Ksiądz Kaingba, mój dziadek - Ewa Kraskowska - ebook

Ksiądz Kaingba, mój dziadek ebook

Kraskowska Ewa

5,0

Opis

Urodzone na początku XX wieku w rodzinie mandżurskiego wieśniaka dziecko zostaje polskim katolickim księdzem – tak w jednym zdaniu streścić można żywot Józefa Kaingby (1900-1988). Nawet ta lakoniczna informacja jest już sama w sobie intrygująca, a jeśli dodać do niej wojnę rosyjsko-japońską, wieloletni romans z uroczą dziewczyną z kościelnego chóru, nieślubne dziecko, okupacyjne perypetie i zażyłą przyjaźń z Ludwikiem Solskim, biografia Józefa obrasta w zdarzenia godne vie romancéePonad trzydzieści lat po jego śmierci starannie rekonstruuje ją i opowiada wnuczka księdza Kaingby, Ewa Kraskowska. Książka zawiera bogaty materiał ilustracyjny (fotografie, dokumenty) zaczerpnięty z domowych zbiorów autorki oraz z różnych archiwów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 261

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Moim Nieżyjącym

Autorka książki jako sześciolatka z ulubioną lalką Chińczykiem. Poznań, ok. 1960. Fot. Helena Kraskowska.

Podziękowania

Historii Józefa Kaingby nie mogłabym tak szczegółowo opowiedzieć, gdyby nie pomoc i wsparcie wielu osób, które się w moje przedsięwzięcie na różne sposoby angażowały. Najważniejsze były dla mnie osobiste wspomnienia znajomych Józefa Kaingby, spośród których dwojga nie ma już wśród żyjących. Zmarła niedawno w wieku 98 lat pani Zofia Chwiałkowska, z domu Szeliżanka, opowiedziała mi o powojennej przyjaźni jej rodziców, Wandy i Franciszka Szeligów, z moim dziadkiem oraz o radosnych wakacjach spędzanych na jego plebanii w Morawinie. Jestem wdzięczna jej córce, Małgosi Skrzypczak, że umożliwiała mi spotkania z panią Zofią i sama dołączała się do tych wspomnień. Ksiądz Bernard Wesoły, który w czerwcu 2016 roku gościł mnie w tejże plebanii i oprowadzał po jej pięknym ogrodzie, kilka miesięcy później zmarł na białaczkę. Za zorganizowanie tej wizyty i wspólną przejażdżkę po Morawinie dziękuję pani Joannie Krzyżańskiej-Hyłce, dyrektorce tamtejszej szkoły podstawowej. Znajomość z panią Joanną zawdzięczam natomiast jej wujowi, panu Piotrowi Hitnerowi, który podzielił się ze mną ważnymi informacjami rzucającymi światło na powojenną część biografii Józefa Kaingby. O latach, które mój dziadek spędził jako proboszcz w Morawinie, rozmawiała ze mną również zaprzyjaźniona z nim wówczas pani Janina Czyżak z Ostrzeszowa, z którą skontaktował mnie jej syn, czytelnik mojego bloga, pan Jerzy Czyżak. Bardzo ważne dla mnie były też informacje uzyskane od pani Marii Niemczyk, która mieszkała z Józefem Kaingbą i panią Janiną Łepkowską pod jednym dachem na poznańskim Osiedlu Kwiatowym w ostatnich latach ich życia. Od pana Jerzego Janickiego otrzymałam natomiast skany cennych fotografii ilustrujących powojenną pracę duszpasterską dziadka.

Pisząc tę książkę, wielokrotnie korzystałam z eksperckiej pomocy różnych osób w zakresie wiedzy historycznej bądź kompetencji językowych. Za tę pomoc dziękuję zwłaszcza prof. Jerzemu Danielewiczowi, prof. Brygidzie Helbig-Mischewski, prof. Piotrowi Urbańskiemu, dr. Tomaszowi Karpińskiemu, dr. Arturowi Stęplewskiemu, dr Inez Okulskiej i panu Damianowi Kruczkowskiemu. Wyrazy mojej wdzięczności należą się też księdzu Tomaszowi Baluce, dyrektorowi Archiwum Zgromadzenia Księży Misjonarzy w Krakowie, który parokrotnie poświęcił mi swój czas podczas moich tamtejszych kwerend.

Na koniec pragnę już bez wymieniania nazwisk gorąco podziękować rozlicznym kibickom i kibicom moich wieloletnich poszukiwań, snucia domysłów i wygrzebywania z pamięci własnej oraz cudzej strzępków wspomnień o Józefie Kaingbie i Helenie Kraskowskiej. Bez Waszego żywo i stale okazywanego zainteresowania nie byłabym tak bardzo zmotywowana, by tę pracę doprowadzić do książkowego finału.

ROZDZIAŁ IWschodnia krew

Dopiero niedawno dotarło do mnie, że gdyby na początku roku 1904 nie wybuchła wojna rosyjsko-japońska, nigdy nie przyszłabym na świat. Dziwnie jest coś takiego pomyśleć o sobie, zwłaszcza gdy ma się już grubo ponad sześćdziesiąt lat.

Oczywiście każde połączenie plemnika z komórką jajową jest efektem jakiegoś łańcucha mniej lub bardziej przypadkowych zdarzeń, ale te, dzięki którym urodził się mój ojciec, a w konsekwencji ja, w zasadzie nie miały prawa zajść.

Mój dziadek etnicznie był Azjatą, lecz jego narodowość nigdy nie została do końca ustalona. W cudzych i własnych relacjach bywał Chińczykiem, a to Japończykiem, a to znów Koreańczykiem. Ja myślę o nim jako o Mandżurze i tak będę o nim pisać, bo stamtąd właśnie, z Mandżurii, a dokładnie z ówczesnej prowincji Mukden (dawna stolica Mandżurii, dziś: Shenyang w Chinach) się wywodził. Stamtąd też został przywieziony jako paroletni chłopczyk do Mohylewa nad Dniestrem przez rosyjskiego oficera, który z niejasnych przyczyn zabrał go ze sobą, gdy po przegranej bitwie pod Mukdenem wojska rosyjskie wycofywały się z zajmowanych przedtem terytoriów mandżurskich. Następnie dziadek trafił do Kamieńca Podolskiego, gdzie zajęli się nim tamtejsi Polacy i wychowali na katolickiego księdza.

