Księżyc - Remigiusz Dudziec - ebook + audiobook + książka

Księżyc ebook i audiobook

Dudziec Remigiusz

3,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Czy kiedykolwiek wpatrywaliście się w rozgwieżdżone niebo, zadając sobie pytanie: A co, jeśli nie jesteśmy we wszechświecie sami? Dla Tomka, ojca dziewięcioletniego chłopca, ta wątpliwość wkrótce nabierze zdumiewająco realnych kształtów. Katastrofa ekologiczna, której jest świadkiem, to tylko początek trudnych do wytłumaczenia wydarzeń, jakie wstrząsną jego życiem. Wraz z przypadkowo spotkaną kobietą Tomek trafia na pokład statku kosmicznego zacumowanego na Księżycu. Szybko okazuje się, że pomieszczenie, w którym oboje przebywają, to laboratorium, a otaczający ich Obcy zdecydowanie nie mają przyjacielskich zamiarów… Czy to możliwe, by wydostać się z tej kosmicznej pułapki i bezpiecznie dotrzeć na Ziemię?

- Gdzie mój syn? Gdzie ja jestem? – wściekałem się, szarpiąc za kraty. – O co tu chodzi? – Osunąłem się w końcu na kolana, rozkładając w histerii ręce.
- Spokojnie. – Jego twarz nie zdradzała żadnych emocji. – Jak się pan uspokoi, to porozmawiamy. - Wyszedł, zatrzaskując za sobą drzwi.
Po paru godzinach pojawił się inny policjant.
- Uspokoił się pan. – Jego twarz też nie zdradzała żadnych emocji.
Cholera, czy ich tego uczą? – pomyślałem.
– Teraz przejdziemy do sali obok i porozmawiamy. Proszę położyć ręce na kracie – wydał polecenie i założył mi kajdanki.
Byłem zdezorientowany. Postanowiłem, że nie będę się stawiał, bo znowu dostanę. Idąc korytarzem, kątem oka zauważyłem kobietę… Tak, to ona! Dam sobie rękę uciąć, że zobaczyłem kobietę z autobusu. Rzuciłem się w jej stronę, krzycząc:
– Przecież ty nie żyjesz! Co tu jest grane? Przecież widziałem, jak umierasz. – Upadłem, uderzony pałką w tył głowy. Kobieta stała, zdziwiona, rozglądając się wokół.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 81

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 2 godz. 15 min

Lektor: Maciej Motylski

Oceny
3,7 (7 ocen)
2
2
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




– Rzucaj mocniej! Piter, rzucaj mocniej, odchyl się lekko do tyłu, weź duży zamach i postaraj się we mnie trafić – poinstruowałem po raz kolejny syna.

Nie myślałem, że nauka gry w baseball będzie taka ciężka dla nas obu. Może po prostu nie byłem przyzwyczajony do przebywania tak długo z dziewięciolatkiem? Od rozwodu nie miałem dla niego zbyt wiele czasu, dlatego starałem się wykorzystać jak najlepiej każdą chwilę, którą mogliśmy spędzić razem.

Znajomy udostępnił mi domek nad jeziorem Yellowstone. Wspaniała okolica, las, woda, cisza i spokój, tylko my i nasze męskie sprawy. Trudno pogodzić pracę zawodową z ojcostwem, a jeszcze trudniej wytłumaczyć dziewięciolatkowi, że nie zawsze da się dla niego zrezygnować z pracy. Od jakiegoś czasu miał nową pasję, którą oczywiście musiałem z nim dzielić. Kolega wciągnął go do skautów. W tej chwili jesteśmy na etapie jakiejś sprawności w dziczy, kolejny krok w karierze skauta. Może to i dobrze, oderwie się trochę od tego cholernego Internetu. Dziś mijał drugi dzień naszego wypadu, a gówniarz odłożył telefon tylko raz, i to wtedy, gdy mył zęby. No ale cóż, na razie wyjazd zapowiadał się ciekawie. W tym roku, przez mój rozwód z jego matką, musieliśmy wyjechać trochę wcześniej, pod koniec czerwca. Może to i lepiej, nie będzie dzikich tłumów.

– No dobra – tłumaczyłem mu jeszcze raz – większy rozmach i więcej pary, pokaż, że masz jaja!

