Ksiądz w roku 1839 - Juliusz Verne - ebook

Ksiądz w roku 1839 ebook

Juliusz Verne

0,0

Opis

Nantes, marzec roku 1839. W podupadłym, chylącym się ku ruinie kościółku Świętego Mikołaja zgromadził się rzadko tu widywany tłum wiernych. Powodem tak gromadnego przybycia jest wizyta kaznodziei, który wracając z pielgrzymki do Ziemi Świętej, pragnie wygłosić kazanie dla mieszkańców Nantes, podzielić się z nimi wspomnieniami z miejsc najświętszych dla chrześcijanina. Czemu na miejsce swego kazania wybrał akurat tę, a nie inną świątynię Nantes, tego nikt z zebranych nie wie. Podczas gdy nieludzko stłoczeni ludzie z rosnącą niecierpliwością oczekują przybycia kaznodziei, urywa się stary dzwon wzywający wiernych na kazanie. Jego upadek wstrząsa starą świątynią, która lada chwila grozi zawaleniem. Wybucha panika, uciekający z ciasnego wnętrza ludzie tratują jedni drugich. Są zabici i ranni. Tak zaczyna się pierwsza powieść Juliusza Verne’a, nad którą początkujący pisarz, wówczas niespełna dwudziestoletni, pracował w latach 1846-1847, a której nigdy nie ukończył. Jej rękopis odnaleziono w zbiorach spadkobierców Verne’a, które zostały odkupione przez Nantes, rodzinne miasto pisarza. Po raz pierwszy ukazała się drukiem w Manuskryptach nantejskich w 1991 roku pod tytułem Ksiądz w roku 1835. Powieść przesycona atmosferą tajemniczości i grozy, w której nie brak mrocznych sekretów z przeszłości, gwałtownych namiętności, zbrodni, zemsty, czarnej magii, w której występuje demoniczny bohater i jego szlachetny antagonista, i oczywiście piękna, niewinna dziewczyna, to w czystej postaci romans grozy, na pierwszy rzut oka zaskakujący w dorobku autora kojarzonego głównie z literaturą podróżniczą i fantastycznonaukową. Gdy jednak spojrzeć na mniej dziś poczytne powieści i opowiadania Verne’a, a nawet na te należące do głównego kanonu jego pisarstwa, można zauważyć, że niektóre wątki i motywy w nich obecne miały swoje zalążki w owym właśnie młodzieńczym Księdzu. Należą do nich bohaterowie opętani chorobliwą żądzą bogactwa i panowania nad światem, którzy dla osiągnięcia tego celu nie wahają się wstąpić w służbę Zła, klarowny podział na ludzi szlachetnych i nikczemnych, wreszcie sposób rysowania postaci kobiecych. Tyle że w dojrzałej twórczości motywy te poddane są pisarskiej dyscyplinie, lepiej umotywowane psychologicznie, oczyszczone z charakterystycznej dla młodości przesady, a miejsce czarnej magii jako narzędzia panowania nad światem zajmuje współczesna technika i potęga ponadprzeciętnego umysłu. Choć sam pisarz nigdy wprost do swojej młodzieńczej powieści nie wrócił, dla miłośników twórczości „Czarodzieja z Nantes” lektura jego wczesnego tekstu będzie z pewnością cennym przyczynkiem do refleksji nad tym, jak rozwijała się obfita i wbrew stereotypowej opinii różnorodna twórczość Juliusza Verne’a.

Seria wydawnicza „Biblioteka Andrzeja” zawiera ponad 50 powieści Juliusza Verne’a i z każdym miesiącem się rozrasta. Publikowane są w niej tłumaczenia utworów dotąd niewydanych, bądź takich, których przekład pochodzący z XIX lub XX wieku był niekompletny. Powoli wprowadzane są także utwory należące do kanonu twórczości wielkiego Francuza. Wszystkie wydania są nowymi tłumaczeniami i zostały wzbogacone o komplet ilustracji pochodzących z XIX-wiecznych wydań francuskich i przypisy. Patronem serii jest Polskie Towarzystwo Juliusza Verne’a.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 278

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Juliusz Verne

 

 

Ksiądz w roku 1839

 

 

Przełożył i przypisami opatrzył Krzysztof Jagusiak

Sześćdziesiąta siódma publikacja elektroniczna wydawnictwa JAMAKASZ

 

Tytuł oryginału francuskiego: Un Prêtre en 1839

 

© Copyright for the Polish translation by Krzysztof Jagusiak, 2019

 

23 ilustracje, w tym 5 kart tablicowych kolorowych: Damian Christ

© Copyright for the inside illustrations by Damian Christ, 2019

 

Redakcja: Marzena Kwietniewska-Talarczyk

Korekta: Andrzej Zydorczak

 

Konwersja do formatów cyfrowych: Mateusz Nizianty

 

Patron serii „Biblioteka Andrzeja”:

Polskie Towarzystwo Juliusza Verne’a 

 

Wydanie I 

© Wydawca: JAMAKASZ

 

Ruda Śląska 2019

 

ISBN 978-83-66268-14-2

Wstęp

 

Drodzy Czytelnicy!

Dzisiaj pragnę zabrać Was do Nantes, rodzinnego miasta Juliusza Verne’a, ale Nantes z pierwszej połowy XIX wieku, bardzo zróżnicowanego miasta, którego właśnie taki obraz pozostał w pamięci z dziecinnych lat autorowi Tajemniczej wyspy. Będziemy śledzić losy głównego bohatera Jules’a Deguaya, początkującego prawnika, jego najlepszego przyjaciela Michela Randeau, a także zupełnie przeciwstawnego im osobnika Pierre’a Hervégo. Jaki wpływ na ich dalsze postępowanie, na ich życie będą miały wydarzenia, do których doszło w Nantes w 1839 roku? Tego dowiemy się z kart tej powieści.

Ksiądz w roku 1839, pierwsza powieść Julka, napisana w latach w latach 1846-1847, gdy pisarz miał zaledwie około dwudziestu trzech lat, znacznie różni od jego późniejszych utworów, które przecież tak dobrze znamy i którymi nadal się zaczytujemy. Należy raczej do poprzedniej epoki i w swoim wydźwięku przypomina w gruncie rzeczy powieść gotycką, z jej prawie wszystkimi charakterystycznymi elementami. Niestety nie została dokończona. Została przerwana w momencie, gdy mogły się wyjaśnić przyczyny postępowania tytułowego księdza, czyli Pierre’a Hervégo, opisane w jego pamiętniku… Dalej już tylko Szanowny Czytelnik może, jeśli będzie tego chciał, dopowiedzieć sobie dalszy ciąg historii i poprowadzić akcję tak, jak będzie mu się podobało.

Utwór został odnaleziony w zbiorach spadkobierców Juliusza Verne’a, które zostały odkupione przez miasto Nantes. Po raz pierwszy ukazał się w Manuskryptach nantejskich w 1991 roku pod tytułem Ksiądz w roku 1835. We Francji po raz drugi jego poprawiona wersja, pod tytułem Ksiądz w roku 1839 ukazała się w roku 1992 nakładem wydawnictwa cherche midi, z 26 ilustracjami Tardiego.

