Ksiądz Rafał 3. Koniec świata - Maciej Grabski - ebook

Ksiądz Rafał 3. Koniec świata ebook

Maciej Grabski

4,6

Opis

Ksiądz Rafał Nowina, chociaż jest proboszczem w Gródku już kolejny rok, nadal wzbudza kontrowersje. Pogrzeb znienawidzonego Szatana z Pochwałki, niespodziewany talent do gry w chapanego, zmiana godziny wieczornej mszy w sobotę – Listy w radiu przecież posłuchać trzeba – i wojna, która o mały włos przetoczyłaby się przez Gródek! Poważne kłopoty Rafała mają jednak dopiero nadejść…

Ale przecież odpust świętomarciński, kolejna odsłona jabłkowego święta i koncert kolęd powinny się odbyć, choćby jutro miał nastąpić koniec świata!

Najnowsza część bestsellerowego cyklu!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 509

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (7 ocen)
6
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KrolowaGabriella

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam tę serię, tylko szkoda trochę, że nie ma kontynuacji bo prawdę mówiąc to 3. część kończy się w taki sposób jakby miała powstać kolejna...
00
Ansel76

Nie oderwiesz się od lektury

Trzecia część w niczym nie ustępuje pozostałym, jak często bywa w innych przypadkach. Książkę czyta się jednym tchem. Czy istnieją jeszcze tacy księża, jak Rafał Nowina?...chciałoby się wierzyć, że tak. Mądrość, życiowe doświadczenie bohaterów, ludzkie problemy i słabości, uczciwość i zaufanie, szczescie i ból, łzy i radość, siła przebaczenia...to wszystko i wiele więcej
00

Popularność




CZĘŚĆ I

–Zimno jakoś… – Hunia stał przy kuchennym oknie i od dobrych paru chwil cierpliwie chuchał na zamarzniętą na amen szybę, przecierając ją raz po raz rękawem kurtki. Skutek był mizerny, gruba skorupa pokrywająca całą wewnętrzą powierzchnię szyby i wylewająca się szklistymi jęzorami na parapet nie poddawała się łatwo. Ktoś mniej uparty poczekałby pewnie do wiosny, ale nie Hunia. Zniecierpliwiony przeszedł na pozycje radykalne: sięgnął do kieszeni i wydostał z niej stary scyzoryk w kościanej oprawie. Próbował go otworzyć, jednak zgrabiałe, powyginane przez reumatyzm palce odmawiały posłuszeństwa.

– Siłą to każdy potrafi – mruknął Bialik. – Nie masz ty, Albert, nic lepszego do roboty?

– A co mam mieć do roboty? – obruszył się Hunia, chowając z irytacją scyzoryk. – Mróz siarczysty, wieje strasznie, to co, może na spacer pójdę? Gazet nie ma, to nie poczytam, w radiu ciągle tylko opowiadają o normalizacji i że studenci znowu mogą studiować. No i że coraz spokojniej.

– Pewnie dlatego, że Szymurę z Golikiem i Antczakiem zamkli – odezwał się z kąta Mroczek. – To i spokój w Polsce większy.

– Nie gadaj – poirytowany Bialik popatrzył na Mroczka z niesmakiem. – Szymurowa od zmysłów odchodzi, bo przez trzy lata chłopa nie zobaczy. Na drugim końcu Polski siedzą, to nawet nie ma jak na widzenie jechać. Antczakowa z Golikową to samo, płaczą po całych dniach. Listy tylko wysyłają, a nie wiadomo, czy te listy w ogóle dochodzą. A co z gospodarką będzie? Kto pole obrobi? Ludzie może i pomogą, ale już gadają, że tamci sami sobie winni, że ich wsadzili, bo do Bukówki im się zachciało jechać, głupkom jednym. No i pierwszy patrol po drodze ich wylegitymował, a jak wyszło, że ich szukają, to już przepadło. A ty, Hunia, zostaw wreszcie te szyby. Nie po to podwójne wstawiałem, żebyś mi ziąb do domu wpuszczał.

Hunia posłusznie zatrzasnął i starannie zaryglował wewnętrzne okno. Podszedł do kuchennego pieca i przyłożył do jego ciepłej, gładkiej powierzchni zmarznięte dłonie.

– A proboszcz coś mówił? – spytał nieśmiało Mroczek. Bialik nie od razu odpowiedział.

– Z kurii w piątek wrócił – stwierdził w końcu niechętnie. – Nie chciał dużo mówić, jakiś dziwny był. Biskup Holt z innymi organizują pomoc, ale jego nie dopuścił. Powiedział, że lepiej, żeby się tym nie zajmował, bo będą ważniejsze sprawy, i niech czeka wiosny. Jeszcze z komendantem proboszcz rozmawiał, żeby z bratem coś dla naszych załatwił, ale brat komendantowy ponoć mówił, że trzy lata na pewno nie posiedzą, że amnestia pewnie wcześniej będzie, a on niewiele teraz może, to i nie pomoże. Czekać trzeba, no to czekamy.

Zdawkowość Bialika nie uszła uwagi Huni.

– Gadaj, Józek, co się dzieje – zażądał.

Bialik znów pomilczał chwilę.

– Nic wielkiego – odezwał się wreszcie. – Tylko proboszcz dziwny był jakiś. Mówił, porządki na strychu będzie robił, to może i papiery po Stanisławie wreszcie zniesie. Te w kufrze.

– No i co z tego? Samżeś się kiedyś dziwił, że jeszcze tego ze strychu nie zabrał.

– Żałuję – odezwał się Bialik – że to ja tego nie zabrałem, jak Stanisław umarł. Tyle lat od wojny minęło, a ja dalej… – urwał nagle. Mroczek z Hunią wymienili spojrzenia. Milczeli.

Zaskrzypiały drzwi wejściowe. Do kuchni wszedł opatulony po uszy, zarumieniony od mrozu Antoni.

– A ciebie co tak nosi po tym zimnie? – zapytał Bialik. – Siadaj, herbaty z sokiem dostaniesz.

Antoni otrząsnął się przy piecu ze śniegu nawianego za kołnierz kożucha.

– Nie siadam nawet. Od Szymurów wracam, a proboszcz wczoraj po ostatniej mszy kazał mi przyjść na dziesiątą dzisiaj, to idę.

– Na dziesiątą? – zdziwił się Bialik. – Po co? Przecież wieczorem Rada.

– Skąd mam wiedzieć. Wiecie, jaki jest. Może nuty jakieś z miasta przywiózł?

– A co u Szymurowej? – zainteresował się Hunia.

– Do Szymury chce jechać, do więzienia. Z tym przychodzę, panowie. Coś zrobić trzeba: albo przekonać, że to na nic, albo pomóc, żeby jakoś dojechać mogła. Pomyślcie co, bo ja nie wiem.

– Przydałoby się… – zamyślił się Bialik. – Rafałowi nie mów, sam pójdę do kobiet, jak będzie trzeba. Idź, bo się spóźnisz. My tu posiedzimy jeszcze.

– Do zobaczenia, panowie – Antoni wcisnął na łysinę ogromną czapę.

– Do zobaczenia – odpowiedział Bialik. Odczekali kilka chwil, aż trzasnęły wyjściowe drzwi. Pierwszy odezwał się Hunia.

– Coś się dzieje. I powiem ci, Józek, że wcale nie chodzi o Stanisławowe papiery, tylko o coś więcej. Po co by ksiądz proboszcz Antoniego wzywał?

Bialik milczał. Mroczek chyba się zorientował, że Bialik żałuje rozpoczętego tematu.

– Nie ma co gadać, szybko się dowiemy – skwitował. Sięgnął do kieszeni marynarki i wydobył z niej paczkę sportów. Zajrzał do środka, westchnął i zmiął opakowanie.

– A zapalić co macie? – zapytał. – Papierosy mi wyszły.

– Nie mam – wyznał Hunia, odwracając się od pieca. – Maja kazała rzucić, jak mnie osłuchała. Panie Hunia, mówi do mnie, kopcił pan jak komin całe życie, to płuca od środka jak komin zarośnięte i oddychać trudno. Kominiarza do takich rzeczy jeszcze nie wynaleźli, to przestać pan musi. Może bym i jej nie słuchał, ale jak u niej w ośrodku byłem i się na schodach zadyszałem, to zatrzymałem się, żeby zapalić. Zawsze pomagało, a teraz nie pomogło, to może coś w tym jest?

Bialik usiadł na krześle przy piecu. Skrzywił się z bólu i pomacał bolące biodro. Podniósł wzrok na Hunię.

– I co, lepiej ci? – zapytał.

– A bo ja wiem? – Hunia zakaszlał głośno. – Ani lepiej, ani gorzej. Inaczej jakoś. Nosi mnie, prawda, ale nie tak bardzo. A ty, Józek, też nie palisz.

– Tytoniu do fajki nie mam – odezwał się Bialik ponuro. – Może Huczka przywiezie, bo do miasta pojechał, ale kto tam wie, w sklepach równo pusto, tam i tu. To dopiero komunizm, wszystko wszystkim po równo. Jak nic nie ma, to wszystkim po równo tego, czego nie ma. Zobaczycie, jeszcze doczekamy, że papierosy na kartki będą. Dobrze, że węgla trochę zostało, to dorzucę.