W tym momencie piłka przeleciała tuż obok mojej głowy. Gdybym się nie uchylił, pewno dostałbym w ucho. Szkoda, że to zrobiłem, bo w tej właśnie chwili usłyszałem dźwięk tłuczonego szkła. Powoli obejrzałem się za siebie. Sąsiad nie będzie zachwycony.

– No, cholera, to już druga w tym miesiącu – z wnętrza domu stojącego na sąsiadującym podwórku doszedł do mnie czyjś mocno wkurzony głos. Po chwili w oknie ukazał się dobrze zbudowany, łysiejący mężczyzna około czterdziestki. Jego ręka była chyba tak wielka jak moja noga.

– Przepraszam, zapłacę za szkodę – powiedziałem natychmiast z nadzieją, że wściekły sąsiad nie będzie miał ochoty wychodzić i tłumaczyć mi, jak bardzo jest niezadowolony. Chwilę patrzyliśmy sobie w oczy, na szczęście z daleka, po czym zniknął w środku, wykrzykując, że na pewno wystawi mi rachunek. Zanim nastała cisza, posłał jeszcze kilka „wylewnych” epitetów, których nie pozwalałem powtarzać synowi. Oczywiście zadzwoniłem po miejscowego fachowca, a ten, gdy usłyszał adres zlecenia, ryknął śmiechem w słuchawkę i obiecał przyjechać jak najszybciej. To chyba nie pierwsza jego interwencja pod tym adresem. Po zakończeniu pracy wręczył mi rachunek, nie mogąc powstrzymać dławionego chichotu. Na odchodne zapytał, jak długo zostaję i z dziwną miną życzył mi powodzenia.

Wieczór był ciepły, bezchmurne niebo ukazało gwiazdy w całej okazałości. Jakiś czas obaj z synem siedzieliśmy przy ognisku. Uwielbiałem wieczory przy ognisku, rozgwieżdżone niebo i ciepło strzelającego w gwiazdy ognia. Młody majstrował coś przy krótkofalówce. Umówił się z kilkoma kolegami, którzy też są w okolicy, że „złapią się w eterze”, cokolwiek to miało znaczyć. Nie wiem, czy byłem zadowolony, czy powinienem żałować, że mam syna mózgowca, a nie sportowca. Widać, nie zawsze „niedaleko pada jabłko od jabłoni”.

Nagle ciszę przerwał głuchy, stłumiony, przeszywający do kości pomruk. Dźwięk wydobywał się zewsząd, przyprawiając moje ciało o dreszcze. Trwało to jakieś pięć sekund i ucichło tak nagle, jak się pojawiło. Spojrzeliśmy na siebie zdumieni, a jednocześnie przerażeni. Bez słowa zaczęliśmy zbierać nasze rzeczy i gasić ognisko. Wieczór zakończyliśmy w domu przy kominku. Długo i tak tam nie zabawiliśmy, więcej czasu zajęło mi rozpalenie kominka, niż trwała cała impreza. Młody zasnął na kanapie, gdy tylko poczuł pod głową poduszkę. Jednak miał coś po ojcu.

Obudziło mnie świecące prosto w twarz słońce. Cholera, zapomniałem wieczorem zaciągnąć roletę. Wstałem powoli, chyba jeszcze czułem wczorajszy browar. Po cichu zajrzałem do młodego. Nie myślałem, że w jego wieku można tak chrapać. Nie wiem, jak jego matka codziennie to wytrzymywała.

Zszedłem na dół do kuchni. Chyba najpierw kawa – pomyślałem. Na wyświetlaczu expresu wybrałem dużą z mlekiem, bez cukru. Śniadania nie planowałem, bo kto wie, o której młody wstanie. Wziąłem szybki prysznic. Kawa gotowa. Łapczywie przełknąłem pierwszy łyk, kurde, gorąca jak diabli. Leki, kanapka w rękę, i poranny rytuał zakończony. Zamierzałem pogrzebać trochę w Internecie, dopóki Piter nie wstanie. Po odpaleniu laptopa automatycznie uruchomił się Facebook. Ludzie wrzucają tam same bzdury. Może jakieś wiadomości? Nie było nic ciekawego. Po kilku chwilach wstałem i wyszedłem na taras. Rozciągał się z niego wspaniały widok na jezioro. Na sąsiednim tarasie w oknie stał sąsiad. Krótka wymiana uśmiechów i delikatne skinienie głową, po czym sąsiad zniknął w domu. Chyba zakłóciłem jego spokój.