Pierwszy polski przekład został oparty na tym drugim wydaniu. Dołączono do niego ilustracje wykonane przez Damiana Christa. Mam nadzieję, że mimo wszelkich niedoskonałości tekstu, czasami zagmatwanej akcji, polscy Czytelnicy z zainteresowaniem zapoznają się z tą powieścią, gdyż będą mogli uzmysłowić sobie, jakie były początki sławy francuskiego powieściopisarza.

 

 

Andrzej Zydorczak

 

 

Pierwsza powieść pisarza – zwłaszcza kiedy zwiastuje ona doniosłą twórczość – bywa z wielu względów znacząca. Przede wszystkim prawie zawsze zawiera elementy autobiografii, co Czytelnikowi dostarcza wiedzy o osobowości autora. W jej treści napotka się też już pomysły, sytuacje, postacie, sceny, które odnajdziemy w późniejszych książkach, wprawdzie przystosowane, przekształcone, wzmocnione lub zredukowane, lecz przecież obecne. To trochę tak, jakby pisarz znaczył swą twórczość nieusuwalnym odciskiem własnej pieczęci. Powyższe uwagi stosują się w pełni do pierwszej, dotychczas niepublikowanej powieści Juliusza Verne’a Ksiądz w roku 1839, którą mamy przyjemność oddać w ręce naszych Czytelników.

Akcja rozgrywa się w Nantes, rodzinnym mieście pisarza. Główny bohater, Jules Deguay, nosi imię autora i podobnie jak on jest początkującym prawnikiem. Wymieniony w tytule potępiony ksiądz otwiera w twórczości Verne’a długi orszak postaci prześladowanych szaleństwem dominacji nad światem, jak kapitan Nemo lub Robur Zdobywca, by wymienić tylko ich… W książce tej znajdujemy też już kilka znaczących scen zaczerpniętych z rzeczywistego świata podlegającego ścisłemu i przedmiotowemu opisowi. Ten sposób prezentacji obecny będzie w całej twórczości Verne’a. Natomiast jeśli chodzi o wyobraźnię, to młody pisarz (miał wówczas zaledwie dziewiętnaście lat) dostarcza na nią tutaj bardzo wyrazistych dowodów.

Tym niemniej jego pierwsza powieść bliższa jest niektórym osiemnastowiecznym angielskim powieściom gotyckim lub francuskim przygodowym z dziewiętnastego wieku niż cyklowi Niezwykłych Podróży, który ugruntował sławę Verne’a. To zaskakuje. Nas również zaskoczyło to podczas pierwszego czytania rękopisu. Podobnej niespodzianki życzymy czytelnikom. Widać, że powieść jest niedokończona, tekst bywa zagmatwany, ale intryga jest wystarczająco spójna, by każdy mógł wymyślić zakończenie lub chociaż je sobie wyobrazić podług własnego rozumienia całości.

Wydawcy [wydawnictwo cherche midi]

Rozdział I

Stary kościół Świętego Mikołaja w Nantes – Tragiczne rekolekcje, na które zapowiedziany kaznodzieja nie przybywa – Cudowne uratowanie dziewczyny – Widmo czarownicy

 

Wieczorem dwunastego marca roku pańskiego 1839 nadpęknięty dzwon starego kościoła Świętego Mikołaja wzywał wiernych na wielkopostne rekolekcje. A nie działo się to w owych świętej pamięci czasach, gdy Karol Wielki1 pisał:

Si quis sacrum quadragesimale jejunium, pro despectu Christianitatis, contempserit et carnem comederit, morte moriatur, sed tamen consideretur à sacerdote ne fortè causâ necessitatis hoc cuilibet proveniat et carnem comedat.2

Wierni przybywali bardzo licznie, sława kaznodziei bowiem i nastrój zapadającego zmierzchu dodatkowo u jednych wzmagały pobożność, a u innych skrywały obłudę poszanowania bliźniego. Rekolekcje były zarówno dla kobiet, jak i dla mężczyzn. Cała parafia, powiększona o tłum przybyły z parafii sąsiedzkich, wtłaczała się wymieszanymi pobożnymi falami pod ciemny portyk3 kościoła Świętego Mikołaja.

Była to bardzo stara budowla. Z pewnością pieczęć z epoki, w której ją wzniesiono, nie pozostawiła śladu na jej wielowiekowych, niszczejących i zmęczonych murach. Panowała tam i rzucała się w oczy nieregularność. Niskie i ciężkie sklepienie przygniatało szeroki i gruby filar, rozpłaszczony jak słoniowa noga, niedający się przypisać do żadnego porządku architektonicznego. Drugi filar, chudy i kościsty, prawdziwa kamienna trzcina, wraz z innym podobnym mu – przynajmniej co do wysokości – filarem wspierał rodzaj architrawu4, będącego przeciwległą pierwszemu filarowi podstawą wspomnianego sklepienia. Pozostałe narożniki stropu podtrzymywały niemniej zdeformowane kamienne konstrukcje.

 

 

***

Przedłużeniem sklepienia z litego kamienia było sklepienie drewniane, wspierające się na konstrukcji z belek przyozdobionych inkrustacjami, przycięciami, wycięciami i rzeźbami tysięcy figurek pozbawionych jakiejkolwiek regularności. Widziało się głowę potwora z rozpłaszczonym nosem, ohydnie otwartą gębą wypełnioną nieludzkimi kłami, z najeżonymi włosami, pokręconymi i wzniesionymi, a zarazem wygładzonymi i przyklepanymi, słowem: hybrydową fryzurę, której stylu nie byłby w stanie określić nawet najbieglejszy w swej sztuce nowoczesny perukarz. Tuż obok ukazywała głowa cherubina przerażonego okropną twarzą potwora i płaczącego ze strachu (talent rzeźbiarza potrafił bowiem wydobyć z drewna łzy). Splątane z sobą elementy konstrukcji wyglądały niczym las pokrzywionych drzew, wzajemnie powiązanych, splecionych, połączonych i zespolonych. Oko widziało tam jedynie nieład, mieszaninę i chaos. W jednym miejscu spostrzegało głowę maszkarona5 a w innym – łeb morskiej ryby wyrzeźbiony na jednej ze wspierających belek.

W ową niewiarygodną strukturę wpisywała się cała historia architektury. Widziało się tam prymitywną konstrukcję szkieletową z ledwo ociosanymi belami, w jednych miejscach wydrążonymi, w innych – nierównymi i sękatymi. Gdzieś tam jakaś przypora niezręcznie i niezgrabnie wspierała olbrzymi kloc, który z powodu swej grubości i nacisku miast czynić budowlę stabilniejszą, bardziej zwartą i solidniejszą, groził jej zawaleniem z powodu swej wagi.

