Książę - Filip Syczyński - ebook

Książę ebook

Filip Syczyński

0,0
31,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Brawurowy debiut obiecującego reżysera - powieściowa odpowiedź na „Django” i „Zniewolonego”! Londyn, pierwsza połowa XIX wieku, przeddzień rewolucji przemysłowej oraz walki o godziwe warunki życia i prawa człowieka: na ulicy ląduje uprowadzony i przywieziony z Afryki czarnoskóry mężczyzna. Napad na konwój transportujący go na targ niewolników, czyni z niego wolnego człowieka. Od tego momentu akcja nabiera zawrotnego tempa, by wreszcie pchnąć Jezuska na spotkanie z Księciem, ekscentrycznym arystokratą, podróżnikiem i lekkoduchem oraz jego narzeczoną Karoliną.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 583

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Filip Syczyński

KSIĄŻĘ

Copyright © by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXIV

Wydanie I

Warszawa

Część 1

1Teraz

Zostaliście kiedyś naprawdę zranieni? Nie było krzyku na waszych ustach, tylko milczenie. Ani krwi, rany na ciele same się goją. Wydawać by się mogło, że nic się nie zmieniło, nie nastąpił koniec świata, z tym samym spokojem płyną galeony chmur. Nie płoną miasta, to wasze wnętrze się spala. Dopiero w osamotnieniu, jak ptak pragnący umrzeć, ciało kładzie się na łóżku, zawija w kokon pościeli, wraca do łona. Wtenczas tylko ogień i modlitwa, modlitwa o sen bez przebudzenia. Jeżeli, po wielu latach, pojawia się łza – jesteście ocaleni! Przeważnie jednak tak nie jest. Jeżeli jeszcze żyje, to wskażecie winowajcę, ale co z tego? Niech go osądzą, niech go spalą żywcem, nienawiść jest tylko muzyką, chwilowym ukojeniem. A galaktyki myśli wciąż ten sam deszcz meteorytów trawi, pochłania w całości. Nic z nas nie pozostało, tylko pogorzelisko ciała i trochę włosów. Wciąż potrafimy się uśmiechać, jeść i pić na przyjęciach i balach. Rodzić i wychowywać dzieci. A mimo to toniemy w ciemnościach, z oczu – popiół. Pustka bez echa, nawet krzyczeć się nie chce. Ciemność, a tylko z ciemności światło się rodzi.

Czy w taki sposób naprawdę powstaje człowiek, ty i ja? A co z tymi, którzy wciąż toną w ciemnościach i narodzić się nie mogą? Niczego nie pragną, nawet słów pocieszenia. Może tylko bliskości, ale bliskości kogoś, kto w taki sam sposób umiera. Nie zrozumienia, nie naturalnego współczucia, ale bliskości, bliskości osoby, której taki sam cios zadano, w to samo miejsce. Bez słów, bez dotyku, tylko obecność, milczenie. I z milczenia, jak z ciemności światło, po miliardach lat – inaczej płynie czas dla umysłu – rodzi się słowo. Nie jest to krzyk o pomoc. Na to już jest za późno, zawsze za późno. Będzie to spowiedź, historia człowieka, który miał wszystko, co moglibyście sobie tylko wymarzyć, choć przez całe życie nie miał grosza przy duszy. Człowieka, którego zraniono, człowieka, który utonął i odnalazł to światło, i światło to zarazem odrzucił, a z tonięcia uczynił sztukę. Na imię mu Książę.

Piszę do was z mojego domu. Podkreślam „mojego”, ponieważ jeszcze nic w życiu nie miałem na własność. Nawet chatka, z której mnie porwano wiele lat temu i wywieziono jako niewolnika, nie należała do mnie, a w niej znajdowało się zaledwie posłanie z liści palmowych i małe palenisko. Wydaje się to tak odległe w czasie, jak kontynent, z którego pochodzę, a którego może już nigdy nie zobaczę. Ale czymże jest czas, choćby całe eony, dla kogoś, kto nie ma swojego miejsca na ziemi? Jak mówi przysłowie: gdy dom jest skończony, nadchodzi śmierć. Jestem w swoim domu, a obok mnie, na łóżku, leży moja żona; jej mokre włosy toną w białej pościeli. Pachną deszczem, którego krople wściekle uderzają o szyby. Jej ciało również pachnie, rozpalony heban. Ją też kiedyś porwano, lecz jej historia spoczywa szczelnie zamknięta w sercu i nie różni się zbytnio od historii innych kobiet uprowadzonych i skrzywdzonych na wiele sposobów. Nigdy o tym nie opowiada, przynajmniej nie słowami, lecz wystarczy spojrzenie, przełamanie światła w szklance wody, i już fala wspomnień spycha ją w osamotnienie. Siedzi wtedy w ogrodzie pod kasztanowcem i głaszcze kota. A umysł, tak jak teraz, tonie, zaklęty w duszących wspomnieniach. Dzisiaj już jest trochę lepiej, bo oczekujemy dziecka. Żona podtrzymuje brzuch rękoma. Na ścianach tańczą płomienie, niczym wyuzdane diabły, gasnąc dopiero w kątach pokoju. Tańczą pomiędzy całym przepychem tej ogromnej rezydencji, najbardziej zaś lubią złoto. Złote ramy, a w nich twarze ludzi, szczególnie tej jednej, pamiętnej i szalonej kobiety, przez którą to wszystko się stało, a która zginęła w straszny sposób, odbierając sobie życie. Za moment się pojawi, ale wpierw cienie muszą wykonać taniec po całym pokoju – pomiędzy najdroższymi rzeźbami i antykami, kuszącymi czerwieniami obić, ręcznie haftowanymi poduszkami i zasłonami. Uwodzicielskie migotanie diamentów i szmaragdów, wszystko rozbłyskuje, by po chwili zgasnąć, tak jak nasze pożądania. Jest wszystko, a nawet więcej, co tylko ktoś mógłby chcieć posiadać, zwłaszcza kobieta, ale nie ma ani jednego zdjęcia, ani obrazu, nawet listu w szafie z imieniem i wizerunkiem naszego bohatera, a niegdyś mojego najlepszego przyjaciela – Księcia. Nic po nim nie zostało, wszystko spaliła ta niezwykła kobieta, a wszystko mieściło się w jednym zaledwie kartoniku, nie większym niż walizka.

Cóż to się nie działo w tym pokoju? Zza tapet wychodzą te wszystkie duchy, brzęcząc łańcuchami – tańców i bachanaliów, herbatek i niekończących się rozmów między przyjaciółmi przy akompaniamencie księżyca: egzorcyzmy, furie, napady i przyjęcia, tak – ten dom jest nawiedzony. Każdy po przekroczeniu progu powie: coś tu jest nie tak, gęsia skórka. Ale ja wszystkie te duchy oswoiłem, wytresowałem niczym zwierzątka i dlatego mogę teraz o nich pisać z takim spokojem. Kiedyś było zgoła inaczej, prawie mnie zabiły, wciągając umysł w przepaść niewyobrażalną, w przepaść zwątpienia w siebie, czyli w świat cały. Może sobie tylko wmawiam, że już wszystko pokonałem, dotknąłem i odbiłem się od samej otchłani piekła? Zejdźmy więc tam na dół, bo – jak wszyscy wiedzą – prawdziwe piekło nie ma dna.

2Piekło

Londyn, 1834 rok

Biel! Rozrywa powieki, oślepia. Miesiące spędziłem zamknięty, wpierw w ciemnych więzieniach, później na statkach, leżąc obok tysiąca innych niewolników, przykutych do ziemi niczym bydlęta, aż w końcu trafiłem na targ w Liverpoolu, skąd mnie przewieziono, wcale w nie lepszych warunkach, karmiąc zgnilizną i odpadkami, do Londynu.

Wóz, którym jechałem, napadnięto, kierowcę zamordowano, a mnie zostawiono na zimnym bruku. Leżę i liczę krople deszczu spadające na moje czoło, po setnej z wolna gasnę. Jest nawet przyjemnie, bo chłodny kamień łagodzi ból pleców pokrytych ranami od ciągłych razów. Kto odmawiał jedzenia na statku, którym przemierzaliśmy ocean, dostawał chłostę, nieraz bito aż do śmierci. Odmawialiśmy na znak buntu, a niektórzy z tęsknoty do porzuconych rodzin i kraju. Cóż innego mogą zrobić zwierzęta przykute łańcuchami? „Jesz albo umierasz, kanalio!” – krzyczeli.

Któż tu jest zwierzem? Jest ciemno, skrada się śmierć, nawet nie ma gwiazd na niebie. W moim kraju są na wyciągnięcie ręki, można je zrywać niczym jabłka. Gwiazdy to nasi przodkowie i patrząc na nich codziennie i rozmawiając z nimi, wiemy, że żyjemy, bo coś istniało przed i coś będzie po śmierci.

Teraz jest tylko czerń i straszne dudnienie, rozdarte echa, robi się zimno. Zbawienny sen zlizuje rany ciepłym jęzorem, rozpręża mięśnie. Wiem, że nie wolno zasypiać właśnie wtedy – tak nas uczył wódz w wiosce – gdy się krwawi potężnie lub jest się blisko śmierci, słodki sen jest największym wrogiem.

Chciałbym wrócić myślą do rodziny, którą zamordowano, do żony, którą porwano, ale nie mam siły, zaczynam więc liczyć od nowa: pięćdziesiąt sześć kropel spadło na moje czoło. Jakieś dzieci podbiegają do mnie nocą. W swojej gorączce mylę je z roztańczonymi diabłami – brudne twarze, cuchnące ubrania i te śmiechy głodnych hien – depczą mnie, ciągną za włosy i skaczą po brzuchu, a raczej po kościach, bo nic prawie ze mnie nie zostało. Wszystko zesztywniało z zimna, bólu, i głód zjada mi umysł. Zauważam, że dzieci pobiegły sobie dalej, wpierw jednak przyczepiły coś do moich nóg, ale nie mam siły reagować, powieki mam ciężkie jak z kamienia. Leżę, krople wiercą dziurę w mojej głowie i po chwili czuję szczypanie, darcie, to szczury zaczynają skubać moje ciało, wypijają krew z moich ran, zjadają mnie w całości.

Czuję nieludzki ból i chorą radość zarazem, że jednak wciąż żyję! Dla nikogo nie jestem i nigdy nie byłem niczym więcej aniżeli kawałkiem ożywionego mięsa, więc niech to wszystko się wreszcie skończy, życzę smacznego! Nic po mnie nie zostanie, całego zjedzą, cała ich armia ma ucztę niesłychaną, ale nagle i one znikają spłoszone przez jakieś głosy.

Po chwili stoją nade mną olbrzymy o twarzach zniszczonych i pokrytych włosiem niczym orangutany. Mają na sobie białe stroje umazane krwią i trzymają w rękach lśniące tasaki – to pracownicy rzeźni, pod którą leżę. Coś tam szemrzą do siebie, niewiele z tego bełkotu rozumiem, ale zanim się oddalą, spluwają na mnie, i odchodzą, śmiejąc się jak opętani. Jeden z nich po chwili wraca i przykrywa mnie jakąś białą płócienną szmatą. „Żeby tak nie capiło” – dodaje. Pod nią wszystko trochę cichnie niczym pod pościelą, powraca dźwięk mojego oddechu i pragnienie snu.

