że jej cór­ka zmar­ła, ani z tym, na co zmar­ła. Pani B. wszyst­ko się już mie­sza, ale nie, nie bę­dzie bra­ła le­ków an­ty­de­pre­syj­nych. To trze­ba ja­koś prze­żyć na trzeź­wo.

Za­tem na trzeź­wo, moż­li­wie bli­sko fak­tów, dat i do­ku­men­tów. Oraz liczb, sko­ro już za­czą­łem od je­dy­nek i zer. Ania zmar­ła 29 kwiet­nia 2010 roku o go­dzi­nie 5.30 z po­wo­du na­głe­go za­trzy­ma­nia krą­że­nia. To tak zwa­na przy­czy­na bez­po­śred­nia – w kar­cie zgo­nu umiesz­czo­na na trze­ciej po­zy­cji. Dru­ga jest tak zwa­na przy­czy­na wtór­na – za­pa­le­nie płuc. I wresz­cie miej­sce pierw­sze na po­dium – „ze­spół na­by­te­go nie­do­bo­ru od­por­no­ści”, w skró­cie AIDS. Przy­czy­na wyj­ścio­wa.

W świe­cie me­dy­cy­ny, jak na­ucza dok­tor Ho­use i aka­de­mic­kie pod­ręcz­ni­ki, spra­wy klu­czo­we nie za­wsze są naj­le­piej wi­docz­ne. Bywa, że przy­kry­wa­ją je roz­licz­ne ta­jem­ni­cze ob­ja­wy. „AIDS jest kon­struk­cją kli­nicz­ną, re­zul­ta­tem wnio­sko­wa­nia. Toż­sa­mość swą czer­pie z obec­no­ści nie­któ­rych spo­śród dłu­giej i wciąż wy­dłu­ża­ją­cej się li­sty symp­to­mów” – pi­sa­ła Su­san Son­tag w 1988 roku4. Tłu­ma­cząc ję­zyk wy­so­kiej hu­ma­ni­sty­ki na bar­dziej po­tocz­ne ob­ra­zy, AIDS to stan bra­ku zdro­wia skut­ku­ją­cy po­dat­no­ścią na cały sze­reg scho­rzeń, z któ­rych każ­de może funk­cjo­no­wać jako osob­na, nie­za­leż­na jed­nost­ka cho­ro­bo­wa. Kon­ty­nu­ując za­ba­wę w zera i je­dyn­ki: AIDS to zero zdro­wia i licz­ne, sku­mu­lo­wa­ne je­dyn­ki. Albo jesz­cze za­baw­niej, je­śli w te­ma­cie cho­ro­by moż­na so­bie po­zwo­lić na ja­kie­kol­wiek żar­ty: gdy­by przy AIDS zie­le­nia­ło nam czo­ło i opa­da­ła po­wie­ka, le­ka­rze nie mie­li­by żad­nych wąt­pli­wo­ści, co do­le­ga pa­cjen­to­wi. Usły­sza­łem ta­kie zda­nie od jed­nej zna­jo­mej za­wo­do­wo zaj­mu­ją­cej się te­ma­ty­ką HIV. Po­śmia­li­śmy się chwi­lę.

Pe­cho­wo jed­nak Ania nie jest miesz­kan­ką na­sze­go żar­tu. Gdy­by sta­wi­ła się w przy­chod­ni z po­ziel­nia­łym czo­łem i za­kle­jo­nym okiem, jej przy­pa­dek za­pew­ne zo­stał­by po­trak­to­wa­ny z na­le­ży­tą po­wa­gą. Ale za­miast tego skar­ży­ła się na ba­nal­ne prze­zię­bie­nie ze ska­czą­cą go­rącz­ką, do­cho­dzą­cą chwi­la­mi do 39ºC. W po­ło­wie mar­ca le­karz z re­jo­nu za­pi­sał an­ty­bio­tyk, ale lek nie po­dzia­łał. Dwa ty­go­dnie póź­niej przy­szła więc po­now­nie i do­sta­ła skie­ro­wa­nie do szpi­ta­la.

Cho­ra lat 29 zgło­si­ła się do Izby Przy­jęć z po­wo­du trwa­ją­cej od ty­go­dnia in­fek­cji dróg od­de­cho­wych (zap. oskrze­li), z to­wa­rzy­szą­cą szyb­szą czyn­no­ścią ser­ca, go­rącz­ką, męcz­li­wo­ścią. Le­czo­na am­bu­la­to­ryj­nie an­ty­bio­ty­kiem – bez efek­tów (na­zwy nie pa­mię­ta), od wczo­raj włą­czo­ny Au­gmen­tin, po któ­rym czu­je się le­piej (przy­ję­ła 2 ta­blet­ki). W IP tem­pe­ra­tu­ra 37,4ºC. Mimo in­fek­cji cho­dzi­ła na uczel­nię, nie le­ża­ła w łóż­ku. W chwi­li obec­nej brak bez­względ­nych wska­zań do ho­spi­ta­li­za­cji w Od­dzia­le Cho­rób We­wnętrz­nych, od­po­czy­nek, dal­sza opie­ka am­bu­la­to­ryj­na.

Tak roz­po­czy­na się jej szpi­tal­na Hi­sto­ria Cho­ro­by. Trzy pli­ki ba­dań, za­le­ceń i ob­ser­wa­cji spo­rzą­dzo­ne w trak­cie trzech ko­lej­nych po­by­tów szpi­tal­nych, któ­re przy­tra­fi­ły się Ani, za­nim sama nie­odwo­łal­nie tra­fi­ła do hi­sto­rii. W su­mie sto stron. Któ­re­goś dnia przy­szły pocz­tą, wy­sła­ne przez pa­nią B. „Je­śli spra­wa ta po­mo­że in­nym z tą cho­ro­bą, to do­brze” – na­pi­sa­ła w do­łą­czo­nym li­ście.

Trzy po­by­ty szpi­tal­ne i sto stron ba­dań. Cze­mu aż tyle? Po ko­lei, je­ste­śmy do­pie­ro na po­cząt­ku. Po­cząt­ku cze­go? Po­cząt­ku koń­ca. Jest 1 kwiet­nia – dzień po­nu­rych żar­tów, po­chwa­ła kpi­ny i nie­do­wie­rza­nia.

Cho­ra lat 29, z wy­wia­du od 2 ty­go­dni go­rącz­ka, dusz­no­ści, okre­so­wo uczu­cie ko­ła­ta­nia ser­ca. Le­czo­na am­bu­la­to­ryj­nie – Au­gmen­tin, Fro­mi­lid – bez po­pra­wy. Kon­sul­to­wa­na 2x in­ter­ni­stycz­nie w Izbie Przy­jęć tu­tej­sze­go szpi­ta­la, z po­dej­rze­niem za­pa­le­nia płuc oraz za­pa­le­niem m. ser­co­we­go. Wy­ko­na­no echo ser­ca – bez zmian, EF – 67%, CRP – 27,1; WBC – 4300, Tro­po­mi­na – ujem­na.

Jest tak­że ad­no­ta­cja, że zgo­dzi­ła się na ba­da­nie na HIV. Po­ni­żej pod­pis. Krzy­we, dzie­cin­ne pi­smo, wy­raź­ne li­ter­ki, jed­na sta­wia­na po dru­giej. I za­raz po­tem ner­wo­we ba­zgro­ły le­kar­skie, trze­ba je roz­szy­fro­wy­wać pod mi­kro­sko­pem. Dużo kar­tek z wy­ni­ka­mi, dużo ba­dań. Ale po­byt krót­ki, tyl­ko dwa dni.

Ro­zu­mie pani coś z tego, pani B.?

Pani B. krę­ci gło­wą, łzy pły­ną po twa­rzy.