Jako dziecko, a potem nastolatka dosyć mgliście uświadamiałam sobie osobliwość mojego pochodzenia. Ponieważ kwestia ta w rodzinie nie była ani roztrząsana, ani też skrywana, nie zaprzątałam sobie nią głowy. Nie potrafię więc stwierdzić, kiedy dokładnie zrozumiałam wyjątkowość tej sytuacji. Moja rodzinna konfiguracja wprawdzie nieco się różniła od tych, które znałam skądinąd, ale ponieważ odstępstwo od normy ujawniało się dopiero w pokoleniu dziadków, nie odczuwałam tej osobliwej sytuacji na co dzień. Rodzice byli normalnym, w miarę udanym małżeństwem, a jedyną rzeczą, która mogła się rzucać w oczy jako ślad inności, były eurazjatyckie rysy mojego ojca i jego śniada cera.

Jednak o ile po stronie mamy miałam babcię Annę i dziadka Romana, a jej panieńskie nazwisko – Biała – często było przywoływane w domowych rozmowach, o tyle po stronie ojca były tylko babcia Hela i nieodłącznie jej towarzysząca starsza siostra, ciotka Klara. W dodatku nasze nazwisko – Kraskowscy – było rodowym nazwiskiem Heli i Klary oraz małżeńskim nazwiskiem ich matki, prababki Anastazji, z domu Dudzikówny, wdowy po szewcu Auguście. Babcia Hela nie miała więc męża, a ja – drugiego dziadka. Ale odkąd sięgam pamięcią, gdzieś na obrzeżach życia mojej rodziny pojawiał się wujek, ksiądz Józef Kaingba, o nader egzotycznym wyglądzie i niejasnych z nami powiązaniach. Karnację miał bardzo śniadą, oczy skośne, włosy czarne, posturę raczej drobną, a mojego taty zewnętrzne doń podobieństwo było wprost uderzające. W którymś momencie musiałam więc pokojarzyć wszystkie te fakty i przyjąć do wiadomości łączące nas troje więzy krwi. Ale zaprzątnięta własnymi dziewczyńskimi sprawami, nie przywiązywałam do nich wielkiej wagi.

Dociekliwość zresztą nie była nigdy moją mocną stroną, swoje domysły zwykłam zachowywać dla siebie i nie zadawałam nikomu niewygodnych pytań. Genealogiczne poszukiwania, ułatwione przez digitalizację rozmaitych zasobów archiwalnych, od stosunkowo niedawna stały się hobbystycznym zajęciem wielu osób, a mikrohistoria, przeszłość utrwalana w pamięci i wspomnieniach zwykłych ludzi, też zaledwie od dwóch czy trzech dekad konkuruje z oficjalną wersją dziejów. Dlatego my, urodzeni w pierwszych dekadach po II wojnie światowej, przeważnie dopiero dziś rekonstruujemy rodzinne dzieje, odkrywając przy tym ciekawe rzeczy o tożsamości własnej i naszych przodków. Odcyfrowujemy stare metryki i pisma, przekopujemy papierowe i cyfrowe zbiory dokumentów, oglądamy pod lupą fotografie z dawnych lat i nie możemy odżałować tych wszystkich rozmów, których w swoim czasie nie odbyliśmy z nieżyjącymi już bliskimi. Moi rodzice i ja mieszkaliśmy w Wałbrzychu, dokąd po studiach medycznych ukończonych w Poznaniu w 1954 roku, tuż po moich narodzinach, losy zawodowe zawiodły mojego ojca. Miał tu pracować trzy lata, a został na pół wieku, do końca życia. Poznań to było nasze miasto rodzinne, tu mieszkały Hela z Klarą, dziadkowie ze strony mamy, jej siostra z mężem i dwójką dzieci – moim kuzynostwem, tu znajdowały się groby pradziadków. Podróże do Poznania były stałym elementem mojego dzieciństwa i lat szkolnych, trasę samochodową w obie strony znałam na pamięć, lubiłam zwłaszcza późne powroty w Święto Zmarłych, z mnóstwem światełek na mijanych po drodze cmentarzach.

Auto w naszej rodzinie pojawiło się dość wcześnie – najpierw małe P70, zwane petką, potem żółta škoda octavia, śmierdzący spalinami dwusuwowy biały wartburg, następnie polskie fiaty 125 i wreszcie różne marki zachodnie – więc od dziecka przywykłam do tego środka transportu. Pociągiem podróżowałam za to z Helą i Klarą, odwożona przez nie do Wałbrzycha z licznych pobytów w ich jednopokojowym mieszkanku na poznańskim Dębcu. Zanim poszłam do szkoły, spędzałam u nich wiele tygodni, przez długi czas co roku posyłano mnie też z nimi na miesiąc wakacji nad morze. Dzięki temu rodzice mieli letni urlop tylko dla siebie, a ja dla siebie miałam swoją ukochaną babcię.

Hela była najlepszą towarzyszką moich dziecięcych lat, niezrównaną w wymyślaniu zabaw, przebieranek, gier i wszelkich rozrywek. Muzykalna i rozśpiewana, z trudem przyjmowała do wiadomości mój brak słuchu i okropne fałsze. Dzięki młodzieńczemu wyglądowi często brano ją za moją matkę, co sprawiało jej wielką radość. Jej własne doświadczenie macierzyństwa było skomplikowane i problematyczne, więc rekompensowała je sobie, obdarzając mnie, swą wnuczkę, nieskończoną miłością i uwagą. Umarła nieoczekiwanie w pięćdziesiątym siódmym roku życia na zawał serca, miałam wtedy jedenaście lat. Gdyby dożyła mojej dorosłości, być może nie musiałabym dziś tak wielu spraw z jej i Kaingby życia się domyślać, może sama by mi o nich w stosownym czasie i chwili opowiedziała.