Otworzył drzwiczki pieca i małą szufelką dołożył kilka czarnych bryłek. Mroczek zachichotał nagle.

– A my?

– Co my? – zdziwił się Bialik. Zaryglował drzwiczki pieca, otworzył popielnik na dwa palce i krzywiąc się, znowu wyprostował się na krześle.

– My też po równo żeśmy ten węgiel dzielili, to co, wychodzi, że komuna jesteśmy?

Bialik uśmiechnął się krzywo, ale nie skomentował. Zamilkli na chwilę.

– Z tą Szymurową tylko problem – Mroczek, zwykle małomówny, wyraźnie miał swój dzień. – Myślcie, co zrobić, bo ja nie wiem.

– Nic nie robić – machnął ręką Hunia. – I tak nie pojedzie. Kto jej przepustki wystawi? Komendantowe nic nie warte, zatrzymają ją po drodze. Przetłumaczyć jej trzeba. Posiedzą, bo posiedzą, ale wyjdą. Ale powiem wam coś więcej. Tak sobie myślę, że to się rozsypie.

– Co? – zainteresował się Bialik.

– No, komuna – Hunia odwrócił się do Bialika i Mroczka.

– Może i się rozsypie – zgodził się Bialik – ale pewnie nie za naszego życia, panowie.

– Może i za naszego – uśmiechnął się sardonicznie Hunia. – Bo tak zdrowo myśląc, co to za ustrój, co się boi takiego Szymury?…

•••

W gabinecie Rafała panował chaos: dziesiątki papierów, kwitów, rozliczeń i podsumowań kłębiły się na blacie. Proboszcz pod czujnym okiem Dzikiego obserwującego go z wysokości półki liczył coś zawzięcie, zapełniając cyferkami kolejne karteluszki. Kot nie wydawał się dzielić ekscytacji Rafała, bardziej pochłaniał go nierytmiczny ruch pióra i delikatny zgrzyt stalówki o papier. Ktoś zapukał do drzwi. Dziki ani drgnął.

– Niech pan wejdzie, panie Antoni – powiedział Rafał, przerywając pisanie. Dziki spojrzał z zawodem najpierw na zakręcane przez proboszcza pióro, potem na samego Rafała i okazując ostentacyjnie niezadowolenie z końca przedstawienia, przewrócił się na drugi bok, jakimś cudem nie spadając z wąskiej półeczki. Do gabinetu wszedł organista.

– Szczęść Boże, księże proboszczu. Zimno dzisiaj – wysapał, rozwijając się z długiego szalika.

– Daj Boże, panie Antoni – Rafał podniósł sie z krzesła. – Akurat skończyłem. Chodźmy na coś ciepłego, przemarzł pan na pewno.

Przeszli do kuchni. Proboszcz przesunął sagan na środek blachy i dołożył do ognia. Z szafki obok pieca wydostał swój maleńki ekspresik do kawy.

– Niby wielkiego mrozu nie ma, minus dziesięć, ale wieje strasznie – Antoni zdjął kożuch. – Do jutra powieje, potem tydzień słońca. Jak wtedy, kiedy remontowaliśmy dzwonnicę, pamięta ksiądz proboszcz?

– Pamiętam każdy dzień w Gródku, panie Antoni – uśmiechnął się proboszcz, nalewając wody do zbiorniczka ekspresu. – Pamiętam też, że stałem wtedy przed kościółkiem i myślałem o tym, że najpierw dzwonnica, dalej kościółek, a potem…

– Potem organ – westchnął ciężko Antoni.

– Potem organ – zgodził się Rafał i sięgnął po metalowe pudełko z kawą. – Eklezjastes mówił, że wszystko na ziemi ma swój czas. Kiedy sobie o tym przypominam, myślę o cierpliwości, o tym, że czasem za dużo wiemy, a za mało wierzymy. Ale nie o tym chciałem mówić. Niech pan siada, panie Antoni. Wie pan, że byłem w piątek w kurii.

– Józek Bialik mówił. – Antoni rozsiadł się wygodnie na krześle. – Coś ksiądz proboszcz załatwił?

– Niewiele, ale może z naszymi nie będzie aż tak źle. – Rafał odsunął na bok buchający parą sagan i nasypał do mniejszego czajniczka lipy. Po chwili zapach lipowego kwiatu zaczął toczyć walkę z mocnym aromatem kawy.

– Na wiele nie można liczyć – podjął proboszcz – bo nie wiadomo, kiedy jakaś amnestia, może w tym roku, może w następnym, ale rodzinom trzeba pomóc. Pogadamy o tym na Radzie. Tymczasem mam inną sprawę… – zawiesił głos. Antoni czekał cierpliwie. W końcu Rafał się przemógł.

– Wie pan, panie Antoni, że zdarzają się historie, które dają do myślenia – zaczął z wahaniem. – Że może naprawdę nie ma na tym świecie przypadków. Od kiedy jestem w Gródku czuję to bardziej niż kiedykolwiek…

– Ależ ksiądz tajemniczy. – Antoni zdjął pokrywkę z czajniczka i szala zwycięstwa przechyliła się gwałtownie na stronę lipowego aromatu. – Ksiądz jakoś rzadko mówi o Opatrzności, prawda?

– Prawda – potwierdził Rafał. – Nie żebym w nią nie wierzył, ale od lat się zastanawiam, czy Boża opatrzność sięga tylko rzeczy wielkich, czy również i małych. I tak sobie na własny użytek wymyśliłem, że Pan Bóg ma wszystko i wszystkich w ręku, ale my zwyczajnie tego nie widzimy. I kiedy mnóstwo najdrobniejszych zdarzeń łączy się jak strumyczki wpadające do rzeki i powstaje coś wielkiego, co wreszcie dostrzegamy, wołamy: cud!…

Antoni czekał, cierpliwie patrząc z uwagą na proboszcza.

– No i właśnie zaczynam widzieć, jak coś, co może być cudem, wyłania się z niebytu – rzekł Rafał. – Jest pan cierpliwy, panie Antoni, i musi pan spokojnie dosłuchać całej, dziwnej historii. Jeszcze przez pewien czas sam nie uwierzę, że mi się wydarzyła. Może będzie miała ciąg dalszy, a może nie. Wyszedłem przed południem z kurii. Spieszyło mi się, chciałem zdążyć na wcześniejszy pociąg.

– Nie udało się księdzu – uśmiechnął się Antoni. – Ledwo ksiądz zdążył na wieczorną mszę świętą.

– Nie udało się – kiwnął głową Rafał. – Chociaż szedłem bardzo szybko.

•••

Rafał szedł szybkim krokiem w stronę dworca. Do odjazdu pociągu pozostał jeszcze kwadrans, jeśli młody Huczka, jak obiecał, wyjechał samochodem na stację, proboszcz miał szansę dotrzeć do Gródka przed zmierzchem. Na kolejny pociąg trudno było liczyć – w rozkładzie wprawdzie istniał, ale jak zwykle rzeczywistość obiektywna i rzeczywistość urzędowa rozmijały się znacząco. Rafał zerknął po raz kolejny na zegarek i nagle poczuł, że ktoś chwyta go od tyłu za połę płaszcza. Odwrócił się gwałtownie. Zobaczył szczupłego, może dziewięcioletniego chłopca, w ogromnej czapie i za dużym, sięgającym kostek paltocie.

– Co się stało? – spytał Rafał i przykucnął, by jego twarz znalazła się na wysokości twarzy dziecka. – Zgubiłeś się?

Chłopiec oddychał z trudem. Pokręcił głową.

– To co robisz sam na ulicy? – drążył Rafał.

– Nie jestem sam – wysapał chłopiec. – Dziadek chciał z księdzem porozmawiać.

– Spieszę się bardzo. Gdzie jest dziadek?

Chłopiec wskazał ręką. Kilkadziesiąt metrów dalej szedł z trudem jakiś korpulentny, niski mężczyzna.

– Dziadek mówi, że zna księdza – wyszeptał młody i rozkaszlał się straszliwie.

– Nie gadaj tyle na tym mrozie. – Rafał poprawił mu szalik i wstał. Podał chłopcu rękę.

– Ja sam – szepnął chłopak, gdy przestał już kaszleć. – Dziadek nie może tak szybko chodzić.

Podeszli do nieznajomego. Rafał przyjrzał mu się uważnie, ale nie mógł w żaden sposób skojarzyć tej twarzy.

– Szczęść Boże – przywitał się i zerknął na zegarek. Do pociągu zostało tylko dwanaście minut.

– Dzień dobry – odezwał się mężczyzna. Rafała coś tknęło. Ten burkliwy głos…

– Czy my się znamy? – zapytał niepewnie.

– Nie wiem – odpowiedział nieznajomy. – Ma ksiądz brata muzyka?

– Nie mam brata. Sam jestem muzykiem.

– Pan jest z Borkowskich?

Rafał zawahał się. Przez chwilę miał pokusę, żeby zaprzeczyć i wykorzystać ostatnią szansę na dotarcie do Gródka o przyzwoitej porze. Odrzucił ją jednak.

– Jestem Rafał Nowina Borkowski – powiedział.

– Jest pan teraz księdzem – pokiwał głową mężczyzna. – Szkoda.

