Księga dżungli - Rudyard Kipling - ebook

Księga dżungli ebook

Rudyard Kipling

0,0

Opis

Księga dżungli” to zbiór opowiadań Rudyarda Kiplinga, angielskiego prozaika i poety, laureata Nagrody Nobla w dziedzinie literatury.

Cykl opowiadań o zwierzętach i Mowglim - chłopcu przygarniętym przez wilczą rodzinę i wychowanym przez niedźwiedzia Baloo, panterę Bagheerę i węża Kaa.


Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 214

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2021

ISBN: 978-83-8226-255-1
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

Przedmowa

Zazwyczaj, gdy się pojawia książka tego rodzaju, specjaliści zasypują autora nader hojnie pytaniami, skąd czerpał materjał. To też na wstępie czynię zadość ich ciekawości i spieszę z wyjaśnieniem, oraz podziękowaniem dla mych łaskawych informatorów. W pierwszej linji poczuwam się do gorącej wdzięczności wobec czcigodnego, uczonego i zasłużonego Bahadur Szacha, słonia jucznego Rządu Indyjskiego, zarejestrowanego w spisie pod liczbą 174, który wraz z uroczą swą towarzyszką, genjalną Pudmini, dostarczył mi mnóstwo nieocenionych szczegółów do ustępu p. t. „Tumaj, przyjaciel słoni.“ Szczegóły owe weszły także do opowieści p. t. „W służbie królowej.“ Opowieść p. t. „Bracia małego Mauli“ powstała na podstawie danych, zebranych w różnych czasach i miejscach, otrzymanych od mnóstwa cnych P. T. informatorów, którzy pragną zachować jaknajściślejsze inkognito. Na tem miejscu winien jeszcze autor wyrazić hołd swój pewnemu hinduskiemu dżentelmenowi, którego rezydencja mieści się na stromych lesistych szczytach gór Jakko. Spieszę tedy wyrazić mu swą, uszczypliwą może nieco, estymę, wymownie kreśląc, podziwu godne cechy charakterystyczne jego rasy, zaprawdę bardzo starej, którą nazwałbym — prezbiterjańską. Ogromnie dużo zawdzięczam również mędrcowi — Sachi — owemu niezmordowanemu w badaniach i przemyślnemu jeżozwierzowi, członkowi rozprószonego niedawno szczepu ludów seeoneeńskich. Ten dzielny artysta, który węszył wszędzie i wycierał wszystkie kąty, zaznajomił mnie z wielu lokalnemi sprawami południowych Indyj. Wraz ze swym mistrzem zwiedzał on wielką połać kraju, pociągnięty urokiem, pięknością i rodzinną kulturą wielu wiosek i osiedli i odeń to otrzymałem mnóstwo ważnych wiadomości odnośnie do ludowych zwyczajów i obyczajów. Dużo z nich weszło do opowiadania p. t. „Na Tygrysa,“ „Łowy węża Kaa“ oraz „Bracia małego Mauli.“ Odnośnie do ustępu: „„Riki-tiki-tavi“ autor oświadcza, że wszystko winien jest uprzejmości jednego z najwybitniejszych herpetologistów Górnych Indyj, nieustraszonemu badaczowi, którego hasłem jest „żyć to wiedzieć.“ Ów nieśmiertelnej sławy, samoistny mędrzec poświęcał nieraz swe życie, kierując się tą maksymą przy badaniu naszych wschodnich tenatofidyj („jadowitych“). Szczęśliwy przypadek w podróży sprawił również, że autor, jadąc statkiem „Cesarzowa Indyj“ miał za współpasażera pewnego maleńkiego informatora. Ile wziął odeń nieocenionych szczegółów, sam czytelnik osądzić zechce, przeglądając opowiadanie p. t. „Biała foka.“

Bracia małego Mauli

Noc nadchodzi, to pora łupów sępa Chila

I nietoperza Manga, i innego zwierza. Ludy dżungli bój zaczną, lub wznowią przymierza,Bo nadszedł czas turnieju, wielka łowów chwila.Walczcież dzielnie, o ludy, póki dzień nie wstawa,Szanując jednak wiernie stare dżungli prawa. (Nocna pobudka ostępu).