Właśnie u Heli i Klary najczęściej spotykałam wujka księdza – tak się o nim wtedy mówiło – który był w tych latach proboszczem najpierw w miejscowości Morawin pod Ostrzeszowem, a potem w Siemianicach niedaleko Kępna. Nie wiem, czy przyjeżdżał do Poznania specjalnie do nich, czy też odwiedzał je przy okazji załatwiania jakichś spraw kościelnych lub osobistych – w sumie to nieistotne. Ważne, że utrzymywał z nimi kontakt, a ja oswoiłam się dzięki temu z jego osobą. Bywał też w Wałbrzychu, między innymi na uroczystości mojej pierwszej komunii świętej, kiedy podarował mi złoty owalny medalik z Matką Bożą Ostrobramską, pamiętam go też z jednej czy drugiej wieczerzy wigilijnej.

Co jakiś czas, na przykład w dzień świętego Józefa, ojciec mój – po obowiązkowym udziale w pochodzie pierwszomajowym – anonsował, że „jedzie zobaczyć, co u wujka”, wsiadał w samochód i pokonywał trasę do Siemianic – wracał tego samego dnia późnym wieczorem, a właściwie nocą. Bardzo chciałabym wiedzieć, o czym wtedy rozmawiali – polski katolicki ksiądz Azjata i jego zaciekle antyklerykalny nieślubny syn ginekolog… Nigdy wszakże nie zabierał w tę podróż mnie ani mamy. Na plebanii w Siemianicach byłam po raz pierwszy i jedyny już jako dorosła kobieta, pod koniec lat siedemdziesiątych.

„Pamiętaj, moje dziecko, że w naszych żyłach płynie wschodnia krew” – to zdanie wygłosił do mnie ojciec, gdy pod koniec września 1972 roku jako osiemnastolatka opuszczałam wałbrzyski dom rodziców i wyjeżdżałam na studia polonistyczne do Poznania. Nie wiem dokładnie, co chciał mi przez to powiedzieć. Pewnie w tak osobliwy sposób pouczał mnie, bym dobrze się prowadziła. W zawiłości rodzinnej genealogii byłam wówczas wprowadzona od niedawna, i to nie przez niego, ale przez mamę – parę miesięcy wcześniej w kilku zdaniach streściła mi historię, którą tu obszernie próbuję opowiedzieć.

ROZDZIAŁ IIKsiądz Wujek

„A ty wiesz, że Ksiądz Wujek jest twoim dziadkiem?” – zagaiła znienacka Gena.

Jest upalny koniec czerwca 1972 roku, a my wylegujemy się na trawiastej plaży nad jeziorem w Strzeszynku, gdzie latem gromadzą się tłumy spragnionych słońca i kąpieli poznaniaków. Miesiąc wcześniej zdałam maturę w I Liceum Ogólnokształcącym w Wałbrzychu – podówczas imienia generała Karola „Waltera” Świerczewskiego, dziś Ignacego Paderewskiego – a następnego dnia mam zacząć egzaminy wstępne na poznańską polonistykę.

Jako nieuleczalna prymuska i kujonka ostatnie tygodnie spędziłam na intensywnej nauce, więc zdaniem Geny należy mi się taki psychiczny i fizyczny relaks na ostatnich metrach przed metą. Czeka mnie pierwsza z dużych zmian życiowych. Z przemysłowego, leżącego na pokładach węgla kamiennego, poniemieckiego miasta na Dolnym Śląsku, z dostatniego lekarskiego domu z gosposią, własnym pokojem i poczuciem bezpieczeństwa, mam się przenieść niebawem na stancję u niemiłej i niechlujnej poznańskiej mieszczki, która węgiel na opał trzymała w wannie, a pod moją nieobecność grzebała mi w szafie i szufladzie. No i zacząć studia.

Gena to moja mama, dwojga imperialnych imion Eugenia Teresa, z domu Biała, obdarzona także cokolwiek władczym charakterem. Nie przypominam sobie czasów, gdy mówiłam do niej „mamo”. Odkąd sięgam pamięcią, zawsze była Geną, Genką, Geniusią: dla mnie, dla swego męża, dla rodziny i kręgu znajomych, dla moich przyjaciółek i wreszcie dla moich mężów: tego pierwszego (na krótko) i drugiego (na resztę życia).

Mój tata to dla mnie i bliskiego otoczenia Krasy, a przezwisko to towarzyszy mu od czasów szkolnych i studenckich. Wołano wtedy nań także Kraskuś, Biniu (co jest poznańskim zdrobnieniem od imienia Zbigniew) albo Biba. I to jego ojcem jest ów Ksiądz Wujek, którego osobę ni stąd, ni zowąd Gena postanowiła przywołać w naszej leniwej strzeszynkowskiej konwersacji.

Nie wiem, czemu akurat Genie przypadła w udziale misja wtajemniczenia mnie w rodzinne sekrety. Może po prostu wtedy, w Strzeszynku, nadarzyła się ku temu dobra okazja? Mój wyjazd z domu na studia był z pewnością emocjonalnie trudny i dla mnie, i dla rodziców, którzy wyprawiali w świat swą wychuchaną jedynaczkę, i choć więź między nami nie osłabła, to jednak nieodwołalnie kończyła się codzienna bliskość. Potem wielokrotnie podejmowałam z Krasym pogawędki na temat jego rodziców, zwykle popijaliśmy przy tym jakieś trunki, ciesząc się nawzajem swoim towarzystwem. On jednak, jak się zdaje, nigdy nie miał ochoty, albo może sposobności, by indagować Helę i Kaingbę o szczegóły ich romansu.

Krasego, który przyszedł na świat w 1930 roku, wychowała jego babka Anastazja. Bardzo ją kochał, mówił do niej Maa i długo był przekonany, że jest jego biologiczną matką. Jej trzy córki uważał za swoje dużo starsze siostry. Gdy kiedyś go spytałam, w jakich okolicznościach dowiedział się, że Hela jest jego matką, a nie siostrą, odparł, że nie pamięta konkretnego momentu i chyba jakoś stopniowo przywykał do tej myśli. Dodał też, że w zasadzie nie rozmawiali ze sobą o tych sprawach.