Nagle przed moimi oczami pojawił się błysk i zapadła ciemność. Filiżanka upadła na drewnianą podłogę tarasu. Wygięty w niewyobrażalnym bólu, upadłem na kolana, wszędzie dookoła ciemność i znowu błysk. Ujrzałem salę, kamienną salę. Obróciłem głowę, wokół ludzie leżący na czymś, co przypominało szpitalne łóżka. Spróbowałem wstać i… kolejny ostry błysk, znów stałem na tarasie z filiżanką w ręku. Rozejrzałem się wokół siebie; nikogo nie było, spojrzałem na podłogę – ani śladu rozlanej kawy.

Co jest, kurde? – pomyślałem. Zimny pot spłynął mi po twarzy. Wbiegłem na piętro. Z daleka usłyszałem, że młody śpi. – Co to było? – zdezorientowany, zszedłem do kuchni, wyjąłem z szafki kawę. Uważnie obejrzałem pudełko; nie, no zwykła kawa, pachnie też zwyczajnie. Nie będę przecież dzwonił do właściciela domku i pytał, czy mi dla żartu czegoś nie dosypał. Może mi się tylko zdawało. Chyba zachowam to dla siebie. Sąsiada nie będę pytał, czy zauważył coś dziwnego, bo może to źle zrozumieć. Nie wyglądał na zbyt rozmownego.

Rozkojarzony, rozejrzałem się dookoła; wszystko było na swoim miejscu.

Za plecami usłyszałem zaspany głos młodego:

 – Tato, coś się stało?

Obejrzałem się za siebie; stał w drzwiach, ledwo trzymając się na nogach.

 – Nie, nic. Co jemy? – zapytałem.

– Może płatki – odpowiedział.

– OK, niech będą płatki – przytaknąłem. Sięgnąłem po garnek i mleko, jeszcze raz nerwowo rozejrzałem się dookoła. Młody patrzył na mnie z niepokojem.

– Dobra, jemy śniadanie i w drogę – dodałem, próbując się uśmiechnąć.

Po kilkunastu minutach nasz stary jeep powoli toczył się w dół drogi. Od czasu do czasu spoglądałem na młodego. Szukał w Internecie okolicznych atrakcji. W dole widać było małe miasteczko leżące nad samym jeziorem, wokół roztaczał się piękny widoki gór porośniętych gęstym lasem.

Wspaniała okolica – pomyślałem. Obiecałem młodemu cały dzień na łodzi. Dziś będziemy wędkować.

Powoli dojeżdżaliśmy do przystani. Nagle z bocznej drogi wyjechała prosto na nas inna terenówka. Ledwo zdążyłem zahamować. Kątem oka zauważyłem za kierownicą sąsiada. Spojrzałem szybko w tylne lusterko – kilka razy zabujało oddalającym się pojazdem. Ciekawe, gdzie tak się spieszył. Reszta drogi minęła bez większych ekscytacji.

– Dzień dobry – powiedziałem, wchodząc do małego sklepiku wędkarskiego tuż przy przystani.

– Dobry – odpowiedział sprzedawca, starszy mężczyzna około sześćdziesiątki, ubrany w stare, umazane w jakimś smarze ogrodniczki i flanelową koszulę. Nie wiem, czy bardziej było czuć jezioro, czy jego.

– Gdzie mogę wynająć łódkę z silnikiem? – zapytałem.

– A u mnie pan może – stwierdził z uśmiechem. – Mam motorówkę z silnikiem spalinowym, czterdzieści koni. Może niedużo, ale wystarczy żeby wejść w ślizg jak trzeba, a łódka ma miejsca dla czterech osób, elektryczną wyciągarkę kotwicy, lodówkę i dwa krzesełka wędkarskie.

– Brzmi idealnie – przyznałem. – A ile za tą przyjemność?

– Pięć dolców za godzinę. Musi pan spłynąć do zmroku, w nocy nie łowimy z łodzi. Parking wliczony w cenę, zostawia pan dokument, rozliczenie po powrocie. Opłata za połowy też w cenie.

– Super, biorę – zdecydowałem się szybko. – A może macie jakieś woblery*?

Sprzedawca powoli wyjął spod lady duże pudełko i położył je przede mną.