Kiedy ten ogromny montaż zaczął opadać, wzmacniano go, podnoszono, podtrzymywano i mocowano nowymi szkieletowymi konstrukcjami nakładającymi się jedne na drugie. Mury starego i chylącego się ku upadkowi budynku gniecione ową gigantyczną bezkształtną masą zdawały się słabnąć i ustępować pod ich olbrzymim, przytłaczającym ciężarem.

Szkieletowa konstrukcja, podtrzymując kilka zadaszeń, które zastępowały sklepienia, zmierzała dalej w ciemną głębię starej dzwonnicy. W jej wysokich, spękanych i zbutwiałych wnękach zatracały się niezliczone szczegóły drewnianej struktury, owa mnogość przedziałów i zazębień. Postawiona w pierwszym z brzegu miejscu dzwonnica smutnie wznosiła w zadymionym powietrzu, które czerniło ją każdego dnia, swe pokrycie z łupku dachowego6.

Sanktuarium zdawało się kompletnie opuszczone. W tym świętym domostwie zamieszkiwał tylko jeden dzwon, który przez długi czas królował okolicznym dzwonnicom, długi czas obdarzał uczuciem, pocieszał i urzekał jakiegoś starego zakrystiana, kołyszącego się przy jego niedzielnych dźwiękach. Na wszystko jednak przychodzi kres i podupadła parafia zmuszona została nakazać ciszę staremu przyjacielowi. Rzeźbione głowy, które wsuwały się do wnętrza dzwonnicy, ze smutkiem i apatią patrzyły na zestarzałego mieszkańca dźwiękowej wieży. Tymczasem on, cichy, niemy, nieszczęśliwy, pojękiwał już tylko od czasu do czasu i swym złamanym, drżącym, wzdychającym głosem wzywał na jakąś mszę czytaną lub ubogi pogrzeb. Jeśli odezwał się w niedzielę, to jakże nieśmiało jego zniszczony, słaby, wątły i cierpki dźwięk wznosił się podczas ogłuszającego, grzmiącego i rezonującego koncertu, jaki urządzały pełne wdzięku i życia, wypielęgnowane dzwony pobliskich parafii.

Ach! To były piękne czasy, gdy stara konstrukcja, na której wisiał nasz biedny dzwon, trzeszczała i prężyła muskuły w trakcie bujania się ich przyjaciela! Czasami delikatnie kołysany wzdychał, skarżąc się poważnie i melancholijnie, a poczciwi mieszczanie z tamtych czasów zatrzymywali się nieraz na niewielkim placu przed kościołem i upajali jego magicznym brzmieniem. Innym razem mocno rozhuśtany posyłał daleko oszałamiający strumień swych pospiesznych, dyszących i wyczerpanych dźwięków przenikliwego hałasu, który wprawiał w drżenie starą dzwonnicę kościoła.

Zatem dzień, w którym zniszczony, opuszczony niczym stary inwalida dzwon odzyskał swoje dawne brzmienie, musiał być dniem wyjątkowym. Co takiego sprawiło, że zwarty, ciekawy i niemal zadumany tłum otaczał stary kościół, wkraczał doń i nań napierał?

W czasach, gdy regularność układu miasta nie stała się jeszcze jedną z życiowych potrzeb, ozdobę starego kościoła stanowił plac, o którym wspomniałem. Dziś nie pozostał po nim nawet ślad.

Wtedy gdy plac istniał, iluż naszych przodków zatrzymywało się na nim przed wiekową budowlą, przyglądając się jej, analizując ją, obmacując wzrokiem, szperając w niej, badając, rozkładając ją i składając z powrotem. Zastanawiali się, męczyli i drapali po głowie, by odkryć: jedni – jaki był kształt tego budynku i do czego był podobny, drudzy – dlaczego cała jego konstrukcja jest tak niejednolita, inni – dlaczego dzwonnica znajduje się na boku kościoła, jeszcze inni – dlaczego dachy zarówno wysokie, jak i zaokrąglone oraz rozpłaszczone, ale też mansardowe i ostrołukowe przyozdabiają tę budowlę swym tysiącem różnorodnych, niespójnych i nieprzystających struktur? Nie rozumiano, że bez żadnego powodu można wznieść budynek, stosując tysiąc różnych rozwiązań konstrukcyjnych niczym z płaszcza arlekina! Te wszystkie odmienne elementy powiązane były z sobą żelazną armaturą poprzez wymuszane sposoby połączeń, których nie dało się ukryć. Nie było żadnych bezpośrednich linii, poziomych płaszczyzn, warstw budowanych według poziomnicy. W celu spojenia wszystkiego w całość należało lawirować, przycinać i ujmować, by włączyć taką lub inną krawędź, linię bądź płaszczyznę.

Zatem przodkowie nasi zatrzymywali się i zastanawiali, czemu to wszystko zostało tak spiętrzone, stłoczone i ułożone jedno na drugim.

My nie będziemy się tym zajmować, nas interesuje coś innego. Zresztą, żeby obejrzeć starą budowlę, wystarczy do niej wejść, a z zewnątrz – popatrzeć na nią z sąsiednich dachów.

Plac przestał istnieć, zapełniły go domy przylegające do siebie i opierające się o kościół. Domy, równie brzydkie jak on, naśladowały jego kontury i kształty, jego elementy obniżone, wstawione i wysunięte. Wzorowały się i kształtowały podług struktury starej sterty kamieni. Sprawiały wrażenie, że pragną schować to, co okropne. Toteż owe nieco nowsze budynki uformowane na podobieństwo starej struktury mogły zaoferować jedynie ohydne kryjówki, jamy, ponure nory, w których nieszczęśnik chował swą nędzę, złodziej rezultaty swego kunsztu, bandzior mordował zwabione tam ofiary, a upadła dziewczyna taiła prostytucję. Jakie siedziby, tacy mieszkańcy.

Tłum przybywał i mrowił się w ciasnych przejściach i mrocznych korytarzach, niepewnie rozjaśnianych oknami o zaplamionych, kolorowo pstrokatych szybach przypominających zaropiałe oczy.

Zwarta, ścieśniona ludzka masa, na ogół milcząc, tłoczyła się, potrącała, potykała, popychała i przewracała. Z łokciami do przodu i wzniesionymi głowami ludzie zapierali się na rozstawionych nogach, przypierali wzajemnie do muru, stąpali po stromych i zniszczonych stopniach zrujnowanych schodów. Dusząc się i cisnąc, raniąc dłonie o ostre ściany, postępowano powoli, raz wstępując, raz zstępując, krok w górę, krok w dół, a to dając się ponieść, a to będąc odepchniętym.

Jedyna istniejąca brama, niska i rozdzielona na dwa wejścia kamiennym filarem zwieńczonym oszpeconym posągiem błogosławionego świętego Mikołaja7, czyniła wstęp do wnętrza nad wyraz trudnym.