Dziś wydaje mi się to niepojęte, ale nie przyszło mi wtedy do głowy, żeby go również spytać, kiedy poznał prawdę o swoim ojcu! Mogę się tylko domyślać, że wydarzyło się to w czasie okupacji niemieckiej i było dlań kompletnym zaskoczeniem. Późniejszą wiedzę o życiowych przypadkach Kaingby też miał szczątkową – że Mukden, że wojna, że pewien Rosjanin, że Kamieniec, seminarium duchowne, a Hela śpiewała w chórze kościelnym. I dziś to ja, po paru latach archiwistycznych poszukiwań i kilku wizjach lokalnych, mogłabym mu wiele szczegółów dopowiedzieć. Ale on już od kilkunastu lat nie żyje.

Krasy wyglądał jak stuprocentowy Eurazjata, a i na mnie, gdy chodziłam jeszcze do szkoły podstawowej, wołano czasem Chinka. Z wiekiem orientalny rys mej urody stopniowo zanikał i dziś jest już prawie nierozpoznawalny, ale oboje mieliśmy – ja nadal mam – tak zwane znamię mongolskie, charakterystyczne dla osób pochodzenia azjatyckiego lub choćby z domieszką tej krwi. U niego umiejscowiło się ono na biodrze, u mnie tuż nad pośladkami i mimo że często po okresie dzieciństwa znamię to zanika, u nas okazało się trwałe. Ponoć rodzi się z nim do 95% Azjatów (także rdzenni Amerykanie, Afrykanie i Hiszpanie) i wiążą się z tym różne teorie, niektóre o charakterze legend. Najczęściej zaś wyjaśnia się je wpływem genów wojowników mongolskich, którzy pod wodzą Dżyngis Chana pustoszyli połacie Azji i Europy, gwałcąc i zapładniając napotykane po drodze kobiety. Za młodu moje znamię było dla mnie powodem do dumy i w sytuacjach intymnych chętnie je demonstrowałam jako świadectwo owej ćwiartki wschodniej krwi, którą odziedziczyłam po księdzu Józefie Kaingbie, moim dziadku.

Dziś, gdy tropię ślady po nim, mam świadomość, że do wiedzy o pierwszych latach jego życia nie będę mieć dostępu, mogę jedynie zebrać okruchy historii, tej w skali makro i mikro, by na tej podstawie wymyślić mu dzieciństwo, a potem odtworzyć młodość.

ROZDZIAŁ IIIWojna rosyjsko-japońska

Mały Azjata, który miał w przyszłości zostać moim dziadkiem, urodził się na początku XX wieku. Jego późniejsi opiekunowie wpisali mu do metryki rok 1900 i datę 16 stycznia, gdyż w ten dzień roku pańskiego 1910 został ochrzczony w jednym z krakowskich kościołów.

W tym czasie północno-wschodnie tereny Azji – rosyjska Syberia, chińska Mandżuria i północna Korea – poddawane były intensywnej modernizacji ekonomicznej i kulturowej, związanej z gospodarczą i polityczną ekspansją Rosji i konkurującej z nią Japonii, która właśnie w 1894 roku, po wygranej z Chinami wojnie, zaczynała swą drogę ku budowaniu mocarstwowości. Duży udział w tym procesie miały także państwa zachodnie – popierająca rosyjskie imperium Francja i pozostająca sojusznikiem Japonii Wielka Brytania. Kluczowym czynnikiem zmieniającym oblicze Dalekiego Wschodu stała się budowa przez Rosjan kolei żelaznej – najpierw jej części transsyberyjskiej, łączącej Moskwę z Władywostokiem, portem założonym w 1860 roku nad Pacyfikiem, a potem, dzięki tajnej umowie podpisanej z Imperium Chińskim, wschodniochińskiej odnogi prowadzącej z Czyty przez Harbin do Władywostoku i linii południowomandżurskiej, chodziło bowiem o to, by możliwie niskim kosztem i w najkrótszym czasie skomunikować europejską część Rosji z wybrzeżem Pacyfiku. Za Czytą trasa magistrali skręcała na południowy wschód – tam kończyła się Kolej Zabajkalska. O politycznych i inżynieryjnych problemach związanych z tym kolosalnym projektem pisze w książce Transsyberyjska. Drogą żelazną przez Rosję i dalej Piotr Milewski, który odbył tę podróż w czasach nam współczesnych:

Zwolennikiem puszczenia torów korytarzem w poprzek Mandżurii był […] Siergiej Witte [rosyjski minister finansów, główny architekt kolei transsyberyjskiej – E.K.], promujący koncepcję „pokojowego podboju” Dalekiego Wschodu. Rozwiązanie to pozwalało na ominięcie technicznie skomplikowanego odcinka wzdłuż granicznej rzeki i skrócenie trasy o pięćset czternaście wiorst. Przy okazji tworzyło konkurencję dla przewoźników rzecznych. Prace można było prowadzić przez płaskie stepy i szerokie przełęcze, na terenie o łagodniejszym klimacie. Rozwiązanie to miało więc same plusy. Wiązał się z nim, niestety, jeden, za to poważny problem: jak uzyskać zgodę cesarzowej Chin?

Pierwszą reakcją władczyni Państwa Środka na propozycję rosyjskiego ministra finansów było oburzenie. Cesarzowa wdowa odebrała ją jako upokorzenie i odrzuciła. Niezrażony Witte nie poddawał się. Pomogły mu zmiany geopolityczne po przegranej przez Chiny wojnie z Japonią […]. Zawarto tajny pakt. W kwietniu 1896 roku Rosja uzyskała prawo dzierżawy pięćsetsześćdziesięciokilometrowego korytarza, którym miała zostać zbudowana droga żelazna biegnąca w linii prostej z Czyty do Władywostoku. Strona chińska nie brała na siebie żadnej odpowiedzialności w związku z jej budową i eksploatacją. […] W myśl umowy dopiero po osiemdziesięciu latach eksploatacji droga żelazna miała nieodpłatnie przejść w ręce chińskie.

W kwietniu 1897 roku wyruszyła do Mandżurii ekspedycja badawcza w celu wytyczenia trasy. Prace budowlane rozpoczęto w sierpniu. […] większość siły roboczej stanowili Chińczycy. Przez plac budowy przewinęło się ich około stu tysięcy. Pracowali za pomocą najprostszych narzędzi: szpadli, kilofów, toporów, łopat, pił i taczek. Czyhały na nich niedźwiedzie, syberyjskie tygrysy i… rozbójnicy. Niedożywionych i wycieńczonych dziesiątkowały epidemie dżumy w 1899 i 1901 roku oraz cholery rok później.

