Księga Monelli. Le livre de Monelle - Marcel Schwob - ebook

Księga Monelli. Le livre de Monelle ebook

Marcel Schwob

0,0

Opis

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej. Version bilingue: polonaise et française.

Księga Monelli”, mieszająca fikcję z prawdą, przedstawia manifest i żywot tytułowej Monelli, bliskiej śmierci ulicznicy, oraz kilku z jej sióstr.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 187

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Marcel Schwob

Księga Monelli Le livre de Monelle

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej Version bilingue: polonaise et française

na język polski przełożyła Bronisława Ostrowska

Armoryka Sandomierz

Projekt okładki: Juliusz Susak    

Na okładce: Wiosenne kwiaty (2010), fot. Elżbieta Sarwa (2012)

Archiwum Wydawnictwa Armoryka _________________________

Tekst na podstawie edycji: polskiej z 1907 r. francuskiej z 1895 r. Zachowano oryginalną pisownię.

Copyright © 2018 by Wydawnictwo „Armoryka”

Wydawnictwo ARMORYKA

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

e-mail:[email protected]

http://www.armoryka.pl/

ISBN 978-83-8064-659-9

Księga Monelli

I. SŁOWA MONELLI

Monella spotkała mię na równinie, po której błądziłem i ujęła mię za rękę.

Niechaj cię to bynajmniej nie zadziwia, rzekła, to ja i to nie ja. Odnajdziesz mię jeszcze i utracisz mnie, bowiem niewielu ludzi mię widziało, a nikt nie zrozumiał.

I zapomnisz mnie i poznasz, i znowu zapomnisz.

I Monella rzekła jeszcze: Będę ci mówiła o małych dziewczętach ulicznych, a tak poznasz początek.

Bonaparte krwawy, mając lat osiemnaście spotkał raz pod żelaznemi bramami Pałacu Królewskiego dziewczynę uliczną. Była blada i trzęsła się od zimna, ale »trzeba żyć« powiedziała mu. Ani ty ani ja nie znamy imienia tej małej, którą Bonaparte w listopadową noc zaprowadził do komnaty swojej w Hotel de Cherbourg. Pochodziła z Nantes w Bretanii. Była zmęczona i słaba, a właśnie porzucił ją kochanek. Była dobra i prosta. Głos jej miał dźwięk bardzo łagodny. Bonaparte pamiętał to wszystko, i sądzę, że później wspomnienie jej głosu poruszało go aż do łez, i że szukał jej długo, nigdy nie mogąc odnaleźć, w długie wieczory zimowe.

Bo widzisz, małe dziewczęta uliczne wychodzą tylko raz z nocnego tłumu dla dzieła dobroci. Biedna Anna podbiegła ku Tomaszowi de Quincey opiumiście mdlejącemu na szerokiej ulicy Oksfordu pod światłem wielkich latarni. Z wilgotnemi oczyma przytknęła mu do ust czarkę słodkiego wina, uścisnęła go i obdarzyła pieszczotą. Później wróciła w noc. Może niezadługo umarła. Quincey mówił, że kaszlała ostatniego wieczoru kiedy ją widział. Może błąkała się jeszcze po ulicach; ale mimo usilnych poszukiwań, mimo lekceważenia szyderstw ludzi, do których się zwracał, Anna zginęła na zawsze. Później, gdy już miał własny, ciepły dom, myślał nieraz ze łzami, że biedna Anna mogła była żyć przy nim: wyobrażał ją sobie chorą, zrozpaczoną lub konającą w mętach Londynu — uniosła z sobą całą litośną pamięć jego serca.

Widzisz, wołają na cię ze współczuciem i pieszczą ci dłoń swą ręką wychudłą. Rozumieją cię tylko wtedy, gdy jesteś bardzo nieszczęśliwy. Płaczą wraz z tobą i pocieszają cię. Mała Nelly przyszła do uwięzionego Dostojewskiego ze swego ohydnego domu i ginąca z gorączki długo patrzyła na niego swemi czarnemi płochliwemi oczyma. Mała Sonia (boć i ta istniała jak i inne) uścisnęła zabójcę Rodiona po jego wyznaniu zbrodni. »Zgubiłeś się« rzekła z rozpaczą i rzuciwszy mu się na szyję, pocałowała go. »Nie, teraz niema na świecie nieszczęśliwszego od ciebie człowieka!« wykrzyknęła w wylewie litości i nagle rozszlochała się głośno.