– Ja tam nie żałuję – mruknął Rafał. Był już pewien, że zna tego człowieka, ale skąd?

– Nie pamięta mnie pan. To było dawno.

– Głos znajomy – rzekł Rafał niepewnie – ale naprawdę nie pamiętam. Może spotkaliśmy się gdzieś na uczelni?

– Nie – uciął stanowczo mężczyzna.

Rafał przyglądał się uważnie jego pospolitej, trochę nalanej, mocno postarzałej twarzy, ale nadal nie mógł skojarzyć jej z kimkolwiek, kogo zdarzyłoby mu się spotkać. Gdzieś w zakamarkach pamięci zaczęły się jednak budzić wspomnienia. Chrapliwe brzmienie głosu, specyficzna intonacja, suchość i stanowczość… Gorączkowo szukał punktu zaczepienia, bezskutecznie.

Stali tak przez chwilę. Mężczyzna najwyraźniej nie zamierzał się przedstawić. Po dłuższej chwili przerwał milczenie.

– Nic, skoro tak, to idziemy. Do widzenia.

Uchylił kapelusza, odwrócił się i ruszył wolno w głąb ulicy. W Rafale wezbrała złość. Wyprzedził mężczyznę z dzieckiem i odwrócił się do nich.

– Chwila – powiedział. – Rozmawiam tu z panem. Spóźniam się na pociąg. Przedstawiam się. A pan tak po prostu sobie odchodzi. Wiem, że się kiedyś spotkaliśmy, nigdy nie zapominam głosów…

Przerwał nagle.

– Głosów… – wyszeptał. Nagle wszystko stało się jasne. Z niedowierzaniem spojrzał na mężczyznę.

– Pan Kupisz?

Mężczyzna uśmiechnął się nieznacznie i kiwnął głową.

– Pan Wacław Kupisz! – niemal wykrzyknął Rafał.

– A jednak mnie pan pamięta – mruknął nieznajomy.

Rafał zachowywał się, jakby nie mieścił się w sobie. Złapał zaskoczonego tą nagłą serdecznością mężczyznę za ramiona i uściskał mocno.

– Panie Wacławie… – zaczął.

– Wolę „panie Kupisz” – oświadczył mężczyzna.

– Panie Kupisz – poprawił się Rafał – zapraszam pana i wnuka na herbatę, tu jest jakaś restauracja. Nie myślałem, że kiedykolwiek pana spotkam. Pamiętam te trzy dni jakby to było wczoraj, choć to przecież tyle lat… Zmienił się pan bardzo, ale głos został ten sam. Ja podziwiam tak samo, jak podziwiałem wtedy. Nie zapominam głosów, nie zapominam dźwięków. Musimy porozmawiać. Koniecznie!

– A pociąg? – zapytał z ociąganiem Kupisz. Rafał aż się żachnął.

– Co tam pociąg, przecież to nieważne! Idziemy!

Już po chwili siedzieli w społemowskiej kawiarni. Było ciepło i pusto. Kelnerka pojawiła się błyskawicznie, przyciągnięta pewnie widokiem księżowskiej sutanny. Zamówili herbatę i jakieś ciastko dla małego. Kelnerka uwinęła się wyjątkowo szybko. Tymczasem Rafał przyglądał się Kupiszowi. Mężczyzna wyglądał źle. Wiek robił swoje, musiał mieć koło siedemdziesiątki, lecz zaniedbanie i troska dołożyły mu dodatkowych lat. Nie przypominał zupełnie tamtego człowieka, pewnego siebie i swojego kunsztu.

– Ile to lat, panie Kupisz? Dwadzieścia? Co się z panem działo?

Kupisz nie odpowiedział od razu. Rafał już, już chciał się wycofać z pytania, gdy usłyszał głos mężczyzny.

– Niech pan opowie lepiej o sobie.

Rafał westchnął.

– Sam pan widzi, panie Kupisz. Od kilkunastu lat jestem księdzem, od trzech mam probostwo. Biednie tam, ale ludzie przyzwoici…

– Nie ma ludzi przyzwoitych – oświadczył gwałtownie Kupisz. – Nie ma, rozumie pan? – podniósł głos tak, że siedząca przy służbowym stoliku kelnerka poderwała się nagle i zerknęła w ich stronę z przestrachem.

– Panie Kupisz… – zaczął Rafał, ale głos uwiązł mu w gardle, gdy zobaczył skamieniałą twarz Kupisza. Czuł, że lepiej nie wypytywać. Spotkanie przybierało coraz dziwniejszy obrót. Spojrzał na młodego, który jakby z musu, ociągając się, jadł kremówkę, dzieląc ją wcześniej na talerzyku na maleńkie kawałeczki.

Kupisz otrząsnął się jakoś.

– Gra pan jeszcze trochę? – zapytał po chwili milczenia.

– Gram – potwierdził Rafał. – Nie tyle, ile za dawnych czasów, ale co zrobić. Instrument mały, ale przepiękny, dwustuletni, szkoda, że tak bardzo zniszczony. A pan nadal w zawodzie, prawda?

– Nie – powiedział krótko Kupisz. Zamilkli znowu. Rafał nie wiedział, co powiedzieć. Miał nieodparte wrażenie, że Kupisz w duchu przeklina pierwszy impuls, który kazał mu wysłać chłopca za oddalającym się Rafałem. Trwało to dłuższą chwilę. Wnuk Kupisza uporał się wreszcie z ciastkiem. Stary wypił pospiesznie swoją herbatę i wstał.

– My już pójdziemy – rzekł. – Dobrze było spotkać.

Rafał siedział dalej na krześle.

– Panie Kupisz – zaczął z wahaniem – może przyjechałby pan kiedyś do mnie? Mam probostwo w Gródku. Nie ruszam się stamtąd prawie, to nie musi mnie pan zawiadamiać wcześniej. Gdyby mnie przypadkiem nie było na plebanii, niech pan pyta o organistę, pana Antoniego Hryszkiewicza. Zajmie się panem, zanim wrócę. Będzie o czym porozmawiać na spokojnie, nie tak jak teraz, w knajpie.

Rafał sięgnął do podróżnego kuferka po notes i długopis. Zapisał adres, wydarł kartkę, wstał i podał ją Kupiszowi. Przez chwilę Rafał bał się, że Kupisz nie weźmie kartki z adresem, ale po krótkim wahaniu stary sięgnął po nią i schował w wewnętrznej kieszeni marynarki.

– Może kiedyś – powiedział krótko.

– Szczęść Boże, proszę księdza – powiedział wyraźnie młody. Rafał znów przykucnął, by spojrzeć mu w twarz.

– Daj Boże – odpowiedział. – Nawet nie wiem, jak masz na imię.

Chłopak stropił się w pierwszej chwili, ale podniósł odważnie oczy.

– Paweł.

Rafał przeniósł wzrok na Kupisza.

– Pawła też zapraszam – powiedział. – Nie będzie się u nas nudził.

– Zobaczymy – mruknął Kupisz. – Może kiedyś.

– Kiedy tylko pan zechce. Do widzenia, panie Kupisz. Z Bogiem, Paweł.

Kupisz nie odpowiedział, za to na twarzy małego pojawiło się coś na kształt uśmiechu. Stary opatulil dokładnie wnuka i wyszli z restauracji. Rafał odprowadził ich wzrokiem.

– Coś jeszcze księdzu podać? – spytała kelnerka, która obserwowała uważnie całą scenę. Rafał zerknął na zegarek.

– Jeszcze jedną herbatę – powiedział. – Mam czas.

•••

– Nieszczęśliwy jakiś człowiek z tego księdza znajomego – odezwał się w końcu Antoni. – Coś tam się musiało złego wydarzyć. Przedziwne to spotkanie. Ale dlaczego właściwie ksiądz proboszcz mi to wszystko opowiada?

Rafał popatrzył zdumiony na Antoniego.

– Panu naprawdę nic nie mówi to nazwisko?

– Pierwszy raz słyszę – rozłożył ręce Antoni.

Rafał aż złapał się za głowę.

– A ja się dziwię – rzekł – że pan tak spokojnie tego wszystkiego słucha. Wacław Kupisz, panie Antoni, swego czasu był jednym z najlepszych organmistrzów w tej części Europy.

Antoniego wprost zatkało.

– Był organmistrzem? – powtórzył zdumiony.