Prowadziły do niej dwie ciemne aleje. Pierwszą z nich, zatłoczoną i wypełnioną po brzegi, właśnie zaprezentowaliśmy. Druga wyglądała podobnie. Płynęły nimi dwa strumienie mężczyzn, kobiet i dzieci, złoczyńców, którzy lokują się w tłumie, złodziei, którzy najchętniej operują w ścisku, i prostytutek, które tam zawsze mogą zarobić. Brzydka oliwna lampa o niepewnym płomieniu z bladym, pozbawionym odblasku, źle ustawionym lusterkiem ledwie oświetlała mroczny tłum, rzucając nań zamiast światła długi, brudny cień, i jeszcze bardziej czerniła te stłoczone masy.

Tak oto kościół zapełniał się coraz bardziej. Krzesła, na wpół zespolone z sobą przez lepką i zimną wilgoć, były zniszczone, porozsuwane i przemieszczone. Wzmagał się głuchy szmer i panowało zamieszanie. Ciągle narastające ożywienie rozprzestrzeniało się, wciskało w stare szczeliny i szpary w murach, brzęczało wokół spłaszczonych filarów, niosło podmuch życia i uczucie niecodziennej witalności. Dawne echa zbudzone w ciemnych siedzibach powtarzały i przedłużały ten milczący hałas niczym rzężenie umierającego. Zaiste milczący, każda bowiem osoba zajmowała miejsce i lokowała się bez słowa, a jednak hałas błąkał się i skradał ze wszech stron, przebiegał pod mrocznymi arkadami obniżonych sklepień, czasem wprawiał w rezonans drżące witraże wiekowej świątyni.

Kościół ciągle się wypełniał, a tymczasem przylegające uliczki nadal nie pustoszały.

Dzwon nie przestawał bić i co chwilę wydawał suchy i wysoki dźwięk, ledwie słyszalny we wnętrzu kościoła. Natomiast na zewnątrz brzmiał najdźwięczniejszymi, przeciągłymi uderzeniami, jakby powrócił do czasów swej świetności i szczęścia.

W kościele dwóch mężczyzn uwieszonych u świszczącego elastycznego sznura rytmicznie się prostowało, pochylało, podnosiło i unosiło ku wielkiemu zdumieniu małych dzieci, które pragnęłyby też zakosztować radości tej chwalebnej gimnastyki.

Jakże cudowny był to dzień. Nieznany kaznodzieja, pielgrzym wracający z Ziemi Świętej, napotkawszy na swej drodze miasto Nantes, przybywał tu, by uważnym i ciekawym mieszkańcom opowiedzieć o cudach miejsc świętych, o wspomnieniach z gór cierpienia i o wrażeniach doznanych w antycznej Judei8.

Zatem słusznie z prawego i ujmującego powodu lud Nantes tak licznie się gromadził.

Ponadto w mieście nie znano tego księdza, przypuszczano zatem, że musiał być świętym. To podnosiło atrakcyjność wydarzenia, podwajało jego urok, a wszelkie widowisko prezentowane za darmo zawsze jest mile widziane przez ciekawską gawiedź.

Osoby, które jako pierwsze dostąpiły szczęścia zajęcia miejsc siedzących, oczekując na rozpoczęcie rekolekcji, oddały się rozmowom stopniowo przechodzącym od pobożnych i bogobojnych tematów do spraw nader świeckich.

– To musi być coś pięknego – mówił Michel Randeau do swego przyjaciela Gustave’a Desperriera – taka podróż do Palestyny, do świątyń Pana. Jakże to uciążliwe być skazanym na ciągłe przebywanie w tym samym miejscu.

– Podobnie jak ty, zawsze chciałem tam pojechać – odparł Gustave – i nie uznam życia za spełnione, dopóki tego nie dokonam, noszę się już nawet z pewnym zamiarem.

– A wiesz, ten święty kaznodzieja, który zechciał się tu zatrzymać, wędrując przez nasze miasto, jest godzien najwyższego uznania. Bardzo chciałbym go zobaczyć. Niestety, trzeba będzie jeszcze sporo poczekać, by zaspokoić naszą ciekawość.

– Faktycznie – podjął Gustave – jednak aby zająć dobre miejsce, lepiej było przyjść tutaj dużo wcześniej niż teraz! Nie wiem, jak poradziłbym sobie w tym tłumie. Jestem tu już od bardzo dawna. Ale wracając do kaznodziei, dlaczego właśnie tutaj będzie nauczał?

– Nie wiem, lecz trochę się niepokoję, bo umówiłem się z Jules’em Deguayem, a on się zawsze spóźnia i nie jestem pewny, czy uda mi się utrzymać dla niego siedzące miejsce.

– No tak, a to dlatego, że on za rzadko przychodzi do kościoła i nie wie, jak to się tutaj odbywa. On bodaj prowadzi wesolutki żywot? Ileż ludzi! Ciągle się obawiam, że ten ciężar gruchnie nam na głowy. Ludzki tłum szybko staje się Samsonem.

– Ach, widzę Jules’a! Na honor, rozdaje kuksańce i razy na prawo i lewo. Wszystkich sobie lekceważy. Ach, byłby przewrócił z tuzin osób!

– Spostrzegł nas. W rzeczy samej nic sobie z ludzi nie robi. O, zobacz, kościelny daje mu znaki, żeby się uspokoił.

– Tak, patrz z jakim szacunkiem i jak charakterystycznie to czyni.

Wreszcie po niezliczonych ciosach zadanych łokciem, stopą, pięścią, barkiem, a nawet plecami zmęczony, wygnieciony, najeżony Jules Deguay przekraczając, przeskakując, wspinając się i przeklinając, dotarł na miejsce dzielnie bronione przez jego przyjaciół.

– Co za suczy burdel! – brzmiały jego pierwsze słowa ku niezmiernemu zgorszeniu otaczających go osób, które odwróciły się od niego i przeżegnały. – Niech mnie powieszą na sznurze najwyżej umieszczonego dzwonu w dzielnicy, jeśli ponownie dam się namówić na takie męki dla posłuchania podobnych bredni. Czy trzeba będzie długo jeszcze czekać na waszego kaznodzieję?

– Nie, nie, słychać już powtórne bicie dzwonu.

– Dziękuję! Uff! Wreszcie zaczynam oddychać. Co za grobowiec! Mówią, że nocą diabeł przechadza się tymi nawami. Nie chciałbym tutaj modlić się samotnie!

– A wiesz ty może, jako ostatni przybyły – spytał Michel – dlaczego ów kaznodzieja wybrał właśnie tę starą ruinę?

– A cóż mnie to obchodzi? Mam inne sprawy na głowie. Rozmyślam o diable. Mówią, że od kilku dni słychać nocą w dzwonnicy odgłosy młotków i pił, wbijanych kołków i wyciąganych gwoździ, jakby rozpoczęto jakieś stolarskie roboty. Duchy przychodzą naprawiać starą obudowę waszego dzwonu, żeby sprawdzić, czy ich robota z piekła rodem jest warta więcej niż dzieło żyjących. W rezultacie stary człowiek, który włada na górze dzwonnicy, nie może tego dłużej znieść!

– Ano właśnie, nie widziałem, by się tam udawał – odparł Gustave.

