Kto ty jesteś. Tom 2. Wygrasz jak przegrasz - Joanna Szczepkowska - ebook

Kto ty jesteś. Tom 2. Wygrasz jak przegrasz ebook

Joanna Szczepkowska

0,0
29,79 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Najczęstsze skojarzenie z Joanną Szczepkowską to jej role teatralne i filmowe oraz słynna wypowiedź z wywiadu telewizyjnego „na żywo”: „Proszę państwa 4 czerwca 1989 roku skończył się w Polsce komunizm”. Po latach okazało się, że różnie ocenia się to znamienne zdanie… I właśnie od tego momentu zaczyna się autobiografia aktorki „Wygrasz jak przegrasz”.

Ale, czy tylko aktorki? Okazuje się, że Pani Joanna sprawdziła się w wielu dziedzinach. Z sukcesem zajęła się pisaniem, wydając kilka książek i tomik wierszy. Jej pierwszą książkę krytycy ocenili jako bardzo interesujący i dojrzały debiut literacki. Ponadto tworzy scenariusze teatralne i filmowe, fotografuje, rysuje. Jest to więc kobieta wielu talentów – Leonarda jak nazwał ją w jednej z recenzji Tomasz Raczek.

Oczywiście jak w każdej biografii – tak i w tej – pojawiają się wątki rodzinne, czyli zmieniające się relacje z rodzicami i córkami, rozstanie z mężem. O mężczyznach w swoim życiu właściwie nie pisze, chyba, że w roli mentorów, autorytetów, przyjaciół. Celowo unika taniej sensacji.

Kulisy swojej zawodowej działalności autorka opisuje bardzo wstrzemięźliwie, stara się unikać formy plotkarskiej rodem z tabloidów. A jednak myliłby się każdy, kto sądzi, że to opowieść uładzona i ugrzeczniona. Joanna Szczepkowska ma zwyczaj mocno angażować się we wszystko co robi, zarówno w życiu osobistym jako córka i matka, a także w życiu zawodowym jako aktorka, reżyser, pedagog oraz na wszystkich innych polach, czyli jako pisarka, działaczka środowiskowa, osoba proszona o komentarz i znana z bardzo wyrazistych poglądów…

I właśnie tym poglądom, tym racjom poświęca w książce bardzo wiele miejsca. Ukazuje źródła swoich „środowiskowych konfliktów”, pomówień, „zatargów” z mediami oraz hołdowanie odchodzącym wartościom takim jak jakość, treść czy styl. Pokazuje, że nie wszystko jest na sprzedaż i że nie we wszystko się zaangażuje pomimo kuszących apanaży.

 

O autorze: Joanna Szczepkowska (ur. w 1953) – polska aktorka teatralna, filmowa i telewizyjna, pisarka i felietonistka, pedagog; w 2010 prezes Związku Artystów Scen Polskich. Zagrała w kilkunastu polskich filmach i serialach. Jest córką Andrzeja Szczepkowskiego i Romy Parandowskiej oraz wnuczką Jana Parandowskiego. Była żoną Mirosława Konarowskiego. Ich córkami są Maria i Hanna, również aktorki. W 1989 roku przyznano jej Srebrny Krzyż Zasługi, zaś w 2007 roku została odznaczona Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 447

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



© Copyright by Demart SA, Warszawa 2015

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część ani całość wydawnictwa Wygrasz jak przegrasz nie może być reprodukowana ani przetwarzana w sposób elektroniczny, mechaniczny, fotograficzny i inny; nie może być użyta do innej publikacji oraz przechowywana w jakiejkolwiek bazie danych bez pisemnej zgody Wydawcy.

Wydawca: Demart SA

02-495 Warszawa

ul. Poczty Gdańskiej 22a

tel. 22 662 62 63; faks 22 824 97 51

www.demart.com.pl

e-mail: [email protected]

Dział zamówień:

Sprzedaż hurtowa:

tel. 22 498 01 77/78, faks 22 753 03 57

e-mail: [email protected]

Sprzedaż detaliczna:

www.demart.com.pl

Redakcja: Marzena Wieczorek, Kamila Baranowska

Projekt okładki: Krzysztof Stefaniuk

Korekta językowa: Edyta Malinowska-Klimiuk

ISBN: 978-83-7427-947-5

Spis treści

Pamięć genów

Zmiana

Sztuka iluzji

Rok 1990

Rok 1992

Rok 1994

Rok 1997

Rok 1998

Rok 1999

Rok 2000

Rok 2001

Rok 2003

Rok 2004

Rok 2005

Rok 2006

Rok 2007

Rok 2008

Rok 2009

Rok 2010

Rok 2011

Rok 2012

Rok 2013

Rok 2014

A jeżeli się doszło

tam gdzie miało się dojść

nadspodziewanie wcześnie

to

wracać –

czy rozbić ścianę?

Pokora nakazuje siąść

jeżeli tak

to w stronę okna –

czy w stronę drzwi?

i

jeżeli w sufit patrzeć

to czy

otwartymi czy zamkniętymi oczami

usypiać

bezużyteczną ochotę

do pytań?

Joanna Szczepkowska

Pamięć genów

Wygrasz jak przegrasz

– Ty wygrasz, jak przegrasz.

Pamiętam dobrze ten wieczór. Siedziałam w gronie znajomych i nagle mój kolega, aktor, tak właśnie powiedział.

A to były późne lata siedemdziesiąte, dla mnie zawodowo rewelacyjne. Nie można użyć innego słowa. Moja matka często wtedy pytała:

– Czy ty to doceniasz? Tak przecież nie będzie zawsze.

Każdego miesiąca dostawałam propozycję głównej roli w Teatrze Telewizji, co rano budziły mnie telefony z zaproszeniami na jakieś spotkania, dziennikarze ciągle dzwonili z propozycjami wywiadów. I nagle te dziwne słowa:

– Ty wygrasz, jak przegrasz.

Mogłam o nich zapomnieć, to w końcu tylko taka impresja po winie. A jednak te słowa podziałały na mnie tak, jakby ktoś nacisnął guzik fotograficznego aparatu. Ktoś utrwalił, dotknął, nazwał czuły punkt we mnie samej: za dobrze to wszystko idzie, to nie moja historia. Trzeba, żeby było trudniej, trzeba inaczej przeżyć życie. Jakim cudem on zobaczył ten mój niepokój, kiedy odnosiłam tyle sukcesów, nie wiem. Wiem tylko, że to jest tytuł drugiej części mojego życia. Pierwsza część tej autobiografii pt. Kto ty jesteś dotyczyła mojej rodziny, poszukiwań korzeni, prawdy o przodkach.

Zaprowadziła mnie do wielu miejsc w Polsce i na Ukrainie, do archiwów, bibliotek, małych kościelnych parafii. Ślady po rodzinie tak się rozgałęziały, że nie wiedziałam już, na kim poprzestać. Jedna z gałęzi zaprowadziła mnie aż do bitwy pod Grunwaldem, inna do greckokatolickiej cerkwi, inna do ksiąg żydowskich, a jeszcze inna niemieckich. Otaczały mnie dziesiątki starych zdjęć ludzi, których nie znałam, a od których pochodzę:

Szczepkowscy – rycerze zaciężni jeszcze spod Grunwaldu,

Parandowscy – Polacy, urodzeni w Mościskach (dzisiejsza Ukraina), skromni, niezamożni,

Bartoszewscy – inteligencja ukraińska,

Rechtowie – repatrianci niemieccy,

Helclowie – ortodoksyjni Żydzi lwowscy, których prawdziwe dzieje poznałam dopiero po napisaniu Kto ty jesteś.

Ciąg dalszy

Pierwsza część mojej historii skończyła się na wspomnieniu słów: Proszę państwa. 4 czerwca skończył się w Polsce komunizm i na takiej wieczornej rozmowie z moją matką:

– Oni ci tego nigdy nie wybaczą – powiedziała.

– Mamo – mówię – przecież oni naprawdę nie mają już wiele do powiedzenia.

A ona:

– Nie chodzi o komunistów. Nie wybaczą ci, że się wysunęłaś na pierwszy plan, że możesz przejść do historii.

[…]

– Ale ja się nie ścigam!

– Ale oni się ścigają – powiedziała jakoś tak przejmująco smutno.

– Dam radę.

Od następnego dnia telefon dzwonił bez przerwy.

To był koniec części pierwszej. Teraz mam opisać moje życie dalej, od tego dnia. Dobrze.

Zmiana

Co pani narobiła?

Telefon dzwonił bez przerwy, a ja musiałam wysłuchać podnieconych głosów znajomych i przyjaciół, którzy mówili albo „to niesamowite, jaka odwaga”, albo „coś ty narobiła, przecież teraz już tylko to będzie się w twoim życiu liczyło, żaden reżyser cię nie zaangażuje, nie pomyślałaś o tym?”. Nie pomyślałam. W ogóle idąc tam do studia, ani przez chwilę o sobie nie myślałam. Ani o swojej przyszłej karierze, ani o tym, co ktoś sobie o mnie pomyśli. A następnego dnia…

Była niedziela i postanowiłam się przejść. Mieszkałam wtedy na ulicy Długiej w okolicach warszawskiego Starego Miasta i idąc zamyślona, znalazłam się na Krakowskim Przedmieściu. Pamiętam dobrze, że kupiłam sobie kulkę lodów waniliowych. Była jakaś dziesiąta rano, ale już panował odświętny ruch. Ja szłam wolniej niż inni, wpatrzona w ziemię, dlatego ktoś z przechodniów potrącił mnie i wtedy podniosłam głowę. Przede mną była brama Uniwersytetu Warszawskiego, a na niej wisiał ogromny transparent. Tam wielkimi literami było napisane: „Joanna Szczepkowska nie żyje”. Stałam osłupiała z rozpływającym się lodem w ręku, popychana przez kolejnych przechodniów. Po raz któryś w życiu miałam wrażenie, że znalazłam się w środku snu albo oszalałam. To było o tyle prawdopodobne, że stałam przed swoim nazwiskiem napisanym na bramie uniwersytetu, a mnie tu, na ulicy, nikt nie poznawał. Nie widział może? Dopiero po kilku chwilach wpatrując się w napis, zauważyłam jeszcze dwie litery, które schowały się za załomem materiału. To nie było „nie żyje” tylko „niech żyje”.

