Księżycowe cienie - Aneta Borewicz - ebook

Księżycowe cienie ebook

Aneta Borewicz

4,0

Opis

Maria na nowo układa sobie życie. Ta decyzja powoduje, że zaczyna zastanawiać się nad sobą i swoimi relacjami z rodziną, przyjaciółmi i byłym mężem. Wraca pamięcią do dzieciństwa, młodości i tamtych trudnych, burzliwych i ciekawych czasów PRL.

Powieść umiejętnie opowiada o tym, co dla kobiety ważne. O dylematach, decyzjach, wzruszeniach, smutkach i radościach. To ciepła opowieść, rozgrzewająca serce i przynosząca ulgę w pochmurne dni.


Aneta Borewicz jest z zawodu plastykiem. Wiele lat pracowała z dziećmi w praskim klubie kultury. Jest autorką i ilustratorką książek, okładek oraz przeźroczy dla dzieci. Zadebiutowała w literackim „Głosie Nauczycielskim”. W V konkursie dramaturgicznym im. M. Konopnickiej otrzymała pierwszą nagrodę, a w VI edycji konkursu „Szukamy polskiego Szekspira” trzecią nagrodę, przyznawaną przez Polski Ośrodek Międzynarodowego Stowarzyszenia Teatrów. Pisała również reportaże o Pradze i jej mieszkańcach w „Gazecie Praskiej”, miesięczniku „Sami Sobie” czy w kwartalniku „Zdrowa Praga”. Wydała i zilustrowała tomik wierszy „Od ciał naszych”.

(…) To historia bliska życiu i zgodna z realiami tamtych lat. (…) Czytałam z zachwytem i ciekawością, a każda przerwa w czytaniu to pytanie „co dalej” (…) - Joanna Stachel

(…) Powieść napisana bogatą polszczyzną, a dla mnie to azyl, w którym można zamieszkać.(…) Maria żyje prawdą i pięknem, a istnienie takiego człowieka daje wiarę w dobro. (…) Tyle znalazłam wspólnych przeżyć i miejsc. Brakuje mi dalszego ciągu. (…) - Wanda Skoniecka

(…) Utwór nawiązujący do tradycji literatury w najlepszym tego słowa znaczeniu. (…) Autorka często posługuje się „językiem pamiętającym”, opowiada o biedzie, pięknie życia, ludzkich dramatach i radościach. Zwraca uwagę, ile problemów rodzi bycie z bliskim człowiekiem. Ile miłości, przyjaźni i głębokiej kultury potrzeba, żeby związek przetrwał. (…) A wszystko to w realiach tamtych czasów, miejsc, smaków i zapachów. (…) To książka, która wzbogaca. - Zdzisław Łączkowski

(…) To powieść spod pióra i pędzla. Układa się w rodzaj ballady. (…) Pojawiają się miejsca ludne jak warszawska Praga, Trójmiasto, Paryż oraz sielskie jak zielone Podlasie. To powieść pełna, choć tyle w niej różnorodnych klimatów. Dobrze osadzona w realiach, chociaż metaforyczna. Jakby powiedziała Maria Pawlikowska-Jasnorzewska: „każdemu oddaje to, co mu się należy”. - Jan Zdzisław Brudnicki

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 774

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (3 oceny)
1
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Mojej Córce

 

 

 

 

 

Dum spiro spero.

(Póki oddycham, nie tracę nadziei).

 

jedną widzę

jasną drogę

z siebie do siebie

nic bowiem

nie może być mi

dane ani zadane

co we mnie nie istnieje

 

Wiesław Sokołowski

 

 

 

 

Lato 1992 roku było wyjątkowo upalne. Temperatura w cieniu dochodziła do 35 stopni Celsjusza, tak że nawet kąpiel w jeziorze przynosiła tylko chwilową ulgę. Ludzie pracujący w polu mówili, że krew w nich wrze. Tylko letnicy nie narzekali. Wyciągnięci na piaszczystym brzegu jeziora Wigry popijali zimne napoje, leniwie obgadywali bliźnich i opowiadali o swoich sprawach.

– Mieliśmy pojechać na Kretę, ale po co, kiedy tu tak grzeje. Ania marzyła o tym wyjeździe, lecz przekonałem ją, że w tym upale, przy moim sercu, podróż mogłaby skończyć się tragicznie. I nie daj Boże, miałbym szansę stać się własnym klientem.

Anna i Krzysztof Pośpieszni byli właścicielami zakładu pogrzebowego „Ostatnia Podróż”. On potężnie zbudowany, zawsze spokojny, przez przyjaciół nazywany Miśkiem, i ona, drobniutka blondynka o anielskiej twarzy, kojarzyli się rodzinom zmarłych z doskonale wyszkolonymi przewodnikami do tego lepszego świata.

– Ja również z niechęcią myślę o naszej hiszpańskiej wyprawie – powiedziała Małgosia. – Ze względu na dzieci. Jacuś jest, według mnie, za mały, a Ewa ciągle choruje.

– Jesteś nadopiekuńcza. – Zbyszek był niezadowolony.

– Człowiek żyły sobie wypruwa, żeby wam zapewnić urozmaicone wakacje, a ty jedno, co potrafisz, to narzekać. No powiedzcie, nie mam racji? Siedzimy u was prawie dwa tygodnie. Dzieciaki nie wychodzą z wody, a żadne nie złapało nawet kataru.

– A co, chciałbyś, żeby się pochorowały? Tylko kto się wtedy z nimi męczy? No powiedz: kto ?

Do brzegu podpłynęły kajakiem dwie dziewczyny topless. Jedna z nich pochyliła się nad wodą.

– Panowie zaraz sobie oczy wypatrzą – roześmiała się Ania.

– No nie wiem, czy gdybym miała takie piersi, to bym się z nimi obnosiła.

Małgosia wstała i zaczęła wołać dzieci.

– Niech nie patrzą na te bezwstydnice.

– Jak powiada Starowiejski: „Pierś nie kuśka, stać nie musi” – śmiał się Zbyszek.

– Świnia – rzuciła Małgosia i poszła wyciągać dzieci z wody.

– Moją żonę wszystko degustuje. Każde brzydkie słowo zastąpiłaby eufemizmem. Więc powiedzcie: dlaczego nazwała mnie świnią? – Zbyszek wytarł pieluchą załzawione oczy, a następnie wielki brzuch. – W tym moim stadle sam siebie muszę rozśmieszać. A propos, jak wam się podoba napis na naszym ostatnio wyprodukowanym shircie?

– Który? „Niebiańska słodycz to piwka gorycz”?

– Nie dostałeś koszulki z napisem na przodzie: „Hej, kufle w dłoń”, a z tyłu: „Czas nas nie goni, gdy kufel w dłoni”? Przypomnij, jak wrócimy do Warszawy, to ci ją dam.

Maria spędzała z nimi prawie każde wakacje. Znała ich jeszcze z czasów dzieciństwa i wspólnych zabaw podwórkowych. Z Anią chodziły do jednej klasy, podkochiwały się w Krzyśku i Adamie. Z Małgosią rywalizowały w tak ważnych dla dziewczynek dziedzinach, jak ciuchy i uroda.

Dzieci rzucały kamyki, niszcząc gładką taflę jeziora, nad którą wisiały białe obłoki. Jak łatwo zburzyć porządek nieba – pomyślała Maria, kiedy chmurki rozpierzchły się po wodzie. Gdybym miała napisać książkę, to pewnie tak bym zaczęła. Właśnie tak, zwyczajnie i leniwie. Niedawno rozmawiała na ten temat z Anią i Małgosią. Ania twierdziła, że w książce, aby dobrze się sprzedawała, musi być dużo seksu. Małgosia żachnęła się i powiedziała, że o seksie czyta jak o zabijaniu, sama nie zabije, ale czytać – czyta. Roześmiały się, do końca nie rozumiejąc, co miała na myśli. Może razem coś napiszą.

– Może będzie to sztuka teatralna, która widzów w całej Polsce powali na kolana?

– Tylko – śmiała się Ania – naszej sztuki nie zaczniemy banalnie. Ja bym zaczęła na przykład tak:

W pokoju siedzą dwie, około czterdziestoletnie kobiety, popijają wino i rozmawiają o napisaniu sztuki teatralnej. Jedna siedzi, bose stopy oparłszy na stole, druga ma na nogach kozaczki.

– Zdejmij te buty. W domu gorąco, jak w piekle. Nogi ci się ugotują.

Druga na to:

– Nie, nie. Ze względu na ciebie nie zaryzykuję. Kobietom z mojej rodziny zawsze śmierdziały stopy.

– No nie – skrzywiła się Maria. – Ty to masz pomysły, ja bym już na początku wyszła z teatru.

Małgosia też się skrzywiła.

– Przede wszystkim to, co wymyślimy, musi być oryginalne, niebanalne. Tylko że to o stopach, to jest taka trochę „niebanalność nieestetyczna”.

– E tam. – Maria zupełnie inaczej wyobrażała sobie treść sztuki. – „Ma być oryginalnie, musi być niebanalnie”. A ile banałów w życiu każdy z nas wypowie czy popełni. To co, nasza sztuka nie będzie o ludziach, o życiu? To dla kogo ma być? Dla jakichś snobów z odrealnionego świata?

– Nie podniecaj się tak, Mańka. Zobaczysz, jak już zaczniemy tworzyć, to we trzy stworzymy dzieło.

Roześmiały się i nigdy się do „tworzenia tego dzieła” nie zabrały.

Maria patrzyła na jezioro przez seledynową koronkę puszących się chwastów.

Słońce wypaliło trawę, a one zostały – pomyślała. – Niezniszczalni, uparci wędrowcy na psich ogonach. Kiedyś spróbowała oddać na płótnie bujność i piękno tych roślin, ale pod pędzlem były nieujarzmione i nie dały się zamknąć w ramach obrazu. Głosy powoli się oddalały i Maria zapadła w sen.

Obudził ją delikatny dotyk dłoni. Adam pieszczotliwie zanurzył palce w jej włosach, a potem przeciągnął ręką po plecach.

– Masz przyjemnie chłodną i gładką skórę. Wyglądasz jak statuetka z brązu. Czy ja już do końca życia będę pod twoim urokiem?

– Adam? Nie wygłupiaj się. – Maria podniosła głowę. – Jaka cisza... Gdzie wszyscy?

– Pobiegli do domu, a ciebie zostawili na publicznej plaży. Potem się zreflektowali i przysłali mnie na ratunek.

– Dzieci wolą się tutaj kąpać. Ta plaża ma lepsze zejście do wody.

– Wiesz, ile czasu spałaś? Nie wiedziałem, że jesteś takim śpiochem.

– Tak naprawdę, to niewiele o mnie wiesz. Trochę wydoroślałam od czasu naszych podwórkowych zabaw.

– A dla mnie na zawsze pozostaniesz dziewczynką z poobijanymi kolanami, rywalizującą z dzieciakami, kto będzie pierwszy na rowerze czy wyżej wejdzie na drzewo.

Maria uśmiechnęła się.

– Oj, Rudy, Rudy, ty też byłeś niezłym zabijaką. A wiesz, że byłeś moim ulubionym kumplem?

– A ty moją ulubioną panienką z dobrego domu.