– Nie wiem, nie wiem, nie wiem – po­wta­rza.

W gło­sie sły­chać obu­rze­nie i upór. Nie wia­do­mo, cze­go i komu od­ma­wia, kie­dy tak prze­czą­co krę­ci gło­wą. Ale tu nie cho­dzi o py­ta­nie, któ­re za­da­łem. To pro­test wo­bec cze­goś in­ne­go.

Szu­kam więc da­lej w Hi­sto­rii Cho­ro­by. Taka hi­sto­ria to opo­wieść o szpi­tal­nych przy­pad­kach ludz­kie­go cia­ła. Kon­takt? Lo­gicz­ny. Świa­do­mość? Przy­tom­ny. Uło­że­nie cia­ła? Do­wol­ne. Obrzę­ki? Nie stwier­dza się. Stan ogól­ny? Za­do­wa­la­ją­cy.

Kogo za­do­wa­la stan czło­wie­ka, któ­ry leży w szpi­ta­lu?

Pod­łą­cze­nie kro­plów­ki – trzy razy dzien­nie. Po­da­nie le­ków do­żyl­nie – raz dzien­nie. Po­bra­nie krwi – trzy razy dzien­nie. Edu­ka­cja pa­cjen­ta – raz dzien­nie.

Cie­ka­we, cze­go mo­gli ją na­uczyć?

Stan cho­rej nie uległ zmia­nie, do­le­gli­wo­ści bó­lo­wych nie po­da­je. Rano tem­pe­ra­tu­ra cia­ła 37,2.

Po­siew tle­no­wy ręka pra­wa. Ujem­ny. Po­siew tle­no­wy ręka lewa. Ujem­ny. Pro­te­ino­gram. Biał­ko cał­ko­wi­te. 7,20 g/dl. Prze­ciw­cia­ła anty-HCV. Ujem­ny. OB. 80 mm/h. Czas pro­trom­bi­no­wy. 11,9 sek. Ga­zo­me­tria. Wy­nik ba­da­nia ra­dio­lo­gicz­ne­go: obu­stron­ne zgęsz­cze­nia, więk­sze po stro­nie pra­wej o cha­rak­te­rze śród­miąż­szo­wych zmian za­pal­nych. Prze­po­na i kąty wol­ne. Syl­wet­ka ser­ca w gra­ni­cach nor­my.

Jest też wy­nik ba­da­nia na HIV. A wła­ści­wie dwa wy­ni­ki. Pierw­szy po­cho­dzi z te­stu prze­pro­wa­dzo­ne­go jesz­cze 1 kwiet­nia, tuż po tym, jak Ania tra­fi­ła do szpi­ta­la.

Ma­te­riał: su­ro­wi­ca. Przy­ję­ty: 15.42. Wy­nik te­stu: pro­szę o dru­gą pró­bę krwi.

Dru­gi wy­nik po­cho­dzi z na­stęp­ne­go dnia.

Ma­te­riał: su­ro­wi­ca. Przy­ję­ty do ba­da­nia o 13.10. Wy­nik te­stu: Do­dat­ni.

Wła­śnie wte­dy coś się sta­ło.

„Cho­ra o 13.30 zo­sta­ła prze­nie­sio­na do szpi­ta­la psy­chia­trycz­ne­go” – wpi­sa­ła czy­jaś za­ma­szy­sta dłoń w Ob­ser­wa­cjach Pie­lę­gniar­skich.

Pro­ce­du­ra te­sto­wa­nia na HIV ma swój po­rzą­dek. Naj­pierw wy­wiad. Po­tem po­bra­nie krwi do te­stu prze­sie­wo­we­go. Prób­ka tra­fia do ma­szy­ny. Je­śli wy­nik jest ujem­ny – ko­niec dia­gno­sty­ki; je­śli do­dat­ni – bada się dru­gą pró­bę. Gdy dru­gie po­dej­ście po­now­nie daje plus, robi się test po­twier­dze­nia – We­stern Blot lub PCR. Bar­dziej pre­cy­zyj­na i droż­sza tech­no­lo­gia po­zwa­la wy­klu­czyć po­mył­kę. Te­sty prze­sie­wo­we są prost­sze, tań­sze, bar­dzo czu­łe. By nie prze­oczyć za­ka­że­nia HIV, po­sta­no­wio­no prze­do­brzyć, mogą więc da­wać wy­ni­ki do­dat­nie tak­że w przy­pad­ku cho­rób wą­tro­by, in­fek­cji wi­ru­so­wych, cią­ży i nie­któ­rych szcze­pień. Dla­te­go wy­ni­ki do­dat­nie się po­wta­rza i nig­dy nie daje się ich pa­cjen­to­wi do ręki. Trze­ba wy­klu­czyć po­mył­kę – lu­dzie tak bar­dzo boją się hifa, że wy­nik fał­szy­wie do­dat­ni może kosz­to­wać ich zbyt wie­le, z ży­ciem włącz­nie. Zda­rza­ły się prze­cież sa­mo­bój­stwa.

No wła­śnie, sa­mo­bój­stwa.

Przy prze­no­si­nach do szpi­ta­la psy­chia­trycz­ne­go ad­no­ta­cja:

29 let­nia pa­cjent­ka zo­sta­ła przy­ję­ta do klin­ki z po­wo­du sta­nów go­rącz­ko­wych utrzy­mu­ją­cych się od po­nad dwóch ty­go­dni. […] Dia­gno­sty­ka nie zo­sta­ła za­koń­czo­na (ba­da­nia w toku – zo­sta­ną prze­ka­za­ne te­le­fo­nicz­nie). Ze wzglę­du na znacz­ne za­bu­rze­nia na­stro­ju i my­śli sa­mo­bój­cze pa­cjent­ka zo­sta­je prze­wie­zio­na do Izby Przy­jęć Szpi­ta­la Ba­biń­skie­go ce­lem kon­sul­ta­cji psy­chia­trycz­nej i ewen­tu­al­nej ho­spi­ta­li­za­cji.

Roz­po­zna­nie: uszko­dze­nie wą­tro­by, nie­do­krwi­stość, stan go­rącz­ko­wy, za­bu­rze­nia na­stro­ju.

Pani B., ale dla­cze­go prze­nie­śli ją do psy­chia­try­ka?

– Oni chy­ba uwa­ża­li, że ona sama so­bie tę go­rącz­kę wy­wo­łu­je – od­po­wia­da gniew­nie pani B. – Ja in­ne­go sen­su tej de­cy­zji nie wi­dzę.

Pró­bu­ję od­two­rzyć Anię z opo­wie­ści jej mat­ki i z le­kar­skich opi­sów. Pa­tro­nu­je mi przy­gnę­bie­nie i dok­tor Ho­use, któ­ry każe wie­rzyć wy­ni­kom ba­dań, nie hi­sto­riom ro­dzin­nym. Mam nie ufać pani B? Ależ ufam. Tyle tyl­ko, że cier­pie­nie za­bu­rza pole wi­dze­nia. Mam ufać temu, co le­ka­rze za­pi­sa­li w kar­cie? Prze­cież to Pol­ska, nie Ame­ry­ka.

Skąd za­ła­ma­nie ner­wo­we Ani?

Wer­sja pani B.: nie było za­ła­ma­nia ner­wo­we­go, byli źli le­ka­rze i ich nie­od­po­wie­dzial­ne de­cy­zje.