[…] W międzyczasie, gdy latem 1900 roku gotowe było tysiąc trzysta kilometrów torów, wybuchło powstanie skierowane przeciwko „zamorskim diabłom”. Bokserzy [tak Europejczycy i Amerykanie nazywali zbuntowanych nacjonalistów chińskich – E.K.] opanowali prawie całą linię. Na niewiele zdała się bohaterska obrona kolejarzy. Spalono większość budynków, splądrowano magazyny i szopy z narzędziami, zrabowano węgiel i zapasy, zrujnowano kopalnie, unieruchomiono telegraf i zniszczono znaczną część taboru. Miejscowych robotników, którzy nie przyłączyli się do rewolty, przegnano. Udało się uratować zaledwie co trzeci kilometr torów. Mimo perturbacji budowniczy Kolei Wschodniochińskiej prowadzący prace ze wschodu i zachodu spotkali się już następnej jesieni. Nieco później gotowa była Linia Południowomandżurska łącząca Harbin z ufortyfikowanym Portem Arthur (Lüshun) i handlowym portem Dalni, do których wejścia zimą nie blokował lód.

Jeszcze przed wybuchem wojny rosyjsko-japońskiej, w 1903 roku, podróż koleją transsyberyjską odbył polski pisarz, syberyjski zesłaniec i znakomity badacz ludów Północy, zwłaszcza Jakutów, Wacław Sieroszewski. Pretekstem etnograficznej wyprawy, na którą wysłało go Petersburskie Towarzystwo Geograficzne i Akademia Umiejętności, było przeprowadzenie wespół z Bronisławem Piłsudskim badań nad żyjącym na północnych wyspach Archipelagu Japońskiego plemieniem Ajnów. Właściwym jej celem zaś miało być uchronienie Sieroszewskiego przed kolejnymi prześladowaniami ze strony tajnej policji carskiej. Efektem tych doświadczeń stała się wydana dopiero w czasach II Rzeczpospolitej książka Wśród kosmatych ludzi (1927), a już w trakcie podróży powstał cykl reportaży Przez Syberię i Mandżurię do Japonii,publikowanych na bieżąco przez „Tygodnik Ilustrowany” i wydanych rok później u Gebethnera i Wolffa pod tytułem Na daleki wschód. Kartki z podróży.

Detaliczne opisy przyrody, miast i wsi nadają tej narracji sugestywną kalejdoskopowość i podczas lektury pozwalają wizualizować obcą scenerię. Dla mnie, spragnionej naocznych świadectw tamtych czasów i miejsc, jest to szczególnie ważne. Równie sugestywne są zbiorowe i indywidualne wizerunki ludzi najróżniejszych ras, klas i narodowości, których Sieroszewski potrafił charakteryzować jako doświadczony etnograf i antropolog, choć dla naszej współczesnej wrażliwości częstokroć pobrzmiewają one zbyt kolonizatorsko. Oto biały człowiek, Europejczyk, patrzy na Azjatów, niekiedy z podziwem dla ich kulturowych osiągnięć i żywotności, ale na ogół z poczuciem cywilizacyjnej wyższości.

Trzeba pamiętać, że lata spędzone przez Sieroszewskiego w krainie Jakutów w charakterze zesłańca, a więc osoby o niewysokim statusie społecznym, stworzyły mu możliwość prawdziwie uczestniczącej obserwacji obcej kultury. Wykształcone podówczas nawyki badawcze, w połączeniu z ogromnym doświadczeniem w obcowaniu z ludami Azji, nadają jego późniejszej relacji z dalekowschodniej podróży walor miarodajności. Między innymi to na jego uwagach opieram swoje domniemanie o mandżurskim, a nie chińskim, japońskim czy koreańskim, pochodzeniu etnicznym mojego dziadka. Zwłaszcza nie chińskim.

Sieroszewski tak opisuje obie nacje: „Mandżurowie mają zwięzłą, smuklejszą figurę, suche, garbate nosy, drapieżne, zawiędłe twarze, oczy mają węższe, ukośne. Chińczycy są mięsistsi od nich, często roślejsi, lecz mniej zgrabni, twarze mają owalne, oczy dość duże i wcale nie skośne, o łagodnem, smutnem spojrzeniu”. Józef Kaingba z pewnością nie był „mięsistszy” ani „roślejszy”, twarz miał szczupłą, w starszym wieku istotnie „zawiędłą”, a oczy skośne. Choć drobnej postury, był mężczyzną niewątpliwie przystojnym i dla kobiety europejskiej pociągającym.

Skądinąd w czasach, gdy przyszedł na świat, z rdzennej kultury mandżurskiej pozostało już niewiele, gdyż uległa chińskiej hegemonii. Sieroszewski pisze o tym z pewnym żalem, ale i z podziwem, a jego słowa również dziś pobrzmiewają niepokojąco proroczo: „Chińczycy […] na wszystkiem wycisnęli swe twórcze piętno. […] Lud chiński, największy ze zdobywców świata, lejąc wyłącznie własną krew, uczynił to, czego nie mógł uczynić ani Aleksander Macedoński, ani Atylli i Tamerlana pułki. Mandżurów nie ma i innych ludów, zdobytych przez Chiny drogą pokojowego zaboru, też już nie ma”.

Polski pisarz podróżował pośpiesznym pociągiem syberyjskim w wagonie pierwszej klasy i tak opisał panujące w nim luksusy: „Lustra, bronzy, mahonie, kryształowe naczynia, zwierciadlane szyby, dywany, kotary; wygodne, wyściełane fotele i kanapy, przed nimi gustownie rzeźbione stoliki. Właściwie nie wagony, lecz małe, przenośne saloniki na kołach. Pianino, nuty i książki. Seledynowe elektryczne światło. Na zawołanie wyszukane potrawy i napoje, możność porozumiewania się za pomocą telegrafu z całym światem”. Drugą klasę zajmowało przeważnie mieszczaństwo, trzecią – plebs. Światy te z zasady się w trakcie podróży nie mieszały, chyba że przydarzały się, jak w cytowanym reportażu, komplikacje i przestoje, na przykład zamieć śnieżna i ugrzęźnięcie lokomotywy w zaspie.