– Przestań. Kiedy przyjechałeś? Gadasz jak porąbany, zamiast dać buziaka.

– A fe! Co za język. – Adam pocałował ją w ramię. – Jak to kiedy? Przed chwilą. I zaraz wysłali mnie, żebym sprawdził, co się z tobą dzieje. Przemierzyłem pole i las. Patrzę, a tu moja ukochana śni o mnie nad brzegiem jeziora.

Maria roześmiała się.

– Dobrze, że przybyłeś, bo właśnie zamierzam rzucić się w jego głębiny, a w tej sytuacji zrobimy to razem.

Płynęli w milczeniu. Słońce świeciło, przesiane przez korony drzew i otoczenie wypełniała cisza stojącego w bezruchu powietrza. To jest chwila, dla której warto żyć – pomyślała Maria.

W drodze do domu dowiedziała się, że Ania i Krzysiek otrzymali wiadomość z Warszawy o włamaniu do zakładu i jeszcze dzisiaj muszą wracać.

– Dopiero teraz mi o tym mówisz?! Znasz szczegóły? – Maria przyśpieszyła kroku.

– Nie denerwuj się – uspokajał Adam. – Prawdę mówiąc, nic się nie stało, nic nie zginęło. Jakieś gnoje narobiły szkód. Dostały się do poczekalni, ktoś to zauważył, policja już ich zgarnęła. No ale niestety, nasi przyjaciele muszą pojechać i zabezpieczyć swoje mienie.

– Jezu! A co oni chcieli ukraść? Trumny?

– Nie umiem ci odpowiedzieć. Może pomyśleli o przyszłości.

– Dobrze, że jesteście. – Ania zapinała pasek walizki. – Pomóż mi, Rudy, nie mogę sobie z tym poradzić. Jeszcze tylko upchniemy dwie walizy i to będzie wszystko. Całe lato coś przywozimy, a kiedy wyjeżdżamy, okazuje się, że nasz samochód jest za mały. Mam do was prośbę: ponieważ Zbyszkowie też postanowili wracać do Warszawy, to może wy zostaniecie do poniedziałku? O ile oczywiście możecie. A, i jeszcze jedno – Ania podała Marii niewielką paczuszkę. – To prezent urodzinowy dla Bąbla. Przeproście go i złóżcie od nas życzenia.

W drzwiach pojawił się Krzysiek.

– No to w drogę, kochani. Zanim przejedzie się sto kilometrów, trzeba najpierw zrobić pierwszy krok, jak powiadali starożytni Chińczycy.

Zbyszek wyszedł z domu, trzymając Jacusia i jego kosz z zabawkami. Za nim szła uczepiona spodni Ewunia, drąc się w niebogłosy, że nie chce do Hiszpanii. A z tyłu objuczona i niewidoczna zza bagaży Małgosia.

– Oto w całej krasie i okazałości szczęśliwy ojciec rodziny – śmiał się Zbyszek.

Wyglądali groteskowo, a mimo to Adam poczuł ukłucie zazdrości.

 

Marię zawsze zachwycał ten dom. Zbudowany z ciemnych bali, przykryty wiórem, z ozdobnymi okiennicami, w wianku kolorowych malw i gladiolusów, wyglądał jak dom leśnej wróżki z jej dziecięcych bajek. Altanka, przytulona do starej lipy i obrośnięta winem, w lecie dawała chłodny cień i zachwycała koncertami ptaków. Tuż za domem był duży sad. Rosły w nim odporne na mróz stare odmiany drzew o rozłożystych koronach. Ich owoce miały niezrównany smak i aromat.

Maria lubiła rubasznego gospodarza Bolka i jego cichą żonę Zosię, o której mówił: kocham moje żonkie, bo dobra matka i gospodyni, a poza wszystkim, ani dobra, ani zła, tylko taka, jak jom widze. Ich dzieci założyły rodziny i wyruszyły w świat, a oni, z trudem dając sobie radę, ubolewali, że gospodarstwo podupada, a żadne z dzieci nie zamierza wrócić na wieś.

Marię i Adama powitał zapach wędzonej ryby i ciasta z wiśniami. Stół był zastawiony, lecz gospodarzy nie widzieli. Maria usiadła na ciepłym przypiecku

– Chyba przyszliśmy za wcześnie. Siadaj. Uwielbiam to cieplutkie miejsce. Wiesz, jakie to przyjemne. Bez względu na pogodę, to moje ulubione.

– No tak, mało, że śpioch, to jeszcze piecuch – roześmiał się Adam.

– O, jesteście! – Zosia, opalona, we wzorzystej sukience, wyglądała jak młoda dziewczyna.

– A mówią, że ciężka praca kobiety wiejskiej odbiera jej młodość i urodę.

Adam podniósł ją i ucałował w oba policzki.

– Istny wariat, toż zapomniał ty, że ja babcią prawie wiele razy jestem.

– W to, gdy jak ktoś nie wie, to i nie uwierzy. – Maria przytuliła ją serdecznie. – Przyszliśmy w uszczuplonym składzie. A gdzie jubilat?

– A idzie już, idzie. Boluś, pośpieszaj no. Marysia z Adaśkiem przyszli.

– Witamy, witamy młodych i przepraszamy, że my już troszku wypici. Tak my w południe w sadku zasiedli, a potem i sąsiady dołączyli.

Do pokoju weszło kilka osób.

– Zasiadają do stołu. Takie to picie, na pusty żołądek zdrowiu nie służy – gderała Zosia.

Stół był zastawiony tak, że Maria poczuła, jak ślina napływa jej do ust.

– Niech jedzą – zachęcała Zosia. – Wszystko domowej roboty.

– Stop. Muszę to uwiecznić. – Adam sięgnął po aparat.

– Ale i nima czego. Toż to zwykły poczęstunek i tyle – machnęła ręką Zosia.

– Koniecznie! Przecież to wygląda jak obraz i jeszcze tak cudownie pachnie. Koniecznie trzeba to uwiecznić. Koniecznie – poparła Adama Maria.

Na stole przykrytym granatowym obrusem, na jasnych, drewnianych półmiskach leżała szynka domowej roboty, salceson, mocno pachnąca czosnkiem kiełbasa. Czerwieniły się raki z aromatem kopru. Złociły ryby, tłuste, świeżo wędzone węgorze, leszcze o różowym mięsie, sieja i sielawa.

– Tylko u was można zjeść coś tak pysznego. – Maria nałożyła sobie na talerz po kawałku wędzonej ryby. – Przepraszam, ale umieram z głodu. Ratujesz mi życie, Zosiu.

– Zdrowie gospodyni, co nam dobrze czyni. – Bąbel podniósł kieliszek.

– Dzisiaj jego święto, to i niech swoje zdrowie wypije – śmiała się Zosia.

– A wypije, wypije, i na to przyjdzie czas, bo jak powiadają, że bez picia, ni zdrowia, ni życia.

– Zdrowie Bąbla i jeszcze raz zdrowie, i jeszcze raz, dawaj, Bąbluś, „chlieba w płynie”!

Kieliszki poszły w ruch, a twarze stawały się coraz bardziej purpurowe, oczy bardziej błyszczące.

– Ale tempo! – Adam uśmiechnął się do Marii. – Dobrze, że ty, Marylko, jak mówi Bąbel, znasz swój umiar i zaopiekujesz się starym pijanicą.

– Tobą?

– A kim?

– Nie martw się. Odstawię cię do domu i dopilnuję, żebyś resztę nocy spędził w łóżku, a nie pod stołem.

– Moja samarytanka. – Adam cmoknął ją w policzek.

– Co wy tam szepczecie? – Bąbel pochylił się i przewrócił kieliszek.

– Bąbel, uważaj, oblałeś mnie. Muszę to szybko sprać, bo będę pachniała jak gorzelnia.

– Ta, niech szybko idzie i zapierze. Wie, że te barwniki, co do bimbru daję, to tak łatwo później nie zejdą.

Zosia wyjęła z kredensu czystą ściereczkę.

– A ty, Boluś, trochę więcej uważania miej.

– A ja tam nie wiem, czy to dobrze dla bimbru robi, takie kolorowanie go? Bimber, sam z siebie swój smak ma, toż to jeden z płodów ziemi. Zawsze ja gadał, że dla mnie bimber to taki chlieb w płynie.

– U nas na Pradze, pamiętasz, Marylko – przerwał mu Adam – mówiono, że wódka jest lepsza od chleba, bo jej gryźć nie trzeba.

Wszyscy się roześmiali, a Zofek, brat Zosi, przytaknął.

– Nu, co racja, to racja. I to mało, że łatwiejsza dla gardła, potem i żołądek rozgrzewa. Ale, najsampierw ociepla duszę. – Zofek zaczął rozwodzić się nad zaletami bimbru, a potem, nieoczekiwanie zaśpiewał:

– „Bardzo przepraszam, przepraszam bardzo. Głupie te ludzie, co bimbrem gardzom. Po pijanemu, sam nie wiem czemu. Zaraz na duszy mnie lżej...”. No to luśniem, bo uśniem. Polejta samodziała.

– Co racja, to racja, nie ulega „frekwencji”. Obyśmy nigdy nie sięgali po puste kieliszki.

Maria się uśmiechnęła. Kiedy przyjechała tu po raz pierwszy, często nie potrafiła zrozumieć, o czym miejscowi rozmawiają. Wsłuchiwała się w śpiewność, „sliedzikowanie” języka i potakiwała. Teraz, kiedy w każdym domu było radio i telewizja, a do podlaskich wsi przyjeżdżali letnicy, miejscowy język stał się zabawnym zlepkiem zasłyszanych i często, zwłaszcza po alkoholu, nieumiejętnie interpretowanych wyrazów.

– A ty, Zofuś, zamiast tych wydumanych przyśpiewek, jakie piosenkie zaśpiewałby. Wiedzą, że u niego głos, jak u jakiego artysty. A i jakie przerwe w piciu sobie zrobi – zarządziła Zosia i wyjęła mu z rąk butelkę.

– Oj tam, niech mnie tak i nie przechwala. Nie wie, czy goście chętne będą na te moje śpiewanie. – Zofek spojrzał na Marię. – I jak?

– Bardzo prosimy, panie Zofku.

Zofek wstał, odchrząknął i wypróbował głos.

– Chyba jeszcze do rzeczy – podsumował i chwilę zastanawiał się nad repertuarem. – Zacznę od miłosnej.

– Dawaj, Zofuś. O miłości to zawsze na czasie.

Zofek chrząknął, wyszedł zza stołu, skłonił się i powiedział:

– Zaśpiewam za poetą. – A potem, położył rękę na sercu i zaczął lekko schrypniętym głosem:

 

Ty mnie nie kochasz, ja to wiem

Stąd żałość ma wynika

Zdradziłaś lube dziewczę mnie

Wybrałaś pałkownika

 

On moc błyskotek kupuje ci

W ramionach ciebie kacza

I jak do kotki mówi: ci ci

I jest u niego dacza

 

I ta chaliera zabrał cię

Do domika z ogródkiem

Z podporucznikiem bratem swym

Zamknęli cię na kłódkę

 

Znaczy we dwoch cię budu brać

Rozjeżdżać co niedzieli

A ja w agreście budu stać

I chyba się zastrzeli

 

U mnie liewolwer jest, ty wiesz

Ty dobrze wiesz, Tamara

I pozwoleństwo u mnie też

Znaczy, ja się postarał

 

Znowu pod oknem budu stać

W żółcieńkim mem kastiumie

I regularnie straszyć cię

Najlepiej tak jak umiem.