Cóż za ciepło mnie przytula? To ten sen, ten słodki sen! Odmawiam z całej woli, ale czymże ona jest wobec pragnienia – łódką połykaną przez wielką falę. Jakiś okropny smród jednak nie pozwala skleić spuchniętych oczu. Smród dobrze znany, bo nieraz już na mnie sikano. Słyszę pisk dzieci i ich bose stopy, gdy odbiegają.

Ciepło nie znika, ale pochłania mnie jeszcze bardziej, i widzę wszędzie wokół siebie krew, ocean krwi! Płynie ona rzekami z rzeźni, z których słynie ta ulica, wpada wodospadami do rynsztoku, gdzie i ja leżę, a po drodze wsiąka w białe płótno rozciągnięte na mnie niczym całun. Ziemia zaczyna drżeć, znam to uczucie, to stado zebr ucieka przed lwami. Nie wiem jak, ale instynktownie się podnoszę i owijam ciało czerwoną od krwi chustą, bo jestem cały goły.

Wokół mnie roztacza się dziwna biel, jakbym znajdował się w chmurach! Zapewne każdy mieszkaniec miasta wiedziałby od razu, że to mgła, ale ja całe swoje życie spędziłem w puszczy, gdzie jest tylko niemiłosierny upał albo niemiłosierny deszcz.

Zatem wokół mnie mgła niczym dym, który pochłonął moją wioskę. Przez moment znów widzę, jak wybiegają ze swoich chatek rozkrzyczane kobiety, którym zabijają dzieci. Moją żonę ciągną za włosy, ale nie mam jak do niej dobiec, bo już leżę na ziemi z rozbitą głową. Spod opadających powiek widzę, jak ogień połyka wszystko, co zbudowaliśmy przez tyle lat – w zaledwie kilka poruszeń rzęs ginie połowa moich przyjaciół. Reszta zostaje niewolnikami. Wywiozą nas niedługo w różne części świata, ale większość trafi na plantacje do Ameryki.

Musicie wiedzieć, że niewolnictwo istniało już od setek lat w naszym kraju, jeszcze nawet zanim biali wtargnęli na nasz kontynent. Istniał zwyczaj, że po każdej zwycięskiej wojnie król przemieniał jeńców w swoich niewolników. A potem biali z Portugalii, Wielkiej Brytanii, Francji, Ameryk i innych krajów zaczęli nas porywać na wielką skalę. Kupowali nas i sprzedawali za różne inne, nie mniej bezduszne według nich, przedmioty, w szczególności za broń palną. To my zbudowaliśmy ich kraje, to z naszych kości wykuto tamtejszy pieniądz, ich rzeki to nasza krew.

Jak się później dowiedziałem, na przełomie tych wszystkich wieków deportacji i wyzysku wywieziono połowę naszej ludności, około dwudziestu pięciu milionów ludzi. Pomyślcie tylko, w co może się przemienić tak ogromny kontynent bez połowy ojców i matek?

Teraz to już tylko zgliszcza ciał i wspomnień. Dym bucha w niebo, mieszając się z resztą niewysłuchanych modlitw, i znów wszystko się zamazuje. Ziemia drży, ale z tego dymu-mgły nie wynurzają się ludzie z bronią w rękach, tylko jakaś stara kobieta niosąca czarny patyk. Ma na sobie potargany płaszcz i mnóstwo papierków wystaje jej z kieszeni. Wpierw myślałem, że ma czapkę na głowie, ale to jednak są jej niemyte od lat włosy, przypominające ptasie gniazdo. Zatrzymuje się przede mną:

– A ty na co się tak gapisz, głupi czarnuchu? Śmierdzisz jak gówno, jak wszyscy w tym mieście, całe to miasto. Witaj w piekle! – Rechocze, szczerząc żółte zęby, i wciska mi ten patyk, który okazuje się pokryty dziwnym płótnem. – Bierz i nieś nade mną, bo zaraz niebo zeszcza się na nas.

Wpatruję się w ten przedmiot, który wygląda jak pochwa na broń, ale nie potrafię w nim znaleźć miecza.

– Wy to jednak jesteście małpiszony, to jest mój ulubiony Hanway ze sklepu James Smith and Sons. Oczywiście kradziona, jakże by inaczej? Zobacz tylko, jak pięknie zrobiona, kość wielorybia i w ogóle. – Z rozmarzenia budzi ją lawina stukotu, która się do nas zbliża niczym burza pustynna. – Stoimy na środku drogi jak dwa debile – mówi. – Chodź, bo zaraz nas rozkwasi pierwszy lepszy powóz!

Podchodzimy bliżej sypiących się budynków rzeźni, za jej oknami widzę pracowników, którzy przedtem na mnie pluli. Pokazują mnie palcami, turlając się ze śmiechu.

– Toś se pani znalazła kawalera! – krzyczy jeden, a drugi mu akompaniuje rechotem.

– On ma większego od was razem wziętych! – ripostuje starsza kobieta i bierze mnie szybko pod ramię.

Ledwie stawiamy nogę na jezdni, gdy z mgły wynurzają się tabuny koni ciągnących przyczepy i wozy obładowane najróżniejszymi meblami, owocami, warzywami i innymi przedmiotami. Rzeźnicy wracają do pracy, bo na ulicach, niczym zwierzęta po suszy nad wodopojem, pojawia się niekończący się sznur ludzi. Setki, tysiące ich kroczy, niektórzy pogrążeni w rozmowie, lecz większość podąża gdzieś w milczeniu. Idziemy z nimi, nie mamy wyboru – gdybyśmy się zatrzymali, to od razu zostalibyśmy zdeptani przez tę falę ludzkich ciał i głosów. Zaczyna padać drobny deszcz i od razu wszyscy się ożywiają, klnąc, póki w płucach starczy powietrza, zresztą nie najczystszego.

– Kurwica, a nie pogoda! Trzymajta parasol prosto nade mną! Najgorsze są te nieśmiałe deszczyki. Nie widać kropel, ale człowiek mokry jest jak napalona suka – mruczy pod nosem kobieta. – Coś Bóg jest dziś nieśmiałym chłopakiem, normalnie to sika jak opętany, a dzisiaj wszystko to by szlag trafił!

Wśród całego harmideru i ogłuszającego dźwięku końskich kopyt słyszę wokół siebie śmiech wszystkich mijających nas osób.

– Niezłe mu założyłaś kajdany, babciu! – woła jakiś mężczyzna, a ja dopiero teraz zauważam, że ciągnę za sobą, przyczepiony przedtem przez dzieci do moich nóg, cały sznurek pustych konserw i butelek. Brzęczą i skaczą po bruku niczym pchły.

– Pewnie jakieś opóźnione w rozwoju dzieciary ci to założyły, jak chrapałeś w swoim ciepłym szambie na ulicy. Normalnie takie zabawy tylko z kotami odprawiają, no ale ty wcale nie stoisz dla nich wyżej od zwierząt. Chętnie bym je z ciebie ściągnęła, ale może lepiej, żebyś wyglądał jak tępe klaunisko, bo śmiech troszeńkę złagodzi ich nienawiść. Idziemy, trzymaj parasol prosto, ty mój – zniża nieco głos – przystojny niewolniku.

Wciąż kroczymy we mgle, lecz powoli wszyscy zwalniają, cichną diabelskie kopyta, za to rozgwar się nasila.

– Znowu postój, można oszaleć! – krzyczy ktoś.

Nikt się już nie rusza, stoimy jeden za drugim, a ludzi ciągle przybywa. Nawet powozy stoją poupychane między sobą, ale pomimo ścisku i braku ruchu ludzie sterczą w spokoju – wydawać by się nawet mogło, że mogliby tak stać do nocy. Jak zawsze w takich chwilach skupisko wielkiej liczby bezczynnych ludzi wskrzesza największego diabła w ich umysłach: nudę. Zaczyna się niewinnie:

– Na Świętą Panienkę! Codziennie to samo! – narzeka jakaś kobieta trzymająca dziecko za rękę. Twarz chłopczyka, który patrzy się na mnie przerażonymi oczyma niczym na potwora, ledwo widać w tłumie. Robi się tak ciasno, że aż znika jego pucołowata buzia. Chcę mu pomóc i już wyciągam rękę w obawie, że się udusi, gdy w tym momencie słyszę:

– Precz ze szponami, ty niemyta łajzo! Fuj! – krzyczy mama chłopca i dostaję parasolką w twarz, tak że prawie przegryzam sobie język.

– Jak śmiesz, ty stuknięta ladacznico! – broni mnie starsza kobieta i wali ją prosto w czoło.

– Baby się napieprzają! – wrzeszczy ktoś i nagle znowu robi się głośno. Wszystkie oczy kierują się w naszą stronę, ale tylko pozornie na dwie kobiety, które zdążyły już przejść do rękoczynów, każda z dość dużą ilością włosów swojej rywalki w garści.

Walki kotów. Tak naprawdę każdy wzrok jest skierowany na mnie. Nie zdawałem sobie wtedy z tego sprawy, ale rzeczywiście musiałem wyglądać dość komicznie: czerwone płótno owinięte wokół posiniaczonego ciała, puszki i butelki na sznurku przyczepione do nóg, a na głowę jakiś mężczyzna właśnie wkłada mi powyginany w koronę drut.

– Patrzcie! – krzyczy. – Patrzcie, to Jezus, czarny Jezus!

Roześmiany tłum pcha mnie na wysoki wóz sterczący bezczynnie pośrodku drogi. Stoję na nim niczym aktor na scenie, a wokół słychać wiwaty i oklaski! „Niech żyje czarny król żydowski!” – wołają i co poniektórzy rzucają we mnie kapustą lub innymi warzywami.

Tłum nie przypomina tego, który skandował przed prawdziwym Piłatem. Tutaj jest śmiech, zwykła ucieczka przed przytłaczającą nudą codzienności. Wszyscy ci ludzie codziennie rano wyruszają do pracy, a droga jest długa. Bogatszych stać na omnibus ciągnięty przez parę koni, ale większość pokonuje ten dwugodzinny lub nawet dłuższy odcinek drogi na własnych nogach. Idą tłumem, i ten tłum mi teraz klaszcze. Wtem, jak ściągnięcie firan z okien – cała mgła się rozstępuje przez silny podmuch wiatru. Po raz pierwszy w życiu widzę na własne oczy i w dodatku znajduję się w samym jego środku, sapiącego milionami kominów kamiennego behemota – miasta. Fascynują niekończące się budynki, mieszkania zbudowane jeden na drugim, a nawet pod ziemią. Przeraża, jak w każdym mieście, brak horyzontu. Gdziekolwiek by zatrzymał się wzrok – ściana. Okazuje się, że stoimy na jednym z mostów rozpiętych nad Tamizą, która jest brudniejsza od niejednego grzechu. Mężczyzna, który nałożył mi koronę, łapie mnie za rękę i ciągnie poprzez stojący nadal w miejscu tłum do przodu. Nie mam wyboru, ludzie drą się i klaszczą! Przeskakujemy z jednego dachu powozu na drugi i nikt się nie złości!