– Boi się, za dużo tu ludzi. Krótko mówiąc, uważam, że ten kościół jest skazany i przeklęty. Chętnie ofiaruję dziesięć tysięcy świec, jeśli nic złego się nie przydarzy.

Wielu innych obecnych również rozmawiało o kaznodziei, o warunku, jaki postawił, by nauczać w tym starym kościele, warunku sine qua non9.

Przy drzwiach kościoła rozgrywała się innego rodzaju scena.

Stara kobieta częściowo upośledzona na ciele od lat, niemal od niepamiętnych czasów prosiła przy wejściu o jałmużnę. Okryta czarną chustą głowa opadała jej na piersi. Długą, suchą, kościstą i pokrzywioną dłonią podsuwała wiernym blaszaną skarbonkę, licząc na ich dobroczynność. Jednak bardzo rzadko z pudełka dobywał się metaliczny dźwięk, rzadko, kościół bowiem niemal zawsze świecił pustką.

Tym niemniej ta kobieta ciągle żyła i trwała w tym samym miejscu na swym zużytym siedzeniu, opierając nieruchome stopy o drewniany podnóżek i wyciągając równie nieruchomą dłoń. Gdyby nie przyspieszony oddech, który poruszał jej ciałem, można by ją wziąć za trupa, za automat bądź za kamienny posąg dzierżący skarbonkę na datki.

Nawet w zimie, wystawiona na lodowatość północnych wiatrów, pozostawała bez ruchu z wysuniętą ręką. Od czasu do czasu z jej ciała wydobywał się rodzaj grobowego głosu i dało się słyszeć słowa: „Miłosierdzia, proszę, miłosierdzia”.

Gdy do niej mówiono, nie odpowiadała. Zdawała się unikać ludzkich spojrzeń. Ani proboszcz, ani kościelny, ani nikt z parafialnej wspólnoty nie był w stanie powiedzieć, kim była, gdzie się urodziła, od kiedy zajmowała miejsce przed kościołem. Brak było jakichkolwiek informacji na temat jej osoby.

Wieczorem przewidywała nadejście nocy, bo przecież nie mogła tego widzieć z ciemnego miejsca zamkniętego, przytłoczonego, przyciśniętego skupiskiem ohydnych domów, o których wspomniałem. Przywierając niemal do niej, owe budynki pozwalały przeniknąć z zewnątrz jedynie zimowemu wiatrowi z północy, który wpadając w ciasne, wiodące do kościoła uliczki, wytryskiwał niczym powietrze z organowej piszczały, niosąc pod mrocznymi arkadami swe ostre, diaboliczne świsty. Wówczas staruszka dyskretnie i prawie niezauważalnie opuszczała swe miejsce i znikała wśród obrzydliwych domostw otaczających kościół.

Wprawdzie nikt nie zarzucał jej czarów ani magii – w owych czasach te błędne mniemania już nie istniały – ale milczące, niepodlegające żadnym zmianom życie tej strasznej kobiety działało na wyobraźnię i ludzie mieli podstawy, by uważać ją za osobę bardzo szczególnych obyczajów, posiadającą nadzwyczajne nawyki.

Można było przypuszczać, że w jej życiu ten dzień stanie się epokowy. Powinna zebrać mnóstwo sutych datków. Bez obawy, że mówi w pustkę, mogła kierować do przechodzących swe słowa i prośby. Ale istniała też obawa, że jak to często się zdarza w takim tłumie, gdzie każdy myśli tylko o sobie, gdzie najważniejszą sprawą jest dotarcie do celu, nikt nie będzie zaprzątał sobie głowy ofiarowaniem jałmużny nieszczęśnikom, kalekom, bezrękim, owrzodzonym bądź oszpeconym, którzy wyczekują na schodach kościoła.

Tymczasem stara Saraba, bo takim imieniem obdarzyła ją pogardliwa gawiedź, nie myślała o datkach, o jałmużnie ani o proszeniu. Po raz pierwszy jak ludzka pamięć sięga, jej ramię nie wysuwało się w horyzontalnej pozycji, po raz pierwszy jej skarbonka nie prezentowała przechodzącym swego otworu.

Starucha uniosła głowę, ale nie opuściła chusty. Niemal z nadludzką siła odsuwała, odpychała, odrzucała daleko od siebie tłum, który zagrażał jej zgnieceniem i rozdeptaniem.

Dwoje czarnych oczu paskudnie przysłoniętych dwojgiem grubych brwi znaczyło ją z przodu niczym ognista bruzda. To było wszystko, co widziało się z jej twarzy. Wyciągniętymi i splecionymi w łuk ramionami powstrzymywała tłum i zdawała się pożądliwie, niecierpliwie i z niepokojem kogoś wypatrywać. Jej rozbiegane jak w szaleństwie oczy ciskały błyskawice. Schowana w cieniu, w jakim pozostawiało ją mdłe światło samotnej oliwnej lampy, przypominała jedną z czarownic z Makbeta, odpowiednio ubraną i gotową, by na swej miotle polecieć na sabat.

W rzeczywistości tej scenie, jakże długiej do opisania, przechodzący poświęcali jedno banalne spojrzenie. Nikt nie wiedział, kim była Saraba, choć całe miasto ją znało. Ale gdyby tłum znalazł czas, by się nią zainteresować, zostałby zaskoczony zasadniczą zmianą zachowania i zwyczajów staruszki, jej powrotem do rzeczywistości, odrodzeniem ruchów.

Tutaj trzeba zwrócić uwagę na pewnego mężczyznę w tłumie. Był wysoki, chudy i kościsty, zasuszony, wydrążony i naznaczony niewątpliwie przez zbrodnię i rozwiązłość. Ale zarazem był on zwinny, energiczny, silnie zbudowany i o członkach jak u Herkulesa. Z uniesioną głową wśród gniotącej go ciżby oddychał z wysiłkiem, jego nozdrza z hałasem wydalały powietrze. Twarz ściągała mu się chwilami ze zniecierpliwienia. Szybkie zgrzytnięcia zębów, przejściowe skurcze mięśni deformowały jego oblicze. Okrywał go płaszcz równie wstrętny jak on sam.

Na twarzach spieszących się ludzi, którzy wpadali na tego osobnika, pojawiał się wyraz odrazy.

– Do wszystkich diabłów, przecież nie da się poruszać w tym piekielnym miejscu. Toż to jest gorsze niż uliczny bazar w niedzielny wieczór. Na trąby archaniołów, wolałbym biesiadować dwadzieścia lat bez przerwy, niż tutaj przychodzić!

Ku wielkiemu zgorszeniu starych dewotek, które akurat przechodziły, człowiek ów mówił to bardzo głośno.

Wreszcie znalazł się obok staruszki, która uśmiechnęła się na jego widok, ale zaraz gniew zabarwił jej lico.

– Jest tutaj? Nie. Zatem wszystko stracone. Nie, poczekaj, otwierają się drzwi jego izdebki. Ale wszystko już pęka, a my obliczyliśmy to z grubsza tylko na pewien czas. Wiem. Lecz godzina jest bliska. Oto on. Cokolwiek nastąpi, pozostaniesz tutaj.