 

Zofek miał piękny głos, a śpiewał z takim uczuciem, że wszystkim zrobiło się smutno.

– Oj, rzewnie, rzewnie. – Zosia otarła łzy ściereczką i spojrzała na Bolka.

– Widzę, że nawet silne chłopy wzruszone som tem, co spotkało tą biedną żenszczynu.

– Ale i co ty gada. – Bolek był oburzony. – Ot, baba. Toż to jemu wyłączne współczucie się należy. Wszak on życie oddał z miłości dla tej Tamary.

Ale Zosia nie zamierzała ustąpić.

– Daj ty spokój, Boluś. Ona mu wybór dała i pozwoliła, żeby się zastrzelił. A on chciał rządzić jej życiem i nie chciał pozwolić, żeby robiła, co zechce. Powiem ci, Boluś, że z jego strony, to taki szantaż był. Moralny.

Wszyscy włączyli się do dyskusji. A następnie, żeby nie urazić gospodyni, zdecydowali, że nikt tu nie zawinił, winne były okoliczności, w jakich żyli bohaterowie ballady o trudnej miłości. Potem wszyscy wypili za miłość, za szczęście i za to, żeby nadeszły lepsze czasy.

– A ja wypije za teraz – powiedział Bolek. – Zawsze chcemy, żeby było lepiej, a nie umiemy cieszyć się tem, co w danem czasie jest.

Teraz pewnie zaczną o polityce – pomyślała rozbawiona Maria. Wyjęła z rąk Zosi ściereczkę, zamoczyła ją i zaczęła spierać plamę.

Adam podszedł do niej.

– Mogę ci pomóc?

– Dziękuję. Dam sobie radę. Która to godzina? Ojej, jak późno. Może pójdziemy? Jestem trochę zmęczona.

– A wy gdzie? – Bąbel coraz bardziej „wypity”, ale ciągle czujny, zastawił im drzwi.

– Niech mnie tego nie robią. Będzie jeszcze na gorąco. Zosia upiekła babę i zrobiła kartacze.

– No nie. Trzeba było wcześniej powiedzieć. Byśmy się tak nie opychali. Marylko. Wracajmy do stołu. – Adam przytulił ją, a Bąbel szarmancko cmoknął w rękę.

– Ładna z was para, aż żal, żeśta się wcześniej nie dogadali. Wie co, Adam, wypijemy jej zdrowie, to taka piękna kobita.

Wrócili do stołu.

– Chcieli uciekać, alem ich wziął i zawrócił. Dawajta no się ponapijamy – Bolek napełnił kieliszki.

– Ja to nie rozumiem, że ty tyle wypić może. – Zosia spojrzała na męża z wyrzutem. – Całe szczęście taki moment przychodzi, że pomyślunku na toasty zbraknie albo i co lepszejsze – wódki.

– Co ty, Zochna, taka dzisiaj nachratna sama? – Bąbel podrapał się w głowę.

– Ale jak chce wiedzieć, to i ja nie rozumiem. – Zastanowił się chwilę, a w jego głosie zabrzmiała nutka zdziwienia. – Ale wie, co ja rozumiem? Rozumiem, że najtrudniej zrozumieć samego siebie. Ja, kiedy zaczynam rozumieć, to staje się tak wypity, że nie rozumiem. – Bolek zachwiał się i byłby się przewrócił, gdyby Zosia go nie podtrzymała.

– Ot, i chłopski filozof się znalazł. Siadaj, bo jak nic się obalisz i, jak to gadają, będzie po prywatce. Siadaj – podsunęła mu krzesło i poszła do kuchni.

Oczywiście był jeszcze jeden, drugi i trzeci toast. Było i na gorąco, i na słodko, ogromny sękacz, złocisty i pachnący.

– Jesteś niesamowita. – Maria była pełna podziwu dla umiejętności Zosi.

– Wiesz, tyle razy jadłam twój sękacz i nigdy nie zapytałam o przepis. Widziałam tylko, że kręcisz go nad ogniem.

– Tak. Podsycanym drzewem olchy albo i brzozy. Mało już kto go wypieka w taki sposób. Prawie wszystkie przeszli na elektrykie. A przepis? Przepis to ja wzięła z książki „Kucharka litewska”, po mojej wiele razy praprababce Wincencie Zawadzkiej. Wie, to proste, chocia i wiele godzin ciężkiej pracy potrza. – Zosia zaczęła wyliczać składniki. – Kilo mąki potrza, kilo cukru, litr śmietany, kopa jaj... A wałek, to Bolek mnie zrobiwszy z drewna dębowego.

– A daj ty spokój, Zochna, niech się kiedy sama przypatrzy, to będzie wiedziała. Zrobi ty nam lepiej herbaty.

Maria wstała, żeby jej pomóc. Tak jak się spodziewała, mężczyźni zaczęli rozmawiać o polityce. Mówili podniesionymi głosami, nie słuchając jeden drugiego.

– Wie Zenek! – krzyczał Bąbel. – Wie, gdybyś nie był moim gościem i takiego poważania bym dla ciebie nie miał, to bym ci zwyczajnie w mordę dał.

– Zenek, ty chyba oczadział. Jak ty jego, nu dawaj, tego partyjnego głąba, by uznał, to bodaj bym z tobą był nigdy nie wypił.

Zofek się zaperzył.

– Ja bym go... Nu, jak ten ruskij gieroj, któren po pierwszym nie zakansza, po drugim prawdy nie powie, a po trzecim raztrielaju.

– E, bo poglądy u niego, jak za przeproszeniem u tego komucha, jak mu tam, nu tego z KGB, co tak przemawiawszy: „Tere-fere, tere-fere... niezmiernie się cieszę, że rzesze przestępców maleją, a nasze wciąż rosną i rosną”.

– Bo to tak, że my, Polacy, to długo na klęczkach nie ustoim – wtrącił Heniek.

– Tak, że uznał, nie uznał. Cwaniaczek jeden.

Zenek podniósł się i uderzył pięścią w stół.

– Cwaniaczek to bywa salceson.

– Salceson? – zdziwiła się Maria.

– A nu, salceson. Nie zna? A ja przeprasza, że tak uniósł się przy damach.

Zenek, chwiejąc się na nogach, zaczął tłumaczyć.

– A bo z tym salcesonem to jest tak. Od jednego miejskiego słyszał: kiedy w sklepie z mięsem nic, tylko sklepowa, bo schab, szynkie i kiełbase, do ruskich wywieźli, to salceson bywa. Cwaniaczek jeden. Nie dał się i ostał. Daj buzi, Zofek, i zejdźmy z tej polityki, bo ciekawsze tematy po ludziach chodzą... – Zenek machnął wielką, czerwoną łapą nad talerzem z węgorzem, złapał ucztującą na nim muchę i plasnął o udo. – Ot, chaliera nienażarta, nie wie, że muchi osobno, a ryba osobno, niech będzie sama. – Wytarł ręce o obrus.

– A, niech tam, chłopy, chocia i tak bywa, że chłop się utopił, a beret pływa.

Wszyscy ryknęli śmiechem.

– Nie uważasz, że są jak duże dzieci? – Maria uśmiechnęła się do Zosi.

– Może i jak dzieci, tylko dzieciom nie powinno dawać się wódki. Ale to jego święto. Tyle, że Boluś swojego umiaru nie zna. A jutro pretensje będą, żem pozwoliła, a on teraz cierpiący.

– Ej, baby, aż tak wypity to nie jestem, żeby na słuch mi się to rzuciwszy – obruszył się Bolek. – Nie wie, że wsiej wodki i wsiech dziewoczek...

– Boluś. – Zosia pogroziła mu palcem.

– No co, Boluś, Boluś... Wie Maria, tak gadają nasi bracia Rosjanie: „Wsiej wodki nie prapijosz, wsiech diewoczek nie prie...”. Chrząknął. – No, striemietsja nada.

Zosia tylko machnęła ręką.

– Gadała ja mu: „Bolek, przyobiecaj, że jak potrzeby nie będzie, to i nie będzie ty zaglądał do kieliszka”. A on gada, uśmiawszy się, że jak przyobieca, to będzie musiał pić z zamkniętymi głazami. Tłumaczyła ja, że jak będzie mniej pił, to zdrowie u niego lepszejsze będzie i więcej życia u niego na picie pozostanie. Ale to i gadanie. Chłopy to jakby za jaką szklaną szybą byli i wszystko, co mówimy, to tylko odbiwszy się. A i ja coraz mniej mu gada, bo szkoduje i swojego zdrowia...

 

Kiedy wyszli, było po północy. Wyjątkowo ciepła noc i nagrzany w nieruchomym powietrzu las oddawały wszystkie zapachy lata. Światło księżyca, przelane przez gałęzie, rzucało na ścieżkę impresjonistyczne obrazy.

– Chyba już zawsze będę niepoprawną romantyczką – westchnęła Maria. – Boże, jest tak pięknie. Czas księżycowych cieni – spojrzała w niebo. – Jeszcze dwa dni i pełnia. Mój dziadek mówił, że po pełni zmienia się pogoda.

Adam objął kobietę.

– To tak na wypadek, gdybym miał się potknąć o nasze „wypite”, przepraszam, roztańczone księżycowe cienie.

– „Czas księżycowych cieni”. Wiesz, że to byłby ładny tytuł książki.

Adam roześmiał się.

– A powieść zaczynałaby się mniej więcej tak: „Księżycowe cienie, szepty nocy z niemym nietoperzem i ona pędząca na białym, narowistym mustangu wprost w ramiona otchłani, by jak najszybciej pogrzebać swą zranioną przez hrabiego dziewiczą godność”. I już mamy romans dla dorastających panienek.

– Nawet nie wiesz, ilu mężczyzn czyta romanse. A jacy niektórzy są romantyczni! Kiedy miałam siedemnaście lat i mieszkałam w internacie, podkochiwał się we mnie chłopak, o rok młodszy. Zasypywał mnie listami, w których nazywał mnie słoneczkiem lub promykiem księżyca. Kiedyś napisał, posłuchaj, jak romantycznie: „Jesteś jak pełnia. Pełnia intensywnego lata, pachnąca jak rozgrzane zioła, spokojna jak bezruch powietrza i gwałtowna jak letnia burza...”. Ale kiedy dodał: „Marzę, żeby być rozbitkiem na okręcie twojego ciała”, zdecydowałam, że lekuchno przesadził. Nawiasem mówiąc, muszę mieć paskudny charakter, ponieważ pokazałam list koleżankom i śmiałyśmy się razem do łez. Pan Bóg mnie za to skarał, bo to był ostatni list miłosny, który dostałam w życiu. Później już mężczyźni szeptali mi tylko czułe słówka.

– Nie myślałem, że jesteś aż tak okrutna. Ja nie nagram ci się nawet na automatyczną sekretarkę.

– Jeśli chodzi o ciebie, to też wolę osobiście, a nie przez pośrednika.

– Możesz na to liczyć.

Dotarli do samochodu.