– Żyjesz? – ktoś położył mi rękę na ramieniu. To był mój kolega, aktor z Teatru Ateneum – Bo przed moim teatrem też wisi taki plakat, a ja zamiast „Joanna Szczepkowska niech żyje”, przeczytałem „nie żyje” i rozdzwoniłem się po kolegach z taką wiadomością – śmieje się, przytula mnie mocno i odchodzi.

Patrzę uważnie na tę bramę i na plakat. „Pomarańczowa Alternatywa” jest podpisane pod spodem. To podziemna organizacja opozycyjna, bardzo prężna i wciąż jeszcze aktywna. Nie mogłam się ruszyć z wrażenia. Ta brama była dla mnie symbolem walk z ’68 roku. To tu stałam jako nastolatka, patrząc na demonstrujących studentów, to tu pierwszy raz w życiu widziałam publiczny sprzeciw, walki, dymy, pałki i milicyjne wozy. I teraz jest na niej napisane moje nazwisko. I słowa „niech żyje”. A ja patrzę na to, stojąc po drugiej stronie ulicy, niezauważana przez nikogo, nawet przez tych, którzy przystają, żeby przeczytać ten napis.

Idę dalej. Nagle podchodzi do mnie jakiś starszy, elegancki mężczyzna i mówi:

– Mogę pani zająć chwilę? Pani mnie nie zna, ale ja panią znam. Chodzę do teatru, oglądam panią w Teatrze Telewizji. Z racji rodzinnych w pewnym sensie jestem blisko pani środowiska. Czy nie miałaby pani ochoty wypić kawy ze starszym i niegłupim człowiekiem? – patrzył na mnie jakoś tak bardzo ciepło i rzeczywiście mądrze, więc się zgodziłam. Zaprosił mnie do kawiarni Hotelu Europejskiego. – Co pani narobiła? – zapytał mnie po chwili milczenia, a potem powtórzył słowo w słowo to, co powiedziała moja mama. – Przecież oni pani tego nie wybaczą. A publiczność nie zrozumie, dlaczego właśnie pani to zrobiła. Dlaczego aktorka coś takiego powiedziała.

Miał rację. Nie zastanawiałam się nad tym od tej strony. Dla wielu byłam po prostu aktorką, a aktorka zajmuje się sobą, a nie polityką. Przecież nie muszą, a nawet nie mają jak śledzić mojego życia konspiracyjnego, moich zainteresowań, wyborów i tego, co dla mnie ważne. Dla nich jestem Zosią z „Con Amore”, Muszką z Zapolskiej, ciepłą, subtelną blondynką z kręconymi włosami.

– Takiej pani potrzebują, taką panią kochają – mężczyzna jakby ciągnął moją myśl.

– Kochają? – pytam od razu.

– Niech pani nie udaje – uśmiecha się ten mężczyzna. – Publiczność panią kocha za to, co już zanika. Za ciepło, za brak pazerności, za granie, a nie gwiazdorstwo. Przecież pani o tym dobrze wie.

Wiem. To prawda. Ten stosunek publiczności, wyrażany na ulicy, w listach można nazwać miłością, a moje dotychczasowe życie… Rok poprzedni na przykład, 1988, był pod względem zawodowym po prostu rewelacyjny. Właśnie w tym roku zagrałam Lady Makbet. Rolę, o której nawet nie marzyłam, bo przecież nikt nie mógłby mnie skojarzyć z tak mrocznym charakterem. A jednak pewnego dnia zadzwonił do mnie reżyser Krzysztof Nazar i złożył mi taką właśnie propozycję. Robi „Makbeta” w Teatrze Telewizji i chce, żebym zagrała Lady Makbet.

– Ja? – spytałam. – Dlaczego ja?!

– Bo to będzie naprawdę interesujące. Makbeta zagra Daniel Olbrychski – odpowiedział, ale ja jeszcze poprosiłam go o czas do namysłu. Nie dlatego, że chciałam się wycofać, nie.

Tyle tylko, że na ten sam termin umówiłam się już na nagranie innego Teatru Telewizji, na zagranie Marii Wisnowskiej, znanej polskiej aktorki, która zginęła z rąk swojego kochanka. Jej osobowość, jej niesamowite życie pełne dramatów i zagrożeń postanowiła zekranizować reżyserka Barbara Borys-Damięcka. To był jej scenariusz, wielka praca od początku pisana z myślą o mnie. Terminy identyczne jak w wypadku Lady Makbet. Oba spektakle wymagają wielkich przygotowań, bo są obliczone na duże widowiska. Co ja mam zrobić? Napisałam list do Barbary Borys-Damięckiej, że muszę zrezygnować z roli Wisnowskiej. Po prostu wiedziałam, że ona mnie zrozumie. Nie rezygnuje się z Lady Makbet. I nagle dostaję od niej odpowiedź, że w takim razie telewizja przesuwa nagranie Wisnowskiej. Cała produkcja dostosuje się do moich terminów. Taki to był dla mnie czas.

Ledwo skończyłam kilkumiesięczne nagrania „Makbeta” w Krakowie i zaraz zaczęłam Wisnowską. Przedtem była jeszcze „Antygona” w reżyserii Andrzeja Łapickiego i „Mewa” Czechowa w reżyserii Jana Englerta – wielki repertuar, role, o jakich się marzy. I jeszcze rodzinne życie.

Panienka z dworku

– Oczywiście… – starszy mężczyzna w kawiarni mówił tak, jakby wszystko od rana przemyślał, wiedząc, że mnie spotka. – …te słowa „Proszę państwa, 4 czerwca 1989 roku skończył się w Polsce komunizm” powiedziała pani też ciepło i z uśmiechem, który będziemy pamiętać, ale to jednak polityka. To jednak ciężkie słowo „komunizm”. To nie pasuje do panienki z dworku, za jaką ma panią publiczność. W tym pani postępku jest taka rewolucyjna bezczelność, a w pani osobowości niczego takiego nie ma – mężczyzna patrzył na mnie z uwagą, ale też z troską.

I przecież miał rację, choć tylko połowicznie. Ten obraz „panienki z dworku” wynika z mojej prawdziwej natury, ale tamten rewolucyjny gest też.

Czy mogą istnieć w jednej osobie tak sprzeczne temperamenty? Refleksyjność Jana Parandowskiego i krewka bitewność Szczepkowskich. To się próbuje ze sobą połączyć w jednej osobie, ale czy taka mieszanka jest możliwa? A może zawsze do głosu dochodzić będzie raz jedno, raz drugie?

Długo gadaliśmy w tej kawiarni. Ten starszy człowiek prosił, żebym bardzo uważała na to, w którą stronę idzie moje życie. Mogę pozostać aktorką, kochaną przez ludzi, mogę też „poszarpać” tę aurę i zyskać sobie wielu wrogów, jeśli zdecyduję się mówić swoim głosem.

– Jako „panienka z dworku” jest pani bezpieczna. Nikt nie może i nie chce z panią konkurować. Do roli rewolucjonistki ma pani konkurentki, a one potrafią walczyć o publiczność.

– Ale ja nie chcę walczyć o publiczność – powiedziałam. On wyjął z kieszeni niewielki, zielony notatnik.

– Kupiłem to wczoraj, ale jeszcze nic nie zapisałem. Proszę, niech to pani weźmie i zapisuje zdarzenia z każdego dnia.

– Dziękuję panu – powiedziałam. – Ale to najtrudniejsza rzecz, jaką można mi polecić. Ja mam wielki kłopot z systematycznością, z pamiętaniem o zwykłych, codziennych rytuałach.

Nie dokończyłam. Mężczyzna machnął ręką.

– Niech się pani nad sobą nie roztkliwia, tylko zapisuje – powiedział i odszedł. Przyrzekłam sobie wtedy, że spełnię jego prośbę, ale nie udało mi się robić tego codziennie, tylko raz na kilka dni, potem na kilka miesięcy, a potem kilka razy w roku. Jednak ten notatnik bardzo mi pomógł przy pisaniu tej książki.

Wracałam do domu bardzo powoli. Nikt nigdy dotąd nie uświadomił mi, jak bardzo moje życie artystyczne jest spełnione. Nikt może poza moja mamą, która co jakiś czas pytała: „Czy ty to doceniasz?”.

A ja chyba nie bardzo doceniałam, bo po prostu nie było czasu na refleksje. Poza tym zawsze miałam jakiś rodzaj powściągliwości wobec sukcesów, osiadania na laurach i lekkości bytu.

Słodkie życie

Druga połowa lat siedemdziesiątych. Dla mnie czas beztroskiego szaleństwa, życia w artystycznej bohemie. Całe dnie przebywaliśmy ze sobą, całe dnie drinkowaliśmy, przysiadając w kawiarniach. Zaczęło się dla mnie coś, czego nigdy wcześniej nie zaznałam i nie spodziewałam się po mojej samotniczej naturze. Stałam się częścią grupy. Po próbach włóczyliśmy się ulicami, potrzebowaliśmy się nawzajem, często chwile samotności przerywały mi telefony. „Gdzie jesteś? Czekamy na ciebie!”.