Skwarny to był wieczór, kiedy około siódmej przebudził się wilk-ojciec, śpiący dotąd w jaskini, na płaskowzgórzu Seeonee położonej i zaczął przeciągać powoli, z namysłem łapy, chcąc wygnać rozleniwienie senne i przywrócić gibkość kończynom. Matka-wilczyca leżała z nosem utkwionym w czeredę czworga wilcząt, które ruszały się niespokojnie, piszcząc. Przez otwór wchodowy jamy zaglądała pyzata twarz miesiąca.  — Uu! — mruknął wilk — Czas na polowanie!  Właśnie chciał ruszyć na łowy, gdy nagle, we wnijściu zjawił się cień jakowegoś małego stworzenia o puszystym ogonie i zaskowyczał głos:  — Szczęśliw bądź zawsze, o wielki wodzu wilków! Niech ci się darzą dziatki, niech mają ogromne białe kły i niech w sercu swem nie zabaczą nigdy o nieszczęsnym głodomorze!  Głos ten wydawał szakal, zwany Tabaki-pieczeniarz. Marną ową stworą gardzą zazwyczaj wilki dżungli Hindostanu, bowiem jest to natrętny gałgan, wywołuje intrygi, plotkuje, wadzi jedne rody zwierząt z innemi, a przytem żywi się wstrętnemi odpadkami po śmietnikach wiejskich, pożerając nawet szmaty i kawałki rzemieni. Jednocześnie zwierzęta obawiają się szakala-pieczeniarza, popada on bowiem łatwo we wściekliznę, a w takim razie porzuca wrodzoną tchórzliwość, biega po całym lesie i kąsa każde stworzenie, jakie dosięgnąć może. Staje się tak strasznym, że sam nawet tygrys zmyka przed nim, wścieklizna bowiem, to największa hańba, jaka spaść może na zwierzę dżungli. Zwą ją one — devanee, czyli szaleństwem i chronią się przed owem złem na wszelkie sposoby.  — Wejdź i poszukaj! — odparł oschle wilk-ojciec — Chociaż, o ile wiem, niema tutaj żadnego pożywienia.  — Naturalnie! — rzekł przychlebnie Tabaki — Niema może jadła godnego wilka, ale mizerota, jak ja, zadowoli się bylejaką kosteczką! Czyliż nam — gidurlogom (ludowi szakali) — wolno przebierać i w pożywieniu?  Zaczął węszyć i niebawem wygrzebał gdzieś w kącie sarnią kostkę z odrobiną mięsa. Przykucnął i zaczął smacznie zajadać.  — Bardzo dziękuję za tak gościnny poczęstunek! — zawołał mlaszcząc językiem — Ach! Co za urocze młodzieńcy! — dodał, patrząc na młode wilczki — Jakże bystre mają oczy i to w tak młodym wieku! Hm... hm... prawda... dzieci władcy dorastają bardzo prędko!  Tabaki wiedział dobrze, że nie należy chwalić dzieci w oczy. Uczynił to jednak, by nasycić się zakłopotaniem wilka i wilczycy. Przez chwilę siedział cicho, rozkoszując się złośliwą uwagą swoją, potem zaś rzekł:  — Wielki Shere Khan przenosi się na inne miejsce. Słyszałem, że od najbliższego nowiu zacznie tutaj polować.  Shere Khan, wielki tygrys, mieszkał dotąd nad rzeką Wajgungą, odległą o jakichś dwadzieścia mil.  — Nie wolno mu uczynić tego! — zawarczał wilk gniewnie — Prawa dżungli zabraniają nachodzenia cudzych obszarów łowieckich bez zawiadomienia i pozwolenia właścicieli. Przepłoszy nam zwierzynę w obrębie przynajmniej dziesięciu mil i to jak na złość właśnie teraz, gdy ja muszę polować za dwoje.  — Matka moja, — rzekła łagodnie wilczyca — słusznie zwała go „kuternogą”... lungri... Od małego utyka na jedną łapę i dlatego poluje tylko jeno na bydło domowe. Musiał pewnie doprowadzić do wściekłości farmerów z nad Wajgungi, ucieka przed nimi i zjawia się, by tutaj uczynić to samo. Oczywiście niebawem przetrząsną w poszukiwaniu za nim całą dżunglę. Zapewne ucieknie, ale mściwi ludzie podpalą trawę i my i dzieci nasze będziemy się musieli również wynosić. To wszystko zawdzięczać będziemy przeklętemu Shere Khanowi.  — Czy mam mu powiedzieć, jakie dlań żywicie uczucia? — spytał Tabaki.  — Milcz! — szczeknął wilk gwałtownie — Wynoś mi się stąd razem z twym kulawym chlebodawcą! Dość łajdactw i tak narobiłeś dziś!  Tabaki odrzekł spokojnie:  — Idę. Mogłem, coprawda, oszczędzić sobie przynoszenia wam wieści, bo oto, jak sami słyszycie, zapewne Shere Khan przybył osobiście i siedzi w pobliskich zaroślach.  