– Aż żal. W taką noc wolałabym spacer.

– Ja też. Ale wiesz, jak niebezpiecznie jest zostawić samochód w okolicy domu Bąbla, zwłaszcza dzisiaj. W zeszłym roku, kiedy jego zięć próbował wyjechać z podwórka, uszkodził prawie wszystkie zaparkowane w pobliżu samochody.

– Wsiadaj Adasiu. Jak obiecałam, dzisiaj ja bezpiecznie odstawię cię do domu. Pamiętaj, że robię to tylko i wyłącznie z troski o twoje nowiutkie volvo.

– A ja myślałem, że tylko mężczyźni mają więcej czułości dla samochodów niż dla siedzących w nich ukochanych.

– A pamiętasz, jak nazwałeś mnie głupią wariatką, kiedy rozmawialiśmy, kto kim będzie, gdy dorośnie, i ja powiedziałam, że zostanę albo pilotem, albo kierowcą rajdowym?

– A wiesz, kiedy mnie najbardziej wzrusza mój samochód?

– Kiedy?

– Kiedy jest niezawodny i mogę czas poświęcić kobiecie, z którą jadę. Zwłaszcza, jeśli to ona prowadzi.

Wyjął spinkę z jej włosów.

– Są jak jedwab. Lubię u kobiet długie włosy.

Owinął pasmo wokół dłoni i przyciągnął Marię do siebie.

– Przestań. Chyba nie chcesz, żebyśmy wylądowali na drzewie.

– A może pojedziemy na małą wycieczkę? Co ty na to, Marylko?

– Dobrze, ale musisz być grzeczny.

Droga wśród drzew wyglądała jak leśna nawa z wieczną lampką księżyca. Światła samochodu wydobyły z mroku kilka jałowców. Są jak święci, którzy właśnie zeszli z ołtarza i pogrążeni w rozmowie roztrząsają egzystencjalne problemy – pomyślała Maria.

– Nocą las rządzi się zupełnie innymi prawami niż w ciągu dnia. Czytałeś „Wielki las” Nienackiego? W jego powieści las został, w pewnym sensie, uczłowieczony. Drzewa-matki pożerają własne młode, zagłuszając je cieniem... Wystarczy chwila nieuwagi, a las, jak podstępny intruz, rozsadzi korzeniami fundamenty domu.

Wjechali na rozległą polanę. Było jasno i srebrzyście.

– Dla mnie Suwalszczyzna to najpiękniejsze miejsce na świecie.

– Piękne miejsce, wspaniali ludzie. Ziemia tak wielu kultur i obyczajów tylu narodów: polskiego, białoruskiego, litewskiego...

– A twoja rodzina? Mówiłeś, że Zosia jest Białorusinką.

– Jest Polką z Białorusi. Jej dziadkowie tam mieszkali. Natomiast moja rodzina mieszkała od zawsze tutaj. Nasz dziadek, kiedy Rosjanie spalili ich gospodarstwo, zamieszkał w leśniczówce. Potem Bolek tu został, a reszta rodziny rozpierzchła się po świecie. Dużo by opowiadać.

Na polanie spokojnie pasło się stado saren.

– Aż dziwne, że nas nie zwietrzyły. Wysiądźmy. Podejdziemy bliżej.

Maria wyłączyła silnik. Zwierzęta podniosły głowy i spłoszone ukryły się pośród drzew.

– Ale czujne. – Adam otworzył drzwi. – Jakby wiedziały, co zamierzamy.

Przez chwilę siedzieli w milczeniu, wsłuchani w odgłosy lasu.

– To niesamowite, że siedzimy tu sami, nocą, w środku puszczy.

– Możemy wznieść za to toast.

– Nie wiedziałam, że w samochodzie masz barek.

– A w barku czeka schłodzony szampan. Szczerze mówiąc, przewidziałem, że będziesz miała ochotę na szampana.

– Oczywiście, przecież okoliczność jest stosowna. Francuski szampan w lesie i w nocy, to lubię, rzeknę, to lubię. A nie zapomniał pan, panie Adamie, o kielichach, ponieważ nie jestem pewna, czy to nie profanacja pić szampana z gwinta. Jutro będziemy się zastanawiać, co też nam zaszkodziło.

– Nie słyszałem, żeby dziewczyny z Pragi chorowały po szampanie, więc nie zawracajmy sobie głowy drobiazgami. Sursum corda – powiedział, podnosząc zroszoną butelkę.

Siedzieli oparci o siebie, popijając zimny, musujący napój.

Rok temu byłaby obok mnie Marzena – pomyślał Adam. Chociaż nie. Ona nie poszłaby na urodziny do tych, jak ich pogardliwie nazywała, „prostaków”. Dlaczego człowieka najbardziej fascynują nieodpowiedni partnerzy? Rozwiódł się z nią i musi przyznać, że jego męska próżność trochę na tym ucierpiała. Marzena często wyjeżdżała służbowo do Berlina. Tam poznała niemieckiego przemysłowca... Właściwie to był zadowolony, że odeszła. Chyba nawet pomyślał wtedy, że dała mu piękny prezent. Powiedziała, że odchodzi, bo nie potrafi kochać, a nie chce go nadal krzywdzić i że od mężczyzny potrafi się uzależnić, lecz nic poza tym.

– Dziękuję ci.

– Za co? – zdziwiła się Maria.

– Za to, że jesteś. Jesteś mi potrzebna.

Wiedziała, o kim myślał. Marzenę poznała, studiując na akademii. Piękne, szalone, miały te same upodobania i to je do siebie zbliżyło. Razem chodziły na prywatki, uwielbiały otaczać się ciekawymi ludźmi, ale przede wszystkim ich pasją był teatr. Bywały na wszystkich premierach, o których potrafiły godzinami dyskutować. Dla Marii od dzieciństwa teatr był magicznym miejscem, do którego wchodzili zwyczajni ludzie, a wychodzili niezwykli, odmienieni, jakby zaczarowani.

Okres studiów. Czasy zawierania nowych znajomości, przyjaźni. Wtedy Maria poznała Marcina. Zafascynował ją. Adamowi to się nie spodobało, ale Maria znalazła rozwiązanie i poznała go z Marzeną. Początkowo taka sytuacja wszystkim odpowiadała. Po pewnym czasie Marcin oświadczył się Marii, a Adam Marzenie. Wyglądało, że będą bardzo szczęśliwi. Później w obu związkach coś się zaczęło psuć. Marzena nie sprawdziła się ani w przyjaźni, ani w miłości. Lubiła zmiany i nudziła się przy jednym partnerze. A jeszcze tamta historia, tak bardzo upokarzająca Adama... Po rozstaniu z nim Marzena wyszła za mąż za starszego mężczyznę i jego duże pieniądze. A Marcin...

– Halo, halo, ziemia. – Adam przytulił ją. – Odezwij się. Gdzie byłaś?

Pogłaskała go po policzku, a on pocałował wnętrze jej dłoni. Poczuła miły dreszczyk.

– Wiesz, kiedy mnie dotykasz... – powiedzieli jednocześnie i roześmiali się.

– Czytamy w swoich myślach. Pamiętasz, co wtedy mówiliśmy? No, jak byliśmy dziećmi.

– Kto kogo szybciej złapie za kolano, tego szczęście. Powiedz mi Marylko, dlaczego straciliśmy tyle lat? Dlaczego związałem się z Marzeną, zamiast przeczekać twoje zauroczenie Marcinem?

– Może byłeś zakochany, a teraz, kiedy ona odeszła, ja mam być pogotowiem ratunkowym. Przepraszam, jestem niemiła, ale jeśli chodzi o to pogotowie, to zawsze możesz mnie wezwać. Od tego ma się przyjaciół.

– Cieszę się, że moje małżeństwo to już przeszłość. Nie mówmy o tym. Nalać ci jeszcze?

– Nie, nie. Na razie dziękuję. – Wstała i oparła się o drzewo.

Adam podszedł i zanurzył palce w jej włosach.

– Moje kociątko – szepnął. – Moje aksamitne kociątko.

– Dobrze mi z tobą, Adasiu.

Przygarnął ją mocno do siebie.

– Moje kochanie.

Chyba za dużo wypiłam – pomyślała, kiedy poczuła podniecenie. Adam, jej młodzieńcza „miłość, nie miłość”, przyjaciel... Nie oszukuj się. Czy tak byś reagowała, gdyby dotykał cię przyjaciel? Wiesz, że jemu też nie jesteś obojętna. Musieliśmy tylko do tego dojrzeć.

Adam, jakby odgadując jej myśli, pocałował ją. Najpierw delikatnie, potem namiętnie i pospiesznie. Nie mógł uwierzyć, że przeżywa to, o czym mógł do tej pory tylko marzyć. Dłonie miał gorące i delikatne. Pieścił jej ramiona, biodra. Zsuwając sukienkę, muskał ustami piersi, brzuch, uda. Nie spodziewał się takiej fali szczęścia. Uświadomił sobie, jak silne było to pragnienie. Maria zadrżała. Stała naga, bez ruchu, podniecona oczekiwaniem.

Ułożył ją na trawie delikatnie, jakby była z porcelany. Jego ukochana – zmysłowa i podniecająca. Chciał dać jej rozkosz. Chciał, żeby nigdy nie zapomniała tej nocy. Chciał, żeby uświadomiła sobie, że zawsze była miłością jego życia. Czuł się tak, jakby rozładowywał całe nagromadzone latami napięcie.

Maria odsunęła się na chwilę, a potem jeszcze mocniej przytuliła. Krzyknęła. Byli spoceni. Oddychali jak po wyczerpującym biegu. Potem leżeli w ciszy, odprężeni, przyglądając się srebrnym obłokom, które przesłoniły księżyc.

– Kochałem cię przez całe życie – szepnął Adam. – Wydaje mi się, że pokochałem cię już wtedy, kiedy przez zardzewiałe oczko siatki dałem ci ugryźć kawałek chleba z cukrem. Pamiętasz?

– Pamiętam. Są smaki dzieciństwa, których nie można zapomnieć. Ale teraz musisz coś dla mnie zrobić – mruknęła Maria i spróbowała się podnieść.

– Już wymagania?

– Tylko nie wiem, czy im sprostasz.

– Wiesz, że zrobię dla ciebie wszystko, zwłaszcza teraz, gdy odkryłem najwspanialszą kochankę.

– Tak? Nie wiem, czy nadal będziesz tego zdania, kiedy poproszę, żebyś uleczył rany, zadane tą „ekologiczną” miłością. W prawe ramię uwiera mnie szyszka, pomiędzy koraliki kręgosłupa wbija się iglasta gałązka, kamyk gniecie w pupę, jakieś żyjątko gryzie w nogę, a księżyc znów włączył światło.

– Księżyc świeci? – Adam udawał zdziwienie. – Świeci? A, to dobrze. Nie będę musiał poznawać twojego ciała tylko i wyłącznie językiem Braille’a. Jesteś śliczna i kapryśna, ale naprawdę potrafisz mnie zmotywować.

Przewrócił Marię na brzuch, na kurtkę. – Przepraszam, że pierwszą miłością sprawiłem ci ból, ale zaraz to naprawię.