– Radzę panu łowić na gumę, z opadu. Po prawej stronie od portu, za cyplem, dno jest kamieniste, jakieś pięć, sześć metrów i gładko opada do środka jeziora. Gdzieś pięćdziesiąt metrów od brzegu jest spadek na około siedemdziesiąt metrów. – Wyciągnął rękę, pokazując kierunek.

– Wow, sporo – wykrztusiłem. – Chyba jakiś rów.

– Ja tam nie wiem – odpowiedział. – Paru przyjezdnych już się tu utopiło. A co do ryb, chodzą po okolicy plotki o wielkich sztukach w jeziorze, ale ja nie widziałem.

Powoli zapakowaliśmy graty do łódki, szybkie siku i na wodę.

Łódka była rzeczywiście niczego sobie. Pruła fale jak brzytwa, wiatr rozwiewał włosy, ale tylko u młodego, bo u mnie nie było czego rozwiewać. Młody ledwo trzymał się burty, gdy łódź skakała po falach. Wspaniałe uczucie.

– Trochę poszalejemy, zanim zaczniemy łowić, co? – zapytałem młodego. – Ale nie będziesz rzygał? – upewniłem się, widząc jego niewyraźną minę.

– Nie mogę ci obiecać, tato – wybełkotał przez zaciśnięte zęby.

I wykrakał.

– No to zaszaleliśmy – stwierdziłem po paru chwilach, podając synowi ręcznik.

– Przepraszam tato, to te płatki… O, zobacz, nie wiedziałem, że były w nich orzechy. – Wskazał palcem na podłogę.

Spojrzałem w białą gęstą breję na środku łodzi. Szybko okazało się, że to był błąd.

– Widzisz, młody, trzeba za burtę – wykrztusiłem powoli, podnosząc się z kolan. Trzeba to czymś zmyć, bo nie połowimy. Oczywiście mamie nie musisz o tym wspominać.

Po chwili walki z podłogą zaczęliśmy przygotowywać sprzęt. Pierwsze rzuty nie wyszły zbyt dobrze. Rzeczywiście dno było kamieniste, wspaniała miejscówka na łowienie z opadu, ale sprzedawca nie wspominał o zaczepach. Zaliczyliśmy kilka zerwanych gum, zanim znaleźliśmy czyste dno.

No i zaczęło się.

Pierwszy branie miał młody. Nie ukrywam, że mnie to trochę wkurzyło. Odpowiednie ustawienie hamulca, delikatny hol i pierwszy sandacz w siatce. Może nie rekordowy, ale zawsze coś. Młody pękał z dumy, no i tata też, zwłaszcza że z innych łodzi wokół wszyscy z zaciekawieniem spoglądali, co wyciągamy.

Do końca dnia złapaliśmy jeszcze kilka sztuk. Jedna na kolację, reszta z powrotem do wody. Obaj doszliśmy do wniosku, że nie będziemy ich całować. Bóg wie, jak mogło by się to skończyć dla naszych twarzy.

Powrót przebiegał spokojnie, łódka delikatnie mknęła po falach, ciepły wiatr w zachodzącym słońcu miło pieścił skórę. Jeszcze tylko piętnaście minut jazdy samochodem i na kolację sandacz, frytki i browar.

Ryba była wspaniała, delikatna, smażona tylko na maśle z czosnkiem i z odrobiną cytryny. Młody, zmęczony dniem, prawie od razu padł na kanapę. Nie dałem rady się umyć przed snem, syna też nie chciałem męczyć. Kilka piwek przed telewizorem i sam odpadłem, nawet nie wiem kiedy.

Kilka godzin wcześniej…

Rozpędzona do granic możliwości terenówka żwawo wspinała się w górę wąskiej uliczki, łączącej małą zatoczkę z główną arterią. Kierowca nawet nie zwolnił, wjeżdżając między poruszające się powoli samochody. Kilka z nich prawie wpadło do rowu, chcąc uniknąć zderzenia. Kierowca nerwowo rozglądał się dookoła, próbując utrzymać w ryzach pędzące auto. Przez chwilę wydawało mu się, że za kierownicą samochodu, któremu zajechał drogę, siedział nowo poznany sąsiad, którego dzieciak wybił mu rano szybę. Pomyślał przez chwilę, że gdy wróci do domu, przeprosi za swoją nadmierną „wylewność”. Może nawet zaproponuje piwo. Mimo porannego incydentu sąsiad wydawał się w porządku, a jego chłopak wyglądał na małego inteligenta. Może nawet będą mieli o czym pogadać.