Księżniczka - Władysław Stanisław Reymont - ebook

Księżniczka ebook

Władysław Stanisław Reymont

0,0

Opis

Księżniczka„ to powieść Władysława Reymonta, pisarza, prozaika i nowelisty, laureata Nagrody Nobla w dziedzinie literatury.

Odczytywano głośno te wiadomości, a każde słowo targało duszę zgrozą, oburzeniem, gniewem i nienawiścią tak żywą, iż zaszemrały klątwy i złorzeczenia.

Tłumy zadygotały niby bór, zafalowały gwałtownie, i naraz głuchy pomruk wybuchnął grzmotem strasznej nienawiści.

— Śmierć Niemcom! Hańba! Śmierć Hunnom! Śmierć barbarzyńcom!

Ale w tejże samej chwili zahuczały gdzieś w oddali potężne trąby i w modrawej głębi, zasnutej śnieżnym pyłem, zamajaczył rozkołysany las sztandarów i wiatr przynosił dźwięki narodowego hymnu.

Wszystkie kapelusze wyleciały w górę, tysiące chustek powiało z okien i balkonów, a sto tysięcy gardzieli zaśpiewało refren ukochanej pieśni.

„And the star-spanglad banner, oh, long may it wave,

O’er the land of the free, and the home of the brave!“

Śpiewali jednym, potężnym głosem uniesienia.”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 95

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2021

ISBN: 978-83-8226-312-1
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

KSIĘŻNICZKA

... Uroczyste święto panowało na nieskończonej Milwaukee Ave: sklepy były zamknięte, saloony przywarte, ruch wozów powstrzymany, tramwaje nieczynne, że tylko niekiedy przemykał z rykiem jakiś wojskowy automobil pod rozwiniętym gwiaździstym sztandarem; całe zaś avenue od piwnic aż po dachy, obwieszone było niezliczonemi chorągwiami, napisami i kolorowemi plakatami, że co chwila, niby stada ptactwa, łopotało tysiące barwistych skrzydeł w szarem, zimowem powietrzu. Zimno bowiem było, padał suchy, rzadki śnieg, ciężkie, ołowiane niebo zwisało nisko nad miastem i lodowaty wiatr prześwistywał z bocznych ulic, siejąc tumanami śnieżnego pyłu. Ale nikt na to nie zważał, ulica była literalnie zapchana tłumami, jedynie środkiem wyboistej jezdni szarzał pas wolnego miejsca, po którym spacerowali uroczyście policmeni. Nawet w oknach powywieranych i na balkonach przystrojonych w dywany, portrety, girlandy i wstęgi w barwach wszystkich narodów koalicji, również mrowili się ludzie. Widać ich było na dachach niższych domów i na drzewach; wieszali się po słupach tramwajowych, po kominach i gdzie się tylko dało.  