Zdejmował wgniecione kamyki, zdmuchiwał przyklejone liście. Wdychał jej zapach, całując każdy centymetr ciała. Leżała nieruchomo i poddając się pieszczocie, znów czuła narastające podniecenie. Ukląkł nad nią, podłożył dłonie pod jej biodra i uniósł do góry. Teraz już nie był delikatny, tylko gwałtowny i nienasycony.

Nad ranem zrobiło się chłodno. Przenieśli się do samochodu i Adam włączył muzykę. Pili szampana, rozmawiali, kochali się.

– Jutro nie będę mogła chodzić – narzekała Maria.

– To będę cię nosił.

– A wiesz, że seks kojarzy mi się z podróżą, wyjątkowo ekscytującą podróżą?

– Z podróżą? Dlaczego z podróżą? Czy myślisz o pociągu? – śmiał się Adam.

– Posłuchaj. Wyruszasz w podróż, pełen radosnego oczekiwania, a na końcu podróży czeka cię?

– Stacja „Rozkosz”?

– Wiesz, co Chińczycy mówią na temat seksu?

– Nie.

– Mówią, że: „stosunek płciowy jest ludzkim odpowiednikiem procesów kosmicznych”, a chyba Leszek Weres napisał o seksie, że jest to przestrzeń między pragnieniem a spełnieniem.

– Myślę, że niezbyt dobrze wypełniliśmy tę przestrzeń. Przykro mi...

Maria roześmiała się. Śmiała się do łez, długo i serdecznie.

– Nie patrz tak na mnie, Rudy, nie zwariowałam, a nawet nie wypiłam tak dużo. Wiesz, co mnie rozbawiło? Zabawne jest to, że w twoim towarzystwie zaczęłam mówić i zachowywać się jak małe, infantylne dziewczątko, a ty, uwodząc, jesteś niewiele lepszy i pięknymi słowy zdobywasz kochanie. Dojrzali mężczyzna i kobieta, kiedy flirtują są, delikatnie mówiąc, infantylni.

– Ale to jest piękne, nie sądzisz? A może to świadczy o tym, że jest nam ze sobą dobrze. Więc wypijmy za infantylizm. Pomodlę się też, aby w twoim wydaniu stał się nieuleczalny.

– Wiesz, jakie życzenie miała kiedyś dla mnie Niania? Żebym w głębi duszy zawsze pozostawała dzieckiem, które z zachwytem przygląda się biedronce. A potem wysyła ją do nieba po kawałek chleba, wierząc, że go dostanie.

Wstawał świt. Las ożył śpiewem ptaków. Adam przytulił ją mocno.

– Jesteś pierwszą kobietą, która podarowała mi księżyc, słońce i wiarę w biedronki...

– A ty przypomniałeś mi, jak ważną rolę w życiu kobiety odgrywa jej seksualność. – Uśmiechnęła się. – Pamiętam, jak moja babcia śpiewała taką francuską piosenkę: „On revient toujours à son premier amour...”[1]. Tak więc uważaj...

 

Kiedy przyjechali do domu, słońce grzało już naprawdę mocno. Zapowiadał się następny upalny dzień. Maria zaparzyła kawę, usmażyła jajecznicę na boczku, pomidorach i grubo posmarowała wiejskim masłem kromkę razowca. Usiedli na ocienionym tarasie, skąd mieli wspaniały widok na jezioro.

Po roziskrzonych Wigrach pływały żaglówki. Słońce podskakiwało w kilwaterach. Przy kładce na codzienną porcję chleba czekały łabędzie.

– Jest pięknie aż do bólu – powiedziała Maria.

Adam z apetytem pochłaniał jajecznicę.

– Pycha. Głodny byłem jak wilk, jakbym tydzień nic nie jadł. A na deser...

– Czyżby „Dom Pérignon” tak pobudził twój apetyt? Choć ja też mogłabym zjeść konia z kopytami.

Dzień spędzili na pomoście, kąpali się, opalali, odsypiali noc. Świadomie nie rozmawiali o tym, co między nimi zaszło, zostawiając sobie czas na decyzję, co dalej.

– Ale dobrze – mruczała Maria, przeciągając się na rozgrzanych deskach pomostu.

– Zachowujesz się jak szczęśliwa kotka na słońcu – roześmiał się Adam.

– Ciepło zawsze mnie rozleniwiało. Ale ty możesz mieć dzisiaj poważne kłopoty, jeśli natychmiast nie przeniesiesz się do cienia. Już jesteś czerwonoskórym Adamem. Aaa, nie wiem, czy ci mówiłam? Przeczytałam niedawno, że jak wynika z wierzeń starożytnych ludów hinduskich, iberyjskich, baskijskich czy chaldejskich, najstarszą rasą na ziemi jest rasa czerwona, z której wszyscy się wywodzimy, a Adam w starych narzeczach znaczy czerwony człowiek, czerwona ziemia.

 

Adam musiał wieczorem pojechać do Warszawy. Maria zastanawiała się, czy nie pozostać do końca urlopu.

W domu czekała na nich siostra Zosi.

– Słyszała ja... Zosia coś gadała, że Adam jutro do Warszawy się wybiera na kilka dni. Mogłaby ja się zabrać? Dzieciaki bym odwiedziła, a i Adamowi raźniej będzie w podróży.

Adam nie był zadowolony, Genia była straszną gadułą, lecz trudno było jej odmówić, zwłaszcza kiedy już sobie coś postanowiła.

– Muszę pojechać jeszcze dzisiaj – powiedział z nadzieją, że Geni nie będzie to odpowiadało.

– A nic to. Dzisiaj czy jutro... Spakowana jestem. Po siatkie podjedziem i w drogie.

W kuchni smażyły się kotlety i gotowały ziemniaki. Stół był nakryty na dwie osoby.

– Pomyślała ja, że głodne będą po tym moczeniu. Słyszał to kto, cały dzień we wodzie siedzieć, toż ona mimo upałów chłodnowata – gderała Genia, odlewając kartofle. – Siadają i jedzą, bo wystygnie.

Do wyjazdu ani przez chwilę nie byli sami. Genia dreptała za nimi, usiłując pomóc w pakowaniu i poganiając Adama.

– Adamku – niecierpliwiła się. – Sam mówił, że jazda po ciemnicy trudnowata.

Kiedy Genia siedziała już w samochodzie, Adam, pod pretekstem, że czegoś zapomniał, wrócił z Marią do domu.

– Przyjadę jak najszybciej. Myślę, że w ciągu dwóch, trzech dni uda mi się załatwić wszystkie sprawy. A ty w tym czasie odpoczywaj, bo jak wrócę...

– Będę tęskniła, ale przyda mi się parę dni bez ciebie. Muszę sobie wiele przemyśleć.

– Adamie, Adamie. Pomogę szukać.– Usłyszeli dźwięk otwieranych drzwi samochodu.

– Już idę. Trzeba iść, bo ta kobieta nie da nam nawet pięciu minut.

 

Maria stała w otwartych drzwiach, patrząc na oddalające się światła samochodu.

Czy będzie to tylko wakacyjna przygoda, czy też coś więcej? – zastanawiała się Weszła do domu. Był taki cichy i pusty. Wzięła prysznic i poszła z książką do łóżka. Zasnęła błyskawicznie. Miała sen, że musi zostać żoną Adama.

– Nie masz innego wyjścia, skoro poszłaś z nim do łóżka – tłumaczyli jej wszyscy.

– I tu się mylicie – śmiała się głośno. – Nie do łóżka, tylko do lasu.

 

Dojeżdżali do Łomży. Geni nie zamykały się usta, ale Adam i tak był zadowolony, że nie oczekuje od niego udziału w rozmowie. Myślami już był w Warszawie. Miał sporo spraw do załatwienia. Bank, bilans miesięczny, remanent w sklepie i hurtowni...

Sklep, a następnie hurtownia były przedsiębiorstwem rodzinnym. Teraz, kiedy ich wujek i wspólnik, był po zawale, Jędrek zajął się sklepem, a on wziął na siebie prowadzenie hurtowni. Marzena była bardzo zaangażowana w całe to przedsięwzięcie, bywała też pomocna. W czasie ich małżeństwa zmienili lokal na większy, rozszerzyli działalność o import i dystrybucję, opanowali nowe rynki zbytu, zatrudnili trzydziestu nowych pracowników. Marzena była inteligentną, elegancką kobietą. Nie była pięknością, ale nie robiła z tego problemu. Mówiła: „Kobieta nie musi być piękna, musi się tylko umieć podać”. Podobała się mężczyznom i umiała to wykorzystać. Patrzyła na nich jak łakome dziecko i dawała siebie jak najwspanialszą zdobycz. Niestety, każdemu, kto po nią sięgnął.

Już dawno powinien był się z nią rozstać. Kiedyś, niechcący, usłyszał dość wulgarną rozmowę magazyniera z kierowcą. Jak ten prostak wtedy powiedział? „Szefowa każdego przez dupę przepuści”. Nie zareagował. Wiedział, że mieli rację, ale było mu to obojętne. Chyba już wtedy zaczął sobie zdawać sprawę z tego, że ich małżeństwo jest nieporozumieniem. Czy on ją w ogóle kiedyś kochał? A potem pomyślał o Marii i ogarnęła go fala ciepła.

– A kogo to Adam nie kochał? O kim mówi? – Genia była zdziwiona. – Wie, chyba się zdrzemnę. Minęli my Łomżę, a to dopiero połowa drogi.

Zatrzymał samochód. Tu nocne, chłodne powietrze pachniało już jesienią. Genia przeniosła się na tylne siedzenie i zakopała pod kocami.

– Nocą już zimnowato, prawda, Adasiu? Oj, coś dzisiaj nierozmowny.

– Zawsze tracę humor, kiedy muszę wracać do Warszawy. Zaczynam się zastanawiać, czy nie kupić tu ziemi i na stałe nie przenieść się na Suwalszczyznę.

– A co by tu u nas robił taki miastowy człowiek? – Genia była zaskoczona. Co też tym kształconym ludziom przychodzi do głowy. W Warszawie piękny dom, dobra praca. Tylko szczęścia mu biedakowi brak, zwłaszcza do kobiet. No bo i ta Marzena... Ale co ona będzie sobie cudzymi sprawami głowę zaprzątać, zwłaszcza że ciepło w samochodzie sprawiło, że stawała się coraz bardziej senna.

Adam włączył cichutką muzykę i usiadł wygodniej. Lubił swój nowy samochód. Nareszcie, przy swoim wzroście, podróżował komfortowo. Mańka twierdzi, że prowadzę volvo, ciesząc się jak dziecko. Wrócił myślami do wczorajszego wieczoru. Już zaczynał tęsknić za Marią.

 

Marię obudził jej własny śmiech. Wstała i wyszła na ganek. Było jeszcze bardzo wcześnie. Nad jeziorem i łąkami wisiała mgła. Owczarek Bąbla wracał z nocnej włóczęgi. Przywołała go i poczęstowała kotletem. Zjadł, oblizał długim, różowym jęzorem pysk i spojrzał w oczy Marii, jakby pytał, co dalej.