Wnio­ski z do­ku­men­ta­cji me­dycz­nej: za­ła­ma­nie ner­wo­we przy­szło na naj­trud­niej­szym eta­pie dia­gno­sty­ki HIV. Tuż po ba­da­niach prze­sie­wo­wych, ale przed te­stem po­twier­dze­nia. Wie­dzia­ła, że ba­da­nie zo­sta­nie wy­ko­na­ne. Pod­pi­sa­ła zgo­dę na jego prze­pro­wa­dze­nie. Bała się, wszy­scy się boją. Cze­ka­ła na wy­nik, bo wszy­scy cze­ka­ją. Za­miast tego po­bra­no jej krew po raz ko­lej­ny. Py­ta­ła cze­mu. Mo­gli od­po­wie­dzieć co­kol­wiek. Zwy­kle mó­wią, że zro­bił się skrzep. Albo że ma­te­riał uległ za­nie­czysz­cze­niu, no wie pani, jak to jest. Prze­czu­wa­ła, że dzie­je się coś nie­do­bre­go. Za­ła­ma­ła się, gdy oka­za­ło się, że wy­nik jest po­zy­tyw­ny.

Ele­men­tarz pra­cow­ni­ków służ­by zdro­wia wi­nien gło­sić, że w przy­pad­ku ba­dań na HIV wy­ni­ków te­stu prze­sie­wo­we­go się nie wy­da­je. Cze­ka się na wy­nik te­stu po­twier­dze­nia. Ale po­wie­dzieć coś trze­ba, bo cze­ka­nie jest za­bój­cze. Jak dłu­go moż­na zby­wać ko­goś, kto bar­dzo chce wie­dzieć?

Agniesz­ka Wa­len­dzik-Ostrow­ska, pe­da­goż­ka pra­cu­ją­ca w kie­lec­kim Punk­cie Ano­ni­mo­we­go Te­sto­wa­nia:

– Nie ma roz­wią­za­nia ide­al­ne­go. W gro­nie pra­cow­ni­ków punk­tów za­sta­na­wia­li­śmy się czę­sto, czy mó­wić pa­cjen­to­wi, że mamy skrzep, krew się zhe­mo­li­zo­wa­ła i trze­ba ba­da­nie po­wtó­rzyć, czy też prze­ka­zy­wać, że prób­ka tra­fi­ła do dal­szej dia­gno­sty­ki. Jed­ni twier­dzą: mó­wić uczci­wie pa­cjen­to­wi, jak leci; inni: nie stre­so­wać go. W grun­cie rze­czy jed­nak wszyst­ko za­le­ży od pa­cjen­ta. Je­den po­wie, że chce wszyst­ko wie­dzieć, ale kie­dy usły­szy praw­dę, to ją od­rzu­ca, ona go prze­ra­sta. Wkra­cza­my w za­wi­ło­ści psy­chi­ki ludz­kiej. Ja sama nie wiem, cze­go bym chcia­ła, gdy­bym zna­la­zła się na miej­scu ko­goś, kto cze­ka na po­wtór­ny wy­nik te­stu5.

Cze­go chcia­ła Ania? Chcia­ła wie­dzieć, czy po­czę­sto­wa­no ją wie­dzą, któ­rej nie unio­sła?

Do szpi­ta­la im. J. Ba­biń­skie­go tra­fia „płacz­li­wa, roz­trzę­sio­na, osła­bio­na, na­sta­wie­nie ksob­ne”. W ru­bry­ce „Stan Psy­chicz­ny” zo­sta­ła opi­sa­na jako oso­ba „w nie­po­ko­ju, sku­pio­na na so­bie i swo­ich do­le­gli­wo­ściach. Ne­gu­je my­śli S, zgła­sza nie­po­kój zwią­za­ny z lę­ka­mi o swo­je zdro­wie. 25 mg hy­drok­sy­zy­ny do­ust­nie. T. cia­ła 37,9. Dzie­cin­na w za­cho­wa­niu, przy­kry­ta koł­drą pod samą szy­ję, bo boi się, że się za­ra­zi. Pro­si o coś sku­tecz­ne­go na nie­po­kój. Otrzy­ma­ła 1 mg Lo­ra­fe­nu. Po raz pierw­szy ho­spi­ta­li­zo­wa­na w od­dzia­le psy­chia­trycz­nym. Lat 29, dzie­ci nie ma. Miesz­ka z dziad­ka­mi”.

Da­lej jest coś o mat­ce, ale opis zry­wa się w po­ło­wie zda­nia. Pani B. w li­ście wy­ja­śnia: „po­zwo­li­łam so­bie wy­jąć parę stron za­wie­ra­ją­cych wy­nu­rze­nia cór­ki, bo to tyl­ko jej ży­cie”.

Pani B. nie chce mó­wić. Trud­no. Pani B. ma do tego pra­wo.

Wiem, ja­kie Ania bra­ła leki, ile wa­ży­ła, jaką mia­ła tem­pe­ra­tu­rę i że przy pierw­szym ba­da­niu była „pra­wi­dło­wo zo­rien­to­wa­na we wszyst­kich kie­run­kach”. Wiem też, że cha­rak­te­ry­zo­wa­ła ją „oso­bo­wość bier­no-agre­syw­na” i że zda­niem szpi­tal­ne­go psy­cho­lo­ga po­win­na cho­dzić na psy­cho­te­ra­pię.

Nie wiem tyl­ko, co my­śla­ła.

Nie wiem, z ja­kie­go po­wo­du te my­śli były eso­wa­te. Słyn­ne psy­chia­trycz­ne „my­śli S”, gdzie li­ter­ką „S” z nie­spo­ty­ka­nym u me­dy­ków tak­tem za­stą­pio­no „sa­mo­bój­stwo”. Zu­peł­nie jak­by mó­wie­nie o tej ra­dy­kal­nej for­mie au­to­de­struk­cji wy­ma­ga­ło skrom­ne­go spusz­cza­nia rzęs i po­wo­do­wa­ło pa­nień­skie ru­mień­ce.

W trak­cie po­by­tu w szpi­ta­lu psy­chia­trycz­nym po­ja­wia się wy­nik te­stu We­stern Blot. Nie ma już naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści, że to HIV. Przy­szła w trak­cie dia­gno­sty­ki, wy­szła zdia­gno­zo­wa­na, ale za to „po za­sto­so­wa­nym le­cze­niu po­god­na, bez my­śli S”. Oraz na środ­kach usy­pia­ją­cych, an­ty­de­pre­san­tach i le­kach sta­bi­li­zu­ją­cych na­strój. Trium­fal­nie moż­na ją przy­wró­cić od­dzia­ło­wi za­kaź­ne­mu, tam, gdzie cze­ka­ją ją dal­sze nie­spo­dzian­ki.

A tak­że pre­zen­ty.

Zbli­ża­ją się prze­cież 29 uro­dzi­ny. Wraz z za­koń­czo­ną dia­gno­sty­ką, stwier­dza­ją­cą już nie HIV, a peł­no­obja­wo­wy AIDS – w jej przy­pad­ku wy­zna­czo­ny przez za­pa­le­nie płuc, za­pa­le­nie siat­ków­ki obu oczu, tok­so­pla­zmo­zę i cy­to­me­ga­lię – z tym wszyst­kim zo­sta­nie wresz­cie włą­czo­na w le­cze­nie an­ty­re­tro­wi­ru­so­we.

Na­sze naj­więk­sze kra­jo­we osią­gnię­cie. Leki ARV. Za dar­mo. Z pie­nię­dzy po­dat­ni­ków. Cie­szysz się? To prze­cież dzień po two­ich 29 uro­dzi­nach. Bę­dziesz żyła, wiesz? Je­steś wdzięcz­na?

Wy­ra­żam zgo­dę na włą­cze­nie le­cze­nia an­ty­re­tro­wi­ru­so­we­go, a tak­że na prze­ka­za­nie mo­je­go nu­me­ru PE­SEL [tu ko­lej­nych 11 cyfr] do Mi­ni­ster­stwa Zdro­wia i KC ds. AIDS ce­lem mo­ni­to­ro­wa­nia roz­li­cza­nia le­ków an­ty­re­tro­wi­ru­so­wych. Je­stem po­in­for­mo­wa­ny/a o celu le­cze­nia i ewen­tu­al­nych ob­ja­wach ubocz­nych.