Śnieg wciąż padał, przysłaniając sinawą, drgającą zasłoną całe to ludzkie mrowisko, a tylko niekiedy z pod tego lodowatego okwiatu zrywał się jakby ryk morza, wybuchał orkanem wrzasków, bił w ołowiane niebo i ścichał, przemieniając się w głuche, nieustanne wrzenie głosów, szeptów, wołań.  Tłumy zbierały się już od południa na zapowiadany od kilku dni wymarsz ochotniczego oddziału, który wyruszał na dalekie pola bojów, do Francji. Kompanja była sformowana przeważnie z Polaków, więc też i z Chicagoskiej Polonji nie brakowało prawie nikogo, — zebrali się na pożegnanie swoich bohaterskich chłopaków. Stawiła się też i reprezentacja władz federalnych, wojskowych i municypalnych. Stawiło się również całe prawdziwie amerykańskie Chicago. A prócz tego, istna wieża Babel języków, ras, narodów i kolorów skóry waliła ze wszystkich stron miasta, zapychając już boczne ulice i przejścia. Rosła też i niecierpliwość, bo modrawe zmierzchy jęły przysłaniać ulice. Tłum wrzał, kłębił się i miotał niby morze spętane kamiennemi brzegami. Co chwila ktoś alarmował, że już nadciągają, i wtedy wszystkie oczy rwały się w zaśnieżone dale i nieruchomieli w zasłuchanem oczekiwaniu. W tych nagłych ciszach głośniej dawały się słyszeć zadyszane, schrypnięte głosy sprzedających extra biuletyny z placu boju. Właśnie o pierwszym zmierzchu sypnęły się nadzwyczajne dodatki gazet na zgorączkowane tłumy, — a każdy z nich już tytułami porywał oczy, zaciekawiał i roznamiętniał, — każdy z nich bowiem krzyczał strasznemi ranami wojny i ociekał krwią tysięcy, wołał o nikczemności Niemców, o bombardowaniu miast, zabijaniu dzieci, kobiet i starców, o zatapianiu bezbronnych statków, zatruwaniu powietrza, o głodach, pożogach i gwałceniu wszelkich praw boskich i ludzkich...  Odczytywano głośno te wiadomości, a każde słowo targało duszę zgrozą, oburzeniem, gniewem i nienawiścią tak żywą, iż zaszemrały klątwy i złorzeczenia.  Tłumy zadygotały niby bór, zafalowały gwałtownie, i naraz głuchy pomruk wybuchnął grzmotem strasznej nienawiści.  — Śmierć Niemcom! Hańba! Śmierć Hunnom! Śmierć barbarzyńcom!  Ale w tejże samej chwili zahuczały gdzieś w oddali potężne trąby i w modrawej głębi, zasnutej śnieżnym pyłem, zamajaczył rozkołysany las sztandarów i wiatr przynosił dźwięki narodowego hymnu.  Wszystkie kapelusze wyleciały w górę, tysiące chustek powiało z okien i balkonów, a sto tysięcy gardzieli zaśpiewało refren ukochanej pieśni.