Jak Anna i jak ta bez imienia, co podeszła do młodego i smutnego Bonapartego, i mała Nelly zatonęła we mgle. Dostojewski nie mówi co stało się z Sonią bladą i wychudłą. Ani ty ani ja nie wiemy czy zdołała aż do końca wspierać Raskolnikowa w jego pokucie. Ja nie sądzę. Wysunęła się pewnie powoli z jego ramion, bo zbyt wiele już przekochała i przecierpiała.

 Żadna z nich, widzisz, nie może zostać z wami. Byłyby nazbyt smutne i wstydzą się zostać. Kiedy już nie płaczecie, nie śmią na was patrzeć. Uczą was, czego nauczyć mają i usuwają się. Przychodzą skroś chłody i deszcze pocałować wam czoło, otrzeć oczy, i noc zagarnia je znowu. Bo może mają pójść gdzieindziej.

Znacie je tylko wtedy gdy wam współczują. Nie trzeba myśleć o reszcie. Nie trzeba myśleć o tem, co mogły robić w ciemności. Nelly w okropnym domu, Sonia pijana na ławce bulwaru, Anna odnosząca pustą szklankę winiarzowi w ciemnej uliczce, były może okrutne i wstrętne. To są istoty z ciała. Wyszły z ciemnego zaułku, by złożyć pocałunek litości pod dużą, zapaloną latarnią szerokiej ulicy. W tej chwili były boskie.

Trzeba zapomnieć o reszcie.

Monella umilkła i popatrzyła na mnie:

Wyszłam z nocy i powrócę w noc, bo i ja jestem małą dziewczyną uliczną.

I rzekła jeszcze:  Żal mi ciebie, żal mi ciebie o ukochany!

A przecież wrócę w noc, bo trzeba, żebyś mię utracił zanim odnajdziesz. A jeśli mię odnajdziesz, raz jeszcze odejdę.

Bowiem jestem tą, która jest sama.

I Monella rzekła jeszcze:

Że jestem sama, dasz mi imię Monelli, lecz będziesz wiedział, że ja noszę wszystkie imiona.

Że jestem tą i tamtą i tą bez imienia. I zaprowadzę cię do moich sióstr, które są mną, podobne do bezrozumnych dziewcząt ulicznych.

Zobaczysz je gnębione samolubstwem i namiętnością, okrucieństwem i dumą, cierpliwością i litością, jak nie mogą jeszcze odnaleść się w sobie.

Zobaczysz, jak daleko idą szukać siebie.

Lecz ty odnajdziesz mię sam, i ja odnajdę siebie; ty mię utracisz i ja się sama utracę.

Bowiem jestem tą, którą utraca się, zaledwie odnalazłszy.

I Monella rzekła jeszcze:

Tego dnia kobieta dotknie twojej dłoni i ucieknie.

Bowiem pierzchliwą jest rzecz każda, ale Monella pierzchliwszą jest jeszcze.

A zanim mię odnajdziesz, będę nauczać cię na tej równinie i napiszesz księgę Monelli.

I Monella podała mi małą pochodnię, świecącą różowym płomykiem.

Weź tę pochodnię, rzekła, i pal. Pal wszystko na ziemi i na niebie. I strzaskaj ją i zagaś kiedy spalisz, bowiem nic nie powinno pozostać.

Bądź jak ten, który niszczy ogniem, i niechaj ogień, który zeszedł z nieba, do nieba wróci.

I Monella rzekła jeszcze. Będę ci mówiła o zniszczeniu.

Oto moje słowo: niszcz! niszcz! i niszcz! Niszcz w sobie, niszcz naokół siebie. Rób miejsce dla swojej duszy i dla innych dusz.

Niszcz wszystko dobro i wszystko zło. Szczątki są jednakie.

Burz dawne siedliska ludzi i dawne siedliska dusz; rzeczy umarłe są zwierciadłami, które zniekształcają.

Niszcz, bowiem wszystka twórczość płynie ze zniszczenia.

Dobroć wyższa zabija dobroć niższą. A tak nowe dobro zdaje się wyrastać ze zła.

Ażeby stworzyć nową sztukę potrzeba zburzyć dawną a tak sztuka nowa staje się rodzajem obrazoburstwa.

Bowiem każda budowa powstaje z odłamów i tylko kształty nowe są na świecie.

Lecz kształty trzeba niszczyć.

I Monella rzekła jeszcze: będę ci mówiła o kształtach.