Pod­pi­sa­no: Ania.

Bę­dziesz żyła, wiesz?

Ale ta­kie cho­ro­wa­nie, choć za dar­mo, to prze­cież nie tyl­ko przy­jem­no­ści. Są tak­że obo­wiąz­ki.

Oświad­czam, że zo­sta­łam po­in­for­mo­wa­na o za­ka­że­niu, któ­re może prze­no­sić się dro­gą kon­tak­tów sek­su­al­nych, o środ­kach ostroż­no­ści za­po­bie­ga­ją­cych prze­nie­sie­niu tego za­ka­że­nia na inne oso­by oraz o ko­niecz­no­ści zgło­sze­nia się do le­ka­rza part­ne­ra/ów sek­su­al­nych.

Pod­pi­sa­no: Ania.

Żeby jej się nie zda­wa­ło, że cho­ru­je dla przy­jem­no­ści. Żeby mia­ła ja­sność, że cho­ru­je się od­po­wie­dzial­nie w ob­li­czu le­ka­rzy, szpi­ta­la, kra­ju i by­łych ko­chan­ków. Że są na to pa­ra­gra­fy i za­pi­sy usta­wo­we.

Ale nie. Z tobą dzie­je się coś dziw­ne­go. Słab­niesz. Stan cho­rej cięż­ki. Ospa­ła, apa­tycz­na. Ko­lej­ne ba­da­nia. Bron­cho­sko­pia. Po niej wy­mio­ty. Zmę­cze­nie.

Wy­glą­da na to, że koń­czy­my. Cho­ciaż wła­śnie przy­szły leki. Mie­siąc po tym, jak oka­za­ło się, że jest za­ka­żo­na, dwa ty­go­dnie po tym, jak oka­za­ło się, że jest bar­dzo źle. Licz­ba ko­mó­rek CD4 – klu­czo­wych w prze­bie­gu za­ka­że­nia – za­le­d­wie 11 na mi­li­litr sze­ścien­ny krwi. U względ­nie zdro­we­go czło­wie­ka waha się mię­dzy 500 a 2000.

Vi­re­ad, Ka­le­tra, Epi­vir. Ach, te leki. Pięk­ne na­zwy, jak­by cho­dzi­ło o wróż­ki lub bó­stwa z po­wie­ści Tol­kie­na. Dziel­ny ry­cerz Vi­re­ad. Bo­gi­ni Ka­le­tra. Król Epi­vir.

Po co to pi­szesz, te por­no­gra­fie szpi­tal­ne­go umie­ra­nia? Za mało wo­kół cier­pie­nia, chcesz wię­cej mię­snych ob­ra­zów? Wiesz przy­najm­niej, jak się za­ka­zi­ła?

Wiem.

Pa­cjent­ka ne­gu­je przyp. kont. sex w cią­gu ostat­nie­go roku. Wcze­śniej ry­zyk. zach. sex. (z 10 part­ne­ra­mi, sto­sun­ki bez pre­zer­wa­ty­wy). 2 cią­że → dwa sztucz­ne po­ro­nie­nia 2005. 2006. Pali: ne­gu­je. Pije: 2 piwa, 1 but. wina / mie­siąc. Inne używ­ki: am­fe­ta­mi­na, exta­sy, ma­ri­hu­ana przez 3 lata do 2006 r. Ne­gu­je do­żyl­ne przyj­mo­wa­nie nar­ko­ty­ków.

Czy to tego nie chcia­ła mi pani po­wie­dzieć, pani B.?

Ania. Dzie­cin­na bu­zia. Dzie­cin­ne za­cho­wa­nie. Przy­kry­ta koł­drą pod bro­dę. Zdol­na stu­dent­ka z my­śla­mi S. Ko­tek i pie­sek. Dwie cią­że. 24 lata. 25 lat. Dwa sztucz­ne po­ro­nie­nia. Nar­ko­ty­ki roz­ryw­ko­we. 10 part­ne­rów. Pra­wa liczb. Je­dyn­ki, zera i inne.

Czy mia­ła­byś mi coś jesz­cze do opo­wie­dze­nia, Aniu? Ty­sią­ce rze­czy. Mo­gli­by­śmy ga­dać ca­ły­mi no­ca­mi. Ale jest śro­da 28 kwiet­nia 2010 roku. Pora spać.

Cho­ra nadal osła­bio­na i apa­tycz­na, w nocy spa­ła z prze­rwa­mi. O go­dzi­nie 21.00. temp 36,2. Do­le­gli­wo­ści bó­lo­wych nie po­da­je. O go­dzi­nie 23.50 cho­ra ob­la­na po­tem, od­dech przy­spie­szo­ny, mo­ni­to­ro­wa­na ak­cja ser­ca w gr. 130–135. Leki po­da­no w/g za­le­ceń le­kar­skich. O go­dzi­nie 3.30 ak­cja ser­ca 140. 5.30 – lek. dy­żur­ny stwier­dził zgon.

Pani B. mówi, że nig­dy so­bie nie wy­ba­czy.

– Nic nie mo­gła pani zro­bić, pani B.

– Mo­głam. Nie wy­ba­czę so­bie, że kie­dy po­wie­dzia­ła, że ją te­stu­ją na HIV, za­py­ta­łam: „To z kim ty się pie­przy­łaś?!”. Po­tem tra­fi­ła do psy­chia­try­ka. Nie roz­ma­wia­ły­śmy o HIV. Ja się tyl­ko do­my­śla­łam. Któ­re­goś dnia po­wie­dzia­łam do niej: „Nie martw się, ja­koś to się uło­ży, bę­dzie do­brze”, i wy­da­wa­ło się, że ona też tak my­śli.

Dzie­cin­na, przy­kry­ta koł­drą po szy­ję, boi się, że się za­ra­zi.

Hi­sto­ria Cho­ro­by. Por­no­gra­fia liczb, eko­no­mia umie­ra­nia.

Dok­tor nauk me­dycz­nych Do­ro­ta Ro­gow­ska-Szad­kow­ska z Uni­wer­sy­te­tu Me­dycz­ne­go w Bia­łym­sto­ku za­sta­na­wia się:

– Jak to jest, że dziew­czy­nę z „za­bu­rze­nia­mi na­stro­ju” prze­ka­za­no na psy­chia­trię – tak na­pi­sa­no w epi­kry­zie zgo­no­wej. Jak nie zo­ba­czo­no związ­ku przy­czy­no­wo-skut­ko­we­go mię­dzy te­stem na HIV a po­gor­sze­niem na­stro­ju? Jak moż­na było na tej psy­chia­trii, po uzy­ska­niu te­stu po­twier­dza­ją­ce­go za­ka­że­nie, nie skon­sul­to­wać ze spe­cja­li­stą, nie zro­bić pod­sta­wo­wych ba­dań, a ozna­cze­nia CD4 przede wszyst­kim? Wte­dy moż­na by­ło­by za­cząć wcze­śniej le­cze­nie. Może był­by cień szan­sy. Nig­dzie nie ma in­for­ma­cji, po co ro­bio­no po­sie­wy z koń­czyn gór­nych, choć w ob­ser­wa­cjach pie­lę­gniar­skich skar­ży­ła się na bóle nóg. Te ob­ser­wa­cje też są cie­ka­we – stan pa­cjent­ki śred­nio-cięż­ki, przez parę dni się nie zmie­nia, i na­gle zgon… Na mój gust sek­cja nie była zro­bio­na zbyt do­kład­nie, nie po­twier­dzo­no żad­nej cho­ro­by wskaź­ni­ko­wej AIDS, a prze­ga­pie­nie za­wa­łu za ży­cia to in­te­re­su­ją­ce. Do­ku­men­ta­cja me­dycz­na to nie miej­sce na wzru­sze­nia, ale go­to­we drucz­ki ze zgo­dą na wzię­cie na sie­bie od­po­wie­dzial­no­ści za cały świat (nie za­ka­zi, po­go­ni na ba­da­nia wszyst­kich part­ne­rów) to gru­ba prze­sa­da. Zwłasz­cza że nie wspo­mnia­no, w jaki spo­sób prze­ka­za­no jej in­for­ma­cję o za­ka­że­niu6.