– Czarny Jezus wszystko naprawi! – skandują wszyscy, bawiąc się niczym małe dzieci. – Niech nas wybawi od tego cholernego przymusowego postoju!

Dochodzimy do końca mostu, przy którym znajduje się skrzyżowanie. Zderzyły się tam dwa omnibusy, a rannych pasażerów wyciąga z przewróconych powozów mnóstwo przypadkowych przechodniów. Policja z pomocą chętnych przesuwa uszkodzone wagony na bok i znowu wszystko chodzi jak w zegarku. Ludzie stojący daleko na moście, widząc to, wołają:

– Czarny Jezus! Hura!

Przechodzą koło mnie, a ja stoję jak posąg i czuję, że zaraz zemdleję. Całkowicie zapomniałem o głodzie, który niczym ciernie rozrywa mi umysł. Wszystko się rozpływa, każda twarz jest taka sama, woskowe maski i ich kopie, a głosy przemieniają się w jeden przeciągły skowyt.

– Mam świetny pomysł – zagaduje mnie mężczyzna, który ochrzcił mnie na moście Jezusem. – Właśnie wybieramy się jako Jack in the Green pochodzić po mieście, by zdobyć kasę. Będziesz sensacją! Co ty na to, śmieszny czarnuchu? – pyta mnie, a do niego dołączają jego równie brzydcy koledzy.

Są ubrani na czarno niczym kruki, pod paznokciami taka sama czerń jak między zębami. W rękach każdy trzyma długą szczotkę i miotełkę, a ostatni, najbardziej pulchny, ma bębenek i srebrną piszczałkę pod pachą. Dopiero później się dowiedziałem, że istnieje taki zawód jak kominiarz. Tyle najdziwniejszych zawodów jest w tym mieście, ale tę kwestię rozwinę może nieco później.

– Jeść – syczę niczym wąż, i po chwili powtarzam: – Jedssenie!

– Tylko jedno im w głowie! – mówi jego kolega, po czym otwiera metalowy pojemniczek i wyciąga z niego małą kanapkę. Szynka, serek, może nawet pomidor? Już chcę po nią sięgnąć, ale on sam wkłada ją sobie do ust i zajada z wielkim zadowoleniem. – Jak pójdziesz z nami, zakładam, że nie potrwa to więcej niż parę godzin, to dam ci resztę kanapki, a może nawet i całą drugą. Co ty na to, Jezusku?

Nie wiem, o co im chodzi, ale wyrywam kanapkę, a właściwie to, co z niej zostało, i połykam w całości. Robi się mi trochę lepiej, powraca zdolność rozróżniania kształtów, twarzy i pojedynczych słów. Idę za nimi, albo raczej za obietnicą kanapek, niczym zahipnotyzowany.

– Czekajta, to mój niewolnik! – dobiega nas skrzeczący głos, a potem z kroczącego żwawo tłumu wyłania się dysząca starsza kobieta z poszarpanym parasolem i równie potarganą fryzurą. – Wybacz, że ciebie tam zostawiłam, kochaniutki, ale ta dziwka sama się prosiła. Połamała mi całą parasolkę swoim tępym czołem. Gdzie ty leziesz beze mnie?!

– On idzie z nami, babulcu jeden – oznajmia szef kominiarzy.

– Z ciebie też niezły Murzyn. – Kobieta patrzy na jego brudną od węgla twarz. – Ale za to komin masz brudniejszy!

Mężczyźni wybuchają gromkim śmiechem.

– Już cię lubię niby babo, niby chłopie! Umiesz grać na instrumencie? Idziemy jako Jack in the Green. Mamy jeszcze wolną piszczałkę. – Wskazuje swojego kolegę. – Bo Franky już zarezerwował sobie bębenek.

– Piszczałkę możesz sobie w półksiężyce włożyć. Ja mogę walić w bębenek – mówi bez emocji kobieta. – Albo kopnąć cię w jaja, masz do wyboru, czarnuchu podszyty.

– Na imię mi Thomas, kłaniam się nisko. A szanowna pani?

– Mów mi Louis lub jak wolisz, byle ładnie.

– Zatem zapraszam, Louis, wraz z Jezuskiem. Tutaj w lewo, za mną!

Kominiarze dają jej bębenek i skręcamy na dużym skrzyżowaniu w nieco cichszą uliczkę. Niesamowite, bo cały harmider końskich kopyt i ludzkich głosów nagle znika. Jest cicho niczym nad morzem, jeno szum, zwielokrotnione echo kamiennego świata. Thomas gwizdnięciem przywołuje z okna jakąś kobietę, która pędem zbiega po schodach i wpada prosto w jego ramiona. Ich przywitanie nie trwa tyle co między normalnymi ludźmi. W ogóle zauważyłem, że Europejczycy witają się całkiem inaczej niż inni. My najwyżej kładziemy rękę na czyjejś dłoni, wystarczy też jakieś słowo, przyjazne skinięcie głową. A tu ci wszyscy ludzie są jacyś niewyżyci seksualnie. Całują się po rękach, trzy razy całują się w policzki, przytulają. Patrzcie tylko na nich: Thomas z tą kobietą. Wylizują sobie zęby i usta językami, on trzyma jej pośladki, jakby chciał wycisnąć dorodną pomarańczę, a ona targa jego włosy jak opętana. Może to wszystko przez tę pogodę, wieczną szarość i zimno? U nas chodziliśmy półnadzy, tutaj natomiast najwymyślniejsze stroje i ozdoby, a kobiety są bardziej przystrojone niż baobaby podczas rozkwitu. Skarpetki, majtki, staniki, no i te niezgłębione studnie pożądania – dekolty. Wszystko niedostępne, a jednak uchylone, wszędzie zamki i zakazy. Nie ma większej przyjemności ponad ich złamanie lub choćby delikatne uchylenie, uszczypnięcie. Jestem głodny niczym lew, ale robi mi się niedobrze, gdy ona zaczyna mu penetrować językiem uszy. Czego ona tam szuka, na litość boską, niech ktoś jej da kromkę, skoro jest taka głodna! Louis zaczyna walić w bębenek, śpiewając:

– Miłość, miłość! Ty stara dziwko! Zaraz wyzionę ducha i posr… – Nie kończy, bo przerywa jej Thomas, który akurat oderwał się od swojej oblubienicy.

– Poznajcie najpiękniejszą dziewczynę w całym Londynie! – przedstawia nas Thomas, a ona podchodzi do każdego i całuje go w brudny policzek, choć mnie to nawet ręki nie chce podać, uśmiecha się jeno niewinnie. Może i dobrze, myślę sobie szczerze, bo jeszcze obgryzłaby mi paznokcie.

– Zostawiłem u niej nasze stroje, żebyśmy nie musieli ich ze sobą targać. Przynieś je, złotko, bardzo cię proszę! – mówi czule Thomas, po czym kobieta przynosi kombinezony pokryte dużą ilością liści i igiełek. Wkładają je wszyscy, a jest nas wraz z Louis sześcioro, oprócz mnie, ja dostaję zieloną koronę.

– Wrócę wieczorem, złotko moje. – Znowu zaczynają się żegnać przez pięć minut, ale tym razem wszyscy pokładamy się ze śmiechu, bo teraz wygląda to tak, jakby kobieta kopulowała z wielkim krzakiem.

– Papatki i zaróbcie dużo kasy! – Macha nam swoją bladą rączką.

Kierujemy się z powrotem do wielkiego skrzyżowania dróg, więc znowu dopada nas obłędny hałas, huk, istna wieża Babel głosów.

– I jak? Spodobała się wam? – pyta nas największy krzak, czyli Thomas. Sądząc po tym, co widzę przez gęste liście, wydaje się szczęśliwy. Koledzy nieśmiało mu przytakują, klepiąc go po igiełkach, że owszem, stary, niezła z niej sztuka!

– Dziwka – odpowiada sucho Louis, uśmiecha się i uderza gromko w bęben.

– No co ty?!

– Jak stąd do księżyca. – Louis wali jeszcze głośniej w bębenek, bo zbliżamy się do tłumu, który wciąż maszeruje do pracy niczym armia na wojnę.

Drugi krzak dmie w swój flet, a reszta kominiarzy zaczyna śpiewać, albo raczej wyć najdziwniejsze piosenki. Nie ma melodii, rytmu ani niczego, co by można nazwać muzyką, ale widocznie nikogo to tutaj nie obchodzi, bo ludzie klaszczą i tańczą z nami.

– Jack in the Green! – krzyczą przestraszone dzieci, a jeden mały chłopiec, ubrany w łachmany, dołącza do nas wraz ze swoim najlepszym kompanem: kundlem imieniem Bruno.

– Gdzie twoja matka, smarkaczu jeden? – pyta go Louis.

– Jest tam, gdzie ty znajdziesz się za parę miesięcy, jak kopniesz w kalendarz – rzuca jej prosto w twarz, ale ona, zamiast przywalić mu bębnem, ściska go czule i śpiewamy dalej! Podskakujemy między pędzącymi omnibusami, które zatrzymują się, by pasażerowie mogli nacieszyć się naszym widokiem. Rzucają wtedy monetami, a ja muszę je zbierać.

– Nic nie mów, bo jak usłyszą twoje uga-buga, to będą chcieli cię zabić. Pokaż białe zębiska i przemieszczaj się dalej – poucza mnie Thomas, tańczący właśnie z jakąś nader młodą dziewczyną, której lica nie są czystsze niż chodnik.

– Proszę państwa! – ryczy jeden z otyłych kominiarzy. – Oto my i oto on: Jack in the Green i jego najlepszy nowy przyjaciel, Jesus the Black!

Tańczymy i nie ma temu końca. Nie kończy się również miasto, a szarość nie tylko króluje na budynkach i niektórych twarzach, ale także na niebie – żelaznych wrotach, pilnie strzegących dostępu do słońca. Gdziekolwiek by spojrzeć – las kapeluszy. W którąkolwiek uliczkę by wejść – te same budynki, stojące nieruchomo niczym tysiące śpiących słoni. Nic się nie zmienia, a jednak wszędzie ktoś nad czymś pracuje, coś burzą, coś naprawiają i poprawiają. Ta ulica już za miesiąc może nie istnieć. Wyburzą wszystkie budynki i wyrzucą ludzi na bruk, przepędzając ich w inne dzielnice niczym szczury ze statku. W zamian powstanie tu nieco szersza droga, trochę inne budowle będą się rozciągać po obu stronach, choć w ich oknach będą te same, szukające horyzontu, odbite w szarości nieba równie szare twarze. Cóż to za sieć pleciona przez miliardy pająków, nie dość, że budowana wszerz, to i ku niebu?