– Tak, panie Antoni. Lepiej byłoby powiedzieć: budowniczym organów. Poznaliśmy się pod koniec moich studiów, w czasach, w których grałem najlepiej w życiu. Proboszcz jednej z parafii, którego kompletnie nie znałem, napisał do mnie list. Zaproponował mi, żebym za jakieś bardzo niewielkie pieniądze odebrał nowe organy i zagrał koncert. Zawsze bardziej byłem od grania niż od budowy. To był drugi koniec Polski, ale zgodziłem się, tylko dlatego, że na końcu listu była wzmianka, że budował je Kupisz. Spędziłem trzy dni i trzy noce na kościelnym chórze, schodząc tylko na posiłki, i to niechętnie. Kupisz był gburowaty i pewny siebie, zrażał do siebie wszystkich, zwłaszcza księży, bo kiedy tylko mógł, demonstrował, że jest ateistą. Teraz też mówił do mnie przez „pan”, pewnie z przyzwyczajenia, zawsze tak mówił do duchownych. Jednak gdy widział, że ktoś kocha muzykę i docenia jego sztukę, zmieniał się w innego człowieka, zdradzał wszystkie sekrety, otwierał swoje serce i głowę. Instrumenty projektował i budował sam, czasami nawet bez pomocników. Niewielkie, ale takie, o jakich nikomu się u nas nie śniło, naprawdę mistrzowskie. Trwało to miesiącami, czasem latami, i kosztowało krocie. Wątpię, żeby ktoś u nas wiedział o organach więcej niż on. I teraz spotykam go po latach, z wnukiem, złamanego przez życie. Nie chce nic mówić, nic opowiadać, dowiaduję się tylko, że nie ma na świecie ludzi przyzwoitych, a on już nie buduje instrumentów. Ma pan pojęcie? Kupisz, który nie buduje instrumentów? To tak jakbym ja powiedział: Antoni Hryszkiewicz, który nie gra na organach. Może grać, a nie chce.

– I ksiądz go tak wypuścił… – załamał ręce Antoni. – Przecież może by coś pomógł…

– Wypuścił, nie wypuścił – mruknął Rafał i zerknął na Antoniego. – Jak pan myśli, panie Antoni, po co pana fatyguję w taki mróz? Żeby opowiedzieć historyjkę o Kupiszu?

– Ale przecież ksiądz proboszcz nawet adresu od niego nie wziął…

Rafał popatrzył na Antoniego pobłażliwie.

– Panie Antoni, jak Kupisz mówi, że już nie pracuje, to znaczy tyle, że od dłuższego czasu nikt u niego nie zamawia, a nie że w jakiś przedziwny sposób stracił cały swój kunszt. Tak, kunszt, bo to artysta. Miał pan rację, musiało się wydarzyć coś naprawdę złego, ale to on mnie zaczepił, a ja nie bez kozery mówiłem panu o cudach.

– Myśli ksiądz, że przyjedzie?

– Przyjedzie – oświadczył stanowczo Rafał. – Może nie jutro, ani za tydzień, ale przyjedzie. I wtedy musimy być przygotowani, żeby z nim rozmawiać. Cudów nie wolno odrzucać zbyt pochopnie, dlatego prawie nie spałem tamtej nocy, a od soboty przeliczam na dziesiątą stronę nasze fundusze.

– Jakie fundusze, księże proboszczu? – Antoni zaśmiał się. – Pamięta ksiądz, że na ostatniej Radzie, co to była wtedy, jak Szymurę i resztę wsadzili, wyszło na to, że mamy tak z pięćset złotych całego majątku.

– Ale długów nie mamy, za to króliki, krowę, cielę, cztery wieprzki…

– I ksiądz chce pewnie to sprzedać i za to organ wyremontować? – zapytał z uśmiechem Antoni. – Na kilka piszczałek może i starczy, ale sam ksiądz mówił, że ten organmistrz drożył się strasznie.

– Panie Antoni – głos Rafała zabrzmiał dziwnie poważnie – widziałem Kupisza po raz pierwszy od prawie dwudziestu lat, a w całym moim życiu tylko przez trzy dni. Myślę nad tym wszystkim, od kiedy go spotkałem, i im więcej myślę, tym mniej mnie to bawi, bo wiem, że nie tylko my nie mamy pieniędzy, on też. Czasy są ciężkie, a kto wie, komu trudniej: jemu czy nam. I kto wie, czy obaj: Kupisz i ja nie myślimy teraz, że właśnie zdarzył się nam cud. Taki, którego pragnęliśmy jak niczego na świecie, ale w który w końcu zwątpiliśmy.

Antoni milczał stropiony. Rafał dolał mu lipowego naparu i przyjrzał się uważnie organiście.

– Posmutniał pan, panie Antoni – zauważył.

Antoni machnął ręką z rezygnacją.

– Ksiądz proboszcz zawsze potrafi mnie usadzić – westchnął. – Pomyślałem sobie dopiero teraz, że nie mieć pieniędzy tam, a nie mieć pieniędzy tu, to różnica. No i znów wyspowiadać mi się z bezduszności przyjdzie.

Rafał zaśmiał się. Odsunął się nieco z krzesłem od stołu i z ulgą rozprostował nogi.

– Tylko niech się pan z tego, panie Antoni, nie próbuje u mnie spowiadać, bo panu coś powiem do słuchu, a to nie przystoi. Dziekan Jędrzej przyjedzie pewnie w niedzielę, on jest cierpliwszy, to może dosłucha do końca. Chociaż nie ręczę, bo jak usłyszy, co to za bezduszność, to przerwie i przyłoży panu porządną pokutę. Nie za grzech, tylko za to, że wymyśla pan sobie takie rzeczy. Przy panu, panie Antoni, sam jestem grzesznikiem, jakiego świat nie widział.

– Dobrze, już dobrze. – Antoni dopił lipowy napar i dolał sobie z czajniczka. – Czyli pomodlić się za Kupisza?

– Pomodlić – potwierdził Rafał. – A ja nawet mszę świętą odprawię.

– Żeby do nas przyjechał?

– Nie. Żeby mu Pan Bóg pokazał, że nie przez pomyłkę stworzył świat.

– I nie szkodzi, że ateista?

Rafał uśmiechnął się przyjaźnie.

– Myślę, panie Antoni, że dla przyzwoitych ludzi, którzy w niego nie wierzą, Pan Bóg ma zarezerwowany specjalny kawałek raju. Zresztą wszyscy się w swoim czasie dowiemy, jak to jest. Poczekamy, zobaczymy. Na razie niech pan nikomu nie mówi o Kupiszu, zgoda? Ale mam do pana prośbę. Niech pan zacznie spisywać, co trzeba zrobić z instrumentem. Gra pan na nim od półwiecza, zna pan każdą jego cząstkę. To pan będzie rozmawiał z Kupiszem, jeśli ten przyjedzie.

Antoni poderwał się z krzesła.

– Biegnę, księże proboszczu, biegnę natychmiast!

– Powoli, panie Antoni, powoli! – zawołał Rafał, ale Antoni już nie słuchał. Zawiązując szalik i narzucając kożuch, prawie wybiegł z plebanii. Rafał zerknął przez okno. W bieli śniegu zobaczył szybko oddalającą się sylwetkę organisty i nagle zabrzmiały mu w uszach słowa Kupisza: „Może kiedyś”. Zrozumiał, że może zbyt pochopnie dał staremu człowiekowi nadzieję spełnienia jedynego marzenia, jakie ten miał w życiu, i poczuł się nieswojo. Wstał, poszedł do gabinetu i usiadł w fotelu. Dziki, który leżał dotąd wygodnie na półeczce, zerknął na Rafała, wolno wstał, przeciągnął się i wygiął grzbiet na tyle, na ile pozwoliła mu wyższa półka, po czym dwoma miękkimi susami znalazł się na podłodze. Bezszelestnie podszedł do zamyślonego księdza, otarł się o jego nogi i wskoczył na kolana. Zamiauczał cichutko. Rafał uśmiechnął się i podstawił dłoń. Kot wyczochrał się o nią dokładnie i po chwili zwinął się w kłębek na kolanach proboszcza. Rafał, nie patrząc, sięgnął na półkę. Jego dłoń trafiła na dość gruby, twardo oprawny tom. Wyjął książkę, zadziwiająco lekką jak na swoje rozmiary, i spojrzał na kartę tytułową: Ethika nikomacheia, szkoda, że w oryginale. Zerknął do środka – marginesy upstrzone były odręcznymi greckimi komentarzami. Stanisław był czytelnikiem wnikliwym i krytycznym, i najwyraźniej nie przepuszczał nawet wielkiemu Arystotelesowi.

Graecum est, non legitur1 – pomyślał, odkładając książkę na półkę. Większość biblioteki po Stanisławie była dla niego niedostępna. Greka, aramejski, hebrajski, czasem niemiecki – stary proboszcz nie potrzebował korzystać z tłumaczeń. Rafał przypomniał sobie niegdysiejszą rozmowę z Bialikiem, który beznamiętnie opowiadał o wielojęzycznej korespondencji Stanisława z biblistami ze wszystkich stron świata i o listach w kufrze na strychu. Przez chwilę walczył z obezwładniającym lenistwem, jednak ciekawość zwyciężyła. Wsunął dłonie pod leżący na jego kolanach ciepły koci kłębek i uniósł go delikatnie. Dziki ani drgnął. Rafał wstał i położył kota na wygrzanym fotelu, a sam ruszył w stronę schodów na strych. Chwilę później ściągał już na dół wielki, nieporęczny kufer. Z trudem zatargał go do kuchni i ustawił przy stole. Poznosił do zlewu naczynia, ale mycie postanowił zostawić tym razem na później.