– Och, ty włóczykiju, chcesz, żeby cię ktoś ustrzelił? A szkoda by było, bo całkiem sympatyczny z ciebie burek. Trzeba powiedzieć twojemu panu, żeby cię lepiej pilnował. No co tak patrzysz z wyrzutem, jakbyś rozumiał, że to wiązałoby się z ograniczeniem twojej wolności? No dobrze, nic nie powiem, ale pamiętaj, nie kuś losu. A teraz chodź, pójdziemy razem na spacer.

Zbiegła po schodach. Tenisówki momentalnie zwilgotniały. Zrzuciła je i dalej biegła boso. Rosa srebrzyła stopy, Maria zagarniała ją dołem szlafroka.

– Spójrz, piesku, ranek obdarował mnie perłami, a i tobie nie pożałował. Wyglądasz uroczo z tym piórkiem mgły na nosie.

Pies tańczył szczęśliwy wokół kobiety, zachęcając ją do zabawy. Zbiegli do jeziora.

– Może się wykąpiemy na golasa, ty i ja. Co ty na to, Burek?

Psu nie trzeba było dwa razy powtarzać. Płynęli we mgle, którą słońce prześwietlało ukośnymi promieniami.

– Czuję się jak Świtezianka. Żeby to jeszcze jakiś „strzelec piękny i młody” czekał na mnie.

Zmarzła. Zawróciła do brzegu. Wyszła z wody, otuliła się szlafrokiem i przez chwilę patrzyła na jezioro, nad którym mgła z leciutkim wiatrem zaczęła taniec, zwijając muślinowe welony. Pies otrzepał się z wody, rozsiewając tęczę. Taki widok sprzyja rozważaniom nad człowiekiem i miejscem, jakie zajmuje w przyrodzie – pomyślała Maria i głośno powiedziała do psa:

– Robi się ze mnie babski filozof.

W domu napaliła na kominku i przebrana w miękki dres usiadła przy ogniu, popijając herbatę z rumem. Burek napił się mleka, zwinął w kłębek u jej kolan i zapadł w sen.

Szkoda, że Adam musiał wyjechać. Maria, odkąd rozwiodła się z Marcinem, nie próbowała na poważnie angażować się w żaden związek. Spotkało ją tyle upokorzeń. Nie chciała tego powtarzać. Ale Adam... Spróbowała określić swoje uczucia. Dlaczego tak łatwo się zaangażowała i znów obdarzyła zaufaniem. Dlaczego tak łatwo? Dlaczego, dlaczego, dlaczego... Dlaczego? Najbardziej męczącym w życiu pytaniem jest pytanie „dlaczego”.

Kiedyś zapytała matkę, dlaczego dała jej na imię Maria.

– Byłaś taka śliczna i słodka, pomyślałam sobie, że chciałabym, aby cię kochano i byś sama umiała kochać. A Maria to miłość, poświęcenie, lecz przede wszystkim miłość. Bez niej nie ma prawdziwego oddania i nie można mówić o bezinteresowności pomiędzy kobietą i mężczyzną.

Przez wiele lat Maria trwała, jak to mówią, w toksycznym związku. Wyzwoliła się, ale wciąż czuła się psychicznie okaleczona. Miała wrażenie, że wszystko, co przeżyła, zatrzymało ją w czasie, a czas i wydarzenia gnały naprzód, bez niej. Marcin powtarzał jej, że każdy ma to, na co zasługuje, a już ona na pewno nie zasługuje na nic dobrego. To, że im się nie udało, to tylko i wyłącznie jej wina.

– Kobieta została stworzona po to, żeby służyć mężczyźnie – mówił. – W każdym małżeństwie istnieje coś takiego, jak prawa i obowiązki, a w dobrym stadle mąż ma prawa, a żona bierze na siebie obowiązki. Tak było zawsze, a jeśli ona ubzdurała sobie partnerstwo, to on jest zmuszony przywołać ją do porządku. I tak ją przywoływał, że zaczęła mieć tego dosyć. Tak naprawdę to on odszedł od niej.

Odkąd sięga pamięcią, mężczyźni jej życia odchodzili. Odchodzili ci, których kochała. Dlaczego nie miała na to żadnego wpływu?

Sięgnęła po jabłko, rozłamała je na pół i po ugryzieniu jednej z połówek złożyła.

– Już do siebie nie pasują. Teraz już nie pasują – powtórzyła.– I co? Nic z tego nie wynika.

Zadzwonił telefon.

– Nie obudziłem cię, kochanie? Jak się czujesz?

– W porządku – przełknęła głośno. – Cieszę się, że dzwonisz.

– Oderwałem cię od śniadania?

– Nie, właśnie ugryzłam jabłko.

– Pewnie z naszego raju – zażartował Adam.

– A cóż to za raj bez Adama? Jak tam w Warszawie, jak twoje sprawy?

– W Warszawie od wczoraj potop, zalało piwnice hurtowni, mamy trochę strat, tak więc nie wiem, kiedy uda mi się przyjechać. Będę się starał jak najszybciej. Zadzwonię wieczorem. Tęsknię za tobą,

– Ja za tobą też.

Po półgodzinnej rozmowie usiadła przed kominkiem w doskonałym nastroju.

– Życie jest zaskakujące. Prawda, piesku? – Podrapała go za uchem.

– A ty co, Marylko, z Burkiem gadała? – W drzwiach stała uśmiechnięta Zosia. – Pukała ja. A wstała czy się jeszcze nie kładła sama?

– Wstałam, a twój Burek naprawdę umie słuchać. Usiądziesz z nami? Nalać ci herbaty?

– A nie, nie, dziękuję. Do krowów idę. Zajrzała, bo dym z komina wali, to i pomyślała, że nie śpi. Nie smutno ci samej? A może na obiad do nas przyjdzie, tak kiele drugiej.

– Przyjdę. Dziękuję, Zosiu. Przyjdę wcześniej, to ci pomogę.

– Trzeba iść, bo gadzina się sama nie wydoi. Chodź, Burek, na świeże mleko.

Pies otworzył jedno oko.

– Chyba go nie skusisz. – Maria potarmosiła psa. – Zjadł, napił się mleka, a teraz marzy tylko o jednym: żeby dać mu spokój.

– A, to i niech pośpi, niebożątko. A ty, Marylko, pamiętaj, o drugiej.

Psu zrobiło się gorąco, zaczął popiskiwać, przebierać łapami, potem wstał i położył się za Marią. Przytuliła się do niego. Wpatrzona w ogień, przypomniała sobie podobną scenę.

***

Miała pięć, może sześć lat. Wtedy po raz pierwszy zdała sobie sprawę z ulotności chwili i uświadomiła, jak złudne jest coś, co nazywamy poczuciem bezpieczeństwa.

Mieszkała z rodzicami w pięknej willi, w górnym Sopocie. Dom był komfortowo urządzony w gdańskim stylu. Masywne meble, ciężkie szafy, biblioteka wypełniona książkami, przy której stały głębokie, klubowe fotele i okrągły stolik z inkrustowanym blatem.

Ojciec, dyrektor domów wczasowych „Jastarnia, Jurata”, był również przedstawicielem UNRY, a po jej rozwiązaniu, z ramienia rządu polskiego, prowadził negocjacje w sprawie dalszej pomocy ekonomicznej. Matka zajmowała się domem i wychowaniem dziecka.

Tego wieczoru Maria siedziała w salonie przy kominku oparta o swojego ukochanego sznaucera olbrzyma, Otella. Drapała go za uchem i opowiadała o swoich dziecięcych radościach i troskach. Rodzice wybierali się na przyjęcie. Zawsze z niecierpliwością czekała na ten moment, kiedy gotowi do wyjścia szli po szerokich schodach. Wyglądali jak król i królowa z jej baśni. Właśnie schodzili. Czasami nie mogła uwierzyć, że ci piękni, wyjątkowi ludzie są jej rodzicami.

– Czy moja mała dziewczynka będzie grzeczna i ładnie pójdzie spać? – Ojciec wziął ją na ręce i rozwichrzył włosy.

– Tak, ale musisz mnie trochę przestraszyć.

Tradycją stało się, że tata przed snem udawał, że ją straszy, a ona udawała, że się boi.

– No dobrze – roześmiał się tata. – Znam taką jedną, straszną opowieść o groźnych piratach. Posłuchaj: „Było razem czterdziestu piratów, została zaś garstka, ot ta. Reszta w brzuchach rekinów spoczynek swój ma. Został Roger, Fernando i ja”. Mama śmiała się, zaplotła jej warkoczyk, pocałowała i życzyła snów z aniołkami.

W domu zatrudniona była gosposia, o której niania, przeurocza, starsza pani z Kresów, mówiła, że gotuje bez wyobraźni, a biedne kurczęta są przez nią dwa razy uśmiercane. Drugi raz, kiedy podaje pieczone na stół.

Maria była przekonana, że ma trzy babcie: babcię Zuzię, babcię Polinkę i babcię Nianię. Niania czesała się w srebrny koczek, nosiła sukienkę w gołębim kolorze z białym żabocikiem i na każdą okazję miała jakieś śmieszne powiedzonko.

Kiedy Maria żegnała się z rodzicami, życząc im dobrej zabawy, Niania powiedziała:

– No to teraz, kochanieńka, siusiu, paciorek i trlok na barlog. – Maria wytargowała jeszcze pół godziny i bajkę.

Następnego dnia zabrano ojca. Przy dziecku nie mówiono o tym, ale z tego, co podsłuchała, domyśliła się, że tata został aresztowany. Wplątał się czy został wciągnięty w aferę dolarową. Wytoczono mu również proces o szpiegostwo, a za to, jak powiedział mąż gosposi, dostaje się „czapę”.

Ojca skazano. Podupadł na zdrowiu i nigdy już się z tego wszystkiego nie otrząsnął, pomimo że dość szybko został zwolniony z więzienia, a następnie zrehabilitowany. Mama również bardzo to przeżyła. Musiały opuścić dom, były napiętnowane i zostały praktycznie bez środków do życia. Mama zdecydowała się wrócić do rodziców, do Warszawy.

Po ośmiogodzinnej podróży w potwornym tłoku Maria była tak zmęczona, że ledwo trzymała się na nogach. Mama i Niania obładowane bagażami nie mogły wziąć jej na ręce i nagle okazało się, że z dnia na dzień stała się „dużą dziewczynką”. Na szczęście przed dworcem czekał brat mamy. Przyjechał na rowerze, więc problem bagażu został rozwiązany, a Maria na siodełku przespała drogę do domu, wsparta na ramieniu wujka.

Na wycieraczce przed drzwiami ogromny, biały pers robił poranną toaletę.

– To Puszek, cyrkowiec – powiedział wujek. – Zobaczysz, jakie ten kot potrafi robić sztuczki. Dziadek go nauczył.

Drzwi otworzyła babcia, przytuliła mamę i obie zaczęły płakać. Maria pogłaskała Puszka, a kot wyprężył się, oparł przednimi łapkami o dziewczynkę i szorstkim języczkiem polizał ją po nosie.

– Spójrzcie, Puszek mnie poznał i nawet się ucieszył. – Kot otarł się o nią, miauknął i owinął wokół nóg.

– Mamo, może przejdziemy dalej – wujek próbował przecisnąć się z bagażami obok płaczących kobiet.

– Ale to zabawnie wygląda. – Maria stłumiła śmiech. Babcia, ważąca ponad sto kilo, zatarasowała sobą całe przejście.