Samo pragnienie nowości jest tylko żądzą duszy, która chce się kształtować.

Dusze zasię zrzucają kształty dawne tak, jak węże zrzucają dawną skórę.

A cierpliwi zbieracze tych skór, uzyskują nad wężami magiczną władzę poskromienia.

Gdyż ten, który posiada stare skóry węży, nie dopuszcza do nowych zmian u młodych.

Dlatego to węże zrzucają swoje skóry w zielonym cieniu głębokiego parowu, a co roku zbierają się w krąg i palą stare skóry.

Bądźże podobny czasom tworzącym i niszczą cym.

Zbuduj sam sobie dom i spal go sam.

Ale nie rzucaj szczątków poza siebie; niechaj każdy ma własne ruiny.

Nie buduj nic wśród nocy, która przeszła. Daj prądowi unieść budowę twoją.

Nową budowę twórz każdem poruszeniem twej duszy.

A każdej żądzy nowej twórz nowego boga.

I Monella rzekła jeszcze: Będę ci mówiła o bogach.

Daj umrzeć starym bogom i nie siadaj na grobowcach ich podobny płaczce.

Bowiem starzy bogowie ulatują ze swoich mogił.

Ani opiekuj się młodymi otulając je w powijaki.

Niech każdy bóg uleci zaledwie stworzony.

Niech każdy twór zaledwie stworzony, ginie.

Niech stary bóg stworzony będzie dla młodego boga, który przyjdzie.

Niech każdy bóg będzie bogiem chwili.

I Monella rzekła jeszcze: będę ci mówiła o chwilach.

Patrz na wszystko poprzez pryzmat chwili.

Na los chwili oddaj twoje ja.

Myśl chwilę. Wszelka myśl, która trwa jest bezmyślnością.

Bądź szczerym wobec chwili: Każda szczerość, która trwa jest kłamstwem.

Kochaj chwilę. Wszelka miłość, która trwa jest nienawiścią.

Bądź sprawiedliwym wobec chwili. Sprawiedliwość, która trwa jest niesprawiedliwością.

Czyń w chwili. Wszelki trwający czyn jest królestwem umarłem.

Bądź szczęśliwym chwilą, szczęście, które trwa jest nieszczęściem.

Szanuj wszelkie chwile i nie czyń łączności pomiędzy rzeczami.

Nie opóźniaj chwili, przedłużyłbyś konanie.

Wiedz: każda chwila jest kolebką i trumną. Niechaj nową i dziwną będzie ci wszelka śmierć i wszelkie życie.

I Monella rzekła jeszcze: będę ci mówiła o życiu i o śmierci.

Chwile podobne są do czarno białych klocków.

Nie układaj życia we wzór złożony z samych białych stron. Bo znajdziesz później wzór złożony z części czarnych.

Niechaj każda czerń przerwana będzie oczekiwaniem przyszłej białości.

Nie mów, żyję dziś, umrę jutro. Nie rozdzielaj rzeczywistości pomiędzy życie i śmierć. Mów teraz żyję i umieram.

Wyczerpuj w każdej chwili całość ujemną i dodatnią rzeczy.

Róża jesienna trwa całą porę roku; co ranka się otwiera; zamyka się co wieczora.

Bądź podobny różom. Niechaj żądze targają płatki twoje, niechaj je depce ból.

Niech każdy zapał umiera w tobie, niech każda żądza pragnie umrzeć.

Niech każdy ból twój będzie jako owad przelotny, który ma odfrunąć. Nie zamykaj w sobie toczącego owada. Nie ukochaj nazbyt tych czarnych grabarzy.

Niech każda radość twoja będzie jako owad przelotny, który ma odfrunąć. Nie zamykaj w sobie łagodnego owada. Nie ukochaj nazbyt tych złotych motyli.

Niechaj każda rozwaga błyśnie i zagaśnie w tobie jak błyskawica.

Niechaj twe szczęście podzielonem zostanie na ciche błyskania. A tak twój dział radości równy będzie innym.

Miej atomowe wpatrzenie się w wszechświat.

Nie opieraj się naturze. Nie depc po rzeczach stopą duszy swojej. Niech dusza twa nie odwraca twarzy jak złe dziecko.

Idź w spokoju czerwonem światłem ranka i szarą poświatą wieczoru. Bądź świtem i zmierzchem zarazem.

Zmieszaj tycie i śmierć i rozdziel je na chwile.