Po co ty to pi­szesz? Chcesz do­wieść, że moż­na umrzeć na AIDS?

Parę mie­się­cy temu spo­tka­łem Polę, bo­ha­ter­kę mo­je­go re­por­ta­żu o swin­ge­rach – pa­sjo­na­tach sek­su gru­po­we­go. Pola ład­nie wy­glą­da i do­brze jej się wie­dzie. Kwit­nie. Ze swin­giem ze­rwa­ła na dłuż­szy czas, bo się za­ko­cha­ła. A co u cie­bie, Kuba? U mnie? Książ­ka o hi­fie. O hi­fie? Nie prze­sa­dzasz? To już nie jest wiel­ka spra­wa, wia­do­mo, jak to le­czyć. W Pol­sce nie ma tego dużo. Lu­dzie nie umie­ra­ją. Czas wy­lu­zo­wać.

A po­tem w „Rzecz­po­spo­li­tej” zna­la­złem wy­wiad z Anną Ma­rzec-Bo­gu­sław­ską, dy­rek­tor­ką Kra­jo­we­go Cen­trum ds. AIDS. Był za­ty­tu­ło­wa­ny HIV już nie­strasz­ny. Uka­zał się 1 grud­nia 2010 roku, w Świa­to­wy Dzień Wal­ki z AIDS.

Tego sa­me­go dnia w war­szaw­skim ho­te­lu Mar­riott w naj­lep­sze trwa­ła kon­fe­ren­cja „Czło­wiek ży­ją­cy z HIV w ro­dzi­nie i spo­łe­czeń­stwie”. W ku­lu­arach usły­sza­łem hi­sto­rię dwu­dzie­sto­jed­no­let­nie­go chłop­ca, geja, któ­ry zmarł nie­daw­no w ma­łym mia­stecz­ku na wscho­dzie Pol­ski. Było z nim już bar­dzo źle i le­żał w szpi­ta­lu, kie­dy zro­bio­no mu test na HIV. Wcze­śniej nikt nie wpadł na po­mysł, że to może być to. A kie­dy wresz­cie ktoś wpadł, zro­bi­ło się póź­no. Pa­cjent swo­je­go plu­sa nie ode­brał, bo zmarł. Małe mia­stecz­ko, nie­du­ży szpi­tal.

A po­tem na­pi­sa­ła do mnie pani B., któ­ra kie­dyś usły­sza­ła, jak mó­wię o tym w ra­diu.

HIV to już nie pro­blem. Mamy sta­bil­ną sy­tu­ację epi­de­mio­lo­gicz­ną.

Po­wie­dział­bym to Ani, ale nie będę miał oka­zji. Cie­ka­we, czy umia­ła­by się z tego śmiać. Cie­ka­we, z cze­go się śmia­ła, co ją ba­wi­ło. Lu­bi­ła słu­chać ra­dia, w któ­rym pra­cu­ję. Może słu­cha­ła mo­ich au­dy­cji? A może ją nu­dzi­łem i wo­la­ła się prze­łą­czyć na coś za­baw­niej­sze­go? Może nig­dy by­śmy się nie po­lu­bi­li, w koń­cu ta oso­bo­wość bier­no-agre­syw­na nie brzmi za­chę­ca­ją­co.

Mimo wszyst­ko chciał­bym wie­dzieć.

Któ­re­goś dnia w sto­łów­ce w Ago­rze, upra­wia­jąc mię­dzy­sto­li­ko­wy sla­lom z obia­do­wą tacą, spo­ty­kam zna­jo­mą Gwiaz­dę Re­por­ta­żu. Sia­da­my, za­głę­bia­my wi­del­ce w grzan­ce i ka­szan­ce. Opo­wia­dam o Ani.

– Za­lo­guj się na Na­szą Kla­sę, po­szu­kaj jej. Może ktoś z jej zna­jo­mych coś ci wię­cej opo­wie – pod­po­wia­da Gwiaz­da, a ja nie wiem, co od­po­wie­dzieć. – Po­wiedz, że zaj­mu­jesz się tą za­gad­ko­wą śmier­cią na proś­bę ro­dzi­ny, nie mów, dla­cze­go to ro­bisz. Mu­sisz tak dzia­łać, in­a­czej nie na­pi­szesz książ­ki re­por­ter­skiej.

No tak.

Za­gad­ko­we śmier­ci i śledz­twa dzien­ni­kar­skie.

Może po­wi­nie­nem po­ka­zać, że na­le­ża­ła do tej sze­ro­kiej gru­py osób ni­ja­kich, po­zba­wio­nych nie­zwy­kłych cech, z ogra­ni­czo­ny­mi za­in­te­re­so­wa­nia­mi i ta­ki­miż ho­ry­zon­ta­mi. Może po­wi­nien po­ka­zać, że taka prze­cięt­na, nud­na­wa po­stać, tyl­ko bra­ku­je, żeby na­zy­wa­ła się Ko­wal­ska, i pa­trz­cie pań­stwo, taki nu­mer, ejd­sa zła­pa­ła i umar­ła, po­my­śla­ła­by pani, pani Grze­la­ko­wa?

A może po­wi­nie­nem po­ka­zać ją in­a­czej, tak jak do tego na­kła­nia­ła mnie jej mat­ka. Nie­zwy­kła, bar­dzo zdol­na, obo­wiąz­ko­wa i pra­co­wi­ta, w świet­nym kon­tak­cie z ro­dzi­ną. Pi­sa­ła dok­to­rat, wie pan, pa­nie re­dak­to­rze? Zmar­ła na AIDS, co za stra­ta.

A może jesz­cze in­a­czej? Wejść w jej świat, do­trzeć do by­łych part­ne­rów. Na­stra­szyć ich jej ejd­sem, je­śli o nim jesz­cze nie sły­sze­li, do­trzeć do tego, któ­ry mógł ją za­ka­zić, może to ja­kiś Si­mon Mol, wy­tro­pię dra­nia, zgar­nę Grand Pres­sa i w nogi, ku sła­wie. Tak się prze­cież dzi­siaj pi­sze. „W Kra­ko­wie Ni­ge­ryj­czyk po­gryzł ka­na­ra, miał HIV” – do­no­si Ga­ze­ta.pl. „Na wa­ka­cje zo­sta­ję w domu, by cie­szyć się kuch­nią i se­de­sem” – wy­zna­je „Su­per Expres­so­wi” zna­ny ak­tor.

Gwiaz­da Re­por­ta­żu ma oczy­wi­ście ra­cję. Po­wi­nie­nem wę­szyć z no­sem przy zie­mi i szu­kać tro­pu. Tro­py są cie­ka­we, tyle się moż­na do­wie­dzieć, na­pi­sać moc­ną hi­sto­rię, tak moc­ną, że lu­dzie będą mie­li po lek­tu­rze pro­blem z prze­ły­ka­niem, jak po wy­so­ko­pro­cen­to­wym al­ko­ho­lu.