Z ekspresu syberyjskiego Sieroszewski przesiadł się w Harbinie do świeżo oddanej do użytku kolei mandżurskiej i przebył nią trasę aż do Port Arthur, zatrzymując się po drodze w kilku miejscowościach, między innymi w Mukdenie. Jego tekst mógł się więc dla mnie stać źródłem wiedzy o ojczystych stronach dziadka w czasie, gdy ów był dwu-, trzyletnim berbeciem. I choć zapewne nieczęsto opuszczał dom rodzinny, a jeśli już, to w charakterze tobołka przymocowanego do ojcowskich lub matczynych pleców, miasto, które za chwilę miało się stać areną wojennych wydarzeń, odegrało kluczową rolę w jego życiu.

W reportażach Sieroszewskiego nie wyczuwa się zbytnio atmosfery nadchodzącego konfliktu, choć odbywał on swoją podróż zaledwie rok przed wybuchem wojny rosyjsko-japońskiej. Tylko sporadycznie autor napomyka o kulturowych napięciach i wrogości ludzi Wschodu wobec amerykańskiej i europejskiej ekspansji. Nie tak dawno brutalnie stłumione zostało powstanie bokserów, chińska rewolta ludowa skierowana przeciwko rosnącej dominacji państw europejskich – do tych wydarzeń odnosiło się pamiętne zagajenie przez Czepca rozmowy z Dziennikarzem, którym Wyspiański rozpoczął Wesele: „Cóż tam, panie, w polityce? Chińcyki trzymają się mocno?”. Ślady tych wydarzeń były wciąż widoczne w Mukdenie, gdzie Sieroszewski zatrzymał się na parę dni.

Pociąg, którym podróżował, utknął na kilka godzin przed tamtejszą stacją kolejową, gdyż przez miasto przejeżdżał akurat chiński dygnitarz i zatrzymał się w nim na obiad. Pisarz dotarł więc do celu o zachodzie słońca. Na dworcu powitał go tłum rikszarzy bijących się o jego bagaż, fatalny kurz i odór cmentarzy podmiejskich, dla europejskiego powonienia nieznośny, zmarłych chowano bowiem w płytkich grobach, ledwie przysypanych ziemią lub gliną, psy, świnie, szczury i wrony wygrzebywały ludzkie szczątki: „odzież i piszczele wystawały na zewnątrz, wiatr trzepał niemi…”.

Sieroszewski zwiedzał Mukden z mieszanymi uczuciami. Zachwycała go wielobarwna egzotyczność miasta, przypadła do gustu widoczna na każdym kroku pracowitość jego mieszkańców, głównie kupców i rzemieślników (Chiny w ogóle jawiły mu się jako państwo „wieśniacze i rękodzielnicze”), ale smętnymi myślami o przemijającej chwale i wielkości napełniły wizyty w tamtejszych świątyniach, pałacu cesarskim i grobowcach – zaniedbanych, popadających w ruinę. Warto przytoczyć liryczno-impresjonistyczny opis głównej mukdeńskiej ulicy z reportażowej prozy tego utalentowanego literata (tu i w innych przytaczanych przeze mnie cytatach zachowuję pisownię oryginalną – E.K.):

Słońce już zgasło i zacieniona ulica wyglądała jak ciemne rojowisko. Ponad tem, w górze, w promieniach zorzy gorzał słoneczny tuman złoconych znaków kupieckich, rozwiewały się czerwone i żółte chorągwie, kołysały barwne latarnie. A poza tem, w dali, majaczyły mgliste, rogate wieżyce. Oczu oderwać nie mogłem od tego cudownego, oryginalnego obrazu, nie wiedząc, czemu się przyglądać: czy mierzchnącym szybko deseniom światła w górze, smokom i okapom wygiętym, czy świetnym wystawom sklepowym, czy dziwacznym, jaskrawo ubranym postaciom, przesuwającym się w dole. Jechali i szli, konni, piesi, na wózkach i „rykszach”. Ubrani w jedwabne powłóczyste stroje, wyszyte bogatemi, barwnemi haftami, przewijali się przez tłum szary i niebieski zwykłych przekupniów i robotników, jak barwny szlak gzymsów w ich świątyni przewija się w zmroku zacienionych pował. Dotychczas nie widziałem jeszcze takich procesyj znakomitych, bogatych i wytwornie odzianych Chińczyków. Poczułem, że jestem w jednym z ognisk ich cywilizacji… Mylę się: nie było to ognisko, lecz skarbiec, gdyż myśl i serce Chin, rozdrobnione na miliony cząsteczek, spoczywają i pracują po wsiach. Dlatego to można zawojować i zniszczyć miasta chińskie, lecz nie podobna zmienić i zniszczyć Chin.

Władysław Sieroszewski notował swoje spostrzeżenia w trybie reportażowym, na bieżąco, i tak też docierały one do jego polskich czytelników. Nie wiedział, że za niespełna rok kraina, którą przemierzał dopiero co zbudowaną trasą kolejową, stanie się sceną wielkiej wojny.

Antoni Ferdynand Ossendowski, drugi ze świetnie władających piórem ówczesnych polskich eksploratorów Dalekiego Wschodu i chemik z wykształcenia, opisał swe przygody z tego samego okresu w barwnej i sensacyjnej, a zarazem bogatej faktograficznie wspomnieniowej książce Od szczytu do otchłani. Książka powstawała ze znacznej perspektywy czasowej, autor wiedział już, co się zdarzyło w latach 1904–1905 i, co więcej, sam był aktywnym uczestnikiem owych historycznych wypadków. W pierwszym rozdziale wspomnień, zatytułowanym „Groźne zwiastuny”, nawiązał do okoliczności, które zainicjowały zbrojny konflikt:

W pamiętnym dla Rosji roku 1904 przeniosłem się z Tomska, gdzie zajmowałem stanowisko docenta politechniki, do Władywostoku, zaproszony do dokonania chemicznych badań węgla, nafty i złota tudzież innych surowców Azji Wschodniej.