„And the star-spanglad banner, oh, long may it wave, O’er the land of the free, and the home of the brave!“

 Śpiewali jednym, potężnym głosem uniesienia.  Śpiewała wolność ze wszystkiej mocy dumy niebosiężnym głosem szczęścia. Pochód zbliżał się szybko i toczył niby fala rozśpiewana, grzmiąca, pokryta bryzgami rozmiotanych na wietrze sztandarów. Niedojrzane jeszcze orkiestry, wycia elektrycznych organów, trąby, turkoty jadących armat, świsty, brawa i wzmagające się ustawicznie okrzyki tłumów grzmiały jak ocean, a i zwisające z domów chorągwie jęły się trzepotać i bić o ściany.  — Prawdziwie amerykański bluff! — szepnął Topór, usiłując zajrzeć wgłąb ulicy, ponad głowami niżej stojących. — Record wycia! — i zwrócił się do smukłej kobiety o popielatych włosach i błękitnych oczach. Uśmiechnęła się wzgardliwie. Stali całem towarzystwem na rogu jakiejś ulicy, na schodkach sklepowych.  — Dzisiaj w każdej wardzie jeden saloon wydaje drinksy za darmo dla ochotników! — objaśniał cicho jakiś obrzękły obywatel; haczykowaty nos mu poczerwieniał i królicze oczy połyskiwały złośliwie. Żuł gumę i oblizywał tłustym językiem grube, murzyńskie wargi.  — Well! dla polskich bohaterów dzisiaj wszystkie szynki stoją otworem. Komitet płaci. Księża kolektują po kościołach na wypitkę! — śmiał się ktoś z olbrzymiem cygarem w zębach i z brzuchem mocno wysadzonym.  — Jesteśmy w cenie. Licytują się po świecie o polskie mięso.  — Ciszej! — ostrzegała piękna pani. — Mogą nas obserwować...  — Robią to z pewnością — potwierdził młody, straszliwie chudy chłopak, rozglądając się podejrzliwie. Jego świter rdzawy w zielone pasy zwracał uwagę.  — Piknikowe gęby, nastrój odpustowy, brakuje tylko karuzelów.  — Well, dobrze podgrzewają. Ciężką robotę mają werbunkowi agenci, żeby poruszyć i rozhuśtać takie burżuazyjne stado...  — Taki musi pić pierwszy, pierwszy płakać, pierwszy krzyczeć, pierwszy śpiewać i pierwszy nastawiać gnaty w razie potrzeby. A do tego musi udawać zwykłego obywatela, bo inaczej — dziesięć dolarów fiut, i nogą na pożegnanie.  — Czy to inaczej na naszych wiecach? — szepnęła pani.  — Księżniczko! — jęknęło olbrzymie cygaro. — Dla świętej sprawy ludu...  — Nie zlękną się Niemcy tych amatorskich bohaterów — wątpił ktoś.  — Mylicie się gruntownie, towarzyszu — szepnął Topór w samo ucho.  — Co, ja się mylę? To mi się podoba! Przecież to koń, na którego gramy...  — Niech żyje Ameryka! Niech żyje koalicja! Śmierć Hunnom! — zawrzeszczał naraz Topór wraz ze swojem towarzystwem, gdyż pochód nadciągał i oszalałe wrzaski zatargały powietrzem. Zagrały naraz wszystkie orkiestry, sypały się ulewy kwiatów z okien i balkonów; ziemia zadudniała od mocnych, mierzonych kroków wojska, jakoby od bicia tysięcy cepów.  Tu i owdzie strzelano na wiwat prawie rotowym ogniem.  — Mam już dosyć tego widowiska.  — Jeszcze chwileczkę, księżniczko — prosił grubas. — Przyszliśmy nie dla przyjemności.  — A na złość kropidlarzom uświetniamy tę narodową szopę! — drwił któryś.  — Przejdą i uciekamy. Numer na jutro jeszcze nie gotowy. Wspaniałe chłopaki. Niech żyje Polska! — wrzasnął Topór. — Niech żyje Ameryka!  