Cztery godziny później Rafał nadal tkwił nad paczuszkami listów. Nazwiska części korespondentów niewiele mu mówiły, ale te, które znał, były zaskakujące, momentami wręcz nieprawdopodobne. Do Stanisława pisali wielcy świata nauki i przedstawiciele najwyższej hierarchii kościelnej. I nie były to grzecznościowe odpowiedzi na list jakiegoś tam gródeckiego proboszcza, ale prośby o radę, rozważania, fragmenty zawiłych dysput, wreszcie listy osobiste, najbardziej zdumiewające. Z tych, które Rafał był w stanie odczytać, wyłaniała się zupełnie inna postać, niż rysowana przez opowieści zasłyszane przez Rafała od mieszkańców Gródka. Stary proboszcz był nie tylko niezwykłej klasy naukowcem, ale i duchowym przewodnikiem. Wnikliwym, uważnym i prawym. Zupełnie jakby jego życie było bezustannym odgrywaniem ról: srogiego pasterza dla swoich wiejskich owieczek, mądrego, przenikliwego duchowego mistrza dla zagubionych hierarchów i wybitnego specjalisty, ba, autorytetu dla akademickiego świata.

Ktoś zapukał do drzwi i w tej samej chwili je uchylił. Rafał podniósł głowę znad listów. Do kuchni zajrzała Maryśka.

– Obiad przyniosłam, niech będzie pochwalony…

– Na wieki wieków, pani Mario. – Rafał próbował bezskutecznie ogarnąć nieład na stole. Maryśka popatrzyła pobłażliwie.

– Może ksiądz zje w gabinecie?

– Tam nie jest lepiej – wyznał Rafał, układając stosy świeżo przejrzanych listów i przenosząc je na ławę. – Dzisiaj jakiś dziwny dzień, gdzie nie wejdę, tam tworzę chaos.

– To nie chaos, księże proboszczu – oświadczyła bezlitośnie Maryśka, odstawiając emaliowane trojaczki na kuchenny blat. – Jak to ksiądz ostatnio mówił na kazaniu? Takie ładne zdanie… O, właśnie – udała, że sobie przypomina. – Rozprężenie duchowe. Tak ksiądz to nazwał. I jeszcze mówił ksiądz o odkładaniu na później.

– Widzi pani sama, pani Mario – Rafał uporał się już z lewą stroną stołu i zaczął składać papiery z prawej – że święta racja z tym odkładaniem na później. Odkładałem na później przeglądanie tych papierów po proboszczu Stanisławie, świętej pamięci, i jaki efekt? Od razu mi się od pani dostało.

– Mycie naczyń też ksiądz odłożył na później? – zapytała Maryśka. Schowała do lodówki jakieś zawiniątko i ruszyła w stronę zlewu. – Dobrze ksiądz proboszcz mówił, to rozprężenie duchowe to straszna rzecz.

– Może i mam dzień chaosu – Rafał skończył usuwać listy ze stołu i spojrzał na Maryśkę – ale pani ma za to dzień ostrego języka.

– Bo dziś Gniewomira – odcięła się gospodyni, myjąc czajniczek po lipie. – W kalendarzu przeczytałam.

– Może i Gniewomira – zamyślił się Rafał – ale mamy ósmy lutego. Nasz święty Kościół obchodzi dzisiaj pamiątkę Izajasza, wielkiego proroka, który rzekł: „Ostrym mieczem uczynił me usta”. Stary proboszcz Stanisław pewnie by powiedział, że to wcale nie Izajasz, i wyłożyłby nam tutaj, co napisał prorok, a co dodano później i dlaczego, ale nie w tym rzecz.

– Pewnie, nawet jeśli nie powiedział, to mógł powiedzieć – zgodziła się Maryśka. – A do tego, że ksiądz proboszcz zgłodniał, nie trzeba proroka, bo to od razu widać.

– Po mnie? – zdziwił się proboszcz.

– Po księdzu zawsze, bo ksiądz dalej chudy jak śmierć, ale tym razem po lodówce. Nie jadł ksiądz śniadania.

– A pani mnie pilnuje, pani Mario, jak żandarm – westchnął Rafał, idąc do szafki po talerze.

Maryśka definitywnie skończyła mycie naczyń. Wytarła dłonie w ścierkę i odwróciła się do proboszcza.

– Muszę pilnować, żeby księdza na długo nam starczyło – wyznała. – Takie mam zadanie.

– Od Rady Parafialnej?

– Od siebie – oświadczyła Maryśka. – I tylko niech mi ksiądz tu nie wyjeżdża z historią Marii i Marty, bo to się źle skończy.

– Dobrze, już dobrze – wycofał się taktycznie Rafał. – Niech pani to zostawi, pani Mario, nałożę już sobie. Bóg zapłać za obiad.

– To ja idę. – Maryśka zlustrowała dokładnie kuchnię i ruszyła do drzwi. – A, jeszcze jedno – zatrzymała się nagle i odwróciła do księdza. – Dzisiaj Rada. Przygotować coś? Kanapki jakieś?

– Nie, nie, pani Mario – pokręcił głową proboszcz. – Tak pięknie pani mówiła o tym rozprężeniu duchowym, że aż postanowiłem sam się tym zająć. Nic nie trzeba. Bóg zapłać.

– No to z Bogiem – Maryśka z trudem powstrzymała się od śmiechu. Zarzuciła kurtkę, owinęła się grubą, wełnianą chustą i wyszła z plebanii. Wichura uderzyła ją z taką siłą, że zatoczyła się na płot, ledwo utrzymując równowagę. Z trudem dotarła do organistówki. Ledwie weszła do środka, a dopadli ją starzy z Rady. Widać zgromadzenie u Bialika przeniosło się do Antoniego.

– No i? – zapytał niecierpliwie Bialik.

– No i nic – Maryśka z ulgą zrzuciła z siebie grubą, pikowaną kurtkę. – Obiad je.

– A jaki był? Papiery przeglądał?

– A przeglądał. I taki jak zwykle był, bo jaki niby miał być? Normalny, żartował jak zwykle. Proroka Izajasza cytował. A co wy tacy przestraszeni jak dzieci przed klasówką?

– Nie gadaj – żachnął się Mroczek. – Ważne sprawy mamy. A co dokładnie mówił?

– Mówił, że prorok Izajasz powiedział: „ostrym mieczem uczynił me usta”. I jeszcze powiedział, że Stanisław pewnie mówiłby, że to nie sam Izajasz napisał, tylko ktoś zupełnie inny.

Zapadła dramatyczna cisza.

– No to koniec – Hunia pierwszy przerwał milczenie. – Teraz już nic nie poradzimy, to co się denerwujemy?

– Rada po południu, to obgadacie. Mężczyźni i te wasze ważne sprawy – skwitowała pobłażliwie Maryśka i poszła w stronę schodów na piętro.

Bialik spojrzał na towarzyszy. Wyczekał chwilę, aż córka Antoniego weszła na górę.

– Powiedzieć mu trzeba – zdecydował.

– Wszystko? – zdumiał się Hunia.

– Zgłupiałeś? – warknął Bialik. – Tylko o Stanisławie. Lepiej, żeby wiedział też od nas, a nie tylko z papierów.

– Kto będzie mówił?

– Ja powiem – oświadczył stanowczo Bialik. – Wy lepiej za dużo nie gadajcie. Tak, powiedzieć trzeba, żeby się nie zaciekawił, co tu się od wojny działo.

Pomilczeli chwilę.

– Brakuje Julka Pazdura – westchnął Hunia. – Ten by umiał powiedzieć tak, że proboszcz by zrozumiał.

– I tak trochę wie – mruknął Bialik. – Wygadałeś się, Albert, jak wybory do Rady były. Dobrze, że proboszcz ci przerwał, bo kto wie, co byś jeszcze powiedział. Antoni też o mało co gadać nie zaczął, tylko się w język ugryzł.

– I jak myślicie, co zrobi, jak się dowie o Stanisławie?

Bialik milczał wpatrzony w stół.

– Nic nie zrobi – odezwał się wreszcie. – Pewnie zrozumie. Ale to dopiero początek.

– Jak to początek?

Bialik spojrzał najpierw na Hunię, potem na Mroczka.

– Boicie się śmierci? – zapytał nieoczekiwanie.

Hunia wzruszył ramionami.

– Żal będzie umierać – przyznał. Mroczek tylko kiwnął głową.

– A ja się boję – powiedział wolno Bialik. – Nie śmierci, tylko tego, że przed śmiercią trzeba będzie wyznać wszystko i spojrzeć po tym proboszczowi w oczy. Rozumiecie?

Zapadła cisza. Pierwszy odezwał się Hunia.

– Jeden Julek mógł – mruknął.

– Julek mógł – Bialik martwo wpatrywał się w ścianę – i jeszcze Antoni kiedyś się nie powstydził. Niedawno pomyślałem… – urwał nagle.

– Co pomyślałeś? – zapytał cicho Mroczek.

– Nieważne. Głupoty takie – rzekł sucho Bialik. – Rada dzisiaj. Idziemy. Wy do Szymurowej, uspokójcie ją trochę. Słyszeliście, co Antoni mówił.

– A ty? – mruknął Hunia.

– Ja to ja – zniecierpliwił się Bialik. – Do domu idę, muszę nad innymi rzeczami pomyśleć. Dacie sobie radę sami.