Mężczyzna na nowo zatracił się w tłumie. Starucha ponownie usiadła, poprawiła swą chustę, która nieco się zsunęła, opuściła głowę na piersi, a jej ramię dzierżące skarbonkę przyjęło zwykłą poziomą pozycję, nieruchomą i pozbawioną życia.

Tymczasem stary dzwon brzmiał nadal. Zaczynał powracać do życia, potrząsał swymi od dawna uśpionymi członkami jak człowiek, który się budzi z głębokiego letargu, wierci się i porusza, by rozerwać więzy odrętwienia. Dzwon ożywiał się coraz bardziej, wydawał piękne dźwięki i napełniał swoje ciasne lokum radością, hałasem i szczęściem.

Stary kościelny dzwonnik od dawna porzucił samotną dzwonnicę i przestał do niej wchodzić. Opuścił swego starego przyjaciela, równie jak on zużytego i zaniedbanego.

Pomiędzy starym Josephem a kościelnym dzwonem istniały lub raczej kiedyś istniały przyjazne stosunki i pewna intymność uczuć. Żyli obok siebie i wyobrażali sobie, że pewnego dnia odejdą razem jak owi dwaj słynni bracia10, tak bardzo do siebie podobni zarówno z wyglądu, jak i z charakteru. Obydwaj doświadczali tych samych wzruszeń i jednocześnie wysychali i pokrywali się patyną starości.

Dzwonnik sądził, że zemrą razem, a ostatnie uderzenie dzwonu jak pianie koguta obwieści obojętnym echom jego koniec i koniec jego przyjaciela. Oczekiwał, że ostatni dźwięk dzwonu zabrzmi podczas jego pogrzebu. Cóż za wzruszający związek dwóch różnych istnień.

Toteż gdy dzwonnik posłyszał wibracje starego brązu, wyszedł ze swej izdebki i schodami, które prowadziły wprost z przykościelnego placu, zaczął się wspinać na piętro dzwonnicy.

Starzec z trudem opierał swą zrogowaciałą i pomarszczoną dłoń o spróchniałą poręcz, jakże słabe oparcie dla jego podeszłego wieku. Wspinał się, a jego ciężki chód wprawiał w drżenie zniszczony strop, wilgotny i zimny. Z opuszczoną głową wydawał się liczyć tylekroć przemierzane stopnie. Chwilami zatrzymywał się dla uspokojenia oddechu, choć wcale nie było wysoko.

Dotarł do małych drzwiczek i popchnął je. Otwarły się, wydając chrapliwy, zużyty dźwięk, i uczyniły przeciąg, który podniósł i zjeżył rzadkie włosy na głowie staruszka.

Kulejąc, doszedł do dzwonu i patrzył na kołysanie się przyjaciela. Widział jego wysiłek, trud i wytężoną pracę. Całe życie dzwonu przyszło mu na pamięć.

– No tak! Stary przyjacielu, pamiętasz ten dzień, kiedy miał miejsce ów piękny chrzest, gdy dzwoniłeś tak cudnie, że myślałem, iż cały kościół się rozsypie. Jakże wspaniale wydawałeś swoje ding-dong, czyż nie? Ach, cóż to był za chrzest, a jaki ładny i wesoły był kościół! A ten pogrzeb, gdy wszystko było na czarno! Tego dnia przyodziałem cię w szatę z czarnego płótna, by twój dźwięk uczynić żałobnym, a jego echa pogrzebowymi. Jak piękny to był dzień! Jakże zawadiacko byłeś wtedy ubrany. Twoje brzmienie było tak żałosne, a ton tak jękliwy. Myślałem, że sam umrę! Ach, jakże twój przyjaciel był szczęśliwy i tryumfujący! A Zesłania Ducha Świętego, gdy nieomal rzucałeś ogniste języki! Te Wielkanoce, kiedy obwieszczałeś zmartwychwstanie twego wielkiego Pana! Owe Boże Narodzenia, piękne i przyozdobione, radosne i dźwięczne, które zwiastowałeś zachwyconemu ludowi. Ach, cóż to były za czasy! Ale jakże się zmieniły…

Poczciwiec wspomniał narastające osamotnienie, które zawładnęło kościołem i wdarło się do dzwonnicy jak zimny podmuch wilgotnej mgły wznoszącej się znad uśpionych fal aż po lazurowy nieboskłon.

Wtedy poczciwiec zapłakał i zajęczał.

– Dziękuję ci, mój dobry dzwonie. Sprawiłeś mi dzisiaj przyjemność. Odzyskałeś swą sprawność, swe kołysanie, swe rozhuśtanie. Posłuchaj, jak wszystko burczy, jak wszystko trzeszczy. O mój Boże, jak wszystko trzeszczy!

Starzec przerwał swe wspomnienia i po stromej drabinie wspiął się do belki położonej dwie stopy powyżej i poza zasięgiem bijącego dzwonu. Wtedy z przerażeniem spostrzegł, że elementy konstrukcji były porozsuwane, rozłączone i w złym stanie. Wydawało się, jakby niedawno tu i ówdzie powyrywano kołki. W rezultacie całe rusztowanie poruszało się i kiwało razem z dzwonem.

Te różne sceny miały miejsce i rozgrywały się równocześnie.

Tymczasem czas zdawał się płynąć powoli. Ze wszystkich stron dobiegały szepty, rozmawiano ze szczególną swobodą. No cóż, w podobnym kościele majestat świętego miejsca nie mógł krępować niedyskretnych rozmów. Nic, absolutnie nic nie wzbudzało bogobojności, nie nakazywało szacunku.

Tak oto mijały minuty, a ów moment tak niecierpliwie oczekiwany zdawał się wyłamywać spod zwykłego podporządkowania czasowi. Z całą pewnością jakaś nieznana tłumowi przyczyna powodowała to opóźnienie.

Tymczasem od strony zakrystii dobiegł jakiś hałas, nastąpiło jakieś poruszenie jak wtedy, gdy komuś trzeba uczynić przejście. Głowy się uniosły, szyje się wydłużyły, krzesła zaszurały, a spojrzenia z zapałem skierowały się w głąb kościoła. Przeszkadzano sobie, odwracano się, wycierano nosy, mężczyźni owijali się płaszczami, a kobiety poprawiały spódnice. Wszyscy się przygotowywali.

Dzwon ciągle dzwonił, a nawet podwajał swe wysiłki. Chciał godnie zakończyć te szczęśliwe chwile, które właśnie przeżywał, nim ponownie zanurzy się w długiej, być może wiecznej już ciszy.

Zataczając coraz spieszniej hałaśliwy półokrąg, coraz szybciej przebiegany, dzwon wytaczał bardzo obficie swe dźwiękowe fale. Jego rozgrzane serce, pocąc się, błyszcząc i gorejąc jak ognista, promieniejąca kula, miotało nieustającą błyskawicę w swym nieokiełznanym ruchu. To było piękne. Przykucnięty na podłodze stary Joseph pełną piersią chłonął dźwięczne powietrze.