Nie czekaj śmierci. Ona jest w tobie. Bądź jej towarzyszem i trzymaj ją u boku; ona jest jak ty.

Umieraj śmiercią własną i nie pragnij innych, życiem odmieniaj śmierć.

Za żywą miej każdą rzecz niepewną; każdą rzecz pewną za umarłą.

I Monella rzekła jeszcze: będę ci mówiła o rzeczach umarłych.

Pal gorliwie umarłych swoich, a popioły ich rozwiej na cztery strony świata.

Pal gorliwie umarłe czyny swoje i zadepc ich popioły; bowiem feniks, któryby z nich powstał, byłby znów ten sam.

Nie igraj z umarłymi i nie pieść ich oblicza. Nie śmiej się z nich ani płacz nad nimi — zapomnij.

Nie ufaj rzeczom przeszłym, nie buduj pięknych trumien dla chwil co minęły: myśl o zabiciu tych, które nadejdą.

Nie dowierzaj trupom.

Nie całuj umarłych: oni duszą żywych.

Dla rzeczy, które zmarły, miej cześć należną kamieniom do budowy potrzebnym.

Nie brukaj rąk twych na zmąconych prądach. W nowych wodach obmyj palce swoje.

Wyrzuć dech piersi swojej a nie wciągaj oddechów umarłych.

Nie zapatruj się w żywoty minione jak i we własne życie co już przeszło. Nie zbieraj kopert próżnych.

Nie noś w sobie cmentarza. Umarli niosą mór.

I Monella rzekła jeszcze: będę ci mówiła o twoich czynach.

Niech każda czara gliniana przekazana tobie skruszy ci się w ręku. Strzaskaj wszelką czarę, z której będziesz pił.

Zagaś lampę życia, którą ci skłania los. Bowiem wszelka lampa stara jest dymna.

Sam nie przekazuj sobie nic — radości ni bolu.

Nie bądź niewolnikiem żadnej formy: ciała ani ducha.

Nie uderzaj nigdy jednakim ruchem dłoni.

Nie przeglądaj się w śmierci, daj, by woda bieżąca uniosła twój obraz.

Uciekaj od ruin i nie płacz pośród nich.

Kiedy porzucasz odzież twą wieczorem, rozodziej się z twojej duszy dziennej. Nagim bądź, chwili każdej.

Wszelkie zadowolenie wyda ci się śmiertelnem; biczem je gnaj.

Nie traw minionych dni, karm się rzeczami, które mają przyjść.

Nie spowiadaj się z przeszłości twojej — ona już umarła, wyznaj sam sobie rzeczy, które przyjdą.

Nie zstępuj kwiecia rwać wzdłuż drogi swojej. Ciesz się każdem zjawiskiem. Ale je rzuć i nie odwracaj się za niem.

Nie odwracaj się nigdy: za tobą biegnie łopot płomieni Sodomy i zamieniłbyś się w posąg stężałych łez.

Nie patrz za siebie. Ani patrz zbyt przed siebie. Jeżeli w siebie spojrzysz, niech wszystko będzie białem.

Nie imaj się wspomnień w podziwie swoim: niechaj cię wszystko zdumiewa nowością niewiedzy.

Dziw się wszystkiemu. Bowiem różnem jest wszystko w życiu jednakiem w śmierci.

Buduj na różnicach, podobieństwa niszcz.

Nie szukaj ciągłości. Niema jej na ziemi ni na niebie.

Gdyby rozwaga twoja była ciągłą, zniszczyłbyś ją i stępił wrażliwość swoją.

Nie lękaj się sprzeczności. Niema sprzeczności w chwili.

Nie kochaj swego bolu; bowiem nie będzie trwał.

Pomyśl o paznokciach, które ci odrastają o drobnych łuskach skóry, która się ściera.

Zapominaj o wszystkiem.

Ostrym rylcem będziesz cierpliwie zabijał wspomnienia, jak niegdyś stary cesarz zabijał muchy.

Nie daj szczęściu wspomnienia trwać aż do przyszłości.

Nie wspominaj i nie przeczuwaj.

Nie mów: pracuję by zdobywać, pracuję, by zapomnieć, zapominaj o zdobyczy i o pracy.

Powstań przeciwko każdej pracy, przeciwko każdemu działaniu, które przeżywa chwilę. Powstań.

Niechaj droga twoja nie wiedzie od jednego kresu do drugiego, tego bowiem niema na świecie; lecz niechaj każdy twój krok będzie oddzielnym wybuchem.