•••

Rafał wyjrzał przez okno. Zmierzchało, wiatr który jeszcze przed chwilą wściekle targał gałęzie drzew, teraz niemal ucichł. Chmury zaczynały się powoli rozchodzić, zapowiadając pogodną, mroźną noc, a jeśli Antoni miał rację – tydzień z pięknym słońcem. Proboszcz postanowił przejść się trochę, do wieczornej mszy i spotkania Rady było jeszcze sporo czasu. Zarzucił na plecy płaszcz i z trudem otwierając przysypane nawianym śniegiem drzwi, wyszedł z plebanii. Brnąc w świeżych zaspach, ruszył w stronę rynku.

Tymczasem w Klubie dokonywała się ostateczna rozgrywka. Wśród licznie zgromadzonych kibiców wyłoniona w eliminacjach czwórka najlepszych grała w chapanego. Gra była zacięta i wyrównana, trzecia rozgrywka finałowa nie wyłoniła faworyta, gracze szykowali się do czwartej. Przy kwadratowym stoliku nakrytym czerwonym suknem, ani chybi zwędzonym sekretarzowi ze składziku, siedzieli Jasiek od Czekaja, Pietrek, Staszek i największa niespodzianka turnieju, młody Janusz od Kubika. Punktację prowadził Kazek, wybrany na sędziego zawodów.

– To jak, panowie – odezwał się Pietrek – ruszamy?

– Ruszamy – oświadczył Kazek, zaglądając do punktacji. – Bez wziątek. Daje Staszek. Kibicom przypominam: kto spróbuje podpowiedzieć, ten ma przez miesiąc dupę przed imieniem i każdy go może tak wołać.

Gwar ucichł jak nożem uciął. Staszek sprawnie przetasował i rozdał. Janusz wyszedł trójką karo. Kibice obserwowali rozgrywkę z takim skupieniem, że nikt nie zwrócił uwagi na Rafała, który zwabiony gwarem i światłem wszedł do sali i stanął za plecami kibiców. Jego wzrost pozwalał mu bez specjalnych problemów śledzić, co się dzieje na stole. Partia przebiegła błyskawicznie.

– Minus dwadzieścia za wziątkę. Janusz minus sześćdziesiąt, Jasiek minus osiemdziesiąt, Pietrek minus sześćdziesiąt, Staszek minus sześćdziesiąt – ogłosił Kazek, dopisując do wyników. Rozejrzał się po sali i dostrzegł Rafała. Nie wypadając z roli, kontynuował:

– Do grona kibiców dołączył ksiądz proboszcz, witamy. Przypominam. Czwarta runda, bez czerwieni, daje Janusz. Podpowiadacze wiedzą, co ich czeka, do wiadomości księdza proboszcza – przez miesiąc będą wołani, z przeproszeniem księdza, dupą przed imieniem.

Rafał kiwnął aprobująco głową i wraz z innymi skupił się na rozgrywce.

Kilkanaście minut później Kazek zapowiedział rozbójnika. Przewaga Janusza była już bardzo wyraźna. I wtedy nastąpiła katastrofa.

– Sześć wziątek, siedem czerwieni, król czerwień, dwie panie, trzech panów, ostatnia – ogłosił beznamiętnie Kazek, podliczając Janusza. Chłopak patrzył zdruzgotany na stół.

– Co za układ jebaty!… – jęknął. Obecni pokiwali głowami.

– Minus sześćset dziewięćdziesiąt pięć – stwierdził Kazek. – Przed odgrywką na pierwszym miejscu Pietrek, na drugim Janusz, na trzecim Jasiek, ostatni Staszek.

Odgrywka i loteryjka nie zmieniły sytuacji. Kazek wstał.

– Ogłaszam wynik. Mistrzem sezonu po czterech rundach finału został… – zawiesił głos i zawołał jak zawodowy zapowiadacz bokserskich walk – Piiiiiiieeeeeetrek!!!

Sala wybuchła owacją. Również Rafał bił brawo. Pietrek, cały mokry, odbierał gratulacje od przeciwników. Po chwili Kazek, przekrzykując wrzawę, dokończył:

– Na drugim miejscu debiutant Janusz, na trzecim Jasiek, na czwartym Staszek. Gratulujemy zwycięzcy. Gracze wpłacali wpisowe po dwieście złotych od osoby, zawodników było dwudziestu. Razem cztery tysiące złotych. Zwycięzca dostaje dwa, drugi – tysiąc, trzeci i czwarty – po pięćset…

Kibice zaczęli się powoli rozchodzić. Przy stole został tylko załamany Janusz. Proboszcz podszedł do niego.

– Widział ksiądz, co za układ jebaty był w tym rozbójniku? – westchnął młody. – Nic się nie dało zrobić. A wygrana była już w kieszeni…

– Dało się, dało – mruknął Rafał. – Tylko trzeba było grać bezpiecznie. Niezależnie od rozkładu wystarczyło zabić królem karo siódmą i wyjść w małego trefla. Nic byś już nie wziął. A ty wymyśliłeś, że puścisz siódmą, bo szkoda ci było punktów. No i jak już puściłeś, to rzeczywiście wszystko zależało od rozkładu…

Janusz patrzył na proboszcza zdumiony.

– To ksiądz gra w chapanego?

– Nie – uśmiechnął się Rafał. – Wolę w brydża.

Kazek usłyszał rozmowę i dosiadł się do Rafała.

– Ksiądz kiedyś mówił, że chapany to nie sztuka?

– Może i mówiłem – kiwnął głową Rafał. – Było coś takiego.

– A zagrałby ksiądz z nami? – zaproponował nagle Janusz. – Zobaczyłoby się, jak to jest z tymi księdza pomysłami…

Rafał spojrzał na zegarek. Miał jeszcze trochę czasu.

– Dobra – zdecydował. – Zagrajmy pokazówkę. Jednego rozbójnika i jedną odgrywkę.

Kazek aż podskoczył z radości.

– Cisza!!! – wrzasnął. Kilkadziesiąt głów odwróciło się w jego stronę. Kazek wskoczył na krzesło. – Ksiądz proboszcz gra w chapanego dwa rozdania: rozbójnika i odgrywkę w kolor! Do kompletu zapraszam zwycięzców. Stacha już nie ma, więc Pietrek, Janusz i Jasiek. Siadamy!

Już po chwili było po rozbójniku. Proboszcz skończył go z jedną lewą i czterema kierami.

– Ale ksiądz miał szczęście – wymamrotał Pietrek.

– Tutaj nie ma szczęścia – stwierdził bezlitośnie proboszcz. – Odgrywka.

Gdy byli przy siódmej lewie, do Klubu wpadł z impetem Wojtek Kocoń.

– Chłopaki, pomóżcie mi księdza szukać, na plebanii go nie ma, a ważna sprawa…

Urwał, zobaczywszy Rafała za stołem. Chyba go zatkało na widok proboszcza z kartami w dłoni, ale jeżeli nawet tak, to opanował się błyskawicznie.

– Księże proboszczu – odetchnął – ojciec prosił, żebym księdza znalazł i powiedział, że czeka na księdza u siebie. Coś bardzo ważnego. Nie wiem, co się stało.

Rafał popatrzył na pozostałych.

– W takiej chwili!… – jęknął Pietrek. – Kiedy już ksiądz proboszcz załatwiony!…

Rafał pokręcił przecząco głową. Szybkim ruchem wyłożył karty.

– Jest tak – rzekł. – Atutem jest trefl, czyli po waszemu żołędzie. Gram dzwonka. Janusz bierze asem i weźmie jeszcze na damę żołędną, reszta moja. Żeby wszystko było jasne: Janusz ma drugą damę żołędną, dzwonkowego asa i trzy serca, bo wina się nie dzieliły. Pietrek tak się cieszył z czerwiennego króla, bo myślał, że Jasiek ma asa czerwień, blotkę, coś tam jeszcze i trzy żołędzie. Ale gdyby miał, przecież by wziął, jak Janusz grał blotkę, co ją potem zabrałeś, Jasiek, damą. Po co by ci to puścił? A żołędzi zostało naprawdę sześć: cztery u mnie, dwa u Janusza. Prosta sprawa. To tyle, muszę iść. Bóg zapłać za rozgrywkę.

Wstał i wyszedł szybko z młodym Koconiem, pozostawiając za drzwiami osłupiałe towarzystwo. Pierwszy otrząsnął się Pietrek.

– O kurwa… – wymamrotał. – Pokażcie!

Wszyscy wyłożyli na stół swoje karty. Zgadzało się co do joty.

– Dobry jest – mruknął Jasiek. – Jak w widne grał. Marnuje się człowiek na tym probostwie, jak nic.

– To co, chłopaki, jak się nie dzielicie nagrodą z proboszczem, to wypłacam – Kazek sięgnął do kieszeni. – A na drugi raz nie gadajcie za wcześnie, kto jest załatwiony i dlaczego.

– Dobra, już dobra – rozpromienił się Pietrek. – Wypłacaj!

Rafał zostawił Wojtka przed drzwiami Klubu, a sam prawie biegiem ruszył w stronę domu starego. Po raz pierwszy, od kiedy był w Gródku, poczuł strach. Nie wyobrażał sobie, co mogłoby się wydarzyć takiego, że stary Kocoń, absolutny i niekwestionowany autorytet Gródka, wysyłał po niego syna z prośbą o pomoc. Człowiek, którego jedno spojrzenie studziło emocje podochoconych gospodarzy biorących się do barowej bitki, człowiek, którego słowo było w Gródku prawem, miałby prosić o coś Rafała? Szanowali się z proboszczem bardzo, ale nigdy nie zdarzyło się, by Kocoń czegokolwiek od niego chciał.