Wilk nastawił uszu.  Od strony łąki, zbiegającej w dół ku strumieniowi, doleciał wrzask gniewny, donośny podrażnionego tygrysa, który chybił w skoku na zdobycz i nic sobie nie robi z tego, by dowiedziała się o jego porażce cała dżungla.  — Dureń — powiedział wilk — Któż zaczyna robotę od takiego krzyku? Czy sądzi, że nasze jelenie są podobne do jego spaśnych byków z nad Wajgungi?  Przerwała mu wilczyca:  — Cicho bądź! Nie na wołu, ni jelenia poluje on tej nocy, ale na człowieka!  Ryk tygrysa przemienił się w pomruk, a głos dolatywał nie z jednego punktu, ale jakby zewsząd. Jest to sztuczka znana dobrze, a wprawia w takie osłupienie ludzi, spędzających noc w dżungli, i tak ich myli, że często, chcąc uciekać, sami wpadają tygrysowi w szpony.  — Poluje na człowieka? — zdziwił się wilk, szczerząc kły — Czyż tedy zabrakło już glist i żab w bagniskach, że zabiera się do ludzi i to w dodatku na naszym obszarze?  Słuszne i mądre prawa dżungli wzbraniają zwierzętom zabijać człowieka. Dozwolone to jest jeno, gdy idzie o pokazanie dzieciom, jak należy walczyć z ludźmi, a i wówczas polowanie takie musi się odbywać zdala od rodzimego lasu, poza terytorjum gminy własnej, czy rodu. Prawo to uzasadnione jest względami natury praktycznej. Zamordowanie człowieka wywołuje niechybnie najście na dżunglę ludzi białych, z karabinami, siedzących na słoniach, otoczonych krajowcami uzbrojonymi w hałaśliwe gongi, pochodnie i inne straszne przyrządy. Gdy taka czereda zwali się do lasu, źle się dzieje mieszkańcom dziewiczych borów. Zwierzęta tłumaczą sobie owo prawo inaczej. Nie przystoi, powiadają, dzielnemu łowcy uganiać się za człowiekiem, który jest najsłabszem ze stworzeń i nie posiada naturalnych narządów obrony. W dodatku, pono wszyscy zjadacze ludzi parszywieją rychło i wypadają im zęby.  Pomruk tygrysi rósł coraz bardziej, aż przemienił się w potężny okrzyk bojowy. Widocznie zwierz rzucił się na zdobycz.  Ale niezwłocznie zabrzmiało przeraźliwe, naprawdę niegodne tygrysa, wycie Shere Khana.  — Nie powiodło mu się coś! — powiedziała wilczyca.  Wilk-ojciec wychylił się z jamy i usłyszał wyraźnie dziki pomruk gniewu i warczenie Shere Khana, miotającego się w zaroślach.  — Niedołęga. Skoczył na ognisko, rozłożone przez drwali, i poparzył sobie łapy. Tabaki jest przy nim.  — Ktoś idzie wzgórzem! — powiedziała wilczyca, nastawiając jedno ucho — Uważaj!  W zaroślach rozległ się trzask gałęzi. Wilk zebrał się w sobie i złożył do skoku. Szkoda, drodzy czytelnicy, że nie mogliście widzieć, co się teraz stało. Oto wilk-ojciec odrzucił się od ziemi potężnie i cisnął wprzód całe ciało, ale nagle wywinął się prosto w górę, podleciał jak ptak w powietrze na kilka stóp i spadł na to samo niemal miejsce. Zatrzymał się tedy w skoku, zmieniwszy zamiar.  — To człowiek! — warknął ze złością — Maleńki człowiek! Popatrzno, matko!  Zobaczyli tuż przed sobą małego brunatnego chłopczynę, wspartego na kijku. Był tłusty, nagusieńki i stąpał z trudem niemałym. Zaprawdę, nic chyba podobnego nie zjawiło się dotąd w wilczem osiedlu. Malec stał już przed wilkiem z podniesioną głowiną i śmiał się w najlepsze.  — To ma być człowiek? — zdziwiła się wilczyca — Nie widziałam nigdy takiego człowieka! Przynieś go do jamy.  Wilki, nawykłe przenosić swe małe, umieją to czynić tak delikatnie, że mogłyby wziąć w paszczę jajko, nie uszkadzając go. To też, mimo, że zęby zwierzęcia objęły małe ciałko, nie zadrasnęły skóry dziecka, które za chwilę leżało pośród wilcząt u łona karmicielki.  — Jaki ładniutki! Jaki golutki! Jaki śmiały! — dziwowała się wilczyca.  Dziecko szukało wolnej sutki u ciepłej piersi przybranej matki.  — Ho... ho... jaki mądry! Zabiera się do ssania! Więc to jest małe szczeniątko ludzkie? Chyba niema na świecie drugiej wilczycy, któraby się mogła poszczycić takim wychowankiem!  — Podobno stało się tak już raz, doszły mnie słuchy, ale nie zdarzyło się to ani w rodzie naszym, ani w tych czasach! — powiedział ojciec poważnie — Jest goły, słaby, mógłbym go poprostu rozdeptać nogą, a jednak patrzy mi prosto w oczy, nie odczuwając strachu.  W tej chwili śćmiło się wejście do jamy, albowiem cały otwór wypełnił olbrzymi, kańciasty łeb i potworny kark Shere Khana. Tygrys starał się wcisnąć do środka, a Tabaki, stojący za nim, skomlił:  — Władco dżungli, malec tutaj się schował!  — Co widzę? To Shere Khan! — zawołał wilk-ojciec, błyskając wściekle oczyma — Wielki to dla mnie zaszczyt! Czego życzysz sobie, kuternogo?  — Oddaj mi łup! Mały człowiek schował się tutaj... Oddaj mi go zaraz!  Shere Khan rzeczywiście poparzył sobie łapy, skoczywszy na ognisko drwali, a przeto popadł w wielką wściekłość. Nie obawiał go się jednak ojciec-wilk, wiedząc dobrze, że dla tygrysa otwór jamy jest za szczupły. Tkwił on też w nim głową i karkiem i nie mógł się ruszać, podobnie, jakby nie mógł występować zaczepnie człowiek wtłoczony w beczułkę.  — Wilki są wolnym ludem! — zawołał ojciec-wilk — Słuchają jeno wodza własnego rodu, nie robią sobie natomiast nic z bydłobójców, choćby byli pomalowani w pręgi. Mały człowiek jest naszym łupem i zrobimy z nim, co nam się spodoba!  — Ho... ho...! — zaryczał tygrys — Cóż to za głupie przechwałki! Czyż mam tkwić nosem w tej śmierdzącej budzie? Oddaj mi natychmiast co moje! Słyszysz, parszywy psie? Shere Khan do ciebie mówi!  Głos tygrysa roztętnił się donośnie w jamie. Matka-wilczyca zerwała się z posłania, poskoczyła ku napastnikowi, utopiła świecące niby księżyce ślepia w rozgorzałych źrenicach jego i zawarczała:  — Słuchaj, lungri, słuchaj, kuternogo, tego co ci powiem ja, raksha, wilczyca, zwana szatanem. Mały człowiek jest mój, będzie żył i na złość tobie będzie polował razem z naszym rodem. Przekonasz się, skrytobójco, pożeraczu niemowląt, łowco zdechłych ryb i śmierdzących żab, że niedługo ten malec rozpocznie polowanie na ciebie! Wynoś mi się precz! Słyszysz? Inaczej klnę się na sambhura, którego dziś upolowałam, — nie żywię się bowiem, jak ty, padliną — że będziesz zmykał za chwilę, oparzony niedołęgo, kulejąc lepiej jeszcze, jak to czynisz od chwili, kiedy cię matka na świat wydała. Wynoś mi się stąd zaraz, powiadam!  Wilk-ojciec spojrzał ze zdumieniem. Wspomniał one czasy, kiedy zdobył swą żonę w uczciwej, a zaciekłej walce z pięciu rywalami. Nie darmo zyskała ona czasu wypraw łowieckich całego rodu miano szatana, czyli rakshy. Zmiarkował to snadź i Shere Khan, że nie da rady wilczycy, zwłaszcza w danej sytuacji, bo będzie walczyła do upadłego. Wycofał się tedy z ciasnego otworu, a poczuwszy się na wolnej przestrzeni, warknął zaciekle:  — Każdy pies śmiały jest na własnym śmietniku! Przekonamy się, co powie ród wasz o tym głupim pomyśle hodowania człowieka w wilczej jamie. Malec jest mój i prędzej, czy później wpadnie w moją paszczę! Zapamiętajcie to sobie, złodzieje o puszystych ogonach!  Wilczyca wróciła do małych, pomrukując z irytacji, a wilk-ojciec rzekł poważnie:  — Muszę przyznać słuszność Shere Khanowi. Należy malca pokazać rodowi. Czy chcesz go naprawdę chować, matko?  Oburzyła się.  — Pocóż pytasz o to? Przywlókł się tutaj sam jeden biedny, naguteńki, mrący głodem i nie bał się wcale. Odepchnął jedno z moich małych i ssie. Ten drab byłby go porwał i zaniósł nad Wajgungę, a tymczasem ludzie naszych okolic urządziliby wielką obławę, mszcząc śmierć malca. Ładniebyśmy wyglądali wszyscy! Naturalnie, zatrzymam go w jamie. Leż sobie mój maleńki, mój mauli, moja droga żabko! Przyjdzie czas, że zapolujesz na kulawego Shere Khana, jak on polował na ciebie.  — Zobaczymy co powie rada! — zauważył wilk-ojciec.  