Wpadliśmy na pomysł, żeby jeździć po Polsce wszędzie tam, gdzie odbywają się teatralne premiery. Wchodziliśmy całą grupą na bankiety popremierowe, czasem zagarniając nowych znajomych. Czasem nad ranem pytaliśmy przechodniów, która godzina i jakie to miasto.

Śpiewaliśmy i tańczyliśmy na szarych polskich ulicach. Któregoś dnia weszliśmy na pokład wodolotu. Bardzo nas to bawiło, więc nasze tańce i śpiewy było słychać na całym pokładzie. I nagle jedna z siedzących tam kobiet odwróciła się i spojrzała mi w oczy. W jej spojrzeniu nie było ani zgorszenia, ani nagany. Była za to powaga. Głęboka, smutna powaga.

Tego dnia wyszliśmy z wodolotu i wyjmując z siatki nową butelkę wina, ruszyliśmy plażą przed siebie. Szłam razem ze wszystkimi, ale nie było mi już tak wesoło. Nie mogłam zapomnieć tej kobiety. Po jakimś czasie, wytrąciłam się z rytmu całej grupy i coraz bardziej zostawałam w tyle. Nie wiem nawet, kiedy zauważyli moją nieobecność – czy kiedy zniknęłam z plaży, czy może dopiero wtedy, kiedy siedziałam już w pociągu do Warszawy. Wiedziałam jedno: tak dalej nie może być.

Kilka dni później wyjechałam nad morze. Godzinami chodziłam po plaży i rozmawiałam ze sobą. O co mi chodzi właściwe? Co mi umyka przez to lekkie życie? Czy chcę założyć rodzinę i jeśli tak, to czy w takim rozkosznym bytowaniu to się w ogóle może udać? Nie wyglądało na to. Żaden mężczyzna, którym byłam zainteresowana z wzajemnością, nie chciał rodziny, a już w żadnym wypadku dzieci.

– To atawizm. Tobie się tylko wydaje, że chcesz być matką – mówili.

Albo:

– Nie nadajesz się do tego. Jesteś artystką i siłą rzeczy egocentryczką. Nie wychowasz swoich dzieci.

Albo:

– Ja nie chcę żadnych bachorów, żadnych wrzasków po nocach.

Nawiasem mówiąc, każdy z nich potem spotkał kobietę, która nie przejmowała się tym, co mówią, i urodziła im dzieci, a oni oszaleli z miłości do nich, porozpieszczali je, świat im się zmienił. No więc ja tam wtedy na tej plaży myślałam, czy chcę mieć dzieci, czy tylko mi się tak wydaje. Może to rzeczywiście tylko atawistyczne wzory kultury, w jakiej się wychowałam, sama nie wiedząc, czego chce moja natura? Czy znam swoją naturę?

Następnego dnia wsiadłam w pociąg i pojechałam do Oświęcimia. Weszłam na teren obozu i poprosiłam o przewodnika.

– Ile osób? – zapytał.

– Jedna. Tylko ja. Proszę mnie oprowadzić po obozie, opowiedzieć wszystko to, co opowiada pan wycieczkom.

Opowiadał mi więcej, bo o więcej pytałam. Często nie pytałam o nic, tylko staliśmy w milczeniu tyle czasu, ile ja chciałam tak stać.

Po prostu musiałam tu przyjechać. Nie rozumiałam dlaczego. Latami odrzucałam tę myśl, podejrzewając, że to dziwna potrzeba zbliżenia się do śmierci, do cierpienia. Wreszcie jednak pojechałam. To było mi potrzebne tak, jak głęboko wierzącemu potrzebny jest Kościół. A może nawet nie wierzącemu głęboko, tylko właśnie żyjącemu w pędzie, w niepokoju, temu, kto potrzebuje równowagi. Oczywiście można żyć po prostu jazzowo, przedowcipkować wszystko. Tyle tylko, że wewnętrzna pustka prędzej czy później rozsadzi cię od środka. Niedługo potem wyprowadziłam się od rodziców i zamieszkałam w maleńkim mieszkanku na skromnym, warszawskim osiedlu. Jak tam było, jak spotkaliśmy się z Mirkiem, opisywałam w pierwszej części. Potem były dzieci, praca – naprawdę dobre, szczęśliwe życie.

U Parandowskich

„Jak pani godzi życie zawodowe i prywatne?”– nie pamiętam, jak odpowiadałam na to rutynowe pytanie w licznych swoich wywiadach, ale dziś tak naprawdę nie mam pojęcia, jak to godziłam.

Mirek też sporo grał, miał próby. Mieliśmy dwoje dzieci, a jednak wszystko szło jakoś, a ja się bardzo starałam, żeby córki nie odczuły żadnego pośpiechu. Obiad zawsze o trzeciej, jak u mnie w domu rodzinnym, jak u moich dziadków. Gotowanie sprawiało mi zawsze przyjemność. To zresztą ciekawe, że na ogół wszyscy się dziwią, że ja umiem gotować. A umiem i lubię. Wtedy, po rozmowie w kawiarni z tamtym starszym mężczyzną, pierwszy raz zadałam sobie pytanie: „Czy teraz wszystko się zmieni?”.

Pies

Jednak kiedy wróciłam do domu, trzeba było zapomnieć o tej rozmowie, bo pojawił się temat psa. I Hania, i Marysia od dawna prosiły, wręcz błagały o jakieś zwierzątko. Kiedy poszły spać, zasiedliśmy do zasadniczej rozmowy. Był późny wieczór, a nasza decyzja ciągle była niejasna. Nagle usłyszeliśmy za drzwiami jakiś szmer. To nie były ani czyjeś kroki, ani pukanie, do niczego to nie było podobne, tyle tylko, że czuliśmy jakąś obecność za drzwiami. W wizjerze jednak nie było widać nikogo. Otworzyłam drzwi, naprzeciwko nas stał wielki, czarno-biały seter.

Pies sprawiał wrażenie zmęczonego. Wpuściliśmy go, nalałam mu miskę wody, a on wypił wszystko, położył się i zasnął w naszym ciasnym przedpokoju. Przespał całą noc, a rano… Rano dziewczynki się obudziły, a on obwąchał je czujnie, cofając się trochę, kiedy piszczały z radości. Za chwilę jednak był płacz, bo trzeba było powiedzieć im, że pies się pewnie zgubił i trzeba dać ogłoszenie. Zrobiliśmy to od razu, ale przez kilka dni nie było odpowiedzi.

Następnego dnia, w związku z moim wystąpieniem, ukazał się artykuł Jerzego Urbana. Napisał, że mam tylko ćwierć mózgu. To jednak nie przejęło mnie wcale, w odróżnieniu od prześmiewczej notatki Stanisława Tyma w „Gazecie Wyborczej”. Nie chodziło o to, że była prześmiewcza, tylko o to, że taka zgryźliwa jakaś. „Kobiety powariowały” – pisał. Kobiety? Ja przecież nie zrobiłam tego jako kobieta i nie w imię kobiet. Zdziwił mnie ten ton, zwłaszcza w „Wyborczej”, która miała być taka antyszowinistyczna. No trudno. Zaczęły się też prywatne listy i przesyłki. Jedna szczególnie wzruszająca, bo to była garść ziemi katyńskiej, którą przysłał mi ktoś w podziękowaniu. Dostałam też ze Szwajcarii paczkę, w której było kilkadziesiąt czekolad, w Polsce jeszcze wtedy był to prawdziwy rarytas. Na ulicy przechodnie trącali się na mój widok, niektórzy z sympatią, inni z zaciętością.

A po psa przyszli właściciele. Właśnie miałam z nim wychodzić, kiedy zadzwonił telefon, a w słuchawce głos pełen nadziei. Po poszukiwaniach w różnych psich przytułkach natknęli się na nasze ogłoszenie. Poprosiłam tylko, żeby przyszli, kiedy dzieci będą w szkole, bo tego odprowadzania, pożegnań nie mogłam sobie wyobrazić. Oczywiście, że potem był płacz, ale łatwiej było opowiadać im, jak pies się ucieszył na widok swojego pana, niż żeby widziały to same. Jedno już było pewne. Jedyne, co mogło ukoić ich smutek, to jakiś rozkoszny szczeniaczek. Wiedzieliśmy tylko, że to musi być mały pies, bo w tym naszym ciasnym mieszkanku nie było miejsca dla dużego.

Lekcja

– Jest dla pani niezwykła propozycja – powiedział mój nowy dyrektor Zygmunt Hübner. W Teatrze Powszechnym, dokąd przyszłam z Teatru Polskiego, od początku zapowiadano, że mam zacząć sezon czymś atrakcyjnym. – Jest pisana sztuka specjalnie dla Tadeusza Łomnickiego i dla pani – powiedział Hübner. – Ma reżyserować Andrzej Wajda. To historia prawdziwa, dotycząca ostatnich lat życia Tadeusza Kościuszki, które spędził w Szwajcarii. Tam spotkał dziewczynkę, właściwie kobietę, zresztą sama pani przeczyta, jak sztuka powstanie. Pisze ją Anna Bojarska, siostra żony Łomnickiego.

Niedługo potem dostałam gotowy egzemplarz. Sztuka nazywała się „Lekcja polskiego”.