Lewą swą stopą zatrzesz ślad prawej stopy.

A niechaj nie wie lewa ręka twoja co uczyniła prawa.

Nie znaj sam siebie.

Ani się troszcz zbytnio o wolność swoją. Zapomnij siebie.

I Monella rzekła jeszcze: będę ci mówiła o moich słowach.

Słowa słowami są, póki się je mówi.

Słowa przechowane są martwe i niosą mór.

Słuchaj słów moich póki mówię, ale nie żyj według moich słów zapisanych.

A powiedziawszy to wszystko na równinie Monella umilkła i stała się smutna; bowiem musiała wrócić w noc.

I rzekła mi z daleka:

Zapomnij o mnie, a będę ci wróconą.

A ja patrząc ujrzałem, jak na równinie jawiły się przedemną siostry Monelli.

II. SIOSTRY MONELLI. SAMOLUBNA

Przez nizki parkan otaczający szary dom szkolny na szczycie nadbrzeżnej skały, wyciągnęła się rączka dziecinna z zawiniątkiem związanem różową wstążeczką.

— Weź najpierw to, odezwał się głosik dziewczynki. Uważaj, to się tłucze. Później mi pomożesz.

Drobny deszcz padał miarowo w szczeliny skalne, w głęboką przystań i siekł wodne wiry pod skałami. Chłopak w ubraniu majtka, zaglądający przez szpary do ogrodu, podsunął się i powiedział szeptem:

— Przechodźże raz, spiesz się!

Dziewczynka krzyknęła.

— Nie, nie, nie! nie mogę. Trzeba schować ten papier; chcę zabrać moje rzeczy. O, samolub, samolub! Przecie widzisz dobrze, że już cała przemokłam przez ciebie.

Chłopak zwrócił głowę i wziął zawiniątko. Zmoczony papier pękł mu pod ręką i posypały się w błoto ścinki żółtego i brunatnego jedwabiu w kwiaty, skrawki aksamitu, batystowe maleńkie majtki lalczyne, próżne złote serduszko z zawiaskiem i nowa szpulka czerwonych nici. Dziewczynka wdrapała się na płot. Pokłuła sobie ręce o twarde sztachety i wargi jej się zatrzęsły:

— Masz, widzisz teraz, rzekła. Byłeś bardzo uparty, zepsuły się wszystkie moje rzeczy.

Nosek jej się wyciągnął, brwi namarszczyły, odęła usta i zaczęła płakać.

— Zostaw mnie, zostaw! Już ciebie nie chcę! Idź sobie! Przez ciebie płaczę. Lepiej wrócę z panią.

Potem smutna pozbierała swoje rzeczy.

— Moja śliczna szpulka zginęła. A tak chciałam wyhaftować suknię dla Lili.

Z niemiłosiernie rozdziawionej kieszeni krótkiej spódniczki widać było małą porcelanową główkę z niezwykłą blond czupryną.

— Chodź, szepnął chłopak. — Z pewnością już twoja pani cię szuka.

Pozwoliła mu się uprowadzić obcierając wciąż oczy dłonią poplamioną atramentem.

— A cóż się znów stało dzisiaj? — pytał. — Wczoraj już nie chciałaś.

— Wybiła mnie szczotką od kurzu, powiedziała dziewczyna zaciskając wargi, a potem zamknęła w schowku na węgle razem z pająkami i robakami. Jak wrócę, włożę szczotkę do jej łóżka, podpalę jej dom węglem, a ją zabiję własnymi jej nożyczkami. Tak. Ściągnęła usta. Oh, zaprowadź mnie daleko, żebym jej już nie zobaczyła. Boję się jej ostrego nosa i okularów. Ale się dobrze zemściłam przed odejściem. Wyobraź sobie, ona ma portrety swoich rodziców w aksamitnych ramkach na kominku. Starzy. Nie tak, jak moja mama. Ale ty nie możesz wiedzieć. Pomazałam je solą szczawikową. Będą straszni. To się dobrze stało. Mógłbyś mi odpowiedzieć przynajmniej.

Chłopak podniósł oczy na morze. Było ciemne i zamglone. Opona z deszczu przesłaniała całą zatokę. Nie widać było raf ani ostrzegających znaków. Chwilami wilgotny całun utkany z lecących kropel rozdzierał się na pękach czarnych porostów.

— Nie można będzie jechać tej nocy — powiedział chłopak. — Trzeba pójść do budki celnika, gdzie jest siano.