– Je­śli tego nie zro­bisz, wyj­dzie ci książ­ka pu­bli­cy­stycz­na – Gwiaz­da Re­por­ta­żu mie­rzy mnie su­ro­wym spoj­rze­niem, a ja czu­ję, że w okre­śle­niu „pu­bli­cy­sty­ka” kry­je się lek­ka przy­ga­na i skry­wa­ne ziew­nię­cie. Re­por­te­rzy tną do ko­ści, pod­czas gdy pu­bli­cy­ści mię­dlą ja­kieś prze­mą­drza­łe ogól­ni­ki, kto by się nimi przej­mo­wał, czas prze­łą­czyć na inny ka­nał.

Tak po­wi­nie­nem zro­bić, ale wy­obra­żam so­bie Anię, jak wy­chy­la się do mnie przez owal cmen­tar­ne­go por­ce­li­tu, na­gle po­waż­nie­je, wy­glą­da do­ro­ślej i od­zy­wa się głę­bo­kim, bez­cie­le­snym gło­sem:

– Nie uma­wia­li­śmy się, że bę­dziesz grze­bał w moim ży­ciu, stra­szył mo­ich przy­ja­ciół, za­drę­czał dziad­ka i ojca. W ogó­le nie uma­wia­li­śmy się, że bę­dziesz o mnie pi­sał. To moja spra­wa, jak ży­łam. To­bie niech wy­star­czy to, jak umar­łam.

Po czym cho­wa się za­gnie­wa­na z po­wro­tem w czar­no-bia­łe zdję­cie.

– To praw­da, Aniu – od­po­wia­dam. – Nie będę prze­czył. Chcę cię użyć jako eg­zem­pli­fi­ka­cji pew­nej tezy. Nie po­trze­bu­ję two­ich przy­ja­ciół, two­je­go ojca ani naj­lep­szej przy­ja­ciół­ki. Chcę, że­byś po­mo­gła zro­zu­mieć, jak to moż­li­we, że w eu­ro­pej­skim kra­ju, 25 lat po tym, jak za­re­je­stro­wa­no pierw­szy przy­pa­dek AIDS, mło­da ko­bie­ta z wyż­szym wy­kształ­ce­niem umie­ra na cho­ro­bę, o któ­rej już wszyst­ko wia­do­mo. Chcę, że­byś po­mo­gła mi zro­zu­mieć, dla­cze­go za­miast żyć scho­wa­na bez­piecz­nie pod pa­ra­so­lem trzech oen­ze­tow­skich zer, skoń­czy­łaś jako mar­twa je­dyn­ka. Tego od cie­bie chcę i ni­cze­go wię­cej. Mó­wiąc krót­ko – tu spo­glą­dam na upo­zo­wa­ne zdję­cie, któ­re do­sta­łem od pani B. – chcę się do­wie­dzieć, kto cię za­bił.

Dziew­czy­na na zdję­ciu od­wra­ca się do mnie, mru­ży oczy w moc­nym słoń­cu. Wy­da­je się zmę­czo­na.

– Mat­ka mó­wi­ła ci pew­nie, że stu­dio­wa­łam in­for­ma­ty­kę? Tam też jest o ze­rach i je­dyn­kach, tak jak lu­bisz. Jest o plu­sach i mi­nu­sach, o róż­ni­cy po­ten­cja­łów. Oraz o tym, że li­czy się sieć. Dzi­siaj wszyst­ko wy­da­rza się w sie­ci. Tam prze­ska­ku­ją iskry, sy­gna­ły, roz­prze­strze­nia­ją się wi­ru­sy. Co mnie za­bi­ło? Cho­ro­ba za­kaź­na. Kto mi ją sprze­dał? A ja­kie to ma zna­cze­nie? Bę­dziesz usta­lał, co się sta­ło, punkt po punk­cie, i stwo­rzysz do­nos. Za­głę­bisz się w moją pry­wat­ność, po­sta­wisz ak­cent na to, jak ży­łam, prę­dzej czy póź­niej mnie ob­wi­nisz. Albo ob­wi­nią mnie ci, któ­rzy prze­czy­ta­ją. Po­wie­dzą: „A po co tam la­zła? Po co się z nim za­da­ła? Gdzie mia­ła ro­zum, cze­mu nie uży­wa­ła gumy? Po co cho­dzi­ła do klu­bów i bra­ła amfę?”. My­ślisz, że będą chcie­li sły­szeć, że ich dzie­ci też cho­dzą i też bio­rą? Będą się za­sta­na­wia­li, jak to jest z pre­zer­wa­ty­wa­mi? Nie będą. Nie by­łam ani inna od wszyst­kich, ani taka sama jak wszy­scy. Chcesz zro­zu­mieć, co mnie za­bi­ło, to przyj­rzyj się sie­ciom, w któ­rych krą­żą wi­ru­sy. Zo­bacz, kto je bu­du­je i jak się je za­bez­pie­cza. Przyj­rzyj się pro­to­ko­łom, pro­gra­mom. In­fra­struk­tu­rze. A mnie daj już spo­kój. Albo nie da­waj. Mnie jest w za­sa­dzie wszyst­ko jed­no. Je­stem mar­twa, ni­cze­go wię­cej ze mnie nie wy­ci­śniesz.

To mó­wiąc, wra­ca na swo­ją ska­łę i da­lej prę­ży się do słoń­ca. Nie ma jej. Nie ist­nie­je. Wy­mknę­ła się plu­som i mi­nu­som. Jest ze­rem – naj­moc­niej­szą licz­bą.

Ale opi­sa­na, na po­wrót sta­je je­dyn­ką. Może roz­po­cząć wy­li­czan­kę – ciąg ko­lej­nych liczb. A kie­dy bę­dzie ich dużo, będą mo­gły wspól­nie sta­nąć na­prze­ciw zera i zbun­to­wać się prze­ciw nie­mu. Prze­ciw śmier­ci.

1. Mar­ga­ret Atwo­od, Ko­cie oko, przeł. Mag­da­le­na Ko­ni­kow­ska, Świat Książ­ki, War­sza­wa 2011, s. 239.

2. UNA­IDS, Get­ting to zero, stra­te­gia 2011–2015, gru­dzień 2010.

3. The End of AIDS? Thir­ty years of di­se­ase, „The Eco­no­mist”, 4 czerw­ca 2011.

4. Su­san Son­tag, AIDS i jego me­ta­fo­ry, [w:] tej­że, Cho­ro­ba jako me­ta­fo­ra, przeł. Ja­ro­sław An­ders, PIW, War­sza­wa 1999, s. 108.

5. Wy­po­wie­dzi Agniesz­ki Wa­len­dzik-Ostrow­skiej po­cho­dzą z wy­wia­du prze­pro­wa­dzo­ne­go przez au­to­ra w mar­cu 2011 roku w War­sza­wie.

6. Wy­po­wie­dzi Do­ro­ty Ro­gow­skiej-Szad­kow­skiej po­cho­dzą z wy­wia­du prze­pro­wa­dzo­ne­go przez au­to­ra w lu­tym 2011 roku w Bia­łym­sto­ku.

STERYLNE SŁOWA, ZAKAŹNE OBRAZY

Uwię­zio­na dzie­wi­ca ma dość cza­su na roz­my­śla­nia, by pręd­ko zro­zu­mieć, że wię­zien­na wie­ża, jej wy­so­kość i ar­chi­tek­tu­ra są rów­nie przy­pad­ko­we jak jej wła­sne ego: na­praw­dę zaś przy­ku­ły ją do tego a nie in­ne­go miej­sca cza­ry, bez­i­mien­ne i okrut­ne, rzu­co­ne na nią z ze­wnątrz bez żad­nej przy­czy­ny. Aby po­znać tę okrut­ną ma­gię, mia­ła dany tyl­ko ko­bie­cy spryt i strach ści­ska­ją­cy wnętrz­no­ści, tyl­ko z ich po­mo­cą mo­gła zro­zu­mieć, jak dzia­ła zły czar, zmie­rzyć jego pole, po­li­czyć li­nie sił, mo­gła więc tyl­ko od­wo­łać się do prze­są­dów albo zna­leźć so­bie po­ży­tecz­ne hob­by, ta­kie jak tkac­two, albo osza­leć, albo wyjść za mąż za pre­zen­te­ra ra­dio­we­go. Je­śli wie­ża jest wszę­dzie, a ry­cerz nio­są­cy zba­wie­nie nie po­tra­fi uchro­nić przed jej cza­rem, cóż po­zo­sta­je?1

Tho­mas Pyn­chon, 49 idzie pod mło­tek

Le­d­wie za­czy­nam, od razu wpa­dam w po­płoch.