Tadeusz Kościuszko już pod koniec życia mieszka w szwajcarskim domu. Tam uczy polskiego Emilkę, dziewczynkę, z którą się zaprzyjaźnia i opowiada jej o swoim życiu. Dziewczynka jednak ma w sobie jakąś tajemnicę. Wreszcie na jednej z lekcji zdobywa się na odwagę i wyjawia całą prawdę. Jej dziecięce zachowanie jest tylko grą. Pod dziewczęcą sukienką kryje się kobieta, która ze względu na skomplikowane sytuacje rodzinne musi udawać młodszą, niż jest. Między obojgiem bohaterów nawiązuje się coś więcej niż przyjaźń i tak jest do śmierci Kościuszki.

Zaczęłam próby z jednym z największych polskich aktorów, ze swoim profesorem i mistrzem. Moja rola w dużym stopniu polegała na słuchaniu tego, co on mówi na scenie do momentu ogromnego monologu Emilki. Musiałam więc zagrać najpierw dziewczynkę, a potem zaskoczyć zupełnie inną osobowością. Nic lepszego dla aktora być nie może.

Tadeusz Łomnicki, Andrzej Wajda i ja / fot.: Renata Pajchel, Archiwum Teatru Powszechnego w Warszawie

Mieszkaliśmy z Łomnickim w tej samej dzielnicy i dlatego jeździliśmy razem i razem wracaliśmy z prób. Siedzieliśmy w jego samochodzie czasem w dobrych nastrojach, czasem wściekli i pokłóceni. Bo temperatura prób była naprawdę wysoka. Łomnicki próbował grać monolog Kościuszki na różne sposoby i drażnił go każdy ruch z mojej strony. Był dla mnie prawdziwym mistrzem, i kiedy na próbie krzyknął: „Nie ruszaj się, kiedy mówię!”, powstrzymałam pierwszą reakcję. Gdyby tak krzyknął na mnie ktokolwiek inny, z pewnością wyszłabym z sali. Pewnie jednak widział moje emocje, bo tego samego dnia wieczorem przyszedł do mnie do domu. Gadaliśmy potem długo o sztuce słuchania na scenie. On miał po prostu rację. Uzmysłowił mi, jak dużo będzie znaczył jeden mój gest, jeśli przedtem nie wykonam żadnego.

Od pierwszych prób poprosiłam o to, żeby moja postać miała okulary, a raczej małe, okrągłe okularki. Emilka była więc okularnicą, dziecięco wpatrzoną w Kościuszkę. W trakcie monologu zdejmowałam nagle okulary, zmieniałam głos, sposób zachowania z dziecięcego na kobiecy.

Premiera była sukcesem. Tłumy ludzi. Recenzje wspaniałe.

Tadeusz (byliśmy już na ty) zawsze czekał na mnie po zejściu ze sceny, odwoził mnie po spektaklu, a czasem jeździliśmy w kółko po mieście i gadaliśmy jeszcze długo. Kiedyś zaskoczył mnie na scenie.

W rozmowie Kościuszki z Emilką był taki moment, kiedy on zapowiada:

– A teraz będziemy ćwiczyć zaimki zwrotne.

Emilka odpowiada: – No więc…

Kościuszko mówi: – No więc…

Emilka jednak przerywa, mówiąc, że musi mu coś powiedzieć, na co Kościuszko: – Słucham, Emilko.

I wtedy zaczyna się monolog Emilki. Pewnego wieczoru jednak, kiedy jak co wieczór powiedziałam, że najpierw wyjawię tajemnicę, on nagle mi przerwał:

– Nie! Najpierw wymienisz wszystkie zaimki zwrotne.

Zatkało mnie. W nagłej improwizacji nie umiałam przypomnieć sobie ani jednego zwrotnego zaimka. On miał w oczach iskierki śmiechu, które mnie też zaraziły i zaczęliśmy prywatnie chichotać, ale oczywiście tak, że publiczność nie zauważyła. Następnego wieczoru przyszłam na spektakl wyuczona wszystkich zaimków zwrotnych i tym razem ja go zaskoczyłam. Kiedy więc Kościuszko powiedział: – A teraz zaimki zwrotne, Emilko, ja zamiast tekstu odpowiedziałam:

– No więc… – i po prostu wymieniłam całą listę zaimków.

I od tego czasu każdego wieczora bawiliśmy się gramatyką. To był taki nasz intymny moment prywatności.

Pamiętam, jak starał się o to, żeby zagrać w Warszawie „Króla Leara”, jak opowiadał o tym, że nikt nie chce się podjąć takiego spektaklu, wreszcie o decyzji, że zagra w Poznaniu.

– Ale czy mam na to siły? – mówił. – Ja mam rozrusznik serca.

Zmarł na scenie w czasie próby generalnej. Zaraz rozdzwoniły się telefony. Proszono mnie o teksty na temat Łomnickiego, o krótkie i długie wypowiedzi. Pisałam je oczywiście, pisałam wszystko to, co o nim myślałam, jak go widziałam, jakie były nasze rozmowy. Nie przypuszczałam wtedy, do głowy mi nie przyszło, że to może mieć jakieś konsekwencje. Ale to dopiero po kilku miesiącach.

{ recenzja }

Tadeusz Łomnicki w roli Tadeusza Kościuszki tym razem gra z prostotą, ukazując prostoduszność człowieka wielkiego formatu, który już patrzy ze szczególnej perspektywy na ludzi i na siebie samego. Można sądzić, że artysta ma równie silny sentyment do Kościuszki i do Emilii. Joanna Szczepkowska – specyficzną, łagodną rozlewnością swego aktorstwa ułatwia ekspozycję młodzieńczej żarliwości Emilii. Artystka w sposób perfekcyjny, a jednocześnie jakby zupełnie spontaniczny, naturalny, jest 12-letnim dzieckiem i po chwili młodą kobietą. Warto zwrócić uwagę na jej aktorstwo: potrafi być autentycznie naiwna, dziecinna lub młodziutka, ale refleksyjna. Potrafi wzbogacić niedopowiedziany, jakby niedoświetlony tekst i uspokoić, pogłębić swój monolog, swoje kwestie tam, gdzie łatwo by można wpaść w egzaltację, w banalną malowniczość.

Hanna Szczawińska, Lekcja polskiego, „Słowo Powszechne” nr 28, 23 lutego 1989

Przestrzeń

Dzwoni moja koleżanka, telefon odbiera Marysia. Czerwienieje z radości i woła:

– Mamo! Są szczeniaki! Żywły!!!

– Wyżły, jak rozumiem. Tylko tu wyżła brakowało – już chcę powiedzieć „nie”, ale obie dziewczynki skaczą po pokoju podniecone i szczęśliwe. Żyweł będzie!!! Nie ma rady. Mirek zaangażował się do Poznania i nie ma go w Warszawie, a ja podejmuję decyzję: jedziemy po „żywła”. Kiedy wracamy ze szczeniakiem na rękach, chyba tylko ja zdaję sobie sprawę, jak bardzo zmieni się teraz nasze życie.

Wyżeł musi biegać. To nie jest to samo, co mały piesek, który drepcze przy swoim panu. To pies myśliwski, musi mieć przestrzeń, ptaki, za którymi goni, wysokie trawy. Ale, prawdę mówiąc… ja też. Nic nie było mi bardziej potrzebne niż ten obowiązek codziennych wypraw. Oczywiście problem w tym, że nie prowadzę samochodu.

Mam prawo jazdy. Mój egzaminator powiedział nawet, że muszę uważać, bo z pewnością będę jeździć prędko. A ja? Zrobiłam to prawo jazdy, wsiadłam do samochodu i nagle przestraszyłam się samej siebie. No dobrze, wiem, jak ruszyć, ale czy nie zapomnę, jak się hamuje? Od pokoleń nikt u nas nie prowadził samochodu. Ani mój dziadek, ani mama, która nawet nie chciała o tym myśleć, mój ojciec też nie, choć nigdy nie rozumiałam dlaczego. A ja siedząc w samochodzie, nie poczułam tej radości wyzwolenia, o jakim opowiadają inne kobiety za kółkiem. To nie był mój „przyjaciel”, który zawiezie mnie, dokąd chcę, tylko maszyna złożona z niezliczonych części. Byłam przez nią osaczona, sparaliżowana ze strachu.

Więc z Tufą jeździłam autobusami aż za Warszawę. Codziennie, czasem… taksówką. Nie było to zbyt mądre od strony finansowej, ale ja bardzo dużo wtedy grałam, zarabiałam nieźle, a takiego zjawiska jak oszczędzanie nikt u nas w rodzinie nie znał. Ani Parandowscy, ani Szczepkowscy nie mieli tego nawyku i nie wpoili go swoim dzieciom.

Co do tych wypraw z Tufą, można oczywiście zapytać, dlaczego nie poprosiłam kogoś, żeby mnie zawiózł, pojechał ze mną. Nie chciałam nikogo na tych spacerach. Samotnicza natura wędrownika. Szczepkowscy. Wędrowni rycerze najemni.

Sztuka iluzji

Rodzina

Wydawałoby się, że jesteśmy idealną rodziną: mąż, żona, dwoje dzieci i pies. Niezupełnie. Po prawie dziecięciu latach małżeństwa już naprawdę nie dało się ukryć, że ja i Mirek jesteśmy całkiem nie do pary. Staramy się bardzo, nikt z nas nie chce rozbijać małżeństwa, ale postrzegamy świat zupełnie inaczej. Pobraliśmy się oboje z ogromnej potrzeby rodzinnego życia. Po tych dziesięciu latach silnie czujemy, że mamy zupełnie inne potrzeby, inne marzenia, a siły do wspólnego życia po prostu się wyczerpują. Koło nas biegają szczęśliwe dzieci i szczęśliwy pies. Co z tym zrobić?