Dziwna to bryła – miasto, labirynt o tysiącach luster. Chyba tak działają doskonałe machiny zniewolenia – każdy jest niewolnikiem, a zarazem wolnym człowiekiem. Możesz uciec, jeżeli chcesz, ale i tak wszędzie jest to samo. Za horyzontem ten sam koralowiec gmachów, kolejna lepka pajęczyna miast.

Z daleka dobiegają nas krzyki i przekleństwa i po chwili znajdujemy się twarzą w twarz z inną dość dużą grupą mężczyzn uzbrojonych w prowizoryczne instrumenty – garnki pełne kamieni, sztućce i patelnie. Na ich czele melancholijnie kroczy osioł, zaś na jego zmęczonym grzbiecie siedzi odwrócony gruby jegomość z rogami byka przyczepionymi do głowy. Tuż obok jakiś dwunastoletni chłopak niesie kukłę ze słomy wielkości człowieka. Kukła ma oczy zrobione z guzików, włosy i strój ze szmat.

– Co za skimmington tu odprawiacie, bydlaki? – pyta Thomas.

– Idziemy spalić dziwkę! – odpowiada dumnie chłopiec i wskazuje na kukłę.

– Cóż to za okazja? – Thomas zwraca się do mężczyzny na ośle.

– Mojego sąsiada zdradziła żona, więc idziemy pod jej dom.

– To idźcie innymi ulicami, bo zabieracie nam klientów… albo nie, mam lepszy pomysł – Pstryka palcami Thomas. – Pożycz mi osła na ten odcinek drogi, a dam ci nieco z naszych zarobków i obiecuję, że powybijamy niejedną szybę pod jej domem!

Podają sobie ręce na znak zgody i oczywiście to ja muszę od razu usiąść na ośle.

Dostaję parę rogów i ruszamy dalej. Gdy kilka lat później jestem już w o wiele lepszym położeniu materialnym i moralnym, spotykam na ulicy taką bandę skimmingtona i muszę szczerze przyznać, że nie ma nic śmieszniejszego na tym świecie aniżeli człowiek jadący tyłem na jakimś zmęczonym życiem ośle.

Tymczasem teraz to ja jadę, a za mną kroczy mnóstwo rozkrzyczanych mężczyzn walących w patelnie i gary! Dołącza do nas coraz więcej osób, w szczególności bezdomnych, bo każda okazja zabicia bezgranicznej nudy jest na wagę złota. Idziemy jak pijani, raz chodnikiem, raz ulicą, nieraz blokujemy też cały ruch, choć nawet ci, co na nas klną, rzucają czasami pieniążkami. Thomas miał rację, żeby mnie posadzić na tym ośle, ponieważ ludzie teraz rzucają o wiele więcej miedziaków niż przedtem, a to dlatego, że chcą trafić mnie, jadącego na zwierzaku, w głowę. Na szczęście mam na sobie tę metalową czapkę uwieńczoną rogami. Przyznam również, że miło jest dać odpocząć nogom, które były spuchnięte, pełne obrzęków i ran.

– Jeszcze trochę będziesz musiał wycierpieć za nasze grzechy, czarny Jezusku – mówi Thomas, zbierając pieniądze odbijające się od mojego ciała.

Nieraz przechodzimy koło policjantów, z którymi będziemy mieli dopiero później większe problemy. Teraz jednak śmieją się na mój widok, wywijając służbowymi pałkami. Te same ulice w lewo, później te same ulice w prawo, i nagle zatrzymujemy się przed kamienicą wyglądającą jak każda inna. Na ośle z powrotem zajmuje miejsce grubszy mężczyzna, wyciąga z kieszeni kartkę i zaczyna czytać akt oskarżenia.

Jakaś kobieta nieśmiało chowa się za oknem na trzecim piętrze. Przez całe zamieszanie, szturchanie i szukanie kamieni przez mężczyzn z naszego gangu nie usłyszałem początku.

– …a był ci taki wierny! Niejedna kobieta oddałaby wszystko za jego serce – przemawia mężczyzna na ośle, czyli sąsiad poszkodowanego. Przy każdej pauzie wszyscy uderzają – BACH! – w swoje instrumenty. – …a przecież tak ciebie kochał! Pamiętasz, jak wziął cię na wycieczkę łodzią po jeziorze na obrzeżach miasta?! – BACH! – Albo kupił ci nową sukienkę za resztkę zarobionych pieniędzy, bo nie starczyły ci aż dwie! – BACH! – Czy pamiętasz, jak cię leczył, gdy leżałaś obłożnie chora w łóżku?! – BACH!

Nagle otwiera się okno i pojawia się w nim kobieta o dość pulchnych policzkach i palącym wzroku lwicy.

– Jaka chora?! Kazał mi iść na bosaka zimą po węgiel, bo mamy tylko jedną parę butów!

– Czy nie pamiętasz, że ci dał dwójkę pięknych dzieci, które…

– Dał, co miał! A teraz każe im żebrać i kraść na ulicy!

– Czy już zapomniałaś – czyta dalej niewzruszony grubas – jak ci przyniósł ogromny bukiet kwiatów na ostatnie urodziny?!

– Podpieprzył je na cmentarzu, jak wracał pijany do domu! – krzyczy kobieta i dopiero teraz zauważa, że z wszystkich okien na całej ulicy przysłuchują się jej inni ludzie. Mamy też wielu ulicznych gapiów, że nie wspomnę o sześciu krzakach, które ochoczo gromadzą arsenał kamieni.

– Koniec końcem – czyta ostatnie słowa – on dawał ci miłość, a ty dałaś dupy!

– Spalić dziwkę! – krzyczy mały chłopak, i ktoś podpala kukłę!

W tym samym momencie, gdy kobieta chowa się w mieszkaniu, kamienie idą w ruch! Nikomu nie wychodzi to dobrze, bo wszyscy trafiają w inne okna, a jeszcze nikt nie rzucił w te właściwe. Na ulicę wybiegają ich właściciele i rzucają się wściekle na tłum. Kominiarze są tak podnieceni walką i krzykami, że zaczynają wybijać okna również po przeciwnej stronie ulicy. Nie trzeba długo czekać na gwizdki zwiastujące policję, która od razu bierze się do rzeczy. Wszystkie garnki i patelnie nadal grzmią i huczą, ale tym razem uderzane o głowy przeciwników. Chyba już nikt nie wie, kto jest za kim, a kto przeciwko komu. Niektórzy właściciele wybitych okien zaczynają wylewać najróżniejsze płyny na nasze głowy – od wody po kubły z moczem i odchodami, choć chyba najokrutniejszą bronią jest wrząca zupa lana prosto z garnka.

– Żryjcie wrzątek, karaluchy! – ryczy jakaś gospodyni.

Jedyni, którzy trzymają się razem, to krzaki szarpiące się właśnie z policjantami. Tylko jedna osoba, oprócz mnie oczywiście – ja chowam się za grubasem na ośle – nie bierze udziału w walkach, a jest to dziesięcioletni chłopiec, który wciąż stoi pod oknami, wymachując płonącą kukłą, jakby to była flaga narodu, i woła:

– Palisz się, dziwko!

Jakaś ręka mnie łapie i ratuje z tej gehenny. Dopiero później sobie uświadomiłem, że już od dawna nikt mnie nie dotykał w tak przyjazny sposób, dostawałem jeno chłosty i okładano mnie pięściami. Okazało się, że moją bohaterką jest Louis, która nie wyglądała na zbytnio zadowoloną, ponieważ ktoś jej wylał szambo na głowę.

– Zrujnowali mi fryzurę! Że też ludzie nie mają co robić z życiem! Zamiast sobie po prostu w zaciszu domowym tak zdrowo przywalić w mordę i przegadać sprawę, a tu proszę! Cóż poradzić, zemsta jest taka słodka! – mówi z uśmiechem na ustach i ściska mój policzek. – Gdyby tak palono słomianą kukłę każdej kobiety robiącej szpagat przed pierwszym lepszym amorem, toby wkrótce słomy zabrakło w tym kraju!

Na rogu spotykamy Thomasa z resztą kominiarzy i chłopca z Brunem. Ich przebrania za krzaki wyglądają teraz jak po huraganie.

– Pięć okien! – chwali się chłopak.

– Sześć – przebija Thomas.

– Tylko trzy – mówi jeden z kominiarzy.

– Ani jedno – zaczyna Louis, robi pauzę, po której padają słowa typu: baba, marnie i słabiutko, i wtedy Louis dodaje: – Ale za to dwóch policjantów!

Dostaje oklaski od całej grupy. Decydujemy jednak iść dalej, ponieważ przyjeżdża coraz więcej policji.

– Jutro na pewno będą ogłoszenia w prasie typu: Poszukiwani za napaść na funkcjonariuszy – sześć krzaków i siedemdziesięcioletnia wariatka. Ostatnio widziano ich w towarzystwie czarnego Jezusa na ośle – śmieje się Thomas.

Zaledwie skręt w lewo wystarczył, by zmieniły się budynki, stroje ludzi i ich twarze. Jak tu ładnie, nawet słońce zdołało przebić jedną z chmur. Ruchy kobiet i te ich najwymyślniejsze stroje, i nawet są kolory, mnogość tęcz i materiałów. Panowie idą z gazetami pod pachą, błyszczące mankiety lśnią jak ich spojrzenia. Wypolerowane buty stukają szarmancko o czyste chodniki. Na nasz widok nie wybuchają sprośnym śmiechem, tylko się uśmiechają, rzucając nieco większe miedziaki. Tu w końcu jest zieleń, somnambuliczne kołysanie drzew i pomruk cieni. Wieje delikatny wiaterek, niosąc powalające zapachy jedzenia i damskich perfum. Trochę nas to przytłacza, bo zdajemy się wstydzić niczym małe dzieci – bosonodzy, umazani i posiniaczeni.

– Tu jest życie à la mode! – mówi rozmarzona Louis, spoglądając na wszystkie piękne kobiety wielkimi zachwyconymi oczyma. – Chociaż tamte albo z nas się śmieją, albo patrzą na nas z pogardą.

Chłopak z psem zatrzymał się pod jakimś sklepem i przykleił twarz do wystawy. Tylko ta cieniutka szyba dzieli go, a po chwili także i mnie, od najpyszniejszych smakołyków świata! Łańcuchy górskie cukru wieńczone puchem białej śmietany, wisienki większe od brylantów; ciasta, do których chce się wskoczyć jak do basenu; galaretki, te rozedrgane uwodzicielki; czekoladki, cukierki – cały ocean bólu zębów, sama rozkosz! Jednak z naszym wzrokiem flirtuje tylko jedna, wielowarstwowa i pokryta truskawkami – na imię jej: Szaleństwo Leśne. W tym momencie podpisalibyśmy niejeden cyrograf, by móc skosztować te jej pyszne lica, ale nagle dobiega nas krzyk:

– To te krzaki! Brać ich!

Odwracamy się i widzimy zmierzającą w naszym kierunku grupkę policjantów, w tym dwóch funkcjonariuszy, których Thomas potraktował niedawno dość brutalnie igłami ze swoich gałązek.