– Tak, tak, wejdźcie, proszę – babcia wyszła za próg, za cofającą się mamą i wujkiem.

– O, jest i pani Teosia – ucałowała Nianię w oba policzki. – Marylko, a ty nie przywitasz się z babcią? Ale duża z ciebie dziewczynka. No chodź, daj buziaczka. Maria podeszła do babci, a kot ruszył za nią. Babcia używała wody różanej, jej twarz była taka mięciutka.

– Jesteś jak poducha i pachniesz jak różane rogaliki babci Polci.

– Marylko! – Mama nie wiedziała, czy się śmiać, czy zwrócić dziecku uwagę.

Jednak starsza pani wybuchnęła zaskakująco dźwięcznym śmiechem.

– Ta mała jest rozbrajająco szczera, a ja naprawdę powinnam przynajmniej trochę schudnąć.

Dom pachniał szarlotką i miał jeszcze inny charakterystyczny zapach, który Maria od razu polubiła i nazwała „zamieszkałym zapachem”.

Dom nie był duży, lecz wygodny i przytulny. Dziadek kupił go przed wojną, żeby rodzina miała gdzie się zatrzymywać, kiedy przyjeżdżała do Warszawy po zakupy. Parterowy budynek stał w niewielkim ogródku, na tyłach kamienicy, której okna wychodziły tylko na ulicę. Z jednej strony oddzielony był płotem od podwórka, na którym bawiły się dzieci. Z drugiej graniczył z posesją zamkniętą wysokim, czerwonym murem, zarośniętym winoroślą. Był podpiwniczony i miał ogromny strych, na którym gromadziło się niepotrzebne rzeczy. To miał być teraz dom Marii, tak zupełnie inny niż ten w Sopocie. Pokoje umeblowane zostały starymi, ciężkim meblami, pamiętającymi dawne, dworskie czasy. Na ścianach wisiały kilimy i obrazy w złoconych ramach.

W pokoju stołowym, na dużym, dębowym stole przykrytym białym obrusem, stał na tacy, tulski samowar, który dziadek przerobił na elektryczny.

– To taka wygoda – tłumaczyła babcia, nalewając herbatę.

Maria dostała wodę z sokiem wiśniowym i kawałek szarlotki. Teraz dopiero poczuła głód.

– Mamusiu, czy gosposia na pewno daje Otelkowi jeść? Tęsknię za nim, a Puszek też pewnie by go pokochał.

– Niedługo sprowadzimy twojego pieska. Nie martw się, Marylko, i uwierz mi, z pewnością nie dzieje mu się krzywda. A teraz jedz ciasto.

Maria usiadła na fotelu i przysłuchiwała się rozmowie dorosłych. Puszek mruczał na jej kolanach. Było ciepło, a wokół lampy brzęczała mucha. Usłyszała jeszcze, jak babcia pyta mamę, jak się czuje i czy Marylka już wie, że będzie miała braciszka lub siostrzyczkę. Potem odpłynęła w sen.

Mama przecząco pokręciła głową.

– Nie, na razie nic jej nie mówiłam. Martwię się o nią. Od aresztowania Sławka bardzo się zmieniła. Na początku zachowywała się tak, jakby już nic nie chroniło jej dzieciństwa, ciągle pytała o ojca, płakała, że się ją oszukuje, podsłuchiwała rozmowy. Teraz już tylko ucieka od tematu, często w sen.

– Wiem, kochanie, wiem, to wielkie nieszczęście, ale musisz być silna. Nie ma sytuacji bez wyjścia. Twój ojciec uruchomi wszystkie znajomości, weźmiemy dobrego adwokata.

– Mamo, czy ty nie rozumiesz, tu się nic nie da zrobić. Wiesz, ilu jego pseudoprzyjaciół świadczyło przeciwko niemu, ratując własną skórę? Matka Sławka sprzedała kolię i próbowała przekonać mecenasa Zolkę, tego, którego nazywają „Czerwoną Papugą”, żeby się podjął obrony. I tak zachował się przyzwoicie, bo powiedział, że nie weźmie udziału w tej farsie, gdzie wyrok już zapadł, a proces jest tylko fikcją. Nikt nie chce podjąć się jego obrony. Dostał obrońcę z urzędu.

Maria nie spała długo. Obudziło ją przeciąganie się Puszka, który, ziewnąwszy, zeskoczył na podłogę, wyciągnął spod kanapy kapcie dziadka i po jednym zaniósł do przedpokoju.

– Trzecia dochodzi – powiedział wujek. – Widzisz, jak Puszek zna się na zegarze. Zawsze o trzeciej siada z kapciami przy drzwiach i czeka na dziadka.

– I wyobraź sobie, że nikt go tego nie uczył – wtrąciła babcia.

Dziadek, olbrzym o łagodnym usposobieniu, uwielbiał wnuczkę, a Maria wprost za nim przepadała. Teraz z piskiem rzuciła się do niego i zawisła mu na szyi.

– Moja Maniuśka zaraz mnie udusi. Czy nikt mi nie pomoże? Puszku, ratuj.

Dziadek wziął ją na ręce, a kot wskoczył mu na ramię i polizał Marię po buzi.

– O, widzę, że Puszek już cię pokochał. Ale moja Maniuśka zrobiła się ciężka.

– Muszę szybko rosnąć, dziadulku, bo niedługo będę się musiała opiekować kimś bardzo malutkim, ale to tajemnica. Wiesz, dziadziu, będziesz musiał nauczyć Otelka sztuczek.

– Dobrze Maniuśka, dobrze, ale teraz pozwól mi przywitać się z mamą.

– Skąd ten szkrab wie o dzidziusiu – pytała babcia, idąc do kuchni.

Niania podreptała za nią.

– Bo to z dziećmi to jest tak, proszę pani, że śpi, dyszy, a wszystko słyszy. Pomogę pani przy obiedzie.

– Babciu, co będzie na obiad? – Maria pognała za nimi.

– Pyzy. Lubisz pyzy?

– A co to są pyzy? Nigdy nie jadłam.

– Nie wiesz, serdeńko, co to pyzy? Niania udała zdziwienie. – To ja i tobie opowiem: „Kiedyś jedna mała dziewczynka jadła pyzy. Nagle, jak nie podskoczy, jak nie zawoła: Mamo, ta pyza ma łocy, ja pyzę na łyzę, a pyza, jak skocy”.

– Babciu, naprawdę? To pyzy żyją?

– Oj, Marylko, Niania tylko żartuje. Chodź, zobaczysz, jak wyglądają pyzy. Myślę, że będą ci smakowały.

Po obiedzie Maria z dziadkiem i Puszkiem wyszli do ogrodu. Był to skrawek ziemi, przekształcony przez młodszą siostrę mamy, Basię, w zaczarowany ogród. Teraz, w sierpniu, pysznił się całą gamą kolorów. Pnące róże tworzyły cieniste altanki. Na środku było malutkie oczko wodne, osadzone w wianku lilii, a na dywanie krótko przystrzyżonej trawy stała wylewająca wodę z dzbana kamienna dziewczynka. Na tle białych ścian domu kwitły dorodne malwy.

– Spójrz, dziadziusiu, na ten dom – powiedziała Maria, usadowiwszy się obok mężczyzny na ławce. – Wygląda tak, jakby pożyczył czapkę od krasnala, czerwoną i szpiczastą. Ale nie o tym chcę z tobą rozmawiać. Chcę ci zadać bardzo poważne pytanie. Powiedz mi, czy ja jeszcze kiedyś zobaczę swojego tatusia? Kiedy on dostanie „czapę”? I co to jest ta „czapa”? Czy to wygląda jak dach?

Skrzypnęła furtka. Puszek podniósł głowę i miauknął radośnie. Alejką szła ciocia Basia. Maria zeskoczyła z ławki i wybiegła jej naprzeciw. Ciocia rozłożyła ramiona, podniosła ją do góry, okręciła parę razy, a potem uważnie się jej przyjrzała.

– No, no, moja siostrzeniczka naprawdę wyrosła na dużą i śliczną pannę.

– A ty, ciociu, jak zwykle jesteś roztrzepana, ale nic się nie martw, bo wezmę grzebień i zrobię porządek z twoimi włosami. Wiesz, jak mocno cię kocham?

– Szczęściem, nie muszę jej teraz odpowiadać – odetchnął dziadek.

– Zaraz zacznie padać – powiedziała ciocia, postawiła na ziemię Marię i przykucnęła obok niej. – Zmykajmy do domu. – Ale najpierw uściskaj mnie tak mocno, jak mocno mnie kochasz.

Jeszcze przed kolacją cała rodzina usiadła przy stole. Dziadek w swoich srebrnych pince-nez na nosie przeglądał papiery mamy. Marię poproszono, żeby poszła z Puszkiem pobawić się w swoim pokoju. Nie zapaliła światła. Usiadła na parapecie i patrzyła na ogród chłostany deszczem. Mama mówiła o takim deszczu urwanie chmury, Niania, że to „niebo płacze”. A płakało tak olbrzymimi, srebrnymi łzami, jakich Maria jeszcze nigdy nie widziała. Jej także chciało się płakać, lecz tyle razy słyszała od Niani, że jeżeli już coś robi, to powinna robić to dobrze, a nie potrafiła płakać tak dobrze, jak niebo.

Ogród powoli pochłaniała ciemność. Wypełzła spod muru, podeszła pod okno i nagle wycofała się poza prostokąt padającego na nią światła.

– Moja córeczka usnęła czy pogrążyła się w marzeniach? Ale ulewa, prawdziwe oberwanie chmury – powiedziała mama, szukając łez na jej twarzy. Nie znalazła ani jednej. Przytuliła córkę mocno.

– Chcesz pogadać? Chcesz dowiedzieć się czegoś więcej o tej małej istotce, którą niedługo będziemy miały do kochania? Wiesz, że ona będzie potrzebowała nie tylko mnie, ale i ciebie.

Kurtyna i oklaski – pomyślała Maria. – Lubię, gdy bajki w moim teatrze dobrze się kończą.

– Tak mamusiu, to naprawdę urwanie chmury. Taka ulewa, że mogłyby w niej pływać złote rybki.

 

Następnego dnia rano Marię obudził dzwonek do drzwi, ale w domu panowała nadal senna cisza. Na palcach, żeby nie obudzić mamy, wymknęła się z pokoju.

Drzwi do ogrodu były otwarte, a przy furtce ciocia Basia rozmawiała ze starszą kobietą, ubraną w pasiastą spódnicę i kolorową chustę, za pomocą której podtrzymywała na piersiach dużą, aluminiową bańkę. Jednak najbardziej fascynujące były pięty kobiety, popękane, w kolorze sepii i grafitu. Z jednej strony tych pięt stały dwa słoiki z mlekiem, z drugiej siedział biały kot.

– Muszę koniecznie to namalować – powiedziała Maria, podchodząc do ciotki.

– Dzień dobry. Pani nogi są jak dwa kopczyki ziemi, z których wyrosła tęcza. Ja panią znam. Pani jest „baba z mlekiem”. U nas w Sopocie też taka była, tylko inaczej ubrana.

– Marylko, jak możesz! Jesteś niegrzeczna. Natychmiast panią przeproś – zdenerwowała się ciotka.