— Nie chcę, tam brudno! krzyknęła dziewczynka.

Bądź co bądź, powiedział chłopak. Czy chcesz zobaczyć twoją panią?

— Samolub! zawołała dziewczynka, wybuchając płaczem. Nie wiedziałam, że jesteś taki. O gdybym wiedziała. Mój Boże. Ale ja ciebie nie znałam!

— Możesz przecie nie jechać. A któżto mnie wołał wtedy rano, kiedy przechodziłem drogą.

— Ja? Oh kłamca! Nie poszłabym nigdy, gdybyś mi nie powiedział. Bałam się ciebie. Chcę wrócić, nie chcę spać w sianie. Chcę swego łóżka!

— Jesteś przecie wolna, rzekł chłopak.

Szła dalej wzruszając ramionami. Po chwili:

— Jeżeli idę, powiedziała, to dlatego tylko, żem przemokła, z pewnością.

Budka celna otwierała się na pochyły brzeg, a słoma jej dachu spokojnie ociekała wodą. Popchnęli deskę u wejścia; w głębi był rodzaj alkierza, zrobionego z pokryw od pak i pełnego siana.

Dziewczynka usiadła. Chłopiec otulił jej nogi suchą trawą.

— To kłuje, powiedziała.

— To rozgrzewa, odparł chłopiec.

Usiadł koło drzwi wyczekując. Od wilgotnego chłodu drżał na całem ciele.

— Czy ci aby nie zimno? — spytała dziewczynka. — Potem się rozchorujesz i co się ze mną stanie?

Chłopak potrząsnął głową. Siedzieli w milczeniu. Mimo zachmurzonego nieba czuć było zmrok.

— Chce mi się jeść, odezwała się dziewczynka. Dziś u pani jest pieczona gęś z kasztanami. Oh, ty o niczem nie pomyślałeś! Ja przynajmniej przyniosłam pierożki z mięsem. Masz.

Wyciągnęła rękę. Palce jej lgnęły w zimnej masie.

— Pójdę poszukać krabów — powiedział chłopiec. — Są przy Czarnych Skałach. Wezmę łódź celną z dołu.

— Będę się bała sama.

— Nie chcesz jeść?

— Nie odpowiedziała.

Chłopiec otrząsnął źdźbła słomy poprzyczepiane do bluzy i wysunął się na dwór. Usłyszała odgłos jego kroków połknięty błotem.

Potem była wichura i wielka rytmiczna cisza ulewy. Mrok stał się posępniejszym i głębszym. Godzina obiadowa u pani minęła. Godzina snu minęła. Tam pod wiszącemi oliwnemi lampami wszystko spało na biało zaścielonych łóżkach. Kilka mew krzyknęło na burzę. Wiatr zakręcił się i fale poczęły huczeć w głębiach jam skalnych. W oczekiwaniu obiadu dziewczynka zasnęła, potem obudziła się. Jej chłopak musiał się tam bawić krabami. Co za samolub! Wiedziała, że statki trzymają się zawsze na wodzie. Toną ci ludzie, którzy nie mają łodzi.

— Dobrze mu tak! niech zobaczy, że ja śpię, pomyślała. Nie odpowiem mu ani słowa: będę udawać. Tak będzie też dobrze.

W połowie nocy poczuła na sobie blask latarni. Jakiś człowiek w płaszczu pod spiczastym kapturem odnalazł ją właśnie skuloną jak mysz. Miał twarz połyskującą od wody i światła.

— Gdzie łódź? — zapytał.

A ona krzyknęła:

— Ach! byłam pewna! Nie znalazł dla mnie krabów i zatracił łódź!

NAMIĘTNA

— To straszne, powiedziała dziewczynka, bo krwawi białą krwią.

Obcinała paznokciami zielone główki maków. Mały jej towarzysz patrzył na nią spokojnie. Bawili się w rozbójników w alei kasztanowej, świeżymi kasztanami bombardując róże; młode owoce wyłuskiwali z zielonej łupiny, a małego miauczącego kota kładli na sztachety ogrodzenia. Ciemna głąb ogrodu z wielkiem rozłożystem drzewem była wyspą Robinsona. Rura sikawki ogrodowej służyła za bojową pompę przeciw napadom dzikich. Wysokie trawy o czarnych kitach szły do niewoli i na ścięcie. Kilka chrząszczy zielonych i modrych schwytanych na łowach leniwie podnosiło skrzydła w studziennem wiadrze. Stratowali piasek ścieżek, prowadząc tamtędy wojska swe w bojowym szyku. Teraz przypuścili właśnie szturm do wzgórka na łące, a zapadające słońce otaczało ich świetną jasnością.