Znowu muszę uciekać, ale później wrócę tutaj jeszcze, a dwa budynki dalej spotkam po raz pierwszy Księcia. Teraz biegniemy na oślep przed siebie. Louis rzuca się za zakrętem na ziemię, udając bezdomną, i wcale nie musi się zbytnio starać, bo jest umazana świeżym szambem. Thomas z resztą kominiarzy znikają w wirze ruchliwej ulicy, a mnie chłopak ciągnie za rękę przez najwęższe alejki, które już po chwili przemieniają się w tunele grozy. Skaczemy przez kartony, śpiących bezdomnych i robimy uniki, by nie wpaść na co chwila otwierające się drzwi. Za nami pędzi pies, a tuż za nim nieugięci policjanci. Po drodze chłopak łapie jakiegoś czarnego kota i biegniemy dalej. Znowu jesteśmy na ulicy, ale funkcjonariusze są tuż za nami. Ich gwizdki i nawoływania: „Łapać czarnucha!” powodują, że tłum się rozstępuje. Mnóstwo sprzedawców i ludzi zatrzymuje się, by zobaczyć, co się dzieje. Nagle chłopak kładzie kota na rozpalonym ogniu ulicznego kowala. Kot podskakuje z przeraźliwym piskiem, jego sierść płonie jak pochodnia! Przerażony zwierzak rzuca się i pędzi na oślep we wszystkie strony, wywołując panikę wśród przechodniów i zwierząt na drodze. Istne szaleństwo: ludzie uciekają jak w amoku, konie podskakują, przewracając wozy pełne węgla, a uliczne dzieci śmieją się do rozpuku. Biegniemy, wpadając na każdą napotkaną osobę i przedmiot, mijamy aleje, zaułki, szczury pod nogami, i dopiero w jakimś kącie, pod uchylonymi oknami jakiegoś mieszkania – przystajemy na odpoczynek. Nie słychać gwizdków i nawoływania.

– Ale było zamieszanie! – Chłopak klaszcze w ręce z radości i po chwili dołącza do nas jego pies. – Ty też spisałeś się pięknie, Bruno, grzeczny kundel, merda jak wariat! – Chłopak tak mocno tarmosi łeb psa, że zwierzak aż zaczyna piszczeć. – Pies to kompan, koty natomiast są dobre tylko na patelnię. Jak one piszczą, skaczą, a już gdy się je obdziera ze skóry… – Śmieje się, wkładając sobie czapeczkę na głowę. Pomimo swoich dwunastu lat wygląda teraz o wiele poważniej. Na dodatek wyciąga z kieszeni fajkę, nabija i już po chwili wydmuchuje kółka z ust.

– Pamiętasz tamto ciastko? – pyta mnie rozmarzony, a ja przytakuję. – Coś takiego zjeść, nie do wiary! – mówi, wpatrzony w kółka dymu, które rosną i rosną, aż rozrywa je wiatr.

Za nami, z uchylonego okna, dobiega jakiś głos: „Herbata gotowa!”, odgłosy krzątaniny, i znowu zapada cisza. Chłopak wdrapuje się na kilka skrzynek, po czym daje nura przez okno do mieszkania. Nie mija nawet chwila, gdy wystawia do mnie ręce z kubkami pełnymi herbaty. Przejmuję je i oto pijemy herbatę gęstszą od błota i też niewiele od niego smaczniejszą, ale jest gorąca, a przecież o to chodzi. Moje ciało nabiera koloru, czuję pokaleczone nogi, w rękach płynie krew, natomiast na policzkach wykwita rumieniec. Czego chcieć więcej? Słońce wlewa się w ten zaułek jak do jaskini. Rozbłyskują pajęczyny, oczy kotów i tafle wiecznych kałuż. Jesteśmy sami i tylko czasami przebiega tędy echo z ulic tak odległych, że wydają się odrębnymi wyspami. Na tej naszej wyspie grają tylko skrzypce zardzewiałych drzwi i perkusje okien targanych przez przeciągi, dolatuje zapach ryb z niedaleko położonego targu i śpiew kobiety rozwieszającej pranie między budynkami na najwyższym piętrze.

– Nazywam się Billy, dla przyjaciół Kociak – przedstawia się chłopak, ściągając czapkę.

Mój angielski jest nader słaby, ale i tak jestem zadowolony, że co nieco rozumiem. Byłem doradcą naszego wodza plemiennego, a mieliśmy wielu klientów i chętnych kupców zza granic naszego kontynentu. Polowaniem na niewolników rzadko zajmowali się ci, którzy nas później przewozili na statkach i sprzedawali na targach. Wynajmowali do tego lokalne plemiona, które za pieniądze lub wymarzoną broń palną, tę diabelską maszynę, napadali na inne wioski i porywali z nich ludzi na handel. Napaści białych na naszą osadę należały do rzadkości, ale zamknięte koło nienawiści, zazdrości i możliwości zarobienia pieniędzy coraz bardziej się zacieśniało w naszej wiosce. Mój przyjaciel pobił się z innym kolegą podczas sprzeczki i tamten zaciągnął go półprzytomnego do handlarzy, którzy go zakuli w kajdany. Można było stracić wolność za wszystko – za długi lub obrazę. Nasza wioska również sprzedawała niewolników zdobytych w niekończących się wojnachz innymi szczepami. Potrzebowaliśmy broni palnej, którą inne plemiona zdobywały w ten sam sposób. Bez niej byliśmy bezbronni i zdani na pastwę losu. Byłem tłumaczem u boku naszego króla i stąd rozumiem trochę angielski, ciut francuski i portugalski, ale dukam w tych językach gorzej od papugi.

– Nazywam się Bogando Arakushmeusta – próbuję powiedzieć nieśmiało.

– Bogando? Nie wolałbyś zmienić na Bruno, jak mój pies? – pyta chłopak, kończąc palić fajkę. – Ale i tak najlepiej pasuje do ciebie Jezusek!

– Ciastko piękne jest – mówię, choć mam na myśli całkiem coś innego.

– Wiesz co, Jezusku? – Chłopak podskakuje ze skrzyni i chowa fajkę do kieszeni. – Dzisiaj jeszcze to ciastko będzie należeć do nas, choćby nie wiem co! – Wyciąga do mnie rękę i zawieramy umowę. – Ale wpierw muszę zaprowadzić braciszka do lekarza i zapłacić za mój pokoik, albo raczej spelunę. Chcesz się zabrać ze mną czy wolisz sczeznąć tu marnie?

Po herbacie moje serce znowu bije, a nogi mogą się ruszać. Zanim odchodzimy, Billy spluwa do miedzianych kubków, z których piliśmy herbatę, przeciera je wymiętolonym rękawem i już szukam słów, żeby go pochwalić, gdy nagle bierze rozmach i rzuca kubkami niczym kamieniami w okno – dźwięk tłuczonego szkła, krzyki – i znowu biegniemy. Nie wiem, gdzie jestem, i chyba nigdy nie będę wiedział. Fragmenty twarzy – wąs sprzedawcy, surowe spojrzenie pani z trzema dziewczynkami, złoty loczek, zielone oczy, i już znajdujemy się nad brzegiem Tamizy. Płuca chciałyby odpocząć, ale fetor tutaj jest tak nieznośny, że strach wziąć głębszy oddech, chyba że jest się bardzo odważnym.

– Podskoczymy tylko po mojego braciszka, a później pędem dalej. Jak ci się to podoba?

Podziwiam widok rzeki snującej się pomiędzy mostami i domkami, z których leci dymek jak z fajki, znowu nabijanej przez Billy’ego. Statki przemierzają jej zmąconą powierzchnię, ale przy brzegu, nad którym spacerujemy, jest mnóstwo błota i jacyś ludzie brodzą w nim zapadnięci po kostki. Ku mojemu nieszczęściu chłopak podwija nogawki i wchodzimy w tę czarną maź, która nie dość, że śmierdzi ponad wytrzymałość, to jeszcze wydaje się zjadać nogi wszelkimi możliwymi chorobami i gryzoniami, które w niej żyją. Chce mi się wymiotować, ale nie mam zbytnio czym, i brzuch znowu mi przypomina o miażdżącym głodzie. Billy wita się z ludźmi grzebiącymi w błocie jak z przyjaciółmi, ale ja ledwo trzymam się na nogach.

– Jeżeli teraz czujesz, że nie dajesz rady, Jezusku, to się trzymaj za pośladki, bo wchodzimy do tunelów, gdzie wali gorzej niż z dupy hrabiego. Mój braciszek szuka tam rzeczy na sprzedaż. Paliłeś kiedyś? – pyta, a ja kręcę przecząco głową. – Nie? To radzę wpaść w nałóg, bo wypuszczając dym nosem, przynajmniej da się jakoś wytrzymać w tym cholernym mieście, że już nie wspomnę o tych obsranych tunelach – poucza mnie i zaciąga się mocno dymem. Psu każe poczekać, a my wchodzimy.

Mówiąc „obsranych”, rzeczywiście miał rację, bo łamie mnie zaraz przy wejściu. Pozbywam się wszystkiego, co miałem w żołądku, czyli niewielkiego kawałka kanapki. Kilka metrów w głąb tunelu zaczynam palić i kaszleć jak wariat. Już dawno nie słyszałem o czymś tak głupim jak papieros lub fajka – wdycha się jakiś brud, a ludzie tak się niby wzdragają przed nieczystością i śmiercią. Pojąć tego się nie da, ale palę dalej i bawię się w omijanie szczurów. W oddali widać małe światełka, przy których klęczą ludzie. Billy podchodzi do jednego z nich:

– Witaj, Klaus, gdzie mój braciszek? – pyta Billy, ale mężczyzna spogląda tylko na mnie.

– To prawdziwy czarnuch czy tak wymazany gównem? – zaciekawił się Klaus.

– To czarny Jezus, poznajcie się – mówi Billy.

Klaus wybucha śmiechem, który niesie się echem po tunelach.

– A to mi dopiero! Już wszystkich się tutaj spodziewaliśmy, nawet samej królowej, ale Jezus, i to w dodatku czarny?! Cały zaszczyt po mojej stronie – mówi Klaus, ściskając moją rękę, którą od razu mam ochotę umyć, choć nie jestem rasistą. – Witaj zatem w kloace wszechświata! Tędy płynie cała prawda! – przemawia uroczyście Klaus, uśmiechając się szeroko. – Idąc tymi tunelami, może nawet dojdziesz z powrotem do Afryki! – Wybucha znowu śmiechem.

– To gdzie braciszek, stary draniu? – ponawia pytanie Billy.

– Lewo, lewo, potem dwie prawe i już jesteście na miejscu. Jak ciebie tu zobaczy, to chyba posra się ze szczęścia!

Jeszcze długo słyszymy jego gromki śmiech, który zdaje się nas śledzić niczym głodna hiena.

Przy maleńkiej świeczce i tak rachitycznym płomieniu, że nawet słowo zbyt głośno wypowiedziane zdołałoby go zdmuchnąć, pracuje o dwa lata młodszy brat Billy’ego.

– Siemasz, brzdącu – wita go Billy. – Poznaj mojego kolegę Jezuska. To jest mój braciszek Larry.