Chwilę później Rafał dotarł do celu. Wszedł bez pukania, zanurzając się w obezwładniające ciepło dobrze dogrzanego domu. W kuchni był półmrok, na ścianie migotliwą czerwienią odbijał się prześwitujący przez szpary w drzwiczkach żar z pieca. Przy pustym stole siedzieli stary Kocoń z Heleną. Kocoń poważny, Helena zapłakana. Ich twarze ledwie oświetlała niewielka świeczka.

– Co się stało? – Rafał zrzucił z siebie swój wątły płaszcz i usiadł przy nich.

– Szatan się powiesił – powiedział swoim zmęczonym głosem Kocoń, nie odrywając wzroku od płomienia. – Szatan z Pochwałki.

Rafał spojrzał na starego Koconia. Wiedział, że obaj myślą o tym samym. O spalonym warsztacie Romusia, o rozprawie z cieślami – podpalaczami. I o Szatanie, dziwnym człowieku, który rządził Pochwałką przez całe lata, a którego Rafał nigdy nie spotkał. I który, choć wielu zwało go bandytą, umiał być sprawiedliwy.

Proboszcz po chwili otrząsnął się z napływających wspomnień.

– Dlaczego tutaj jestem? – zapytał.

– Musi nam ksiądz pomóc – głos starego Koconia zabrzmiał głucho. – Trzeba porozmawiać z proboszczem z Pochwałki. Nie chce pochować Szatana na cmentarzu. Mówi, że bezbożnik i bandyta. Krzyczał nawet, że dobrze się stało, że diabeł pewnie Szatanowi pomógł pożegnać się z tym światem…

Rafał milczał, ale czuł, jak rośnie w nim bunt. Helena źle zrozumiała to milczenie. Spojrzała na proboszcza.

– Czego się mogłam spodziewać – po jej policzku spłynęła łza. – Ksiądz taki sam jak wszyscy, jak przychodzi co do czego. Zaraz ksiądz powie, że mszy nie można odprawić, że na miłosierdzie trzeba sobie zasłużyć, że to był zły człowiek, że nie wierzył…

– Niech mi pani, pani Heleno, nie udaje tutaj proboszcza z Pochwałki – wybuchnął nagle Rafał. – I tak wiem, co mi powie, i wiem, co ja mu powiem. Wie pani dobrze, że nam nie po drodze. To jedyny, z którym nie mogę się dogadać, i nie wiem skąd go Holt wytrzasnął. Stała się tragedia, człowiek zadał sobie śmierć. Będę się za niego modlił i nie ja go będę sądził. Tylko dlaczego ja miałbym jeździć do Pochwałki i namawiać tego nadętego pychą proboszcza Romualda, żeby pogrzebał Szatana na cmentarzu? I w dodatku bez sensu, bo odmówi mi z zasady? Dwa razy próbowałem z nim rozmawiać i dwa razy powtórzył to samo: co mnie obchodzą ludzie. Obchodzi mnie Bóg. A jak mu powiedziałem, że z przykazania miłości Boga i bliźniego zostawił sobie to, co najłatwiejsze, to wiecie, co odpowiedział? Że to on ma doktorat z teologii i żebym go nie pouczał. A Szatan? Dlaczego wam nagle tak bardzo zależy na jego chrześcijańskim pogrzebie, skoro jemu nie zależało?

Helena milczała. Tym razem odezwał się stary Kocoń.

– Nigdy w życiu o nic księdza nie prosiłem, ale teraz poproszę. Ksiądz musi sprawić, żeby Szatan spoczął w poświęconej ziemi. Zawsze ksiądz mówił, że Pan Bóg wie najlepiej, co w kim siedzi.

– Mówiłem – Rafał nie uspokoił się jeszcze – i mówiłem też, nawet przed chwilą, że nie nam o tym decydować. Co z tego, skoro coraz częściej mam wrażenie, że to tylko mnie się tak wydaje? Może to ja jestem heretykiem? Może tylko mi się wydaje, że robię dobrze, a tak naprawdę… – urwał, widząc spojrzenie Heleny.

Siedzieli przez chwilę w ciszy. Rafał poczuł, że robi mu się zimno. Pomyślał o dziesiątkach grobów poza cmentarnymi murami. Grobów, które znikały, niszczone przez czas, a czasem przez samych ludzi, tak jakby złość na człowieka nie kończyła się z jego śmiercią. Grobów ciemnych i zapomnianych, bez tabliczki i krzyża, na których nikt nie chciał zaświecić lampki w Dzień Zaduszny, a które w końcu ginęły pod wynoszonymi z cmentarza zeschłymi kwiatami, szczątkami zniczy i tonami jesiennych liści.

Usłyszał ciche miauknięcie i po sekundzie poczuł ciepły ciężar na kolanach. Jeden z dwóch miejscowych kotów uznał widać, że wylegiwanie się na wyściełanym krześle można zamienić na coś znacznie przyjemniejszego. Rafał z roztargnieniem pogłaskał miękkie, kocie futro i poczuł, że złość znika, a zastępuje ją determinacja.

– Dlaczego? – zapytał jeszcze raz.

Stary Kocoń popatrzył Rafałowi w oczy.

– Szatan z Pochwałki musi spocząć na cmentarzu – powtórzył wolno. – Zasługuje na to. Kiedy to się stanie, opowiemy wszystko. Pod tajemnicą spowiedzi albo nie, bez znaczenia, i tak ksiądz nikomu o tym nie powie. Czy jemu zależało, czy nie zależało na pogrzebie – nie wiem. Nam zależy. My tu zostajemy i chcemy mu zapalić lampkę na cmentarzu w Pochwałce, nie pod płotem.

Rafał pomilczał przez chwilę.

– Dobrze – odezwał się wreszcie. – Odwołuję wieczorną Radę. Przenoszę ją na czwartek, proszę zawiadomić wszystkich. Powodów nie trzeba podawać. Jutro rano jadę do Pochwałki.

Powstrzymał kota, który już, już zaczynał się szykować do dłuższego pobytu na księżowskich kolanach, przeniósł go delikatnie na podłogę i wstał. Kot spojrzał w górę z wyraźnym żalem, po czym z godnością pomaszerował znów w stronę krzesła.

– Księże proboszczu – zaczęła miękko Helena. Rafał podniósł rękę.

– Ani słowa – powiedział stanowczo – bo się rozmyślę.

Narzucił płaszcz i wyszedł bez pożegnania. Do wieczornej mszy zostało niewiele czasu. Szedł szybko w stronę plebanii, układając już w głowie plany jutrzejszej wizyty w Pochwałce. Im bardziej zastanawiał się nad tym, co powie proboszczowi Romualdowi, tym mniej wierzył w sens tej rozmowy. Gdy skręcał do plebańskiej furtki, wiedział już, że sprawa jest przegrana. I wtedy bardziej poczuł, niż usłyszał, czyjąś obecność. Odwrócił się gwałtownie.

– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, księże proboszczu – wysapała Bosacka. – Ksiądz proboszcz to tak szybko idzie, że nadążyć nie można.

– Na wieki wieków amen, pani Bosacka. Idę szybko, bo niedługo msza święta, przygotować się trzeba. A pani do kościoła?

– Po prawdzie to ja z radosną nowiną do księdza proboszcza idę – Bosacka, gdy tylko zaczęła mówić, zupełnie zapomniała o zadyszce, ostatecznie gadanie było dla niej co najmniej równie naturalne jak oddychanie. – Z radosną nowiną – powtórzyła z naciskiem.

– To może pani wejdzie? – zaproponował z determinacją Rafał. – Co będziemy tak stali na mrozie.

– Oj nie, księże proboszczu, nie wejdę. W kościele się pomodlę z podziękowaniem, że Pan Bóg sprawiedliwy i łaskawy i że dowody na to zsyła nam raz po raz…

– Ja też się tak modlę co dzień – zauważył Rafał – ale raczej bez konkretnej przyczyny. Wierzę, że Pan Bóg sprawiedliwy i łaskawy i jakoś nie potrzebuję na to dowodów.

– No właśnie, księże proboszczu, no właśnie – zgodziła się Bosacka. – A ta wieść, co mówiłam, to że antychryst wreszcie sczezł, jak to jest powiedziane…

– Gdzie jest powiedziane? – zdziwił się Rafał. Kobieta jakby się spłoszyła.

– W Piśmie Świętym, a gdzieżby? – zapewniła pospiesznie. – A ta radosna nowina, to że Szatana z Pochwałki wreszcie diabli wzięli, antychrysta. Do piekła pójdzie!

Przeżegnała się nabożnie. Rafał poczuł, że zaraz powie coś, co spowoduje, że Bosacka już w życiu się do niego nie odezwie. Powstrzymał się resztką sił. Postanowił zamknąć sprawę.

– I mówi pani, pani Bosacka, że jak ktoś umarł, to radosna nowina? W sumie racja, bo przecież idzie na spotkanie z Panem Bogiem. Tylko nie wiem, co to za radość dla pani z tego, że ktoś, jak pani mówi, będzie potępiony…

Bosacka spojrzała oburzona.