Zajęli pozycye zdobyte nieco zmęczeni i podziwiali dalekie purpurowe mgły jesienne.

— Gdybym był Robinsonem, a ty Piętaszkiem, odezwał się, i gdyby tam na dole było duże piaszczyste wybrzeże, poszlibyśmy szukać w piasku śladu ludożerców.

Namyśliła się i spytała:

— Czy Robinson bił Piętaszka, aby mu był posłusznym?

— Nie przypominam sobie, odpowiedział, ale bili brzydkich starych Hiszpanów i dzikich w kraju Piętaszka.

— Nie lubię tych historyj, rzekła. To zabawy dla chłopców. Wiesz, robi się już noc. A gdybyśmy się zabawili w Bajki? Możnaby się bać naprawdę.

— Naprawdę?

— Pewnie. Myślisz, że olbrzym wilkołak nie chodzi co noc po lasach?

Popatrzył na nią i kłapnął zębami.

— A jak pożarł siedem małych królewien, to powiedział: mniam, mniam, mniam.

— Nie, nie to, powiedziała. W tej bajce można być tylko olbrzymem albo Paluszkiem. Nikt nie wie, jak się nazywały królewny. Jeżeli chcesz, to ja będę zaczarowaną księżniczką, śpiącą w swoim zamku, a ty przyjdziesz mnie obudzić. Trzeba mnie będzie pocałować bardzo mocno. Bo wiesz, królewicz całuje okropnie.

Spokorniał nagle.

— Ja myślę, że już zapóźno na spanie w trawie. Księżniczka spała na łożu w zamku otoczonym cierniem i kwiatami.

— Więc bawmy się w Sinobrodego — postanowiła. — Ja będę twoją żoną, a ty mi zabronisz wchodzić do jednej z komnat. Zaczynaj: przychodzisz prosić mnie o rękę. »Panie ja nie wiem. Sześć twoich żon znikło w sposób tak tajemniczy. Prawda, że masz piękną i wielką brodę siną i że mieszkasz we wspaniałym zamku. Czy nie zrobisz mi krzywdy nigdy? nigdy?«   

Rzuciła mu błagalne spojrzenie.

— Tak, teraz tyś mi się oświadczył, a rodzice przystali. Pobraliśmy się. Daj mi wszystkie klucze. »A od czego jest ten śliczny maleńki?« Udaj gruby głos, zabraniając mi otwierać tym kluczem.

— Tak, teraz odjechałeś, a ja w tejże chwili przełamuję zakaz. »Oh okropność! Sześć żon zabitych!« Mdleję, a ty przybiegasz mię podtrzymać. Dobrze. Teraz przychodzisz jako Sinobrody. Udaj gruby głos, »Panie mój! Oto wszystkie klucze, jakie mi powierzyłeś« Pytasz mię o mały kluczyk. »Panie mój, już jest, miałam go w kieszeni na samem dnie.«        

Teraz oglądasz klucz. Na kluczu była krew?

— Tak, odpowiedział, plama krwi.

— Pamiętam, powiedziała. Tarłam ją, tarłam, ale nie chciała zejść. To była krew sześciu żon?

— Sześciu żon.

— On je pozabijał wszystkie? Dlatego, że wchodziły do zakazanego pokoju? A jak je zabijał? Ścinał, a potem wieszał w czarnej alkowie? A krew płynęła im po nogach aż na posadzkę. Krew była czerwona, ciemno-czerwona, nie taka, jak krew maków, kiedy je drapię. Słuchaj, czy to się klęka, jak mają komu głowę ścinać?

— Zdaje nu się, że się klęka, odpowiedział.

— To będzie bardzo ciekawe! ucieszyła się. Ale ty mi zetniesz głowę zupełnie jak na prawdę.

— Dobrze, zauważył, ale kiedy Sinobrody nie mógł jej ściąć.

— To nic nie szkodzi, powiedziała. Ale dlaczego to właściwie Sinobrody nie ściął głowy żonie.

— Bo nadbiegli jej bracia.

— Ona się bała, co?

— Bardzo się bała.

— Krzyczała?

— Wołała siostry Anny.

— Jabym nie krzyczała.