– A ciebie co tu sprowadza? Znowu szuka cię policja? – pyta Larry.

– Mnie, policja? Co ty wygadujesz? Śmiesz oczerniać mnie przed Jezusem?! – mówi Billy i obaj wybuchają śmiechem.

Larry, w odróżnieniu od brata, ma blond włosy i jest o wiele szczuplejszy. W jego ruchach i śmiechu jest wrodzona nieśmiałość, natomiast w niebieskich oczach niewypowiedziany smutek. Wpierw patrzy na mnie podejrzliwie, ale po opowieści Billy’ego o Jack in the Greens i rozbitych oknach obojętnieje.

– Jak ci idzie, dzieciaku? – pyta Billy.

– Dzisiaj chyba jakieś stare ryby sprzedawali, bo pół miasta ma sraczkę. Nic, tylko gówno spływa do mnie.

– Nic a nic?

– Raz myślałem, że przynajmniej jakiś kawałek węgla znalazłem, ale to był… sami wiecie, co…

Śmiejemy się, choć mój śmiech przypomina przeraźliwy kaszel.

– Mnie się bardziej poszczęściło! – mówi z dumą Billy, wyciągając z kieszeni drobniaki zdobyte podczas ulicznych śpiewów i tańców. – Dlatego przyszedłem po ciebie. Będziemy mogli zanieść braciszka do lekarza.

– Jest plan – mówi Larry, wstając z kolan. – Dzisiaj i tak gówno by z tego było!

Idziemy zgarbieni przez tunele – miasto pod miastem. W lewo, lewo i dwa razy w prawo, i znowu jesteśmy na powietrzu, a ja na kolanach, bo chcę wymiotować, ale nie mam już czym.

– Ten zawsze takie sceny odstawia? – pyta Larry, patrząc na moją zgiętą i zapadającą się w błocie sylwetkę. – Gdyby teraz zniknął w tym szambie, to nikt nigdy by go nie znalazł.

– Kto by tam szukał? Może popłyniemy łodzią? Będzie szybciej!

– Jak Franky będzie ze swoim śmierdzącym kutrem, to nas weźmie. Dobry pomysł!

– Chodź, Jezusku! Nie ma co zdychać teraz, będzie jeszcze mnóstwo okazji! – mówi Billy, podnosząc mnie za ramię.

Dołącza do nas Bruno, szczekając z radości, bo przez ten czas zdołał się nieźle wytarzać w błocie. Słońce chowa się za żelazem chmur i orzeźwiający wiatr daje na moment ochłonąć zmysłom. Wzdłuż rzeki stoją poustawiane zardzewiałe kutry, na których siedzą ich znudzeni właściciele. Schodzimy ostrożnie do ostatniej łodzi, ale nikogo na niej nie ma. Billy zwraca się z pytaniem do mężczyzny leżącego na dziobie ostatniej łodzi.

– Gdzie jest Franky?

– Gdzie może być Franky? – odpowiada pytaniem mężczyzna, jakby to było oczywiste.

– No tak – mruczą pod nosem bracia. Wracamy kawałek i stajemy przed budynkiem, na ścianie którego namalowany jest wielki rekin. „PIRATE IN” – wita nas napis.

– To właśnie do tej szkoły chodziliśmy codziennie na zajęcia – tłumaczy mi kpiąco Billy. – Cała wiedza stąd pochodzi!

Przekraczamy próg i znajdujemy się w jednej wielkiej beczce piwa. Wszyscy wydają się nietrzeźwi, nawet ksiądz siedzący samotnie w rogu. Powinienem był się już przyzwyczaić, ale to zawsze dziwne uczucie, gdy wszyscy na ciebie patrzą jak na opętanego.

– To jest czarnuch?! – pada pytanie od kogoś przy barze.

– Jaki znowu czarnuch!? My jesteśmy po Jack in the Green. Spoko! – woła Billy i wszyscy biorą się z powrotem za kufle i półnagie kobiety.

Przechodzimy koło stolika, przy którym siedzi ksiądz, i uniżenie schylam głowę. Znam religię chrześcijańską i całą jej historię, bo przywieźli ją do naszego kraju misjonarze. Wpierw uczyli nas całego Pisma Świętego, ale później zaczynali omijać niektóre fragmenty ze Starego Testamentu, opisujące zniewolony lud, i mówić, że w oczach Boga wszyscy są równi. Wiedza ta niosła dla nas wielką nadzieję i była źródłem niejednego buntu na statkach i plantacjach!

– To nie jest ksiądz – parska Larry. – To jest najnormalniejszy, śmierdzący, zawodowy żebrak, jak zresztą prawie wszyscy w tej knajpie. On nabiera ludzi na to, że go pobiły jakieś szczeniaki na ulicy i zabrały mu pieniądze na ofiarę. Prosi więc o parę szylingów dla parafii. Nieźle na tym wychodzi. Tam dalej siedzą – opowiada, wskazując palcem – inne marne aktorzyny.

– To nasi nauczyciele. Można być normalnym żebrakiem, beczącym cały dzień jak koza, albo takim, co ma jakiś talent – tłumaczy mi Billy.

– Talentem można się w dupę pocałować. Ważniejsze jest szczęście – dodaje Larry, jakby recytował ważne słowa jakiegoś filozofa.

– Jest wiele możliwości. Jeden łazi w kradzionym garniturze, zaczepia ludzi i mówi, że jego również napadli i teraz nie ma jak wrócić powozem do domu w Westminster. Drugi chodzi z bandą swoich dzieci, płacząc, że nic nie jadły już od prawie tygodnia. Trzeci straszy, że ma dżumę, i złapie za rękę, jeżeli nie dostanie pensa. Też nieźle zarabia. Czwarty wpada na kogoś z czymś szklanym w ręce i tłumaczy później, że to, co się rozbiło, było prawdziwym kryształem wartym sporo kasy. Piąty zostawia sztuczny pierścionek na bruku, chowa się za rogiem i gdy ktoś go podnosi, od razu podbiega, opowiadając w panice, że zgubił ten pierścionek, który właśnie miał sprzedać, by uratować swoje obłożnie chore dziecko. Sporo ludzi odkupuje od niego ten pierścionek. I tak każdy ma swój sposób, a grają lepiej niż niejeden aktor w teatrze.

Siadamy koło starszego mężczyzny, który opiera głowę na blacie. Kelnerka przynosi mu kolejne piwo, ale on nawet nie ma siły podnieść ręki.

– Cześć, Franky. Myśleliśmy, że weźmiesz nas na drugą stronę rzeki – zagaja Billy.

– Myśleliście, tak? – odpowiada mu Franky, ledwo otwierając usta.

– Znowu pijesz od rana, stary grzybie?

– A co mam robić? Łowić ryby w tym szambie?

– Zależy nam na czasie, bo chcemy brata zawieźć przed zachodem słońca do lekarza.

– Mam nadzieję, że nie umrze. – Franky przybliża kufel do ust i wypija połowę naraz. Piwo zdaje się przywracać go do życia, bo nagle się prostuje i przestaje seplenić. – Zatem macie kasiorę, jak zmierzacie do jakiegoś szarlatana?!

– Nic a nic. Przecież wiesz, w jakim on jest stanie. Doktor czasami się zgadza zbadać go za darmo. Weź nas, Franky!

– Za darmo to nawet wysrać się nie można w tym mieście. Już psy mają się lepiej. Nie wierzę, że nie macie nawet grosza, małe skunksy! – Podnosi kufel i dopija resztę piwa, po czym beka na całą knajpę i dostaje życzenia zdrowia od pobliskich przyjaciół. Nagle wstaje i wychodzi, a my tuż za nim. Schodzi niepewnym krokiem do swojej łodzi, ale nie wpuszcza nas na nią.

– Nie biorę was, pofertańcy mali, a to, co za wami smrodzi, to już w ogóle! – mówi, mając na myśli mnie z Brunem.

– A fajeczkę byś sobie zapalił? – pyta go Billy, wyciągając fajkę z kieszeni.

– Fajeczkę tobym sobie cmoknął – odpowiada z rozrzewnieniem Franky. – Ale tego czarnego wariata z psem na pokład nie wpuszczę!

– Zostawię ci nawet trochę tytoniu.

– Ja ci przyniosę jakiś węgiel z tunelu – proponuje Lary. Zapada dłuższa cisza, w której Franky odpala sobie fajkę, zaciąga się parę razy, i znowu uśmiech pojawia się na jego twarzy.

– A zresztą! I tak wszyscy zginiemy na tej łodzi, bo dzisiaj mocne prądy mamy. To jak? Kto chętny na ostatni przejazd w swoim życiu? Czarnuchy i psy dozwolone w ramach dnia końca świata.

Wchodzimy na pokład i odbijamy od brzegu. Franky stoi przy sterze, paląc spokojnie fajeczkę, a bracia siedzą na dziobie, mocząc nogi w wodzie.

– Ja bym na waszym miejscu nie wkładał nóg do tej wody, bo Tamiza to rzeka śmierci – poucza ich Franky niczym ojciec. – Mój kolega kiedyś do niej wskoczył po pijanemu, a gdy się wynurzył, był bardziej siwy niż księżyc i ślepy jak pies! – Odwraca się do mnie i dodaje: – Powinieneś spróbować, może wynurzysz się biały, kto wie?! – Śmieje się, buchając dymem z nosa.

Słońce znowu wyłania się zza chmur, przemieniając wodę w szmaragdową sieć. Po obu stronach mijamy rzędy gmachów i budynków. Gdy zbliżamy się coraz bardziej do London Bridge, gdzie mianowano mnie Jezusem, wzmaga się prąd i zaczyna nami porządnie rzucać we wszystkie strony.

Franky szepcze:

– O wspaniały London Bridge, pozwól mi przebrnąć przez twoje wrota cało i zdrowo! Już nie będę pił i chodził na dziwki! Oszczędź nam życie i pozwól przepłynąć w jednym kawałku, na litość boską!

Dokładnie pod mostem zarzuca łodzią tak, że Larry o mało nie wpada do wody, ale interwencja Billy’ego i moja ratuje go przed śmiercią w zahukanych wirach. W momencie, w którym znajdujemy się parę metrów za mostem, Franky krzyczy, wygrażając pięścią!

– Niech cię diabli wezmą, London Bridge, ty skurwysynie!

Nad wodą wyciszają się myśli, spokój fal kołysze je do snu. Wmawiam sobie, że to wszystko to tylko sen lub śmierć. Cała moja rodzina żyje. Odnajdę ich gdzieś w tym piekle, na którymś brzegu stoją i czekają. Póki nie zobaczę ich martwych ciał, póty nie uwierzę w śmierć moich bliskich, choćby umysł podpowiadał mi co innego. Będę mógł zacząć ich szukać dopiero za miesiąc przy pomocy Księcia i jego przyjaciółki. Patrząc na Billy’ego i jego brata, myślę sobie, że moje dzieci, gdyby jeszcze żyły, uśmiechałyby się teraz tak samo, lecz otoczenie wokół nich różniłoby się diametralnie, siedziałyby bowiem na dziobie łódki podczas wędkowania ze mną przy brzegu naszej rzeki. Pamiętam ich nieco mniejszych: stojących w wodzie, a za nimi krwiście zachodzące słońce, potem ogień, strzały i ich maleńkie puste oczodoły. Przecieram łzy, słysząc szczekanie Bruna – to łódź dobija do brzegu.