Szkło

Pojechałam z dziewczynkami i z psem na wakacje do Sobieszewa. Byli z nami też moi znajomi – Maja i Jerzy Żuławscy. Kiedy tylko znaleźliśmy się w pięknej leśniczówce, powitała nas kobieta w zaawansowanej ciąży.

– Mam taką prośbę – powiedziała. – Niedługo pojadę rodzić. Proszę wtedy gotować sobie w pokojach na kuchence, a do męża odzywać się jak najmniej. To miły, ale bardzo specyficzny człowiek.

Nagle kobieta zgięła się wpół i zaczęła rodzić. Z domu wybiegł jakiś mężczyzna i natychmiast przegonił nas do pokojów. Tak zaczął się ten pobyt. Potem codziennie w milczeniu schodziliśmy na dół, mijając „specyficznego człowieka”, który opiekował się kilkorgiem dzieci.

{ zapisałam }

Przyjechał Adam z Basią i zabrali mnie z dziećmi do Wałęsów, gdzie on jeździ łowić ryby. Danuta Wałęsowa miła i życzliwa, Wałęsa dziwnie ponury. Myślałam, że on mnie w ogóle nie poznaje, ale nagle powiedział:

– I po co się pani wyrywała z tym 4 czerwca? Taka chce pani ważna być?

Potem się w ogóle nie odzywał.

Po powrocie od Wałęsów zeszliśmy z Mają i Jerzym do obszernego salonu w leśniczówce. Mężczyzna nawet lekko uśmiechnął się na nasz widok. Urodził mu się syn. Z pewnym wahaniem przyjął zaproszenie na kieliszek wina. Zauważyłam, że jego ruchy są bardzo powolne, że każdą czynność wykonuje z wyjątkowym skupieniem. Tak właśnie stawiał na stole kieliszki i butelkę wina. Zapalił tylko niewielką lampkę i w pokoju było dość ciemno. Nie mówił wiele, odpowiadał na pytania dopiero po chwili, jakby sprawiało mu to jakąś trudność. Rozmowa się nie kleiła, coraz częściej zapadało milczenie. Nagle usłyszeliśmy jakiś trzask. Jakby coś się rozbiło, pękło.

Mężczyzna nawet nie drgnął, tylko był jeszcze bardziej napięty. Za chwilę dźwięk się powtórzył. To coś trzasnęło tuż za plecami mężczyzny. Odwrócił głowę, wstał powoli, otworzył drzwi serwantki i wyjął z niej dwie rozbite szklanki.

– Przepraszam – powiedział. – Czasem tak jest. Szkło przy mnie pęka.

Chcieliśmy bardzo dowiedzieć się czegoś więcej, ale mężczyzna schował butelkę wina, kieliszki i powiedział, że chce zostać sam.

Następnego dnia obudziłam się z uczuciem zmęczenia. Trudno mi było wstać, a na wspólnym spacerze nie miałam ochoty rozmawiać. Tak było do wieczora, a kolejnego ranka mój stan się pogorszył.

– Nie wiem, co się dzieje – mówiłam znajomym, kiedy przynosili mi obiad. Ja się przecież nigdy ze sobą nie pieszczę. To nie do pomyślenia, żeby mi ktoś przynosił jedzenie.

Kiedy wreszcie udawało się namówić mnie na spacer, szłam tylko kilka kroków i musiałam wracać z powrotem, jakby droga była dla mnie zamknięta. Cokolwiek by to było, myślałam, dzieci nie mogą mnie widzieć w takim stanie. Moi rodzice byli wtedy w Juracie, więc uprosiłam ich, żeby wzięli dziewczynki na kilka dni, zanim poradzę sobie z tym czymś, co się ze mną dzieje. Rodzice wzięli dzieci chętnie, uznając, że to po prostu przemęczenie i stres.

Zawirowanie

– Odpocznij – powiedzieli, kiedy wsiadałam do pociągu.

W domu od razu położyłam się spać, a rano powiedziałam sobie, że cokolwiek to jest, muszę to przewalczyć. Zebrałam jakieś ubrania, podeszłam do pralki, chciałam ją otworzyć i nagle poczułam, że to nie jest możliwe. Nie otworzę tych małych, okrągłych drzwi. Nie otworzę żadnych drzwi, żadnego okna. Boję się każdego ruchu. Boję się wszystkiego. Zaczęłam nagle płakać, robiło mi się słabo. Nie pamiętam, kto wtedy zadzwonił, ale wiem, że tylko dzięki tej rozmowie wyszłam z domu i poszłam do lekarza.

Lekarz wysłuchał mnie, zaczął zadawać szereg pytań, a potem powiedział:

– Pani Joanno, chciałbym mieć dla pani jakąś ciekawszą informację, ale ma pani typową, banalną depresję. Nagły spadek serotoniny, który trzeba uzupełnić.

Przypomniałam sobie tamtego mężczyznę z Sobieszewa.

– Czy… depresją można się zarazić?

– Nie można – odpowiedział z uśmiechem. – Depresja przychodzi nagle, zresztą możliwe, że miała pani już kiedyś takie stany, tylko w lżejszej formie. Teraz koniecznie trzeba działać lekami.

Zapisał mi prozac, ale postanowiłam wykupić go dopiero następnego dnia. Po prostu nie miałam siły na to, żeby pójść do apteki, poza tym postanowiłam pojechać na Bugaj do rodziców i odwiedzić Pajekę, która została sama i przez cały dzień nie odbierała telefonu.

Pajeka

Kto nie czytał pierwszej części książki, powinien teraz się dowiedzieć, że Pajeka to towarzyszka życia naszej rodziny. Mama poznała ją w szpitalu, gdzie się urodziłam, Pajeka przychodziła potem do nas pomagać w pierwszym tygodniu połogu. Kiedy mama powiedziała: „No to dziękuję pani bardzo, już sama dam sobie radę”, ona odpowiedziała: „A mnie tu dobrze” – i została na całe życie.

Ten smutek. Tak, to on. To nasz smutek, babciu Heleno

Ale teraz na mój dzwonek do drzwi nikt nie odpowiadał. Na szczęście miałam klucze. Kiedy weszłam do mieszkania, nikt nie wyszedł się ze mną przywitać, tylko z łazienki dochodził jakiś jęk. Weszłam tam szybko. Pajeka leżała w wannie cała we krwi.

Poszła się wykąpać i dostała krwotoku. Gdybym nie przyszła, nie żyłaby już pewnie. Wołam więc pogotowie, jadę z nią do szpitala, diagnozują nowotwór.

– To pani rodzina?

– Tak, jakby rodzina, nawet więcej.

– Będzie żyła jeszcze jakieś trzy miesiące – mówi lekarz.

Od tego dnia nie opuszczałam jej w szpitalu. Po operacji doszła do siebie dość łatwo, ale przecież była pielęgniarką i mimo moich kłamstw domyślała się wszystkiego. Przywożę ją ze szpitala, nocuję na Bugaju, opiekuję się nią tak, jak ona mną przez całe moje życie. A moja depresja? Jaka depresja? Śladu po niej nie ma. Jestem silniejsza niż kiedykolwiek. Pajeka doszła do zdrowia i żyła jeszcze wiele lat. Recepta straciła ważność.

Potem musiałam ją jednak odnowić. Depresja wróciła po kilku tygodniach ze zdwojoną siłą. Lekarz, który zapisał mi wtedy prozac, uprzedził, że kuracja potrwa około ośmiu tygodni. A ja po pięciu dniach poczułam się tak, jakby mi ktoś zdjął z pleców ogromną belkę.

– To możliwe – powiedział lekarz. – Przy nagłym spadku serotoniny mogła pani tak zareagować, ale musi się pani liczyć z nawrotem depresji za kilka lat. Taki typ wrażliwości.

Depresja. Po kim to mam? Moja babka Irena? Nie, z całą pewnością. Wiecznie aktywna, a smutna tylko kiedy nudno. Jan Parandowski? Wszystko, tylko nie depresja. Jego milczenie, oddalenie nie miało nic wspólnego ze spadkiem sił do życia. Ich córka, a moja mama z pewnością też nie była depresyjna. Chwiejna, niekonsekwentna, raz radosna, raz rozpaczająca, ale nie depresyjna. Mój ojciec? Czy ja wiem? Nigdy nie widziałam, żeby odeszła mu ochota do porannego wstawania. Dziadek Michał? O depresji się nie śni. Za dużo sił do życia raczej. Natomiast moja babka Helena… Nic o tym nie wiem, wnioskuję tylko ze zdjęć.

Tchórzofretka

Gram dużą rolę w filmie „Panny i wdowy”. Wchodzimy z ekipą do domu dziecka. Tu będą kręcone jakieś sceny, a statystować mają tutejsze dzieci od dwóch do pięciu lat, te najmniejsze. Mają stać w łazience i myć zęby. Operator zaczyna stawiać światła i w obecności tych dzieci krzyczy na maszynistów, wymyśla im, że za wolno pracują. Nie przebiera w słowach. Dzieci stoją równiutko i grzecznie, a on wrzeszczy „niżej, k…wa!”, „wyżej, k…wa!”. Patrzę na te dzieci, takie słowa nie są im obce, ani taki krzyk. Ktoś je przecież tu w tym domu dziecka umieścił, od czegoś uwolnił. A tu przyjeżdża pan filmowiec i jak się okazuje, tak samo wrzeszczy jak pijany tatuś.

– Biorę te dzieci i wychodzę z nimi na spacer – mówię do operatora.

– A jak ja mam bez nich ustawić plan?

– Nie wiem – odpowiadam. – Przyjdę dopiero jak się uspokoisz.

Poszłam z nimi na huśtawki i wróciłam dopiero, jak wszystko było gotowe.