Dwaj mężczyźni ciągnący za sznur dzwonu, wyczerpani i przemęczeni, zdwajali swe wysiłki. Ze sztywniejącymi rękami, napiętymi mięśniami, spoconymi twarzami i bólem w plecach, raz unoszeni zamachem dzwonu, raz opuszczani na ziemię zdawali się błagać o litość.

Jakiś człowiek z tłumu pospieszył im z pomocą. Znalazł się tam przypadkiem. Przyskoczył do sznura. W tej samej chwili z kieszeni wypadł mu zielonkawy portfel. Spostrzegł to na szczęście. Mówię: „na szczęście”, bo z widocznym przestrachem czym prędzej schował portfel z powrotem, chwycił za sznur i dał się porwać w górę.

– Och! Och! To on – rozległ się rozdzierający głos pełen przerażenia, trwogi i lęku.

Te słowa wydobyły się z ust jakiejś kobiety. Wszyscy się odwrócili, unieśli ze swych miejsc i spojrzeli w jej kierunku. Przestrzeń wypełniała się atmosferą paraliżującego strachu. Wszystko nabierało satanistycznego wyglądu.

– Co się dzieje, o co chodzi?

Tymczasem dzwon, którym poruszyła świeża siła, grzmiał i wstrząsał powietrzem.

Z dzwonnicy dobiegły przerażające, straszne okrzyki śmiertelnego strachu, wrzaski trwogi:

– Przestańcie, och, przestańcie!

W tej samej chwili dzwon odczepił się od spróchniałej, rozklekotanej konstrukcji i runął na dół dzwonnicy. Stary kościół, wstrząśnięty aż do fundamentów, poruszony aż do najgłębszych podstaw, zadygotał. Serce dzwonu z impetem armatniej kuli przebiło łupkową ściankę i roztrzaskało kostkę ulicznego bruku. Kamienne odłamki rozprysły się zdumiewająco daleko.

We wnętrzu świątyni wstrząs był przerażający. Wszystko podskoczyło i opadło. Mężczyźni, kobiety, dzieci i starcy, wszyscy rzucili się do ucieczki. Jedni tłoczyli się do drzwi, inni schwycili znajdujące się tam drabiny, by dostać się do okien. Tłoczono się bez opamiętania.

 

Zapanowało zamieszanie, bałagan i chaos. Słychać było tupot nóg i krzyki umierających. Miażdżono się i bito, jedni wpychali się na drugich. Tutaj czyjeś ramię znalazło się w imadle ludzkich ciał, które skręcały je i odkręcały w niezliczonych kierunkach. Tam komuś nogę złamano jak trzcinę i oderwano od tułowia. Gdzie indziej ktoś upadł i już się nie podniósł. Zduszony, zanim dosięgnął podłogi, wkrótce stał się strzępem bezkształtnego mięsa o pokruszonych kościach i roztrzaskanej głowie. Małych dusili duzi, dużych łamała ciżba silniejsza niż oni.

Gwałtowny napór uciekającego tłumu wyrwał filar dzielący wejście na pół. Masywne granitowe bloki spadały i zabijały, ale trupy pozostawały w pozycji stojącej. Z powodu ciżby nie upadły i zamiast zwolnić nieco miejsca, przysparzały wysiłków i trudu żywym, dodatkowo wyczerpując tych, którzy je popychali.

Tuż przed katastrofą jeden z naszych znajomych – Jules Deguay, niesiony ciekawością i rycerskością, pospieszył z pomocą kobiecie, która krzyknęła. Zastał leżącą na podłodze nieprzytomną, na wpół żywą, ładną dziewczynę. Rozepchnął otaczających gapiów i znalazł się przy niej w momencie upadku dzwonu.

Zrozumiał niebezpieczeństwo, jakim był uciekający tłum, a że był niezłym chwatem, więc bez jakichkolwiek skrytych zamysłów przyrzekł sobie, że uratuje piękną dziewczynę.

Jakże ciężki był jego wysiłek, zadany sobie trud i ileż wylał potu! W ramionach trzymał nieprzytomną osobę. Trzeba było ją podnieść z podłogi, by nie została zadeptana. Musiał podtrzymywać jej piękną głowę, która opadała jak pąk na wpół ściętego z łodygi kwiatu. Ponadto jej giętka kibić w każdej chwil mogła zostać przez ciżbę połamana!

Jules Deguay, podwajając wysiłki, zwielokrotniając swe siły, robił, co w jego mocy. Polegając na swej odwadze wspartej zimną krwią i logicznym myśleniem, mógł żywić nadzieję, że ją ocali. Z uniesioną wysoko głową chwytał rozrzedzone powietrze. Prężył nogi, napinał barki, odchylając je wstecz, i raz był niesiony, a raz niósł swych sąsiadów, ledwie przy tym dotykając podłoża. Skrajnie wyczerpany dotarł do wejścia w chwilę po zburzeniu filara.

Jeszcze tylko jeden krok do wykonania, bo otwierający się korytarz był mniej zatłoczony. Ale najtrudniejsze było przed nim. Zebrał resztę wyczerpanych sił, zacisnął zęby, skurczył pierś, podniósł wyżej dziewczynę, która zaczęła się osuwać, i przygotował się do nowej walki.

Gdy dotarł do wyjścia, potknął się niestety o jeden z ogromnych kamieni po zniszczonym filarze. Sądził, że już po nim, a jednak nie wypuścił cennego bagażu, dla którego ryzykował życiem. Zamknął oczy, usztywnił ramiona i jeszcze mocniej objął dziewczynę, która w jego uścisku zwisała już jak nieżywa.

Ciżba poniosła go z sobą i drzwi zostały pokonane. Matce Bożej winien był okazałą świecę. Podążał z ludzkim potokiem ciemnymi uliczkami, aż padł nieprzytomny ze swym brzemieniem przy narożnym słupku.

Tłum wylewał się strumieniem, który rozgałęział się na skrzyżowaniu dwóch korytarzy. Płynął z krzykami, z wrzaskami, wlokąc z sobą a to rękę, a to nogę, a nawet zwłoki, które opadały wraz z rozluźnianiem się ludzkiej ciżby w przestronniejszych miejscach.

Zwłoki pozbierano w nocy. Rano naliczono ich osiemdziesiąt osiem. Ranni byli mniej liczni.

Miejska administracja zajęła się pogrzebami, usunięciem śladów krwi, zamknięciem kościoła i naprawą bruku uszkodzonego sercem dzwonu. Postanowiono, że ślady krwi nie powinny zbyt długo pozostawać widoczne, by lud się do tego nie przyzwyczaił. Kilku robotnikom zajęło to parę godzin pracy. Administracja zapłaciła im z przeznaczonego na taki cel funduszu i więcej się tym nie zajmowała. Sprawę zamknięto.

Pozostało już tylko około setki płaczących rodzin.

Po oddaleniu się tłumu człowiek, który pomagał przy dzwonieniu, podszedł do miejsca, gdzie siadywała stara Saraba. Znalazł ją leżącą w omdleniu. Przywrócił staruchę do przytomności.