– Poczekaj tutaj na nas, Franky, bo musimy pójść po brata! – mówi Billy, skacząc na brzeg.

– Idźcie w cholerę! – odpowiada Franky i odpływa.

– Niech cię pochłoną wiry! – krzyczy Lary. – Masz na sumieniu naszego brata, jak zginie! Słyszysz, słyszysz?! – Ale łódź znajduje się już daleko od brzegu i fale zagłuszają głos dziecka, uderzając o kamienie.

Wspinamy się po śliskim nadbrzeżu i wchodzimy w uliczki, gdzie po brudnych kamieniach kroczy więcej zwierząt aniżeli ludzi. Mnóstwo handlarzy ciągnie za sobą rozbekane, rozchrumkane, rozszczekane i rozmiauczone skrzynie pełne zwierząt. Ruch uliczny zdaje się kierować niezrozumiałymi zasadami, ale wszystko jakoś płynie naprzód. Po bokach stoją maleńkie stragany z najdziwniejszymi towarami świata. Są tam „Butelki Czarownic”, do których wrzuca się włos lub kartkę z imieniem znienawidzonej osoby i chowa w jej mieszkaniu – śmierć lub straszna choroba gwarantowana; można kupić z dziesięć różnych gazet lub je wynajmować do czytania – pens za godzinę; przed budynkiem, w którym jakiś lekarz ma swoją praktykę, dwóch mężczyzn ustawiło sobie podium, z którego krzyczą. „Nie wchodźcie do tego szarlatana! On wam wykroi narządy i sprzeda jako pokarm dla tutejszych świń! Tylko u nas możecie kupić cudowne syropy, którymi będziecie się leczyć w bezpiecznym zaciszu domowego ogniska!” – nawołuje jeden, a jego kompan sprzedaje gapiom małe buteleczki; dalej mieszczą się nie mniejsze proscenia, z których zachęcają: „Tylko u nas zobaczycie kobietę tak grubą, że jeszcze nigdy nie widziała swoich kolan!” lub inne wariacje na podobne tematy: „Mężczyznę tak wysokiego, że wyciągano go przez dwa tygodnie z łona matki”; „Kobietę o tak dużym biuście, że potrafi go sobie owinąć wokół bioder”; „Kobietę tak piękną, że sprzedacie swoją żonę” – i tak mieszają się krzyki w ogromnej kakofonii ulicznych bachanaliów.

Do kupienia jest również jedzenie: małże, rogaliki z masłem lub dżemem… W zasadzie mógłbym długo tak wymieniać, ale wtedy głód zapewne ściąłby mnie z nóg. Dla własnego bezpieczeństwa wolałem więc na to wszystko nie patrzeć.

Przeciskamy się dalej między spoconymi ciałami, czasami idziemy na skróty przez najwęższe aleje, ale nie ma uliczki, która byłaby opuszczona, choćby przez zwierzęta. Skąd tyle ludzi na tym świecie?! Ogarnia mnie dziwny strach. Gdzie dorastali, kto ich wychował i czego pragną? W swojej wiosce wiedziałem, kto w co wierzy, po kim czego się spodziewać. Co złe, a co dobre. Tutaj każdy zdaje się mieć swój własny, skrojony na swoją miarę akt wiary i moralności.

Później zrozumiałem, czemu Irlandczycy po przyjeździe tutaj trzymali się razem, podobnie robili też Żydzi, i podejrzewałem, że na całym świecie dzieje się tak samo. Pomimo że budynki i ulice są te same, niezmienne niczym skały, miasto wydawało się niczym umysł – wiecznym zagubieniem i wiecznym odnajdywaniem.

Z rozmyślań wyrwali mnie nagle naprawiacze wszystkich możliwych rzeczy, krzyczący ze swoich stanowisk: buty, meble i pantofle!

Ulicę, w którą skręcamy, zamieszkują w większości sprzedawcy świń, którzy wczesnym rankiem wyruszają na targ. Do dzisiaj pamiętam, jak w pewnym momencie przemknął przed nami kot całkowicie obdarty ze skóry. Biegł jak opętany, a tuż za nim gnało prosię. Widok ten wzbudził we mnie przerażenie, ale Billy’ego i jego brata rozśmieszył.

– Za rogiem sprzedają kocie skóry i czasami je tak puszczają! To znaczy, że jesteśmy blisko domu, jeszcze tylko dwie przecznice. Widzę, że ci głód przeszedł, Jezusku? – mówi Billy, gwiżdżąc pod nosem.

Widok kota rzeczywiście stępił nieco moje pragnienie pokarmu. Wchodzimy do trzypiętrowego domku, który wygląda, jakby miał lada chwila zapaść się pod ziemię. Przy najmniejszym dotyku wszystko się sypie, aż strach oddychać. Mieści się tutaj sześć pokoi, po dwa na każdym piętrze. W każdym mieszka sześć osób, choć w pokoju Billy’ego i Lary’ego jest ich ósemka – same dzieci w podobnym wieku. Pomimo że na zewnątrz jest jeszcze dość jasno, to w pokoiku panuje półmrok. Brudne okna nie przepuszczają nawet delikatnej smugi światła, a ściany są pęknięte niczym okulary jednego z chłopców.

– Jak byłem chory, matka kazała mi kłaść się nad rynsztokiem i wąchać to całe gówno. Mówiła, że ostre opary mnie wyleczą. Waliło tak, że zeza dostałem. Uciekłem.

Każdy z chłopców po kolei mi się przedstawia. Najstarszy ma szesnaście lat i już sześć razy siedział w więzieniu. Reszta jest w wieku Billy’ego. Na środku pustego pokoju, wpatrzony w grzyb panoszący się na suficie, leży brat Billy’ego i Larry’ego. Gorączka telepie jego ciałem. Ciągle chrząka, a potem kaszle, i tak w kółko. Obok niego leżą, tak samo martwe jak ręce, dwie drewniane kule.

– Dwa tygodnie temu wjechał na niego powozem jakiś jegomość i odtąd nie dość, że nie potrafi chodzić, to ciągle ma okropne bóle głowy. Majaczy, biedaczysko. Jak się masz, Teddy? – pyta go Billy, ale chłopak milczy, walcząc z gorączką.

– Już dopadliśmy bydlaka, co mu zmiażdżył nogi. Nawet nie chciał dać szylinga na leczenie! – dodaje Larry. – Jego żonę dorwaliśmy nocą i ogoliliśmy jej głowę, a ich wspaniała chata stanęła w płomieniach. Piękny to był widok!

– I jak, smarkacze? – odzywa się najstarszy. – Uzbieraliście coś dzisiaj? Bo nas stąd wywalą na gołe tyłki.

Billy wyciąga kilka monet i wrzuca je do pojemnika stojącego na parapecie.

– Przecież widzę, że masz więcej, Kociaku.

– Potrzebuję resztę na leczenie Teddy’ego – odpowiada mu Billy i trzęsie kieszenią, w której dźwięczy reszta monet.

– Przez jednego smarkacza mamy później mieszkać na śmietnikach? Gdyby to nie był twój brat, to już dawno byśmy go rzucili świniom.

– Chyba zapomniałeś, jak ty byłeś chory i co robiliśmy dla ciebie, idioto?! – mówi Billy, wyciągając fajkę z kieszeni.

– No nic – kończy rozmowę szesnastolatek i również sięga do kieszeni po fajkę, a po nim cała reszta chłopaków. – Zapalmy fajeczkę pokoju. Skąd wytrzasnęliście tego niewolnika? – pyta i wszyscy oczywiście spoglądają na mnie.

Billy opowiada dzisiejszą historię po raz drugi i nie raz kąciki ust dzieci unoszą się w górę.

– Może go opchniemy na jakimś targu? – żartuje jeden.

– Nawet karmy dla gołębi byśmy za niego nie dostali – dodaje drugi.

Jest wesoło. Siedzimy na brudnym dywanie, a między nami zalotnie wije się wąż dymu. Chłopcy kładą Teddy’emu mokrą szmatkę na głowie, jego obrzękłe oczy zamykają się na moment.

– Niech pośpi chwilę, dopiero wtedy go weźmiemy – proponuje Billy, na co Larry bez wahania się zgadza. Od tej chwili wszyscy zaczynamy szeptać, by nie zbudzić śpiącego.

– I jak, wieszczu? – zwraca się Larry do chłopaka w okularach. – Skończyłeś pisać wszystkie liściki? – pyta, a chłopak potakuje.

Okazuje się, że jako jedyny z całej grupy potrafi czytać i pisać, bo kiedyś chodził do szkoły. Stracił rodziców w wypadku, a wuj z ciotką go nie chcieli, więc wylądował na ulicy. Teraz codziennie pisze do bogatych ludzi z prośbą o pieniądze, a jego koledzy roznoszą listy po domach. Już parę razy ktoś im wysłał maleńką sumę pieniędzy.

– Pisze te listy z taką fantazją, że zostanie kiedyś poetą! – prawi mu komplement kolega, po czym podaje mu fajkę.

– Tak! Będzie układał wiersze w swojej celi w więzieniu.

– Jakbym umiał pisać, to już dawno napisałbym powieść – mówi najstarszy.

– Pisać?! – wtrąca się trzeci. – Ty ledwo nauczyłeś się srać na siedząco!

– Ciiicho! – poucza ich Billy – bo Teddy’ego obudzicie!

Wybuchają śmiechem i nagle milkną, bo ktoś stuka do drzwi.

– Policja? – szepcze zmartwiony Larry.

– Otwórzcie, skurwiele, bo wam wszystkim uszy natrę! – dobiega zza drzwi kobiecy głos.

– Renata! – mówią chórem i któryś susem podskakuje, by otworzyć.

Do pokoju wpada kobieta o dłoniach mężczyzny. Rysy twarzy też ma męskie, ale za to duże usta i jeszcze większe oczy. Chłopaki patrzą się na nią jak na piękny obrazek.

– Czas zapłaty, brudasy! – mówi przybyła, spoglądając na mnie. – Znowu was tu więcej? Ostatnio był pies, a teraz czarnuch? Nie dość wam tych zwierząt?

– Mamy kasę!

– A ja mam jaja. Znowu kłamiecie, brzydulce jedne!

Billy podaje jej pojemnik z pieniędzmi. Kobieta nie może uwierzyć własnym oczom. Zaczyna liczyć i z każdą monetą jej niebieskie oczy coraz bardziej rozbłyskują.

– Na sto diabłów! Rzeczywiście! A już chciałam was wyrąbać za uszy na bruk, razem z tym trupem leżącym na ziemi. – Patrzy się na Teddy’ego, który zdążył się obudzić przez cały ten hałas i teraz znowu chrząka i kaszle. – Jak się czujesz, złotko? – pyta go czule i dotyka jego czoła delikatnie niczym matka.