– Ależ i nima czego – uśmiechnęła się starsza pani. Toż wiem, że wszystkie mnie tak nazywają.

– Pani jest miła, a kiedy się pani uśmiecha, to ma pani koło oczu takie ładne pajęczynki. A ty się nie gniewaj, ciociu. Ja tę panią lubię i nie chcę jej obrazić. Przepraszam.

W krzakach po drugiej stronie siatki coś się poruszyło i Marii mignęła przed oczami rozczochrana, ruda czupryna chłopaka, który z ciekawością się jej przyglądał. Kiedy podeszła bliżej, zobaczyła, że trzyma w dłoni pajdę chleba polaną mlekiem i posypaną cukrem.

– Chcesz gryza? – zapytał. – Spróbuj, mówię ci, pycha. Ty pewnie jesteś Mańka. Twój dziadek mówił, że przyjedziesz.

– Ty znasz mojego dziadka? – ucieszyła się Maria.

– No pewno, jest w dechę, daje nam cukierki i opowiada różne takie. Ja to jestem Adam, ale nazywają mnie Rudy. Kiedyś się o to złościłem, ale dziadek opowiedział mi o tym Rudym z powstania warszawskiego.

Adam wyciągnął do niej brudną rękę, na której spływające mleko wyrzeźbiło skomplikowany wzór. Potem, przez oczko siatki wcisnął chleb. Maria ugryzła, a kot zlizał z trawy kapiącą, szarą ciecz.

– No pycha. Też poproszę babcię o takie śniadanie.

– Marylko, do domu! – zawołała ciocia. – Adasiu, Marylka później wyjdzie, to ją zapoznasz z innymi dziećmi.

Kiedy się pojawiła, gromadka już czekała.

– Jejku – pisnęła na jej widok chudziutka dziewczynka o ogromnych, niebieskich oczach i sterczących jasnych warkoczykach. – Ty jesteś jak lalka w biedronkowej sukience.

– Cicho bądź, Anka. Czego ty się zawsze przezywasz? – Adam delikatnie pociągnął małą za warkoczyk. – To moja młodsza siostra i ma tyle lat co ty, tylko ona coś wolno rośnie. Chodźcie, oblecimy podwórka.

Maria, przechodząc przez płot, rozdarła sukienkę.

– Już nie będzie taka śliczna. Szkoda. Ja to mam gorszą nawet do kościoła.

– Nic nie szkodzi, wrócę do domu, to babcia naprawi i będzie jak nowa.

– Ja to bym dostał w tyłek, gdybym tak rozdarł portki.

– Ja też bym porządnie oberwał.

– Ja też, ja też! – przekrzykiwały się dzieci.

– To was rodzice biją? – zdziwiła się Maria.

– A ciebie nie?

– Nie. Czasami tylko upominają.

Dzieci spojrzały na nią z szacunkiem.

– Nigdy nie dostałaś nawet klapa? Nie bujaj.

Maria zastanowiła się.

– Jeżeli liczyć trzepnięcie ścierką, kiedy skubię surowe ciasto, to dostałam.

– Mnie to ojciec tak kiedyś stłukł, że nie mogłem siedzieć, taki miałem siny tyłek – powiedział z dumą Adam. – Mama chciała mi zrobić kompres, ale nie dałem, przecież jestem mężczyzną, a mężczyzna zniesie każdy ból, jak Rudy.

– Twój ojciec to kawał skurwysyna, wszyscy tak mówią – odezwał się wyrośnięty dziesięciolatek. – Mówię ci, leje ich równo, ich matkę też. W dodatku lata na ksiuty.

– A ty się, Krzysiek, nie wcinaj – stanęła w obronie ojca Ania. – Mało to razy twój tata chciał ci nogi z tyłka powyrywać, a nasz bije tylko wtedy, kiedy jest pijany. Jak nie jest, to nas kocha. Jak Adasia sprał, to potem mu kupił groszki w lasce i zegarek galaretkowy, i... – Ania machnęła ręką. – I dużo mu kupił. A na ksiuty to twój więcej chodzi niż nasz.

– Gówno prawda – przerwał jej Krzysiek.

– Czy ty się musisz tak wyrażać? – zezłościła się Maria. – Dziadek mówił, że będzie mi z wami fajnie, „bo macie honor praski i praskie kulturkie”.

– Na pewno, ale skoro Krzysiek jest najstarszy, to powinien dawać nam przykład – wtrąciła wysoka, chuda Małgosia. – On i tak ma szczęście, że my nie jesteśmy skarżypyty.

– Za to ty jesteś głupia wariatka. – Krzysiek pokazał jej język i okręcił się na pięcie.

– „Wariat głupi, że oszalał...”.

Małgosia popchnęła go i krzyknęła:

– To ty, a ja co? To ty, a ja co?

– Jajco!

– To ty, a ja co...

Bójka wisiała w powietrzu, ale wtedy Ania zawołała:

– Długo tak będziemy stać przy płocie? Lećmy na murek. Kto pierwszy, ten lepszy.

Oczywiście najlepszy był Krzysiek, który zajął centralne miejsce. Murek, półmetrowej wysokości i dziesięciometrowej długości, z jednej strony obrośnięty bzami, miał dla dzieci kluczowe znaczenie. Tutaj spotykały się, żeby omawiać ważne, podwórkowe sprawy i zostawiały wiadomości pisane cegłą na popękanym, poprzerastanym trawą i mleczem asfalcie. Dziewczynki wyplatały wianki z żółtych kwiatków, które pozostawiały lepkie ślady na czole i włosach, a chłopcy przyglądali się temu, wystawiając chude nogi do słońca.

– Dobra – powiedział Krzysiek. – Powiem wam teraz wiadomość dnia. Dobra? Słuchacie, czy nie, bo nie chce mi się powtarzać.

Dzieci zamilkły.

– No to słuchajcie. Będziemy mieli nowych dozorców. Starej zmarło się w szpitalu na jakieś świństwo.

– Hura! – krzyknął Rudy, na którym dozorczyni niejedną miotłę połamała, wrzeszcząc: „Ja ci kiedy nogi z dupy powyrywam, ty ruda, ty czerwona zarazo!”.

– No i co, no i co? – dopytywały się dzieci.

– Skąd wiesz, że nie bujasz, Krzysiek?

– Jakbym miał was okiwać, to niech zdechnę. Wczoraj był u nas nowy cieć. Cudny czy jakoś tak się nazywa. Matka zalewajkę dawała, więc i jemu miskę postawiła, a on gada, że tylko „głup nie pijot pod zup” i pół litry wyciąga. No to matka musztardówki z kredensu wyjęła i wypili za lepsze czasy. Potem, jak już ten nowy cieć poszedł sobie, to ojciec mówi matce: „Ty się Krystynko ciesz, że ja nie jestem taki jurny jak Cudny. Wiesz, że on ma dwunastu synów, a mówi, że dopóki córki mieć nie będzie, to nie ustanie. Mama kiwała głową i bardzo się śmiała. „Oj ty, oj ty, siwy łeb, a gadanie jak u młodzika”. A tata zaczął łaskotać mamę i też się zaśmiewał, i mówił: „Niech pani nie zmyli moja głowa siwa, wszak pod starym dębem młody korzeń bywa”.

– A po ile mają lat, te cudaki? – zainteresował się Rudy.

– A, bo ja wiem. Ich stary to jest tak stary jak mój, więc te chłopaki, no, może najstarszy, może być starszy niż ja, a potem to już co rok – prorok.

– Wiecie co? – odezwała się Ania. – Chyba będziemy musieli się z nimi zaprzyjaźnić, bo jak stworzą drugą bandę, to może być niebezpiecznie.

– A co, to my jesteśmy banda? – oburzyła się Maria.

– Trochę tak, ale jak naprzeciwko nas stanie kilku cudnych, w nosie brudnych, to musimy być bandą do końca, bo nas rozniosą. To tak, jak na wojnie, i my musimy być ruskie, to zwyciężymy – tłumaczył cierpliwie Krzysiek.

– Ale te ich najmniejsze to jeszcze dzidziusie, więc my dziewczynki będziemy się nimi opiekować i będzie zgoda. Zobaczycie – mówiła dalej Maria. – Nie będziemy ich przezywać i będzie w dechę. A wiecie co? Ja też będę miała braciszka albo siostrzyczkę. Mama mi urodzi.

– Wiecie, jak się rodzi dziecko? – uśmiechnął się tajemniczo Krzysiek.

– Wielka mi sprawa – roześmiał się Rudy. – Wychodzi z brzucha. Gdy Jędrek się rodził, to pomagałem, zanim Anka zawołała Zarębową. A potem dałem mu klapsa, żeby zapłakał. Tak się robi. Naprawdę. Nie bujam.

– A ja widziałam, jak krowa rodziła, kiedy byłam na wsi i mój brat cioteczny powiedział, że baby rodzą tak samo – wtrąciła Małgosia.

– Ty to chyba jesteś głupia wariatka, że się cieszysz. – Krzysiek spojrzał na Marię z politowaniem. – Wiesz, jak takie małe gówno śmierdzi, kiedy się zesra, i wszystkim trzeba się z nim dzielić, i pilnować trzeba, i nawet bez umycia łap nie można podejść. No lecę, bo matka już pewno kiszką dzieli, a mój kochany braciszek żarty jak wszyscy diabli i zostanie dla mnie tylko skóra z kartoflami.

Krzysiek zawinął się na pięcie i już go nie było.

– Zobaczcie, Kasia wyszła. – Dzieci podbiegły do siatki sąsiedniego podwórka.

Z drugiej strony, opierając się na kulach, szła ośmio-, może dziewięcioletnia dziewczynka. Obie nogi w sznurowanych bucikach miała usztywnione szynami.

– Wygląda zupełnie jak nieprawdziwa. Czy ona się taka urodziła? – szepnęła Maria.

– Cicho, bo usłyszy. Ona jest najprawdziwsza na świecie, tylko chora na taką chorobę, co się nazywa Hainego-Medina. Mama mówi, że to biedne, niedorozwinięte dziecko. Ale twój dziadek powiedział, że nie powinniśmy jej dokuczać, tylko się nią opiekować. Wiesz, tylko nikomu nie mów, Krzysiek to ją kiedyś nakarmił dżdżownicami. Fuu. Ale my z Bartkiem i Zbyszkiem spuściliśmy mu za to manto i wepchnęliśmy szczypawę w gębę. Zdechłą, ale się porzygał, gorzej chyba niż po żywej. Mówię ci, aż miło było popatrzeć. Jak z Kaśką pogadasz, to zobaczysz, że ona tak naprawdę to jest w dechę i umie opowiadać piękne baśnie. Mówi, że sama je wymyśla, a twój dziadek powiedział, że ktoś powinien je zapisać, bo Kasia jest w pomysłach lepsza od Andersena.

– Cześć, Kasia! – Adam przeszedł przez dziurę w płocie, a za nim reszta dzieciarni.

– Chcesz poznać Mańkę od dziadka?

Kasia przyjrzała się jej z zachwytem.

– Jaka ty ładna i jakie masz długie loki! Chcesz być królewną Maniusią w moich baśniach? Mogę wam opowiedzieć jedną o królewnie Maniusi i elfach z Krainy Czerwonego Tulipana.

Kasia