– No i co? – odezwał się. – Nic z tego! Pudło!

– Bądź przeklęty z twymi zamierzeniami z piekła rodem! – odparła z wściekłością w głosie.

– Kobieto, stara Abraxo, zamilcz i wracaj.

Starej Saraby nie znaleziono wśród trupów, a przecież zniknęła. Wpisano ją do rejestru zgonów razem z innymi ofiarami katastrofy.

Gawiedź twierdziła, że rozsypała się w proch.

Stary kościół zamknięto definitywnie. On opustoszał, a Saraba zmarła.

 

 

 

 

1 Karol Wielki (742 lub 747-814) – król Franków od 768 roku, święty cesarz rzymski od 800 roku; twórca rozległego imperium na zachodzie Europy; przywrócił tytuł cesarski po upadku cesarstwa zachodniorzymskiego.

2 Siquis sacrum… (łac.) – Jeśli ktokolwiek znieważy Wielki Post i wzgardzi chrześcijańskimi prawami poprzez jedzenie mięsa, zasługuje na śmierć, jednakże niech kapłan sprawdzi, czy nie nastąpiło to z powodu wyższej konieczności – cytat z ogłoszonego w roku 789 przez władcę państwa Franków, króla (późniejszego cesarza) Karola Wielkiego zbioru praw (kapitularza) dotyczącego życia religijnego [przyp. J. Verne’a].

3 Portyk – zewnętrzna część budowli wysunięta ku przodowi albo wgłębiona, otwarta przynajmniej z jednej strony rzędem kolumn lub filarów, osłaniająca zwykle główne wejście.

4 Architraw – główna belka budowli, w architekturze antycznej spoczywająca na kolumnach; podtrzymuje fryz lub dach.

5 Maszkaron – stosowany w rzeźbie architektonicznej dekoracyjny element w kształcie zdeformowanej głowy; w oryginale francuskim autor pisze o gargulcu lecz te zwieńczały wyloty rynien i znajdowały się na zewnątrz budowli.

6 Łupek dachowy – kamienne naturalne płytki używane do pokrycia dachu.

7 Święty Mikołaj (Mikołaj z Miry, znany również jako Mikołaj z Bari) – święty w Kościele katolickim i prawosławnym; najstarsze przekazy o nim pochodzą z VI wieku; według średniowiecznej hagiografii żył na przełomie III i IV wieku, był biskupem Miry w Licji, wsławił się cudami oraz pomocą potrzebującym; przez wieki jeden z najbardziej czczonych świętych; największe jego sanktuarium znajduje się we włoskim Bari.

8 Judea– rzymska prowincja powstała w 6 r. n.e. po aneksji państwa Archelaosa, stopniowo objęła całość dawnego królestwa Heroda I Wielkiego.

9 Sine qua non (łac.) – warunek konieczny, warunek, który musi być spełniony.

10 Być może autor miał na myśli świętych Kosmę i Damiana, lekarzy rzymskich, braci, którzy zginęli razem męczeńską śmiercią w Syrii około 303 roku.

Rozdział II

Rozmowa na plebanii na temat tajemniczej nieobecności kaznodziei w wieczór dramatu

 

– Bracie, to, co wydarzyło się wczoraj, jest niezwykle smutne.

– Niestety tak, bracie – odpowiedział nieśmiało młody ksiądz swemu dostojnemu zwierzchnikowi, proboszczowi ze Świętego Michała, jednej z obfitszych i zasobniejszych parafii w Nantes – to bardzo smutne wydarzenie.

– Czy wiesz, ilu ludzi tam zginęło, czy zainteresowałeś się bliżej tą przerażającą katastrofą?

– Nic a nic, bracie – odparł skromnie początkujący duchowny.

– Nic nie jesz, mój drogi wikary – podjął proboszcz, zwracając się do jednej z tych zaokrąglonych twarzy, jednego z tych pękatych brzuchów, których sam widok zachęca do odchudzania podczas wielkiego postu.

– Ależ tak, bracie, ależ tak, jadam z apetytem. Bez problemu nadrabiam zaległości po porannym poszczeniu. Niektórzy uważają, że większą, dobitniej odczuwaną przyjemność sprawia zasiadanie do jedzenia tylko wtedy, kiedy jest się porządnie wygłodzonym.

– Och, bracie, poniekąd się z tym zgadzam, a postne jedzenie umiejętnie przygotowane, smakowicie dobrane, subtelnie przyprawione naprawdę stanowi posiłek, którym wielu ludzi w pełni by się zadowoliło.

– Ty też nic nie jesz, młody bracie – powtórzył proboszcz, tym razem patrząc na początkującego duchownego, rumieniącego się ze wstydu, że przełożony zwraca się doń tak serdecznie i wciąga do tak istotnej i pobożnej rozmowy, w której dotychczas nie zabierał głosu.

– Wybaczcie, drodzy bracia, ale już się posiliłem. Jestem wystarczająco najedzony.

– Słaby jest ten wikary, słaby jest w tych sprawach.

Te słowa wypowiedziane zostały apartem11.

– Jean, Jean, sprzątnij ze stołu i przynieś nam kolejne dania, gorące i apetyczne.

– Nasz poprzedni wikary, ten to dopiero był smakosz! Potrafił dobrze zjeść, sądzę, że bez trudu dotrzymywał mi kroku. Och, jakże on był potężnie zbudowany. I miał niezły spust.

– Solidne chłopisko, ale żal mi naszych pozostałych wikarych – potwierdził proboszcz. – Mają dziś tyle zajęć. Uczestniczą w uprzątaniu zwłok, by nieść duchową pociechę nielicznym żyjącym, których wydobyto spod stosów trupów.

– To bardzo smutne. Ale à propos, drogi proboszczu, ów kaznodzieja, który poruszył całe miasto, podobno wcale nie przybył na kazanie?

– Czyżby go w mieście nie było?

– No właśnie, drogi proboszczu. Widzę, że nie wiesz tego, co jest najbardziej niezwykle. A ty, mój młody bracie?

– Słyszałem pogłoski – odpowiedział nieśmiało młody ksiądz – że bezskutecznie szukano go przed rozpoczęciem rekolekcji.

– Ja wam dokładnie to wszystko opowiem.

– Jean, Jean, pośpiesz się nieco. – Gwałtownie szarpany dzwonek przyzywał spóźnialskiego, a jeśli po jego dźwięku osądzać głód wikarego, to musiał on być niezmierny.

– Nie popędzajmy go dziś nadto, wikary. Wiesz, że jest ciągle przybity straszną wiadomością o zniknięciu brata. To bardzo nim wstrząsnęło. Jego brat był młodym proboszczem w parafii Brains.

– Tak, faktycznie, słyszałem o tym.

Tymczasem wszedł Jean. Jego pojawienie się przerwało rozmowę. Smutne oczy, posępna i przygnębiona twarz były wymownym świadectwem bólu. Cierpienie piętnuje, a serce potrafi rysować swe wzruszenia na ludzkim obliczu.