Inna scena i inny film. Wchodzimy do wnętrza, a tam w klatce siedzi jakieś zwierzątko – tchórzofretka chyba. Wobec tak wielkiej liczby ludzi sprawia wrażenie spłoszonej. Kiedy zapalają się filmowe światła, robi się niepodziewanie jasno i gorąco, zwierzątko wciska się w głąb klatki. Malują mnie, ubierają, a ja nie mogę przestać patrzeć na to zwierzę. Jest potrzebne do jakiegoś małego ujęcia. Wołają mnie na plan, przed kamerę, a ja nie mogę sobie przypomnieć tekstu.

– Może najpierw skręćcie scenę z tym zwierzęciem i wypuścicie je? – pytam kierownika produkcji. – Ja mogę poczekać.

Wszyscy wzruszają ramionami i szykują się do zdjęcia. Stojąc przed kamerą patrzę na tchórzofretkę i widzę zmiany na jej sierści. Może to tylko światła.

– Słuchajcie – mówię – ona się zrobiła jakaś srebrna.

– Osiwiała – mówi ktoś z ekipy – ze stresu.

– Kamera! – słyszę głos operatora, ale nie mogę wymówić ani słowa tekstu. Mówię, że muszą najpierw wypuścić to zwierzę, inaczej nie będę grała. Słyszę pomruki: „z nią się nie da pracować”.

Rok 1990

Goniec

Wracam do domu z próby, niosę zakupy na obiad i nagle widzę na podwórku ogromną postać mężczyzny. W jego twarzy było coś demonicznego i jednocześnie łagodnego. Podszedł do mnie.

– Czekam na panią. Nazywam się Maciej Nowak i zakładam niezależne teatralne pismo środowiskowe „Goniec Teatralny”. Czy chciałaby pani pisać tam felietony raz na tydzień?

Zgodziłam się od razu. „Goniec” miał tylko trzy kartki i był drukowany amatorsko, jak podziemna „Bibuła”. Felietony musiały więc być naprawdę króciutkie, trzeba było zmieścić wszystko w kilkudziesięciu zdaniach. Napisałam pierwszy tekst, potem drugi i zaczęło się coś, o czym pisząc, nawet nie pomyślałam. Niespodziewany odbiór czytelników, gorące komentarze. To było to, co w pisaniu sprawia największą satysfakcję – poczucie, że list doszedł do adresata, że jest przeczytany i przemyślany.

Pisałam o sprawach teatru dla swojego środowiska i środowisko to odbierało. Przynależałam do niego, ale nie poprzez fizyczną obecność, tylko z boku, niewidzialnie jakby. Zrozumiałam, że ten rodzaj komunikacji sprawia mi największą radość. O wiele większą niż granie. Jak i kiedy to się stało?

Romeo i Julia

Jesień. Mam kłopoty ze zdrowiem i czeka mnie operacja. Nic poważnego, ale lekarze mówią, że powinnam teraz przystopować z pracą, odetchnąć. Dopiero w szpitalu czuję, jak bardzo był mi potrzebny czas izolacji i ciszy. I nagle zadzwonił Andrzej Wajda. Ma dla mnie propozycję, a zacząć trzeba właściwie zaraz. Ta propozycja to rola… Julii w Szekspirowskim dramacie.

Piotr Kozłowski i ja / fot.: Renata Pajchel, Archiwum Teatru Powszechnego w Warszawie

Wiedziałam, że Wajda ma to robić w Teatrze Powszechnym. Wiedziałam też, że Julię ma zagrać gościnnie Dorota Segda, aktorka z Krakowa, która jak mało kto nadawała się do tej roli. Co się stało? Dlaczego nagle zmieniono zdanie? Dorota Segda miała próby do innego spektaklu, a Wajda nie chciał zrezygnować z tej sztuki w tym terminie. Wymyślił, że ja mogę to zagrać. Julia? Może kiedyś, dawno temu, z pewnością.

– Ale ja mam trzydzieści siedem lat! Dwoje dzieci! – mówię do Wajdy. – Publiczność wie o tym przecież! Jak mogę zagrać małoletnią dziewicę?!

Wajda zaczyna mnie przekonywać.

– To jest teatr – mówi. – W teatrze wszystko jest nieprawdziwe. Musisz to po prostu zagrać, a publiczność doceni twoją sztukę.

Ale ja mam lęk wysokości – żartuję. – Nie mogę grać na balkonie!

Z tym lękiem wysokości to zresztą prawda, ale on nie potraktował tego serio.

– A kto ma grać Romea?

– Piotr Kozłowski. To świetny aktor.

– Świetny, ale młodszy ode mnie o dziesięć lat! Czegoś takiego chyba jeszcze nie było!

– I bardzo dobrze – mówi Wajda. – To będzie właśnie popis aktorskiej sztuki, ponad realnością.

– Ale ja już zagrałam Lady Makbet! Nie ma chyba na świecie aktorki, która gra Szekspira w takiej kolejności!

– No to świetnie. Będziesz pierwsza.

Już nawet nie mówiłam, że lekarze każą mi odpocząć. Mogłam odmówić roli filmowej, mogłam rezygnować z kariery dla osobistego życia, ale jak zrezygnować z takiej przygody jak Julia w reżyserii Wajdy? Zgodziłam się oczywiście.

Biedny Piotrek Kozłowski! Jaki on starał się być dla mnie miły, jaki twórczy! Co z tego? Czułam, jakie męki przeżywa Romeo, mając za zadanie kochać Julię, starszą o dziesięć lat! Do tego Piotr jest refleksyjny, inteligencki raczej niż żywiołowy. Bardzo utalentowany, ale nic wspólnego nie miał z południowym temperamentem. Bardzo trudna była miłość tego Romea do tej Julii i tej Julii do tego Romea.

Kiedy zamontowano dekoracje, okazało się, że Krystyna Zachwatowicz zaprojektowała balkon jako czystą platformę, bez żadnej podpórki.

– Nie mogę na tym stać – powiedziałam. – Ja naprawdę mam lęk wysokości. Nie dam rady.

Krystyna nie zgodziła się jednak na zmiany. Wajdzie natomiast bardzo podobało się, że Julia na balkonie ma w oku bezgraniczny strach. No tak, tylko że lęk wysokości łączy się z zawrotami głowy i naprawdę można po prostu runąć w dół. Całe szczęście, że miałam za sobą zespół techniczny tego teatru. Po kryjomu przybili na platformę niewielką listwę, żeby moja stopa czuła jakieś oparcie. Trochę to pomogło, ale i tak ciężko było na takim balkonie mówić Szekspirowskie monologi. W ogóle nic się tu nie udawało, każdy z nas, aktorów, ciągle szukał właściwego tonu. Cały spektakl wyglądał trochę tak, jakby orkiestra stroiła instrumenty i nie mogła zacząć grać. A za kulisami dział się mały ludzki dramat.

– Nie dam rady – szepnęła mi przerażona garderobiana na próbie kostiumowej.

Miałam uszyte do tej roli dwie suknie: jedna z nich zapinana była na kilkadziesiąt haftek. I właśnie tę suknię trzeba było założyć w błyskawicznej przebiórce za kulisami. Nikt nie zapnie tylu haftek w kilka sekund. Poszłam do Krystyny Zachwatowicz, mówiąc, że trzeba haftki zamienić na niewidoczny zamek błyskawiczny, bo inaczej garderobiana dostanie zawału, a ja wyjdę w niedopiętej sukience. Nie zgodziła się. Więc co wieczór, przed najważniejszymi moimi scenami, słuchałam szeptu garderobianej:

– O Jezu, Jezu. Nie dam rady, pani Joasiu.

A ja zamiast się skupić, szeptałam:

– Spokojnie, damy radę, spokojnie. Czy to warto tak się denerwować?

To były chyba pierwsze momenty moich zwątpień w sens sztuki teatru. Co jest bardziej przejmujące? Słowa miłości Romea czy purpurowa z przejęcia twarz tej kobiety? Czy współczesny twórca to ten, który widzi tylko sztukę, czy ten, który widzi człowieka? Na scenę wychodziłam zawsze w niedopiętej sukni, a mój monolog tak się zaczynał.

Ach! Niech będzie wielka ta godzina, w której ma miłość się objawiła.

Grając, kątem oka widziałam, jak za kulisami garderobiana opiera się o ścianę, mokra od potu i bardzo blada. Znacznie bardziej współczułam jej niż umazanemu szminką Romeo.

fot.: Renata Pajchel, Archiwum Teatru Powszechnego w Warszawie

Pewnego wieczoru nie miałam z kim zostawić swoich córek, więc wzięłam je do teatru. Marysia miała wtedy dziesięć, Hania siedem lat. Zostawiłam je w teatralnym bufecie i poszłam na scenę. Wreszcie doszło do sceny balkonowej. Wchodzę na tę platformę i, jak zawsze, mam przed sobą balkon dla publiczności. Po prostu mój balkon był zbudowany na tej samej wysokości, co balkon widowni. Spektakl nie był bardzo oblegany przez publiczność, więc na ogół balkon był pusty. Tym razem jednak, już wchodząc, zobaczyłam tam dwie małe dziewczynki. To były moje córki. Wymknęły się spod opieki bufetowej, usiadły w pierwszym rzędzie na balkonie, ale nie były bardzo zainteresowane sztuką. Grając, widziałam jak się śmieją i bawią. Na scenę wszedł Romeo. Wyciągam do niego ręce, rozpaczam, mówię o miłości, a jednocześnie widzę, jak Hania na balkonie podnosi jedną nogę w górę, potem przekłada ją przez barierkę… Czy ktoś może sobie wyobrazić, co czuje matka w takim momencie? Co czuje matka-aktorka? Matka-Julia? Kilka sekund błyskawicznych myśli – co mam wybrać?! Krzyknąć do Hani, żeby zdjęła nogę, bo spadnie, czy krzyczeć: „Romeo! Czemuż ty jesteś Romeo!”. Kim ja jestem, aktorką czy matką?!