Wedle praw dżungli każdy wilk, pojąwszy żonę, żyje osobno w swej jamie, ale skoro jego wilczęta podrosną na tyle, że mogą biegać, winien przywieść je na zgromadzenie rady, odbywające się raz w miesiącu przy pełni księżyca. Ma to na celu stwierdzenie ich tożsamości i nadanie praw rodu, którego stają się członkami. Po oględzinach młode wilczki udają się do rodziców, żyją z nimi, wzrastają i, dopóki nie upolują pierwszej sarny, żadnemu wilkowi z tego samego rodu nie wolno ich zaczepiać, ani ranić. Prawo to nie zna łaski i wilk, któryby zabił młodzieńca, zostaje natychmiast ukarany śmiercią na miejscu czynu. Każdy chyba przyzna, że prawo to jest mądre i słuszne.  Gdy wilczęta zaczęły już biegać, wilk-ojciec i wilczyca-matka zaprowadzili je wraz z maulim-żabką na Skałę Rady, czyli otoczony złomami skalnemi wierzchołek wzgórza, gdzie było dość miejsca dla obrad stu wilków, co najmniej.  Na płaskim bloku skalnym, pośrodku wzgórza leżał wyciągnięty wielki, siwy już wilk-samotnik, tak silny, sprytny i mądry, że został obrany naczelnikiem rodu. Wokół niego przysiadło około czterdzieści wilków, różnej wielkości i maści. Byli tam weterani o sierści przypominającej borsuka, tak potężni, że w pojedynkę zarzynali z łatwością rosłe jelenie dżungli, a obok nich widniały czarniawe, trzyletnie wilczury, zadzierzyste i butne, pewne, że potrafią dokazać tejże samej sztuki. Akela-samotnik już od roku był naczelnikiem rodu. W życiu zdarzyło mu się niejedno, kilka razy wpadał do dołu najeżonego palami, był tak zbity kijami, że porzucono go jako trupa, to też posiadał wiele doświadczenia i znał się na podstępach i chytrości ludzi.  Rozprawy na Skale Rady były bardzo zwięzłe. Wokół zasiedli rodzice wilcząt, które igrały wesoło pośrodku. Od czasu do czasu zbliżał się do tej gromadki starszy wilk, przyglądał się bacznie to temu, to innemu malcowi, a potem wracał w milczeniu na swoje miejsce. Czasem któraś z matek wysuwała swe dziecko na środek zalanej księżycowem światłem polanki, by nie zostało przypadkiem pominięte. Akela leżał na swym głazie i powtarzał raz po raz:  — Znacie prawo... znacie je dobrze! Badajcież tedy dobrze, o wilcy!  Matki powtarzały wołanie niespokojnemi głosami:  — Badajcież uważnie... badajcież uważnie, o wilcy!  Matka-wilczyca uczuła, że grzywa jeży jej się na karku, gdy mąż wysunął mauli-żabkę na środek koła. Malec rzucił się zaraz ze śmiechem na ziemię i zaczął skwapliwie zbierać iskrzące się w świetle, połyskliwe krzemienie.  Akela leżał dalej spokojnie z łbem pomiędzy łapami i naszczekiwał monotonnie:  — Badajcie uważnie, o wilcy!  Nagle z poza skalnych złomów doleciał głuchy ryk tygrysa.  — Malec jest moim łupem! Oddajcie mi go natychmiast. Cóż wolnemu rodowi po małym człowieku?  Akela nie potrząsnął nawet uszyma. Powtarzał dalej swoje:  — Badajcież uważnie, o wilcy! Wolny ród nie słucha innych rozkazów ponad własne prawo! Badajcież dobrze, o wilcy!  Rozległy się wokół szemrania, a któryś z młodych wilków zwrócił się do Akeli i powtórzył pytanie Shere Khana:  — Cóż wolnemu rodowi po małym człowieku?  Prawo dżungli powiada, że w razie sporu, czy młode szczenię ma należeć do rodu, czy nie, o tej jego przynależności rozstrzygają dwa głosy przychylne członków rodu, oczywiście z pominięciem głosów rodziców.  — Kto głosuje za małym człowiekiem? — spytał Akela — Kto z pośród członków wolnego rodu chce, by przyjąć ludzkie szczenię do gromady?  Zaległa cisza. Matka-wilczyca uczuła, że musi stoczyć teraz walkę, a zarazem, że będzie to ostatnia walka w jej życiu.  Naraz ozwał się ciężki, spasły, brunatny niedźwiedź Balu, jedyny obcy przypuszczony do rodu, wykładający wilczętom prawo dżungli. Balu wszędzie był mile widziany, albowiem nie spierał się z nikim o łup, żywił się miodem dzikich barci, orzechami i korzonkami.  — Ja daję głos za małym człowiekiem! Ja głosuję za szczenięciem ludzkiem! Cóż nam złego może uczynić mauli-żabka? Nie mam daru wymowy, ale mówię prawdę. Pozwólcie mu pozostać pośród gromady wilków, ja zaś będę go uczył praw dżungli.  — To głos jeden! — powiedział Akela — Któż daje głos drugi? Balu, nauczyciel dzieci naszych, oświadczył się za szczenięciem ludzkiem, któż z pośród rodu przyłącza się do jego zdania?  Wtem cień jakiś zamajaczył na zalanej światłem polance. Była to Bagera, pantera czarna. Sierść jej kruczej barwy, w pełnem, księżycowem świetle łyskała srebrnemi centkami, niby mieniący się jedwab czarny. Wszyscy znali Bagerę i z pośród całego rodu żaden wilk nie ośmieliłby się stawać wbrew jej zamysłom. Była przebiegła, jak Tabaki, popędliwa, jak dziki bawół, a nieustraszona, jak ranny słoń. Natomiast słodki jej głos przypominał patokę, ciekącą po pniach drzew z dzikich barci leśnych, a włos przewyższał miękkością puch najdelikatniejszy.  — Czcigodny Akelo i wy członkowie wolnego ludu wilków! — powiedziała — Coprawda nie przystoi mi zabierać głosu w waszym zespole. Atoli ogólne prawo dżungli powiada, że jeśli idzie o spór, dotyczący niedorostka, jakiegokolwiekbądź narodu puszczy, wolno o losie jego i życiu wyrokować zapomocą okupu. Tak mówi prawo, nie objaśnia zaś komu wolno okup ten złożyć. Tedy nie jest zabronione, by członek jednego rodu składał okup za członka rodu innego! Czy nie mam racji?  — Masz rację! Najzupełniejszą rację! — wrzasnęła czereda młodych, wiecznie głodnych wilków.  — Słuchajmy Bagery! — ozwali się wszyscy — Szczenię ludzkie może zostać okupione! Prawo wyraźnie zezwala na to!  — Nie mam prawa głosować w waszym rodzie! — powiedziała Bagera — Proszę was o pozwolenie przemawiania w tej sprawie.  — Mów! Mów!— wrzasnęło całe zgromadzenie — Jest to rzeczą nikczemną mordować nagie, bezbronne szczenię. Zważcież przytem, że gdy malec podrośnie i utyje, stanie się znacznie lepszym kąskiem. Balu głosował za tem, by żył w waszym rodzie, ja głosuję zapomocą okupu, dodając do jego głosu młodego, tłustego bawołu, którego przed chwilą zadusiłam o małe pół milki stąd. Spożyjcież go ze smakiem, ale proszę, przyjmijcie małe ludzkie szczenię, wedle prawa, do swego rodu. Sądzę, że nic temu nie stoi na przeszkodzie?  Zaczęły się burzliwe narady, naogół jednak przychylne dla malca.  — Mniejsza z tem! Zginie i tak czasu pory deszczowej! Zginie od żaru słońca w lecie! Cóż nam szkodzić może ta goła żaba? Niech sobie biega z wilkami! Gdzież ten bawół, Bagero! Pokaż nam! Trzeba przyjąć okup!  Pośród tego rozbrzmiewało nieustanne naszczekiwanie Akeli:  — Badajcie dobrze, o wilcy! Badajcie dobrze!  Malec pozostał zupełnie obojętny na to wszystko, nie zważał wcale na wilki, które go przychodziły oglądać, i bawił się kamykami.  Za chwilę całe zgromadzenie udało się na poszukiwanie bawołu, a na Skale Rady pozostali tylko Akela, Bagera, Balu i sprzymierzone z maulim wilki. Shere Khan porykiwał w dali, rozgniewany porażką i niemożnością odzyskania swego łupu.  — Wyj sobie, wyj! — szydziła Bagera. — Znam się na ludziach i pewna jestem, że ten malec zmusi cię do skomlenia z innego zgoła tonu.  — Rad jestem, że się tak stało! — powiedział Akela. — Ludzie, to przemyślne stworzenia. Ten malec może nam się nieraz przydać.  — Tak... tak, — odrzekła Bagera — może się bardzo przydać, zwłaszcza, że nikt nie może łudzić się, iż panowanie jego nad rodem trwać będzie w nieskończoność.  Zmilknął Akela. Przez myśl mu przeszło, że może niedaleki już dzień, kiedy zostanie zabity przez wilki, jako stary i niedołężny wódz, by ustąpić miejsca innemu, który po pewnym czasie dozna tego samego losu.  — Zabierz go z sobą — rzekł do wilka-ojca — i wychowuj, jak przystało kształcić członka wolnego ludu!  Mauli-żabka został w ten sposób przyjęty do rodu wilków seeoneeńskich, okupiony bawołem, oraz życzliwym wstawiennictwem mądrego Balu.