Po moim przybyciu na Dalekim Wschodzie zaczęły się dziać wypadki dające dużo do myślenia.

Rozpoczęło się to od otrzymania przez Rosjan, drogą tajemniczą, koncesji leśnej na rzece Jalu, stanowiącej zachodnią granicę Korei. […] Niedługo dowiedzieliśmy się o wielkim wzburzeniu i niepokoju wśród Japończyków, uważających koncesję na Jalu za pierwszą ze strony Rosji próbę zagarnięcia Korei tym samym sposobem, jakim, otrzymawszy koncesję w Mandżurii na budowę Kolei Wschodniochińskiej, potrafiła faktycznie stać się posiadaczką całego obszaru […]. Obawy te zmusiły Japonię do wysłania na Jalu oddziałów zbrojnych z zadaniem stawiania oporu koncesjonariuszom, jeżeliby przekroczyli granicę koreańską.

[…] Tajemnicze miny japońskich rezydentów we Władywostoku, narady ich z Chińczykami i Koreańczykami, energiczny ton prasy japońskiej, a najwięcej zachowanie się rosyjskich władz świadczyły jednak o zbliżającej się wojnie.

Objaśniwszy zwięźle wydarzenia i klimat polityczny chwil poprzedzających wybuch wojny rosyjsko-japońskiej (któremu to zagadnieniu opracowania historyczne poświęcają setki stron przeładowanych datami i nazwiskami), pisarz przechodzi do relacji o narastaniu w Rosji niepokojów rewolucyjnych, a w końcu do opowieści o swych biznesowo-awanturniczych poczynaniach na Dalekim Wschodzie, z których powodu trafił do więzienia w Harbinie pod zarzutem działalności antypaństwowej i nieomal otrzymał wyrok śmierci.

Sam Harbin, który stał się administracyjnym centrum Kolei Wschodniochińskiej, był wówczas miastem bardzo młodym, założonym na miejscu mandżurskiej wioski w 1897 roku przez – co warto przypomnieć – polskiego inżyniera Adama Szydłowskiego. Szybko też stał się silnym ośrodkiem polonijnym, z polską parafią, polskim gimnazjum, polską prasą i różnymi stowarzyszeniami. Położony około 350 kilometrów na północ od Mukdenu i 400 kilometrów na zachód od Władywostoku, dziś jest wielką chińską metropolią liczącą wraz z przyległościami 10 milionów mieszkańców. Zimą 1905 roku był pierwszym przystankiem w życiowej podróży mojego dziadka.

Więzienny wątek wspomnień Ossendowskiego, jakkolwiek fascynujący zwłaszcza ze względu na detaliczne opisy koszmarnej egzystencji skazańców i aresztantów, dla mnie był mniej istotny. Za to narracje o przygodach w Mandżurii okazały się bezcenne.

Ossendowski mianowicie, w ramach swoich prac dla armii carskiej, wynalazł specjalny rodzaj smaru do armat, karabinów, kół wozów obozowych i osi wagonów kolejowych, a także do produkcji mydła. Można go było wytwarzać lokalnie, unikając sprowadzania z Rosji europejskiej, co zwalniało w jedynej linii kolejowej sporo miejsca potrzebnego dla transportu wojska i sprzętu militarnego. Do produkowania smaru niezbędna była soja, roślina strączkowa, którą od dawien dawna uprawiali Chińczycy. I to od nich kupował ją polski chemik-literat, wchodząc tym samym w bliskie kontakty z tubylczą ludnością, przemierzając rzeką i lądem rozległe połacie ziem na południe od Harbina i prowadząc z niemal naukową dociekliwością obserwacje tamtejszej kultury i przyrody.

Jedną z bardziej ekscytujących historii przezeń zanotowanych jest ta o egzekucji bandytów zwanych chunchuzami, na którą zaprosił go tao-taj, czyli miejscowy urzędnik chiński sprawujący między innymi funkcję sędziego. Zakuci w dyby bandyci zachowywali dobry nastrój, gawędząc i śmiejąc się. Ossendowski uprzejmie wymówił się od udziału w spektaklu potrzebą załatwienia jakichś spraw na mieście (które to miasto, z jego sklepami, warsztatami, zajazdami, palarniami opium i haszyszu oraz przybytkami hazardu, doczekało się w jego książce efektownego opisu), a gdy po jakimś czasie wrócił do tao-taja:

Na ganku […] siedział kat i pakułami ścierał krew ze swego straszliwego miecza. Przed stołem sprawiedliwości leżało pięciu Chińczyków z odrąbanymi głowami. Dwa czarne, kosmate psy żłopały krew, wyciekającą z przerąbanych szyj. Na murze, niespokojnie kracząc, siedziały już wrony i kruki o potężnych dziobach.

Wkrótce wyszedł tao-taj w małej, czarnej czapeczce na głowie, uśmiechnięty i uprzejmy, i podał mi przygotowany dokument, polecający moją osobę z eskortą gościnności i opiece władz w granicach obwodu Boduno. Pożegnałem dygnitarza i pośpiesznie opuściłem straszliwy ja-myń [siedziba tao-taja i policji – E.K.], spostrzegłszy czarną chmurę różnego drapieżnego ptactwa, krążącego nad nim.

Pod wieloma względami ówczesny azjatycki Daleki Wschód przypominał amerykański Dziki Zachód – była to mekka osadników, handlowców i różnego autoramentu biznesmenów, globtroterów i awanturników, zaplątanych tu z powodu życiowych perypetii outsiderów. Biali konfrontowali się na tych terenach z różnymi warstwami tubylczej ludności chińskiej i mandżurskiej – często z obustronną brutalnością, ale też na prawach współistnienia i kulturowej adaptacji: od dostojnych i wszechwładnych mandarynów poczynając, poprzez średnią klasę urzędniczą i kupiecką oraz rolników, aż na miejskiej i wiejskiej biedocie kończąc.