Drę­czy mnie nie­moż­ność usta­le­nia kie­run­ku. Chcę się szko­lić, pod­uczyć, żeby tego hifa ja­koś le­piej zro­zu­mieć, ale nie mam po­ję­cia, w jaką dzie­dzi­nę po­wi­nie­nem za­głę­bić się naj­pierw. W sta­ty­sty­kę me­dycz­ną? W so­cjo­lo­gię me­dy­cy­ny? W epi­de­mio­lo­gię? W mo­de­le dzia­łań pre­wen­cyj­nych? W sek­su­olo­gię? Te­ra­pię uza­leż­nień? Po­czy­tać coś o wiel­kich pla­gach hi­sto­rii – ospie, dżu­mie, cho­le­rze? A może le­piej pójść w stro­nę naj­now­szych do­nie­sień na­uko­wych, tych, któ­ry­mi naj­czę­ściej kar­mią się niu­sy? Wpraw­dzie do na­praw­dę sku­tecz­nej szcze­pion­ki wciąż da­le­ko, ale za spra­wą prze­szcze­pu szpi­ku kost­ne­go uda­ło się uwol­nić or­ga­nizm jed­ne­go czło­wie­ka od wi­ru­sa – może o tym? A może, jesz­cze le­piej, o tym, co bu­du­je ca­łość prze­ka­zu, o czymś, co wła­ści­wie na­le­ża­ło­by na­zwać ana­li­zą dys­kur­su?2

Przez 30 lat ka­rie­ry HIV ob­rósł w spe­cja­li­stów i kon­sul­tan­tów. Wła­ści­wie moż­na by już mó­wić o osob­nej dys­cy­pli­nie ba­daw­czej. Hi­fo­lo­gia? Cze­mu nie, prze­cież to coś roz­drab­nia­ją­ce­go hifa na mi­kro­ny po­win­no mieć ja­kąś jed­ną, wspól­ną na­zwę.

W epo­ce hi­fo­lo­gii wi­rus nie two­rzy już żad­nej zwar­tej ca­ło­ści. Dla każ­de­go z ak­to­rów zna­czy coś zu­peł­nie in­ne­go. Dla pra­cow­ni­ka pol­skie­go punk­tu ano­ni­mo­we­go te­sto­wa­nia jest kon­tak­tem z ży­wy­mi ludź­mi i ich lę­kiem. Dla pra­cow­ni­ka Pań­stwo­we­go Za­kła­du Hi­gie­ny, gdzie gro­ma­dzi się sta­ty­sty­ki – ra­por­ta­mi, któ­re zsy­ła­ją la­bo­ra­to­ria wy­ko­nu­ją­ce te­sty. Dla lu­dzi za­ka­żo­nych – le­ka­mi, któ­re trze­ba ły­kać, albo se­kre­tem, któ­ry trze­ba ukryć. Dla pra­cow­ni­ków or­ga­ni­za­cji po­za­rzą­do­wych – roz­li­cza­niem i po­zy­ski­wa­niem gran­tów na dal­szą dzia­łal­ność. Dla po­li­ty­ków – pro­ble­mem, któ­re­go jak dłu­go się da nie na­le­ży do­ty­kać. Dla dzien­ni­ka­rzy – efek­tow­nym, choć nie­co zgra­nym te­ma­tem, któ­ry raz na rok, oko­ło 1 grud­nia, do­brze wy­glą­da w ser­wi­sach. Cza­sem, ale rzad­ko, bywa też sen­sa­cją – jak wte­dy w Kra­ko­wie, gdy czar­no­skó­ry męż­czy­zna po­gryzł kon­tro­le­ra bi­le­tów. Lub wte­dy, gdy Si­mon Mol za­ka­ził HIV kil­ka lub kil­ka­na­ście mło­dych ko­biet.

To tyl­ko parę przy­kła­dów, tych naj­bar­dziej ele­men­tar­nych. Moż­na przy­to­czyć ich wię­cej i od­po­wie­dzieć: taki roz­pad jest rze­czą na­tu­ral­ną. Każ­da cho­ro­ba, ba, każ­dy glo­bal­ny pro­blem ma to do sie­bie, że w któ­rymś mo­men­cie zo­sta­je roz­wał­ko­wa­ny na sze­reg per­spek­tyw i in­ter­pre­ta­cji.

A gdy już wszy­scy dzie­lą się swo­imi in­ter­pre­ta­cja­mi i per­spek­ty­wa­mi, gdzie wów­czas mie­ści się przed­miot do­cie­kań? Co się z nim dzie­je? I gdzie go wła­ści­wie szu­kać? O hi­fie moż­na ga­dać bez koń­ca, ale prze­cież on sam – jako cho­ro­ba ludz­kie­go cia­ła – ma kon­kret­ny i re­al­ny wy­miar, nie lata w ko­smo­sie, cho­dzi po zie­mi. Żyje w lu­dziach albo lu­dzie żyją nim. Może więc chcąc to pra­wi­dło­wo i sen­sow­nie opi­sać, na­le­ża­ło­by po­paść w ja­kieś prze­dziw­ne qu­asi-śre­dnio­wiecz­ne kro­ni­kar­stwo, stwo­rzyć nie­koń­czą­cą się Wiel­ką Księ­gę Za­ka­żeń, w któ­rej każ­dy przy­pa­dek zo­stał­by opi­sa­ny z osob­na, zaś wnio­ski – je­śli ja­kie­kol­wiek pły­nę­ły­by z tej lek­tu­ry – mu­siał­by wy­cią­gnąć sam czy­tel­nik?

Le­d­wie za­czy­nam, od razu tra­fiam też na mie­li­zny lek­sy­kal­ne.

HIV jest przed­mio­tem nie­ustan­nej tro­ski zwo­len­ni­ków po­praw­no­ści po­li­tycz­nej. Tak­że tej roz­pę­dzo­nej, pły­ną­cej pod peł­ny­mi ża­gla­mi. Gdy w nie tak zno­wu licz­nym śro­do­wi­sku ro­dzi­mych spe­cja­li­stów od HIV roz­nio­sła się wieść, że pi­szę książ­kę, ktoś wy­słał mi do­ku­ment Wy­tycz­ne ter­mi­no­lo­gicz­ne UNA­IDS. „Ję­zyk kształ­tu­je po­glą­dy i może wpły­wać na za­cho­wa­nia – gło­si­ło jed­no z pierw­szych zdań. – Uży­cie wła­ści­we­go ję­zy­ka może wzmoc­nić pro­fi­lak­ty­kę”3.