 Musicie, czytelnicy, przerzucić się myślą przez okres jakichś lat dziesięciu, czy jedenastu i w wyobraźni jeno własnej przedstawić sobie ów dziwny żywot małego Mauli pośród wilków, gdyż, chcąc wszystko opisać, musiałbym stworzyć mnóstwo książek.  Wychowywał się razem z wilczętami, które jednak, jak to łatwo zrozumieć, wyrosły na stare wilki, gdy tymczasem on był ciągle jeszcze małym chłopcem. Wilk-ojciec wyuczył go, jak się ma starać o żywność, oraz tłumaczył mu wszystko, co go otaczało w dżungli. Z czasem zrozumiał, co znaczy najlżejsze drgnienie źdźbła trawy, powiew ciepłego wiatru w nocy, krzyk sowy w dziupli drzewa, szmer na korze pnia, spowodowany przez przysiadającego na chwilę nietoperza lub pluśnięcie rybki w wodzie. Te wszystkie odgłosy poznał dokładnie i zaznajomił się z niemi tak dobrze, jak człowiek z codziennemi swemi zajęciami zawodowemi.  Gdy się nie uczył, grzał się na słońcu i spał, potem szukał pożywienia i zasypiał znowu. Gdy czuł, że jest brudny, lub że mu gorąco, zanurzał się w jednej z leśnych sadzawek, a chcąc dobrać się do miodu, którego spożywanie wraz z orzechami zalecił mu Balu i który mu smakował nieraz lepiej, niż surowe mięso, — wdrapywał się poń na drzewa. Tej to sztuki wyuczyła go Bagera. Siedząc na gałęzi, wabiła go do siebie, a Mauli wspinał się w górę, zrazu niezdarnie jak opasły rosomak, potem jednak, nabrawszy wprawy, hulał pośród gałęzi, niby płowa małpa.  Miał swe miejsce na Skale Rady podczas zebrań wilków i przy jednej z takich sposobności uczynił odkrycie, że wystarczy mu spojrzeć bystro w oczy któremuś z wilków, by go zmusić do odwrócenia głowy. Robił też nieraz przysługi swym przyjaciołom, wyciągał im z kudłów ciernie, co jest rzeczą niemałą, bowiem takie drobne, nikłe, kłujące kolce dokuczają bardzo zwierzętom. Nieraz w nocy udawał się w dolinę, ku polom uprawnym i spozierał z ciekawością na mieszkania ludzi. Ale nie miał do nich zaufania od kiedy Bagera pokazała mu w lesie paść ukrytą zręcznie pośród gęstwiny. Było to pudło czworoboczne z zapadającym się pomostem, przeznaczone do łapania dzikich zwierząt i Mauli omal że nie wstąpił na zdradziecką deskę. Najbardziej atoli lubił kryć się wraz z panterą na całe dni w niedostępnych oczeretach puszczy i spać tam godzinami aż do wieczora. Gdy słońce zaszło, Bagera rozpoczynała łowy, a chłopiec przypatrywał się i uczył od niej. Pantera polowała na wszystką zwierzynę, podług zachcianki, czy podniety głodu. Mauli czynił to samo, z pewnem jednak zastrzeżeniem. Unikał zabijania bawołów, bowiem od chwili, kiedy zaczął pojmować, wiedział od przyjaciółki, iż życie jego okupione zostało ofiarą bawołu.  — Wszystko w dżungli jest twoje! — nauczała go Bagera, — Polować możesz na każde stworzenie, któremu podołasz siłami. Ale przez pamięć tego bawołu, którym zostałeś okupiony, nie zabijaj członków owego rodu, ani nie jedz ich mięsa. Tak nakazuje prawo puszczy!  Mauli pilnie przestrzegał owego prawa.  Rósł, mężniał i stał się silnym, zresztą inaczej nie mogło stać się z chłopcem, który nie chodził do szkoły, nie męczył się niczem, a dbał jeno o to, by miał co jeść.  Matka-wilczyca powtarzała mu ze swej strony, by nie dowierzał Shere Khanowi, który jest jego wrogiem. Wiedział od niej, że przyjdzie dzień, w którym będzie musiał zabić tygrysa, i gdyby był młodym wilkiem, nie zapomniałby niezawodnie o tym obowiązku. Uleciało mu to jednak rychło z głowy, albowiem był jeno chłopcem, chociaż nazwałby się niewątpliwie sam wilkiem, gdyby umiał myśl swą wyrazić w jakimkolwiek narzeczu ludzkim.  Ale Shere Khan nie zapomniał o nim wcale. W miarę jak stary Akela, naczelnik, niedołężniał z wiekiem, kulawy tygrys nawiązywał coraz to bliższe stosunki z młodszemi wilkami rodu, wodził je za sobą i karmił resztkami upolowanej zwierzyny. Gdyby Akela był w pełni sił i mógł wymusić poszanowanie praw obowiązujących, nie byłoby nigdy doszło do tego. Shere Khan schlebiał głupim młodzikom, wychwalał ich piękność i podburzał je przeciwko Akeli, dziwując się niby, że tylu dzielnych, mądrych wojowników znakomitego rodu może podlegać władzy starego samotnika i gołego szczenięcia ludzkiego.  — Słyszałem, — mawiał tygrys chytrze — że podczas obrad nie ma z was żaden odwagi spojrzeć mu w oczy!  Młode wilki warczały groźnie i jeżyły sierść, gdyż wstyd im było tej niższości swojej.  Bagera miała słuch niezrównany i dowiedziała się, jak sprawa stoi, to też nieraz przypominała z naciskiem Maulemu, że pora skończyć z Shere Khanem. Ale chłopak śmiał się niefrasobliwie i odpowiadał:  — Mam po swojej stronie większość poważnych członków rodu, wreszcie ty i Balu, chociaż leniwy, nie będzie szczędził pazurów w mej obronie, nie potrzebuję się tedy niczego lękać!  Pewnego dnia przyszło to znów na myśl Bagerze, a może podszepnęła jej nowinę jeżatka sahi, wałęsająca się wszędzie. Siedziała wraz z Maulim zaszyta w największą gęstwę boru, a chłopiec spoczywał z głową opartą o jej czarne futro.  — Wspomnij — powiedziała mu — ile razy ostrzegałam cię przed kulawym bydłobójcą!  — Tyle razy chyba, ile orzechów jest na tem drzewie! — odrzekł Mauli, który naturalnie nie umiał rachować — Ale cóż stąd wynika? Nie boję się, spać mi się chce, a z Shere Khana robię sobie tyle, co z krzykliwego pawia Mora!  — Nie czas teraz na spanie! Sprawa jest ważna! Wiem o tem, wie Balu, wie cały ród, cała puszcza, nie wyłączając nawet głupich żubrów. Wszakże nawet Tabaki mówił ci niedawno...  — Tak! — zawołał Mauli. — Przed paru dniami przyszedł do mnie śmierdzący szakal i zaczął natrząsać się z mej nagości, oraz twierdził, że nie potrafię nawet znaleźć trufli pod ziemią, do czego zdolny jest każdy odyniec. Wobec tego schwyciłem głuptaka za kitę, okręciłem w kółko i grzmotnąłem nim kilka razy o pień gojawy, by go przyuczyć lepszych obyczajów.  — Głupstwoś zrobił! — odrzekła pantera — Tabaki jest drab, ale miał ci właśnie powiedzieć coś, co cię obchodzić powinno. Uważaj na to, co mówię, Mauli! Shere Khan nie ma odwagi rozszarpać cię w ostępie, uknuł jednak spisek. Wie, że Akela zestarzał się i niebawem przestanie być naczelnikiem stada, taki sam los spotkał też ową większość rady, która zgodziła się na twe przyjęcie, zaś młode wilki są przezeń pozyskane i uważają, że niema miejsca pośród ich rodu dla człowieka. Przytem wyrosłeś już i niebawem zostaniesz mężczyzną.  — Czyż dorosłemu mężczyźnie ma być wzbronione to, co wolno chłopcu? — spytał — Czyż nie przestrzegałem praw dżungli i nie żyłem w niej? Niema ni jednego wilka, któremubym nie wyciągał cierni z łap i grzywy, wszyscy oni są mymi braćmi!  Bagera przeciągnęła się, przymknęła oczy i powiedziała:  — Bracie, dotknij dłonią mej szyi pod dolną szczęką!  Mauli sięgnął pod delikatny podbródek pantery, nad którym łyskały potężne, śnieżnej białości kły, i znalazł niewielki, ogołocony z włosów kawałek skóry.  — W całej dżungli nikt nie wie, że noszę na szyi ten znak. To ślad obroży. Tak, mój mały, urodziłam się pośród ludzi, a matka moja zmarła w królewskim zwierzyńcu w Udajporze. Dlatego to dałam za ciebie okup wówczas na Skale Rady, kiedy byłeś nagiem szczenięciem ludzkiem. Urodziłam się pośród ludzi i za młodu nie wiedziałam nawet, co znaczy dżungla. Chowałam się w wielkiej okratowanej klatce. Pewnej jednak nocy poczułam, że jestem Bagerą, panterą czarną, niestworzoną na to, by stanowić zabawkę dla ludzi. Rozerwałam nędzną, słabą zaporę i uciekłam. I dlatego to, że poznałam sposoby ludzkie, stałam się potężną w puszczy, groźniejszą od Shere Khana....  — Tak! — odrzekł — Cała dżungla drży przed Bagerą z wyjątkiem mnie jednego!  — Tyś człowiek... tyś mój brat! — powiedziała pantera pieszczotliwie — Ale podobnie jak ja wrócić musiałam do swoich, tak i ty, Mauli, wrócić musisz do braci swych, ludzi. Wrócisz, o ile cię przedtem nie uśmiercą na Skale Rady... — dodała smętnie.  — Czemużby mnie miano uśmiercić? — spytał  — Spójrz mi w oczy!  Mauli spojrzał jej bystro w ślepie, a po chwili pantera odwróciła głowę.  — Dlatego właśnie! — rzekła Bagera, kładąc jedną łapę na drugą — Widzisz, że nawet ja, urodzona pośród ludzi i mimo, że cię kocham, nie mogę znieść twego spojrzenia. To też nienawidzą cię oni, nie mogąc znieść tego, że jesteś rozumny, że umiesz wyciągać ciernie z ich łap i że jesteś człowiekiem.  — Nie wiedziałem wcale o tem, — odparł zasępiony Mauli.  — Pamiętasz, co