– Karę słuszną za grzechy otrzyma i sprawiedliwość boska go dosięgła. I z tego się, księże proboszczu, cieszę tak bardzo, że modlitwę specjalną odmówię.

– Ja też odmówię – zapewnił Rafał. – Żeby Pan Bóg przebaczył. Jemu, pani, mnie. Bo tak sobie myślę, że gdyby Pana Jezusa cieszyło, że ktoś jest potępiony, to na pewno nie dałby się za nas ukrzyżować. To i nam się nie wypada cieszyć z takich rzeczy, choćby to prawda była. Ale i tak Bóg zapłać za to, co usłyszałem, odnowiła pani moją wiarę, choć pewnie inaczej, niż się pani wydaje. Z Bogiem.

Odwrócił się i wszedł przez furtkę, zostawiając za sobą zdumioną Bosacką. Kobiecina przeżegnała się i podreptała w stronę kościółka.

Msza była krótka i cicha, jak zwykle w poniedziałek. Gdy Rafał wychodził z zakrystii, zobaczył, że na chórze zaświeciła się lampka. Proboszcz starym, bakelitowym wyłącznikiem wyłączył oświetlenie ołtarza, przyklęknął przed tabernakulum i ruszył przez pusty kościół. Gdy wdrapał się na chór, zobaczył umorusanego jak nieboskie stworzenie Antoniego, który gryzmolił coś w grubym, szkolnym zeszycie w kratkę.

– Ale nie siedzi pan tutaj od rana? – upewnił się proboszcz z uśmiechem. – Pobrudził się pan strasznie.

– Gdzieżby mi kobiety pozwoliły! – zaśmiał się Antoni. – Na obiad przyjść musiałem. A ksiądz dobrze wie, że stary instrument musi być brudny, jak się mu od środka przyglądałem, to i sam się zabrudzić musiałem. Teraz kąpiel, na kolację pójdę i później Rada.

– Odwołałem Radę – oświadczył Rafał. – We czwartek się spotkamy, wystarczy. Teraz są inne sprawy, pilniejsze.

Antoni porzucił pisanie, zdjął okulary i przyjrzał się proboszczowi.

– Stało się coś – zawyrokował. – Inaczej jakoś ksiądz wygląda.

– Stało się – westchnął Rafał. – Szatan z Pochwałki umarł.

Antoni sposępniał.

– Świeć Panie nad jego duszą – odezwał się po chwili. – Dziwny był człowiek. Pamiętam… Zresztą co tam, księże proboszczu. Stare dzieje.

– Do Pochwałki muszę jutro jechać.

Antoni przytaknął.

– Racja, przecież jak by nie było to księdza parafianin.

– Mój parafianin? – zdziwił się Rafał. – Z Pochwałki, i do kościoła nie chodził…

– Z Gródka, księże proboszczu – poprawił go Antoni. – I w swoim czasie chodził. Jakby dobrze poszukać, w księgach by się go znalazło. Przynajmniej w jednej, bo chrzczony był tutaj.

– Ba, żebym jeszcze wiedział, jak się nazywał… Wstyd mi, ale dla mnie to wciąż Szatan z Pochwałki.

Antoni zapatrzył się w maleńki, pełgający czerwono punkcik wiecznej lampki przed ołtarzem.

– Nazywał się Jan Zych – powiedział po chwili.

– Nie znam tu takiego nazwiska – zaprotestował Rafał. – Na pewno z Gródka? A kiedy się urodził?

– Tak dokładnie to nie pamiętam, ale po pięćdziesiątce był – zamyślił się organista. – Niech ksiądz sprawdzi w księdze chrztów, znajdzie go ksiądz na pewno.

– Ale to nazwisko – uparcie ciągnął temat Rafał – przecież zupełnie nietutejsze…

Antoni spojrzał na swojego proboszcza błagalnie.

– Niech ksiądz mnie o to nie wypytuje. Jak ksiądz chce się naprawdę czegoś dowiedzieć, niech ksiądz spyta Staszka Koconia. Może opowie. To stare dzieje i bolesne bardzo. Nie mnie o tym mówić, a kłamać nie potrafię.

– Już dobrze – mruknął Rafał. – Tymczasem jednak mam inny problem. Jadę do Pochwałki porozmawiać z Romualdem. Nie chce pogrzebać Szatana na cmentarzu.

– Pewnie – uśmiechnął się smutno Antoni. – Zrobi wszystko, żeby nikt się go nie czepiał, i wszystko, czego chcą ludzie. Proboszcz w Pochwałce wie, że Szatan rządził ludźmi przez dwadzieścia lat. Posłuch miał, nie powiem, ale dlatego, że się go bali. No i jak już umarł, to kto się go boi? Nikt. A komu się proboszcz przypodoba, jak zrobi nad nim sąd? Wszystkim. Rozumie ksiądz?

– A w Gródku by było inaczej? – zapytał Rafał.

– Nie wiem, księże proboszczu – organista spojrzał Rafałowi w oczy. – Nie wiem. Tylko jedno księdzu proboszczowi powiem. Wolałbym nie sprawdzać, rozumie ksiądz?

Rafał pokiwał głową. Antoni odwrócił wzrok. Stali obok siebie oparci o parapet chóru, wpatrzeni w mrok. Po chwili proboszcz odezwał się wreszcie.

– Coś się dzieje, panie Antoni. Nie wiem, czy to we mnie, czy to w innych, ale coś się dzieje. Może to ta niby wojna, ta beznadzieja i niepewność, która wsącza się powoli do nas, a może zwyczajnie to ja zaczynam się zmieniać. Przez całe życie podejmowałem decyzje, raz traciłem, raz zyskiwałem, ale nigdy nie wiedziałem, co jest prawdziwą stratą, a co prawdziwym zyskiem. To, że czasem wierzę, a czasem wątpię, to dla mnie nic nowego, ale nigdy nie miałem poczucia, że od tego coś zależy. Przyjechałem tutaj z naiwną wiarą, że ludzie są dobrzy, trzeba im tylko czasem o tym przypomnieć. I wydaje mi się, że to prawda. Co będzie, gdy stracę tę wiarę? Może zacznę widzieć wszędzie zło, jak proboszcz Stanisław? Może zgorzknieję i będę tutaj trwał wbrew sobie i wszystkim?

Antoni poruszył się gwałtownie. Proboszcz zerknął w jego stronę i dopiero teraz dostrzegł, jak bardzo stary organista jest zmęczony.

– Nie wiem, księże proboszczu – powiedział cicho Antoni. – Każdy ma swoje marzenia. Póki jest wiara, mogą się ziścić. Wierzyłem, chociaż głowa chciała inaczej, że na starość spełnią się moje marzenia, i tak się staje. Może nie dopełnią się, ale i tak będę dziękował do końca życia Bogu za to, że kiedyś kazał jednemu studentowi akademii muzycznej zostawić wielką karierę. Niech ksiądz robi to, co uważa za słuszne.

Rafał nie odpowiedział. Objął Antoniego i na krótką chwilę przycisnął do siebie, po czym jakby wstydząc się tego nagłego odruchu, puścił go i odstąpił na pół kroku.

– Pobrudził się ksiądz – zauważył Antoni, z trudem powstrzymując wzruszenie.

– Nieważne.

Rafał podszedł do kontuaru organów i nacisnął włącznik. Silnik dmuchawy ruszył, zaszumiało powietrze w miechu. Z nieszczelnej wiatrownicy dobyło się ciche syczenie.

– Niech pan zagra dla mnie, panie Antoni – odezwał się proboszcz. – Bardzo proszę. Preludium i fugę e-moll Bacha. Dla mnie, dla Szatana, dla wszystkich. Dla tego świata, który każdego dnia wydaje mi się trudniejszy. Trudniejszy, niż kiedykolwiek myślałem.

Antoni usiadł za kontuarem, wytarł dłonie w płócienną szmatkę i odłożył ją na ławkę. Z parapetu chóru wyciągnął nuty. Rafał stanął po lewej stronie, opierając się o szafę instrumentu. Antoni rozłożył nuty i odwrócił się do księdza.

– Jeden warunek – oświadczył. – Ja gram preludium, ksiądz fugę. Mnie też się coś od tego trudnego świata należy.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

1 To greka, tego się nie czyta (łac.).

CZĘŚĆ II

Dostępne w wersji pełnej

CZĘŚĆ III

Dostępne w wersji pełnej

Spis treści:
Okładka
Karta tytułowa
Część I
Część II
Część III
Karta redakcyjna

Copyright © Maciej Grabski 2018

Copyright © for this edition by Wydawnictwo Esprit 2018All rights reserved

GRAFIKA NA OKŁADCE: © Katarzyna Feiglewicz-Peszat; Irena Tsoneva / iStock by Getty Images

REDAKCJA: Aneta Maciągiewicz, Ewa Micyk

ISBN 978-83-66061-33-0

WYDAWNICTWO ESPRIT SP. Z O.O. ul. Przewóz 34/100, 30-716 Kraków 

tel./fax 12 267 05 69, 12 264 37 09, 12 264 37 19 e-mail: [email protected]@[email protected] Księgarnia internetowa: www.esprit.com.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Anna Jakubowska