Wszyst­ko to praw­da. Dość przy­po­mnieć trud­ne­go do wy­ru­go­wa­nia ze spo­łecz­nej świa­do­mo­ści „no­si­cie­la” – de­hu­ma­ni­zu­ją­ce okre­śle­nie, od­wra­ca­ją­ce po­rzą­dek po­przez usta­wie­nie czło­wie­ka na po­zy­cji pod­rzęd­nej wzglę­dem pa­to­ge­nu. „No­si­ciel” wciąż po­ja­wia się tam, gdzie mowa o hi­fie, wy­kwi­ta z bra­ku in­ne­go sło­wa, nie pod­pa­da­jąc już na­wet pod kwe­stie mowy nie­na­wi­ści. Sta­je się ra­czej przy­kła­dem mowy bez­myśl­no­ści – tych wszyst­kich uprzed­mio­ta­wia­ją­cych okre­śleń w ro­dza­ju „zde­kla­ro­wa­ne­go geja”, uży­wa­nych czę­sto w do­brej wie­rze przez roz­ma­itych „ko­ne­se­rów do­brych win i pięk­nych ko­biet”. Jest ich peł­no wśród urzęd­ni­ków i dzien­ni­ka­rzy, nie bra­ku­je ich wśród per­so­ne­lu me­dycz­ne­go, dość przy­po­mnieć, że o „no­si­cie­lach” przy nie­daw­nej ską­di­nąd spra­wie Si­mo­na Mola mó­wi­ły czę­sto po­waż­ne au­to­ry­te­ty.

Sęk w tym, że kontr­pro­po­zy­cje UNA­IDS nie są ani ła­twe do wdro­że­nia, ani neu­tral­ne. W każ­dym ra­zie nie wszyst­kie. Weź­my lan­so­wa­nych od paru ład­nych lat „lu­dzi ży­ją­cych z HIV”, za­stę­pu­ją­cych zme­dy­ka­li­zo­wa­nych „za­ka­żo­nych”. Choć na po­zór wszyst­ko gra, gdzieś w tym prze­ga­da­nym, roz­wle­kłym zwro­cie czu­je się sztucz­ność. Ży­cie z wi­ru­sem nie jest tu ani cho­ro­bą, ani zdro­wiem, tyl­ko czymś po­mię­dzy, jak ro­mans na boku, wsty­dli­wy zwią­zek in­tym­ny, o któ­rym nie wia­do­mo, jak my­śleć. To nie jest jego ko­chan­ka, to jego przy­ja­ciół­ka. Od zwie­rzeń, od kie­li­cha? To nie jest jego mąż, to jego part­ner. W in­te­re­sach czy w spo­rcie? Przy­po­mi­na­ją się te wszyst­kie kom­pro­mi­so­we zwro­ty, któ­rych uży­wa­my w sy­tu­acjach nie­pew­nych, kie­dy bo­imy się skar­ce­nia. Pró­bu­je­my wów­czas mó­wić o czymś, co nie ma kul­tu­ro­wej sank­cji – jest wśród nas, ale wy­ma­ga prze­pra­sza­ją­cej pa­pla­ni­ny, któ­ra wszyst­ko czy­ni po­dwój­nie po­dej­rza­nym. A co, je­śli na­dob­ni „lu­dzie ży­ją­cy z HIV” mają być for­mą wy­na­gro­dze­nia za brak sku­tecz­ne­go, usu­wa­ją­ce­go wi­rus z or­ga­ni­zmu leku, for­mą eu­fe­mi­zmu sto­so­wa­ne­go w miej­sce „lu­dzi ży­ją­cych z wy­ro­kiem”?

– Nie cier­pię tych wszyst­kich zwro­tów, i tego „za­ka­żo­ne­go”, i tego „ży­ją­ce­go z HIV”, ca­łe­go tego in­te­re­su, któ­ry mnie re­du­ku­je do wi­ru­sa – po­skar­żył mi się je­den z mo­ich roz­mów­ców, a ja ki­wa­łem gło­wą, nie wie­dząc, co po­wie­dzieć.

Mó­wiąc mię­dzy nami, to wła­ści­wie kto z nas nie żyje z HIV? Za­ka­że­ni czy nie, sły­szy­my o nim w nud­nych szkol­nych po­ga­dan­kach, wi­dzi­my go na pla­ka­tach i bil­l­bo­ar­dach, słu­cha­my o nim w te­le­wi­zji i w ra­diu, ba­da­my się na jego oko­licz­ność. I, no wła­śnie, „ży­je­my” z nim w lep­szej lub gor­szej ko­mi­ty­wie, tak jak z ra­kiem, krót­ko­wzrocz­no­ścią, oty­ło­ścią, za­wa­łem ser­ca i pła­sko­sto­piem. Mamy mu się nie dać, bro­nić się przed nim albo go oswo­ić i się z nim po­go­dzić – zu­peł­nie jak­by był dzi­kim zwie­rzę­ciem. Cały czas coś z nim, chcąc nie chcąc, mu­si­my w cią­gu ży­cia ro­bić. Przy­najm­niej po­win­ni­śmy.

A jak na­zwać tych, któ­rzy żyją z hifa? Te­ra­peu­tów, le­ka­rzy, kon­sul­tan­tów punk­tów te­sto­wa­nia, pra­cow­ni­ków or­ga­ni­za­cji po­za­rzą­do­wych? Ich ży­cie po­le­ga na nie­ustan­nych fron­tal­nych spo­tka­niach z wi­ru­sem. Może na nich też po­win­no się zna­leźć ja­kieś okre­śle­nie? Usły­sza­łem kie­dyś, że o ta­kich lu­dziach moż­na po­wie­dzieć: „żyją w HIV”. Wi­rus two­rzy całe uni­wer­sum zna­czeń i dzia­łań, praw­dzi­wy mi­kro­ko­smos, coś na kształt ukła­du so­lar­ne­go, gdzie wo­kół ją­dra krą­żą na ko­lej­nych or­bi­tach całe ta­bu­ny lu­dzi, jed­ni bli­żej, inni da­lej. „Lu­dzie ży­ją­cy w HIV”. Cze­mu nie?

W koń­cu ję­zyk hi­fo­lo­gii to ję­zyk za­wę­żeń, pre­cy­zji. A wy­buch epi­de­mii to czas wie­ko­pom­nych ob­ja­wień, kie­dy sta­re jak świat zja­wi­ska, scho­wa­ne bez­piecz­nie za kon­we­nan­sem, wy­bi­ły na wierzch. Cho­ro­ba oka­za­ła się naj­lep­szym ze zna­nych co­ming outów – gdy sta­ło się ja­sne, że sze­rzy się przez krew oraz seks (w tym znacz­nie ła­twiej anal­ny niż wa­gi­nal­ny), na­gle przy­po­mnia­no so­bie o gru­pach, dla któ­rych nar­ko­ty­ki czy czę­sta zmia­na part­ne­rów mogą być co­dzien­no­ścią.

To, co kie­dyś nie mia­ło zna­cze­nia po­li­tycz­ne­go i spo­łecz­ne­go, co było nie­wi­dzial­ne lub nie­ak­cep­to­wa­ne, zy­ska­ło na­gle roz­głos i miej­sce w świe­cie ma­in­stre­amo­wych me­diów. Nie­chęt­nie, nie od razu i nie wprost, ale jed­nak. Kto pierw­szy cho­ro­wał na AIDS? Geje w Sta­nach Zjed­no­czo­nych w za­cnych cza­sach pre­zy­den­ta Re­aga­na, czy­li re­pre­zen­tan­ci mało istot­ne­go ru­chu spo­łecz­ne­go, któ­re­go naj­więk­szym osią­gnię­ciem było uzy­ska­nie przez Ha­rveya Mil­ka miej­sca w ra­dzie mia­sta San Fran­ci­sco. Kie­dy „The Wall Stre­et Jo­ur­nal” zde­cy­do­wał się po­chy­lić nad nową cho­ro­bą i opu­bli­ko­wać 16 aka­pi­tów tek­stu? W lu­tym 1982 roku. Nowa śmier­tel­na cho­ro­ba ho­mo­sek­su­ali­stów ata­ku­je tak­że ko­bie­ty i he­te­ro­sek­su­al­nych męż­czyzn