Hania powoli cofnęła nogę. Może się znudziła, może wyczuła moje myśli, może po prostu Marysia ją namówiła, nie wiem. Wiem tylko, że od tego czasu wzmogły się moje wątpliwości. Czy ja na pewno chcę należeć do świata iluzji?

Rok 1992

Faustyna

Dzieje się mnóstwo, gram, piszę do „Gońca”, Mirek gra w teatrze w Poznaniu i właściwie każdy dzień rozłąki utwierdza nas w tym, że nasze małżeństwo już nie istnieje. Pewnie musieliśmy się spotkać, żeby urodziła się Marysia i Hania i chyba już tylko to przekonanie nas łączy. Wreszcie w porozumieniu z Mirkiem piszę pozew do sądu, pozew łagodny, za porozumieniem stron.

I właśnie w tym czasie przychodzi propozycja głównej roli w filmie. Powstaje film o św. Faustynie, a reżyser nie wyobraża sobie innej aktorki niż ja. Czytam scenariusz. Niestety, jest dość słaby. Czytam więc wszystko, co tylko można o zakonnicy, która zobaczyła Chrystusa i kazała go namalować dokładnie według swojej wizji. Czytam jej dzienniki, czytam opracowania tych dzienników i wszystko to zaczyna mnie bardzo wciągać. Rodzi się szereg pytań. Scenariusz zawsze można poprawić. Zgadzam się. Podpisuję umowę. Nie bez wątpliwości moralnych. Mówię reżyserowi, że się rozwodzę.

– No to co?

– Nie wiem, czy powinnam podchodzić do takiej postaci, jeśli… – reżyser puka się w czoło, wszyscy zresztą, których o to pytam, też wzruszają ramionami.

– Czy gdybyś grała niewidomą, to też miałabyś wyrzuty sumienia, że widzisz? Jesteś aktorką.

Najważniejsze dla mnie jest jednak rozstrzygnięcie kilku pytań, które wiążą się ze stanem widzeń. Na szczęście znam księdza, który może mi pomóc w znalezieniu kompetentnej osoby. Ksiądz próbuje zresztą przy okazji odwieść mnie od rozwodu, ale niezależnie od tego znajduję duchownego, który jako teolog zajmuje się tym zjawiskiem. Moje pytania dotyczą nie tylko widzeń.

– W „Dziennikach” Faustyna opisuje obraz piekła. Ten obraz to też rodzaj jej widzenia, ale jak prymitywny! Diabły, kotły, smoła. Czy mam przez to wierzyć, że piekło tak właśnie wygląda?

Duchowny odpowiada, że Bóg zsyła widzenia na miarę wyobraźni człowieka, na miarę jego doświadczeń.

Kolejne moje pytanie dotyczyło tak zwanych ciemnych nocy. Z „Dzienników” wynika wyraźnie, że Faustyna doznawała psychicznych i cielesnych męczarni związanych z ciemnymi siłami. Według wiedzy, jaką w tej sprawie posiadłam, święci miewają takie doświadczenia, połączone z przekleństwami, bluźnierstwem i innymi objawami skrajnego niepokoju. W scenariuszu nie było takiej sceny, a przecież nawet z punktu widzenia narracji wniosłaby wiele energii, zwłaszcza że oparta jest na prawdziwym przekazie. Zapytałam, czy scenariusz bez takiej sceny jest w ogóle coś wart.

Ksiądz odpowiedział, że jeśli to ma być film afirmacyjny, to taka scena może zaszkodzić, ale z punktu widzenia biograficznej prawdy byłaby wskazana.

Kolejne pytanie dotyczyło pojawienia się osoby Chrystusa.

– Czy widzenie jakiejś osoby jest tak realne, że zasłania przedmioty? Czy gdyby teraz ukazał się nam Chrystus, to zasłoniłby tę półkę?

Odpowiedź była mi potrzebna do tego, żeby wiedzieć, poczuć, czy widzenie jest niezależne od tego, czy oczy są otwarte czy zamknięte. Ksiądz nie odpowiedział, ale zapisał sobie to pytanie.

Zaczęłam chodzić na modlitwy na ulicę Szczecińskiego do Zgromadzenia Sióstr Jezusa Miłosiernego. Byłam przekonana, że mnie to wynudzi, zmęczy. Modlitwę traktuję jako coś najbardziej intymnego, nie umiem się skupić w zbiorowości. Tutaj jednak, w Zgromadzeniu, monotonia wspólnej modlitwy uspokajała i wprowadzała jakiś mądry, dobry porządek. Zaczęłam tam chodzić z radością.

W tym czasie rusza produkcja filmu. Zapraszają mnie na przymiarkę kostiumu – to czarny habit zakonny. Zakładam go i to jest przeżycie inne niż zwykła przymiarka kostiumu. Przecież każda kobieta ma w życiu taką myśl, czy by się nadawała, czy sprostałaby życiu klasztornemu. Ale tylko aktorka ma szansę na to, żeby zobaczyć siebie w lustrze ubraną w strój zakonny.

Nagle zadzwoniła producentka filmu. Zmieniono reżysera. Teraz będzie nim Jerzy Łukaszewicz, operator filmowy, brat aktora Olgierda Łukaszewicza. Kiedy zadzwonił do mnie, powiedziałam, że musimy porozmawiać o zbyt monotonnym scenariuszu, że trzeba tutaj wiele zmienić. Zwłaszcza chodzi mi o „ciemne noce”, o duchową mękę Faustyny, o trudne doświadczenia. I wtedy nagle reżyser powiedział:

– Nie możesz tego zagrać.

Następnego dnia poszłam do wytwórni, a on powtórzył, że nie zagram tej roli. No cóż, ma prawo. Jest reżyserem. Wychodząc, natknęłam się znowu na producentkę i wtedy dopiero uświadomiłam sobie, że przecież mam podpisaną umowę. Poprosiłam o kopię i usiadłam na korytarzu. Przy końcu umowy znalazłam zapis, który mówi:

W wypadku niepodjęcia zdjęć nie z winy aktora, producent wypłaci 50 proc. honorarium.

Nie była to mała suma. Faustyna to postać cały czas śledzona przez kamerę, jej osoba wypełnia całą akcję filmu, krótko mówiąc, wiele dni zdjęciowych. Dotąd pracując nad Faustyną, nie myślałam o tym, że to będzie naprawdę spory zarobek. Za dużo było innych, ciekawszych problemów. Ale teraz? Reżyser ma swoje prawa, ale ja też mam swoje. Miałam przed sobą dokument, gdzie czarno na białym opisana była moja sytuacja i wynikające z niej konsekwencje. Wracam do producentki. Ona rozkłada ręce – nie może sprostać temu, co jest napisane w umowie, nie mają takich pieniędzy. Nie chciałam się z nią kłócić. To naprawdę bardzo miła osoba, świetna producentka i rzeczywiście chyba w tej sytuacji bezradna. Zapytałam więc tylko, kto właściwie finansuje ten film. Telewizja publiczna. No więc jadę do TVP na Woronicza. Obmyślam szybki, choć szalony plan. Przy bramce rzucam ochroniarzom „dzień dobry” i daję do zrozumienia, że bardzo się spieszę. Znają mnie dobrze, otwierają. Szefem od filmów był człowiek, którego znałam tylko z widzenia. Dostać się do jego gabinetu tak z marszu to po prostu niemożliwe. Wchodzę, mijam zdumioną sekretarkę i otwieram drzwi, za którymi on urzęduje.

– Proszę, tu jest moja umowa, tu punkt ten i ten, należy mi się więc taka i taka suma.

On uśmiecha się z rozczuleniem.

– Pani Joanno, ma pani prawo oczywiście być rozżalona, taka rola pani przepadła, ale chyba pani rozumie, że nie możemy wypłacić takiej sumy. Ten film, ten religijny film ma już określony budżet.

– Czyli ta umowa jest fikcyjna? A gdybym ja nie wywiązała się na przykład z punktu, który mówi o tym, że w wypadku przerwania zdjęć z winy aktora ponoszę taką a taką karę, to też byście przymknęli oko? Mogłabym tak po prostu nie przyjść na plan i rozeszłoby się po kościach?

Uśmiecha się dalej. Jest właściwie rozbawiony. Rozkłada ręce. Taki świat, takie życie.

– Jednym słowem, nie mogę liczyć na wywiązanie się telewizji z treści umowy?

– Przykro mi.

Wstaję.

– Powtórzy to pan przy dziennikarzach? – patrzę na zegarek. – Zwołałam konferencję prasową. Za pół godziny będę w radio.

Spoważniał. Widzi przed sobą osobę zdesperowaną i zdolną pewnie do tego, żeby zwołać dziennikarzy. Nie wie o tym, że nie tylko nikt w żadnym radio na mnie nie czeka, ale też o tym, że nie mam pojęcia, jak zwołuje się prasowe konferencje. Podchodzę do drzwi, a on mówi:

– Chwileczkę. Niech pani usiądzie. Bardzo proszę, żeby nie robiła pani szumu wokół tak szczególnego filmu. To jest film o osobie świętej.

– Czyli uczciwej. Proszę więc uczciwie się zachować.