Jakoż nadchodzili: na przedzie widniała kapela trębaczów rozgłośnie dmąca w mosiężne trąby, a za nią ciągnął oddział regularnego wojska z rozwiniętym pułkowym sztandarem i z oficerami na koniach, potem szła amatorska orkiestra, przybrana w nieco fantastyczne czapy i mundury z czasów księcia Józefa; zasię dopiero po niej waliły karnie ochotnicze szeregi. Maszerowali czwórkami w kompletnym bojowym rynsztunku, w stalowych hełmach, z karabinami na ramionach i nawet z baterją polnych dział dla większej parady. Oficerowie z dobytemi szablami trzymali krok na skrzydłach. Maszerowali zwarci, jak śmigły bór, rozkolebani w ruchu, potężni. Szły chłopaki wybrane, równe wzrostem, dorodne, sprężyste, zwinne, baczne, krzepkie, i sękatym dębczakom podobne. Twarze mieli wygolone, szarawe, miny srogo zawadjackie, a oczy niebieskie niby zagon rozkwitłego lnu. Żołnierz to był rasowy, z krwi, animuszu, fantazji i dobrowolnego wyboru.  „Jeszcze Polska nie zginęła“!  Krzyknęły trąby, a za niemi zaśpiewały orkiestry i wszystkie polskie serca i piersi, że powietrze roztrzęsło się siarczystym mazurem. Jaki taki już pokrzykiwał i bił nogami do wtóru, inny wrzeszczał jak opętany, zasię drudzy śpiewali z zamkniętemi oczami tę pieśń tułaczą, tę pieśń — nadziei i wiary nieśmiertelnej. Szlochem wzbierały piersi. Dusze się rwały do ojczyzny dalekiej. Wskrzesały w sercach pomarłe wiary. Cud się stawał na wszystkich oczach. Przygięte kerki prostowały się dumnie, a zasnute nędzami oczy spozierały na te szeregi ze zdumieniem, prawie ze strachem.  Chciało się naraz ludziom śmiać, i płakać, i krzyczeć z jakiejś dzikiej, szalonej radości; chciało się na dźwiękach tej piosenki lecieć we wszystek świat. Wnet i łzy, i ciężkie westchnienia, i spazmatyczne wybuchy płaczów, i żałosne łkania, i niepowstrzymane szlochy, i jakieś bezładne, radosne wołania wyszarpywały się z głębin dusz wzburzonych.  — Jezus, Marja! Jezus! — krzyczał ktoś obłąkanie, zalewając się rzęsistemi łzami.  Jakaś babina pod wystawą, gdzie widniał obraz Częstochowskiej, na klęczkach odmawiała pacierz oblewany strugami łez serdecznych.  Jakże tu nie oszaleć! Toć prawdziwe polskie wojsko maszeruje! Na bój ciągnie z prawiecznym wrogiem. Toć nasze rodzone, chłopaki. I w obronie Ameryki! W obronie Polski! W obronie świata stanęli! A słowo stało się ciałem! Spełniają się sny długich lat i całych pokoleń! A jak to idą, aż ziemia dygoce pod ich mocarnemi krokami. Kto się im oprze? Na bagnetach rozniosą, w puch rozbiją, gotowi cały świat stratować! I któż to są ci nieustraszeni rycerze, śpieszący lać krew za wolność świata? Plemię tułaczów, synowie nędzarzów, których głód wypędził z własnej ojczyzny i niby liście rozsypał po całej kuli ziemskiej, — którym jeszcze wczoraj zaprzeczano imienia polskiego, — którzy jeszcze wczoraj byli celem szyderstw i wzgardy, a żyli w poniżeniu, traktowani gorzej bydła! I oni pierwsi stanęli na głos Ameryki! Dobrowolnie rzucili rodziny i fabryki, zwarli się w szeregi i oto maszerują ramię przy ramieniu, a z jedną tylko myślą z jednem pragnieniem: służenia świętej sprawie. Prężą się w marszu dumnie i spokojnie, godnie przechodzą w ulewach kwiatów, śpiewów, entuzjastycznych okrzyków i pod gwiaździstemi sztandarami, chylącemi się przed nimi.  Bo znowu, jak kiedyś, pierwsi idą na wyłom, gdzie walka o wolność.  I znowu, jak kiedyś, imię Polski wywyższone mocą poświęceń jej synów!  Więc i słuszna duma rozpierała serca, podnosiła czoła i syciła takiem rozrzewnieniem, że błogosławiącym ruchem wyciągały się spracowane, twarde ręce, szeptano pacierze, żegnano ich znakami krzyża, zaś tysiące rozpłakanych spojrzeń obejmowało te drogie głowy, jakby serdecznym uściskiem miłości. I coraz rzęsistsze grady kwiatów spadały na nich z okien i balkonów, a ze wszystkich stron coraz zapamiętałej wołano:  — A bijcie chłopcy tych psubratów. Za Kalisz! Za rugi pruskie! Za sto lat niewoli! Zdepczcie gadzinę! Bez pardonu! Śmierć zbójom i mordercom!