— Dobrze, mówił, ale w takim razie Sinobrody miałby czas cię zabić. Siostra Anna była wtedy na wieży patrzeć, jak trawa się zieleni. Jej bracia rycerze przyjechali galopem na koniach...

— Ja nie chcę się tak bawić, powiedziała dziewczynka. To nudne. Bo widzisz ja przecie nie mam siostry Anny.

Zwróciła się wdzięcznie ku niemu.

— Przecie moi bracia nie nadjadą, rzekła jeszcze, więc widzisz, trzeba mię zabić mój złoty Sinobrody. Zabić bardzo mocno, bardzo mocno!

Uklękła. Zebrał jej włosy, odrzucił do przodu i podniósł rękę.

 Powoli z przymkniętemi oczyma, trzepocąc rzęsami, z nerwowym uśmiechem w kącikach ust poddawała puch swego karku, szyję i ramiona wyprężone namiętnie ku okrutnemu ostrzu szabli Sinobrodego.

— U-u! — krzyknęła. To będzie bolało!

PRZEWROTNA

— Magda!

Głos dobiegał przez kwadratowy otwór w podłodze. Olbrzymia dębowa śruba, przechodząca przez okrągły dach, obracała się z głuchym turkotem. Wielkie skrzydło z szarego płótna przybite do drewnianego szkieletu, podlatywało przed okienkiem w kurzu słonecznym. Poniżej dwa potwory kamienne zdawały się miarowo borykać ze sobą, aż młyn cały stękał i drżał w posadach. Co pięć sekund długi i prosty cień przecinał izdebkę. Drabina wiodąca aż pod dach była cała okurzona mąką.

— Magda! idziesz? — powtórzył głos.

Magda oparła rękę o dębową śrubę. Nieustanne tarcie łaskotało jej skórę, kiedy tak nieco pochylona patrzała na wieś w dole. Wzgórze młyna występowało pośrodku jak ostrzyżona głowa. Obracające się skrzydła muskały prawie krótką trawę, na której czarne ich cienie goniły się wiecznie, nie mogąc nigdy dopędzić. Tyle już mułów zdało się trzeć swe grzbiety o słabo tynkowany mur, że znać już było na nim szare plamy kamieni. U stóp wzgórza wytżobiona zaschłemi kolejami wozów droga, wiodła aż do stawu zasypanego czerwienią jesiennych liści.

— Magda! Odchodzimy! Krzyknął jeszcze głos.

— A toż idźcie, szepnęła cicho Magda.

Skrzypnęły drzwi młyna. Zobaczyła trzęsące się uszy osła objuczonego dużym worem. Stary młynarz i jego chłopiec z obu stron poganiali leniwe zwierzę. Zeszli razem wyżłobioną ścieżką. Magda została sama, głowę wychylając przez okienko.

Ponieważ rodzice znaleźli ją raz wieczorem wyciągniętą na łóżku z ustami pełnemi piasku i węgla, wezwali dla niej porady lekarzy. Zdaniem tych należało Magdę posłać na wieś, zmęczyć jej plecy, nogi i ręce. Ale odkąd była we młynie, uciekała od świtu pod mały stryszek, skąd śledziła kołujące cienie wiatrakowych skrzydeł.

Nagle wstrząsła się od stóp do głowy. Ktoś poruszył zasuwą u drzwi.

— Kto tam? — spytała Magda przez kwadratowy otwór.

Usłyszała słaby głos:

— Czyby nie można dostać czegoś do picia? Tak mi się pić chce.

Magda spojrzała między stopnie drabiny. Był to stary żebrak wiejski. W sakwie miał kromkę chleba.

— Ma chleb, pomyślała Magda, szkoda, że nie jest głodny.

Lubiła żebraków, jak lubiła ropuchy, ślimaki i cmentarze, — z pewną domieszką strachu.

— Poczekajcie chwilę! zawołała.

Potem zeszła po drabinie twarzą naprzód.

— Jesteście już bardzo starzy, rzekła, stanąwszy na dole, i tak wam się chce pić?

— Oj tak, dobra panienko, odpowiedział żebrak.

— Żebrakom chce się jeść, podjęła Magda z przekonaniem. Ja bo lubię wapno. Weźcie.

Odłupała biały kawał z muru i zaczęła go żuć. Potem rzekła:

— Wszyscy wyszli. Nie mam kubka. Tam jest pompa.

Pokazała mu zakrzywioną korbę.

Stary