Demonstracyjnie patrzę na zegarek. Chwila zastanowienia. Wreszcie ten mężczyzna wstaje:

– Proszę poczekać. Załatwię to.

Wychodzę z gabinetu i czekam. Po chwili on też wychodzi i wraca niespodziewanie szybko. Prosi mnie do siebie i wyjmuje plik pieniędzy.

– Pożyczyłem z innego filmu, proszę to pokwitować i więcej nie wracać do tej sprawy.

Idąc potem telewizyjnym korytarzem z torebką pełną pieniędzy, śmiałam się sama do siebie. Mało kto zarobił pieniądze za to, że czegoś nie zrobił.

List

Zadzwonili do mnie z Teatru Ateneum. Proszą mnie na rozmowę z dyrektorem Januszem Warmińskim. Byłam przekonana, że chodzi o jakąś gościnną rolę. Już sama rozmowa z człowiekiem, który prowadzi teatr prawie trzydzieści lat, była dla mnie wyróżnieniem. Nie spodziewałam się jednak, że odbędzie się tam taka scena.

Janusz Warmiński siedział przede mną jak uczeń przed dyrektorem szkoły. W rękach trzymał jakąś kopertę z listem. Był najwyraźniej zdenerwowany, speszony. Nie wiedział, jak zacząć rozmowę, wreszcie powiedział coś o wyjątkowo przykrych teatralnych tekstach krytycznych, jakie się ostatnio ukazują w „Gazecie Wyborczej”. Nie chodzi o to, czy recenzja jest zła czy dobra. W tych złych recenzjach jest coś więcej. Zapytał, czy je czytałam. Niektóre tak i rzeczywiście miałam wrażenie, że przekracza się granice dobrego smaku. Ton tych tekstów był arogancki, bez szacunku do człowieka teatru, który i tak kończył już swoją dyrektorską karierę.

– Coś się dzieje dziwnego – takie słowa powtarzał Janusz Warmiński, wręczając mi kopertę z listem do naczelnego „Gazety Wyborczej” Adama Michnika.

Ucieczka

Nie mogłam uwierzyć. Człowiek o takich dokonaniach prosi o wstawiennictwo, z powodu moich opozycyjnych znajomości? Jednak wystarczyło popatrzeć na niego, żeby zrozumieć, jak bardzo jest załamany i upokorzony. W takim stanie nie da się z nikim rozmawiać. Wzięłam ten list i obiecałam go przekazać. Zanim to jednak zrobiłam, postanowiłam poczytać wszystko, co napisano o Warmińskim i innych twórcach teatru w ostatnim czasie. Wyniki tego „śledztwa” były bardzo ciekawe. Zaczęłam się w to zagłębiać i rzeczywiście potwierdzało się spostrzeżenie, że głównym motywem nowej krytyki jest wszystko to, co „warszawskie”. Rozumiałam, że chodzi o wszystko, co „centralne” i dotąd uznawane za wzór. I ten „wzór” miał być unieważniony przez jakąś grupę. Bez względu na to, czy tworzy rzeczy dobre czy nie. To wyglądało tak, jakby w prasę wniknął jakiś ruch polityczno-rewolucyjny, a nie ruch nowego, krytycznego spojrzenia. Po prostu wyczuwało się, że tu chodzi o coś więcej niż o teatr.

Zbigniew Zapasiewicz i ja / fot.: Andrzej Piotrowski, archiwum Teatru Współczesnego w Warszawie

Jeśli na przykład Gustaw Holoubek, wielki, magnetyczny aktor zagra gorzej niż kiedyś, to krytyk ma prawo go nie oszczędzać. Bo jeśli wielki aktor nie tworzy kreacji, to jest to też rodzaj zdarzenia. Taki spadek formy jest stratą, czymś dużej wagi dla widzów i teatru. Ton takiej krytyki powinien mieć stosowną powagę. W recenzjach, o których piszę, nie było tej powagi. Ktoś, kto je czytał, mógł odnieść wrażenie, że chodzi o kogoś bardzo przeciętnego, kto się znowu potknął. Jakaś nowa władza brutalna i bezwzględna po prostu ścinała głowy. Coś dziwnego zaczęło się dziać.

Podam taki przykład: Gustaw Holoubek zagrał niewielką (po raz pierwszy chyba tak małą) rolę w sztuce Koterskiego „Dom wariatów”. Grał inaczej niż zwykle. Uważam, że była to rola niezwykła, zrodzona z obserwacji ludzi, których wychował klimat krakowski, Galicja, bliskość Wiednia. Patrzyłam na Holoubka i widziałam swojego dziadka Szczepkowskiego, jego codzienne rytuały, stosunek do przedmiotów, szczególny sposób mówienia jakby z musztry wojskowej. Potem widziałam ten spektakl na festiwalu – ja byłam w jury i siłą rzeczy oglądałam po raz drugi rolę Holoubka.

Znałam go prywatnie, ale jeszcze lepiej ze sceny, bo chyba nie ominęłam żadnej jego roli. I dlatego mogłam dostrzec zmianę w aktorze, a raczej w człowieku, jaka dokonała się w wyniku tej nowej krytyki. Po recenzjach, które podważały jego emanację, powagę dorobku, czyli upokarzały go jako artystę i jako człowieka, Holoubek jakby wyblakł na scenie. Pierwszy raz widziałam oznaki zdenerwowania, a nie tego, co miał zawsze, poczucia więzi z publicznością. „Dali mu radę” – tak pomyślałam, siedząc na widowni. To nie było u mnie wtedy do końca sprecyzowane, czułam tylko jak inni, że coś się dzieje.

Zaniosłam list do „Gazety Wyborczej”. Jak się okazało, tego rodzaju skarg było więcej, ale też była jednoznaczna odpowiedź redakcji. Taki jest ich punkt widzenia. I tak rzeczywiście zostało. Janusz Warmiński zmarł kilka lat potem. Gustaw Holoubek grał dalej, ale nie było już w nim tego światła. To samo poczucie miał Zapasiewicz.

„Cokolwiek zrobię, będzie złe” – mówił. Świadomość przegranej już z góry, zanim odbędzie się premiera, to były uczucia, które zaczęły towarzyszyć nam coraz częściej. Czułam to i pewnie stąd po raz pierwszy pojawiła się u mnie myśl – uciec z teatru.

Mnie samą zaskoczyła. Przecież teatr to był mój dom, moje środowisko naturalne. I nagle pomyślałam: a gdyby po prostu odejść?

Nie miałam żadnego pomysłu na przyszłość. Tyle tylko, że poczułam nagłą ulgę. Muszę być wolna, bez względu na konsekwencje. Na koniec sezonu wręczyłam zdumionemu dyrektorowi wymówienie. A na pytanie: „dlaczego?”, odpowiedziałam tylko:

– Nie chcę. Nie chcę być teraz w teatrze.

Tak zaczęła się nowa, wolna droga. Osiem lat.

Śpiew i słuch

– Napisz sobie piosenki i zrób recital.

Tak kiedyś powiedział mi Wojciech Młynarski. A jakiś czas wcześniej poprosił mnie o zastępstwo w jego przedstawieniu kabaretowym, złożonym z piosenek Hemara. Nie byłam pewna, czy to dobry pomysł, bo nigdy nie śpiewałam przed publicznością. W ogóle dziwna rzecz z tym moim słuchem. Czasem, zwłaszcza wysokie nuty, śpiewam czysto jak ludzie ze słuchem absolutnym, a czasem nie mogę powtórzyć najprostszej melodii. To tak, jakby moje geny podzieliły się na dni tygodnia – kilka dni dziedziczę po ojcu słuch absolutny, a przez resztę tygodnia brak słuchu po mamie. Zgodziłam się jednak wystąpić w tym spektaklu i wyszło to chyba całkiem nieźle. Wojciech Młynarski zauważył, że estrada mnie nie peszy, jak to bywa u wielu teatralnych aktorów.

– Koniecznie napisz sobie piosenki, monologi i zrób swój recital! – powiedział.

I to był naprawdę dobry pomysł.

Od tej pory powstawała piosenka za piosenką. Wymyślałam je na spacerach z Tufą. Ona skakała nad trawami po łąkach za Warszawą, a ja układałam monologi i piosenki. Dziś nie wiem, naprawdę nie wiem, jak i skąd znalazłam siły i śmiałość, żeby skontaktować się z tak wybitnymi osobami, jak kompozytor piosenek Ewy Demarczyk Andrzej Zarzycki, Grzegorz Turnau, Janusz Bogacki, Jerzy Derfel. A co jeszcze dziwniejsze, wszyscy oni zgodzili się napisać muzykę. Janusz Bogacki miał wtedy swój zespół i od razu też zgodził się akompaniować mi przy recitalu. Miałam więc teksty, muzyków. Zadzwoniłam do „Stołecznej Estrady”. Zapytałam, czy mogliby użyczyć miejsca na próby. I oni od razu się zgodzili. Nie mogłam uwierzyć. Ja, osoba tak daleka od muzyki, spotykam się ze znakomitym zespołem jazzowym i razem tworzymy spektakl! Zespół składał się z gitarzysty (gitara elektryczna), skrzypka, pianisty i perkusisty. Szybko okazało się, że wszyscy lubimy te próby, mamy poczucie wspólnej przygody. Zadzwoniłam do Ateneum. Z tym teatrem współpracował wtedy właśnie Wojciech Młynarski, więc to było w jakiś sposób naturalne. Gustaw Holoubek był dyrektorem. Wojtek poręczył za poziom tego spektaklu, więc Holoubek zgodził się już na pierwszej rozmowie. Nazwałam spektakl „Złodziejka różowego boa”. Dlaczego tak?

Różowe boa