Wzdłuż torów kolejowych w błyskawicznym tempie wyrastały osady, magazyny, posterunki straży kolejowej, cała infrastruktura inżynieryjno-gospodarcza. Pociągi poruszały się po jednym torze, często zatrzymując się na mijankach, by przepuścić skład jadący z naprzeciwka bądź taki, który miał pierwszeństwo przejazdu: wojskowy lub wiozący wysoko postawione persony. Tubylcy szybko nauczyli się korzystać z rosyjskiej kolei i wagony pasażerskie były niemiłosiernie zatłoczone ludźmi różnych nacji i kolorów skóry, a ponieważ stale zatrzymywano je dla ustąpienia torów ważniejszym pociągom, podróż ciągnęła się w nieskończoność i o żadnej punktualności w rozkładzie jazdy nie mogło być mowy. W dodatku na porządku dziennym były napaści na pociąg przez chińskie i mandżurskie bandy oraz niszczenie torów. Gdy na terenie Mandżurii rozpoczęły się działania wojenne, utrzymanie regularnego ruchu kolejowego stało się jednym z głównych rosyjskich zadań strategicznych, gdyż od tego zależał sprawny transport żołnierzy i ciężkiej broni z europejskiej części imperium na przemieszczający się w kierunku północnym front mandżurski.

Po długotrwałym kryzysie politycznym na tle zdobycia dominacji w Azji Północno-Wschodniej i zerwaniu stosunków dyplomatycznych między obydwoma państwami 10 lutego 1904 roku Japonia wypowiedziała wojnę Rosji. Działania wojenne miały się toczyć na terytoriach nienależących do żadnego z przeciwników, ale kontrolowanych przez stronę rosyjską. Ku zaskoczeniu obserwatorów zewnętrznych niewielkie państwo wyspiarskie od początku zaczęło zdobywać przewagę nad siłami rosyjskiego kolosa. W efekcie dalekowschodni konflikt, jak wiemy, stał się przyczyną upadku imperium Romanowów, a w konsekwencji – wybuchu rewolucji bolszewickiej, powstania Kraju Rad i całkowitego przemeblowania dwudziestowiecznej mapy geopolitycznej Europy i Azji.

Front posuwał się od oblężonego na południu przez Japończyków Port Arthur w kierunku północnym. We wrześniu 1904 roku wycofujący się Rosjanie pod dowództwem generała Kuropatkina zatrzymali się w Mukdenie, przejmując administrację miasta i zaprowadzając w nim stan wojenny. Między 19 lutego a 10 marca 1905 roku pod Mukdenem rozegrała się decydująca bitwa tej wojny, uznana potem przez historyków wojskowości za największą w dziejach konfliktów militarnych do czasu I wojny światowej. Wzięło w niej udział około 750 tysięcy żołnierzy obu walczących stron, straty w ludziach były ogromne, Rosjanie zostali wyparci z Mukdenu. Klęskę Rosji ostatecznie przypieczętowała dwudniowa przegrana morska bitwa pod Cuszimą pod koniec maja i trzy miesiące później podpisany został traktat pokojowy, na mocy którego Rosja definitywnie wycofała resztę swoich wojsk z Mandżurii, Japonia zaś objęła protektorat nad Koreą i zyskała inne korzyści terytorialne.

Wojna rosyjsko-japońska budziła ogromne zainteresowanie w całym świecie zachodnim. Jej przebieg był na bieżąco relacjonowany przez korespondentów prasy i radia (wśród nich znajdował się m.in. słynny pisarz amerykański Jack London), a wiele państw niebiorących w niej udziału wysyłało do Mandżurii swoich obserwatorów wojskowych, by śledzić taktykę obu armii i przebieg bitew. Pobudzała też wyobraźnię twórców literatury, zwłaszcza przygodowej. Poszukując materiałów, które pomogłyby mi zobrazować realia życia w Mukdenie w 1905 roku, natrafiłam wreszcie – po książkach Sieroszewskiego i Ossendowskiego – na wydaną ledwie rok później, w 1906, powieść autorstwa Herberta Stranga pt. Brown of Moukden: A Story of the Russo-Japanese War.

Herbert Strang był literackim pseudonimem tandemu, który tworzyli dwaj angielscy autorzy: George Herbert Ely (1866–1958) i Charles James L’Estrange (1867–1947). Ponoć pierwszy z nich wymyślał fabułę, a drugi zajmował się robotą pisarską. Specjalizowali się w prozie przygodowo-historycznej dla młodzieży, głównie dla chłopców. Jej polskim odpowiednikiem byłyby książki Alfreda Szklarskiego z cyklu o Tomku Wilmowskim, które, choć powstawały pół wieku później, realizowały dokładnie ten sam silnie naznaczony perspektywą kolonialną schemat fabularny i nie można wykluczyć, że ich autor wzorował się właśnie na Strangu.

Protagonistą u Stranga zawsze był dzielny, szlachetny, młody Anglik zaplątany w jakieś burzliwe wydarzenia historyczne, najczęściej wojny, a szybka akcja, pełna starć, intryg, przebieranek, przypadkowych spotkań i nieoczekiwanych wybawień z opresji, rozgrywała się zazwyczaj w odległych od Europy, egzotycznych miejscach. Nie jest to więc literatura, która mogłaby zastąpić źródła i opracowania historyczne, jednak w żadnej książce naukowej nie znalazłam równie sugestywnych i szczegółowych obrazów przestrzeni, pejzażu dźwiękowego, wyglądu, zachowania i mowy postaci, kulinariów i tym podobnych elementów lokalnej obyczajowości. Pod względem dbałości o autentyczność realiów i faktografii tandem Herbert Strang nie pozwalał sobie na taryfę ulgową, wiele opisów w książce o przygodach Jacka Browna w Mandżurii podczas wojny 1904–1905 roku sprawia wręcz wrażenie, jakby zostały zaczerpnięte z autopsji. W każdym razie dla mnie – do niedawna kompletnej ignorantki w zakresie wiedzy historycznej, geopolitycznej i kulturowej dotyczącej tamtych lat i miejsc – była to kolejna nadzwyczaj cenna lektura. Spróbuję więc przedstawić Mukden i jego ludność Anno Domini 1905, streszczając, parafrazując, a po części wprost tłumacząc na język polski fragmenty tej angielskiej powieści i uzupełniając je wiedzą historyczną pozyskaną z innych źródeł.

Stolica