„Co nam obca przemoc wzięła — siłą odbierzemy“.

 Śpiewali, wydając się jakoby stadem orłów lecących na bój, na śmierć, ale i na zwycięstwo...  — Idą na rzeź, jak stado baranów z wesołym bekiem!  — Jeszczeby, w każdego wlano z litr dobrej gorzałki — mruknął brzuch wysadzony.  — Zrobiłabym to samo... gdybym była mężczyzną — wyznała niespodzianie księżniczka.  — Pani tak mówi, pani? Żona Topora! I żeby tak dowcipu nie zmarnować, zawodowa, przysięgła rewolucjonistka! — podjęły gorąco murzyńskie wargi.  — Teraz prawdziwy humbug polsko-katolicko-amerykański. Uwaga!  Ochotnicy przemaszerowali, ale tuż za nimi zagrzmiały nowe orkiestry, grały bojowe trąbki, warczały głucho bębny i rozkołysane płoty lanc furkotały proporczykami a ziemia jęczała od ciężkiego bicia kroków. Maszerowały bowiem, jako straż honorowa, przeróżne związki wojskowe, każdy z własną kapelą, sztandarami i oficerami. Barwność i rozmaitość ich bojowego ekwipunku ciągnęła oczy i budziła powszechny entuzjazm. Było ich tysiące! Grzmieli w karnym ordynku, szóstkami; miny mieli zawadjackie, krok równy i mocny, spojrzenia weteranów zahartowanych w bojach.  — All right! Tego mi jeszcze brakowało do zupełnego obrazu. — Artylerja św. Barbary! Krakusy królowej Jadwigi! Husarzy Puławskiego! Ułani ks. Józefa! Kosynierzy Kościuszki! Gwardja Korony Polskiej! — wyliczał ktoś ze śmiechem na rogu. — Co za mundury! Musieli złupić jakiś teatr. Procesja jakby w Boże Ciało na Krakowskim rynku.  — Panbyś, cholero jedna, wolał majufes na śmietniku pod baldachimem, co? — zagadnął do niego naraz jakiś rozsrożony robotnik.  — Co pan się ciska! Niech pan krzyczy jak ja: Niech żyje Polska! Niech żyje Ameryka! Niech żyje polskie wojsko! — zawrzeszczały murzyńskie wargi i jeszcze prędzej przepadły w tłumach i mroku.  Całe towarzystwo jęło się również wycofywać i to z wielkim trudem, gdyż za wojskiem tłumy ruszyły jak rzeka, całą szerokością ulicy.  — Wracam do redakcji — zaczął Topór, kiedy się nareszcie wyrwali na boczną ulicę. — Trzeba dać na jutro notatkę o tej hecy. Napisz Aniu i nie żałuj sobie — zwrócił się do żony. — Pisz po swojemu, niech się i towarzysze ucieszą. Oszczędzaj tylko amerykańskie odciski. Towarzysz Merda idzie ze mną, co?  — Well, chętniebym po drodze zawadził o czerwony corner.  — I dał się pięknej Ewci skusić miętówką. All right! — zgodził się Topór.  I poszli wszyscy, prócz Księżniczki. Skinęła im głową i odwróciła, się, by jeszcze popatrzeć na rozbłyskające światła i słuchać muzyk grających właśnie Marsyljankę. Odpływały milknącą falą w dal i mroki nadchodzącej nocy.  Wiatr ustał, ociepliło się znacznie i śnieg padał mokremi płatami. Ulice pustoszały i cichły. Tu i owdzie z powrotem otwierano sklepy.  Nadziemna kolej zaturkotała tak gdzieś blisko, że wzdrygnęła się i pobiegła do domu. Mieszkali niedaleko. Dzielnica była nędzna, brudna i słabo jeszcze zabudowana; domy podobne do siebie, jak dwie krople wody, stały dosyć rzadko, poprzedzielane pustemi placami lub elami podobnemi do rynsztoków zawalonych śmieciem i błotem. Wyniesione trotuary pokryte były płytami pełnemi dołów i wyrw po kolana, ulica zaś położona nieco niżej, pomimo sypiącego śniegu, czerniała niby błotnista kałuża. Bandy dzieci harcowały po niej z wrzaskiem, uganiając się za jakimś psem bezdomnym. Straszliwy, słodkawo-mdły zapach pobliskich garbarni przesycał powietrze.  Księżniczka rozkołysana była wrażeniami, z których nie mogła zdać sobie jeszcze sprawy. Przystanęła przed domem i bezwiednie spojrzała w okna pierwszego piętra, ciemne były. Dom, który wynajmowali, był jak sąsiednie, piętrowy, drewniany, obity szalówką, na wysokiej podmurówce, naśladującej ciosowy kamień, piernikowy w barwie i z długą werendą od ulicy. Dwa rachityczne drzewka stróżowały przy schodach, z trotuaru.  Wilgotny chłód ogarnął ją w