Z oczu chłopców od razu odgaduję, że niejeden z nich chciałby teraz być tak obłożnie chory, by poczuć jej dotyk, choćby tylko na czole.

– Wiem, co mu pomoże. Parę klatek obok umarł mąż mojej koleżanki. Pójdziemy tam i wszystko będzie dobrze. Chodźcie, leniuchy. Będzie to was kosztować pensa, ale chyba warto, bo on wygląda, jakby zaraz miał wyzionąć ducha! – mówi kobieta.

Nie wiem, o co dokładnie chodzi, ale wszyscy zbieramy się do wyjścia. Billy bierze Teddy’ego na ramiona i idziemy dwie klatki obok. Przed drzwiami sąsiada natrafiamy na kolejkę ludzi ciągnącą się przez dwa piętra. Ku naszemu zdziwieniu nie czekamy zbyt długo, gdyż kolejka szybko posuwa się do przodu. W oblepionym niejedną pajęczyną pokoju leży na środku łóżka nieboszczyk. Tuż przy nim czuwa ubrana na czarno kobieta, a koło niej stoi pojemnik pełen monet. Chłopcy ściągają czapki i gaszą fajki.

– Nasze kondolencje. Jak umarł małżonek? – pyta Larry.

– A jakie to ma znaczenie? Dotknięcie ciała dwa pensy – odpowiada ospale kobieta.

– Dotknięcie zmarłego przynosi szczęście, a przede wszystkim leczy choroby – tłumaczy nam Renata, wyciąga pieniądze z kieszeni Billy’ego, który wciąż trzyma swojego brata na plecach, i wrzuca monety do pojemniczka.

Larry pomaga Teddy’emu wyciągnąć rękę ku nieboszczykowi. Gdy tylko jego słabe ręce dotykają zimnego ciała, kobieta od razu interweniuje:

– Starczy! Następny wchodzi! – komenderuje. Opuszczamy pomieszczenie. Drzwi skrzypią i już kolejny klient wkracza ze ściągniętą czapką i dygoczącą dłonią.

Wracamy do domu chłopców, ale tym razem wszyscy milczą. Myślami jesteśmy w tamtym małym pokoiku. Nie istnieją dla nas świnie popędzane przez handlarzy i najróżniejsi sprzedawcy, hałas ani żadne atrakcje. Jest tylko ten pokój zalany bursztynowym światłem, w którym żył ten człowiek, w powietrzu drżą drobinki kurzu. Ten maleńki kwadrat przestrzeni zdołał pomieścić wszystkie jego marzenia i lęki. Teraz zostały tylko martwe meble, a jednym z nich jest jego ciało. Gdy podchodziliśmy do niego na palcach, jakbyśmy bali się go obudzić, stare podłogi skrzypiały. Ci chłopcy, pomimo młodego wieku, już nie raz widzieli trupa, ale przeważnie były to ciała zmasakrowane, pobite i zakrwawione, wzbudzające jeno strach, nienawiść lub chęć zemsty. Ten mężczyzna natomiast leży w białej pościeli z rękoma złożonymi na piersi. Usta i powieki ma zamknięte. Rzeczywiście wygląda, jakby spał, i aż chce się go uszczypnąć w policzek lub pogilgotać po stopach. Umarł we śnie. Cóż to za uczucie, gdy pewnego ranka ktoś już nie budzi się koło nas? Trzeba wstać i pościelić łóżko. Nagle dźwięczy cały świat wokoło, gdzie przedtem był tylko jego głos. Miliard myśli i miliard pytań, jak zawsze, gdy sprawa jest tak prosta i oczywista, że nie sposób jej przyjąć do wiadomości. Najmłodsi, w tym i okularnik, stoją obok zmarłego z nieco odchylonymi głowami, jakby oglądali wielką wystawę cukierków – ich myśli są jak niewinny gąszcz lukrecji. Chcieliby uszczypnąć, przeczesać włosy, dotknąć woskowej skóry, ale dalej trudno byłoby im uwierzyć, pomimo że sami stracili swoich rodziców. Zamiast tego ściskają rączki niczym w modlitwie, lecz usta, delikatnie rozchylone, milczą.

Larry, Billy i jego brat widzą kolejną twarz mężczyzny, który mógłby być ich ojcem. Uciekają wzrokiem za okno, we wspomnienia, które są mgliste jak ta brudna szyba. Zdeformowane twarze i dźwięki dochodzą z otchłani miasta labiryntu.

Najstarszy z bandy ściska czapkę w dłoniach. Jeszcze nigdy nie czuł nienawiści; nawet gdy wieszano zbrodniarzy na dziedzińcu i ulicach, zawsze wiwatował z tłumem. Rzadko miewa to uczucie i nienawidzi go ponad wszystko – wstyd, nie wiadomo przed kim. Czerwieni się i jako pierwszy wychodzi. Teddy dotyka zmarłego, i ten się nie budzi. Za oknem karnawał głosów, delikatny podmuch wiatru roziskrza drobinki kurzu w bukiet blasków. Wychodzimy, kurz opada. Droga po schodach jest długa. Mijamy inne woskowe twarze i pierwsze słowa padają dopiero wtedy, gdy znajdujemy się pod domem.

– Ale jesteście pochmurniaki! Nie wypuszczę was bez jedzenia. Kto ma ochotę na gorącą zupę?! – pyta Renata i wszystkie ręce idą w górę.

Rozsiadamy się na małym, kwadratowym podwórku zamieszkałym przez trzy koty i starego konia, którego popękane oczy łzawią przez panoszący się tutaj przeciąg. Renata mieszka na parterze, jej okna wychodzą na to podwórko. Stawia na parapecie jedną miskę zupy, która zaczyna wędrować od jednego z chłopców do drugiego. Każdy nabiera łyżkę, chucha i podaje dalej, aż w końcu miska ląduje na oknie po dokładkę. Jedno z piękniejszych uczuć – ciepło w brzuchu i uśmiech tej kobiety, opierającej ramiona na parapecie.

– Smakuje, głodomorasy?!

Wszyscy w milczeniu kiwają głowami, patrząc na nadchodzący talerz.

Niektóre porcje mają nawet kawałek mięsa! Jest nam już trochę lepiej, odchylamy się do tyłu, dając myślom odpocząć w oceanie nieba. Siedzimy na dnie tego podwórka niczym w głębokiej studni, a nad nami, niczym żywy obraz – błękit i żelazo chmur. Teddy zasnął oparty o Billy’ego, a Larry pali fajkę z najstarszym. W naszej wiosce, pamiętam, po każdym wspólnym posiłku również siedzieliśmy w milczeniu koło siebie, ale nasz wzrok spoczywał na tonącej w wodzie tarczy słońca. Myśli były z Bogiem, każde drgnięcie ognistej kuli – symfonią cudu stworzenia. Tutaj jest tylko beton i czerwone oczy szkapy stojącej w kącie. Jest zaduma nad nicością i chęć psot, żeby uciec od tych myśli. Po chwili budzą mnie zimne krople deszczu, czarne niebo.

– Zaczyna padać! Lepiej ruszajmy teraz! – proponuje Billy i bierze swojego chorego młodszego brata na plecy. Przeszliśmy już spory kawał drogi, gdy Teddy się budzi. Budzą go krople spadające z jego kruczych włosów na bladą twarz. Ulewa. Nikt zbytnio nie przejmuje się deszczem. Idą przed siebie, mrużąc oczy, i nic dla nich nie stanowi przeszkody. Nie omijamy kałuż, wręcz umyślnie w nie wskakujemy, żeby rozbawić Teddy’ego, któremu kaszel rozrywa płuca.

Nagle Billy zatrzymuje się zdyszany, siada na krawężniku i oddaje brata Larry’emu, potem zaś przychodzi kolei na mnie. Życie nie ustało – chłopaki sprzedają gazety ukryci pod małymi daszkami budynków, ktoś inny handluje parasolkami, a jakaś mała dziewczynka sprzedaje kwiaty. Jedna łodyga spada jej na ziemię i już chcę ją podnieść, gdy Billy mnie powstrzymuje:

– Jezus! Czyś ty oszalał? Nie wolno podnosić kwiatów z ziemi! To przynosi pecha. Chcesz, żeby ktoś umarł!? – mówi, ściskając moją rękę.

Nigdy tego przesądu nie rozumiałem, ale dopiero parę lat później, na pogrzebie pewnej bliskiej mi osoby, o której jeszcze będzie mowa, zobaczyłem leżące na nagrobku cięte kwiaty, takie same jak te, które teraz widzę na bruku. Martwe. Może stamtąd dzieci wyniosły ten strach?

Jestem starszy i silniejszy od nich, dlatego potrafię zanieść Teddy’ego o wiele dalej, ale idziemy tak już od dwóch godzin, więc nawet mnie w końcu dopada zmęczenie. Siadamy na moście i otwieramy usta, spijając deszcz! Krople uderzają o Tamizę z taką siłą, że wygląda, jakby się gotowała. Chmury płyną z niesamowitą prędkością i nagle słońce ukazuje na powrót swoje lico. Taka jest właśnie pogoda w Londynie, pomimo słońca lepiej na wszelki wypadek mieć parasol pod pachą.

Na horyzoncie pojawia się nowy most, największy i utkany ze skrzydeł motyla – majestatyczna tęcza. Mały cud, a tak wielka radość na wyschniętych ustach Teddy’ego. Niejeden człowiek zatrzymuje się w zadumie, mrużąc oczy – myśli wtedy: wszystko będzie dobrze. Tęcza obejmuje całe miasto i zapewne każdy na moment staje w pół kroku, na okruszynę czasu, dzięki czemu potem znowu trochę lżej jest żyć. Teddy wskakuje na plecy Billy’ego, lecz on daje radę nieść go tylko do końca mostu. Nikt z nas nie ma już siły. Bolą plecy, a moje stopy rozciął już niejeden kamień lub szkło. Wtem podchodzi do nas jakiś mężczyzna o ogromnym wąsie.

– W którą stronę udajecie się, chłopaki?

– Na północ psze pana – odpowiada zdyszany Billy.

– Mogę wziąć waszego kolegę na jednego z koni, bo idę je sprzedać na targ.

– Byłoby wspaniale! – klaszcze w ręce Larry. Sadzają Teddy’ego na grzbiecie konia i powolutku ruszamy dalej.

– Patrzcie na niego! – woła Billy do siedzącego na rumaku brata. – Kogo ja tam widzę? Sam król i wojownik wjeżdża po zwycięskiej wojnie do miasta!

Teddy podnosi do góry niewidzialny miecz, a na jego twarzy maluje się spokój i niczym niezmącona duma rycerza.

– A koło niego kroczą dwaj jego parobkowie i niewolnik, którego pojmali podczas bitwy! – dodaje Larry.

– Nawet wiem, jak się panu odwdzięczyć – mówi Billy i zwraca się do mnie: – Wskoczysz na konia, Jezusku?

Siadam na najchudszego konia i już po chwili chłopak krzyczy:

– Czarny Jezus, proszę państwa!

Zarabiamy