Ksiądz Juliusz. L’Abbé Jules - Octave Mirbeau - ebook

Ksiądz Juliusz. L’Abbé Jules ebook

Octave Mirbeau

0,0

Opis

Tematem powieści jest powołanie księdza histeryka, stale buntującego się przeciw Kościołowi i przeciw nieprzyjaznemu i uciskającemu człowieka społeczeństwu. Ksiądz Juliusz jest nieustannie rozdarty między potrzebami cielesnymi a zobowiązaniami, jakie powziął powierzając swoje życie sutannie. Na miejsce akcji powieści Mirbeau wybrał małe miasteczko w Normandii, w regionie Le Perche, miasteczko zainspirowane Rémalard, gdzie pisarz spędził dzieciństwo. Każdy żyje tu pod bacznym okiem sąsiadów, a pragnienia ciała i ducha są boleśnie i nieudolnie tłumione. (za Wikipedią). Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej. Version bilingue: polonaise et française.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 691

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

Octave Mirbeau

 

 

 

Ksiądz Juliusz

L’Abbé Jules

 

 

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej

Version bilingue: polonaise et française

 

 

 

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Tekstpolski wg edycji z roku 1906. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

Tekstfrancuski wg edycji z roku 1888. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-140-3 

 

 

 

Ksiądz Juliusz

CZĘŚĆ PIERWSZA.

I.

Z wyjątkiem dni, w których ojciec mój dokonał jakiejś ciekawej operacyi, np. porodu w zamożniejszym domu i opowiadał przy stole historyę ważniejszych momentów posługując się terminami technicznymi, często łacińskimi, – z wyjątkiem dni owych, rodzice moi nie rozmawiali z sobą prawie nigdy. Przyczyną nie była jakaś wzajemna niechęć do siebie, nie, kochali się bardzo, godzili we wszystkiem, i trudno było wprost napotkać parę lepiej dobraną. Ale przyzwyczajeni mieć te same myśli, zmuszeni odczuwać te same wrażenia, a z natury nie romantyczni, nie mieli materyału do konwersacyi. I do mnie nie mówili, uważając mnie snadź za zbyt już dużego na bajki i piosenki, a za niedorosłego do kwestyj poważnych. Przytem wyznawali zasadę, że usta dziecka w ruch wprawiać ma jeno jedzenie, wydawanie lekcyj, oraz pacierz. Ilekroć zdarzyło mi się podnieść bunt przeciw temu systemowi pedagogii domowej ojciec miażdżył mnie argumentem:

– A to co nowego? A trapiści mówią? No widzisz.

Mimo, że nie zawsze tak weseli i serdeczni jakbym tego pragnął, rodzice moi kochali mnie na swój sposób bardzo.

Tylko, by uznali, że warto otworzyć usta, musiały się poza codzienną szarzyzną życia i przygodami zawodowemi ojca wydarzyć straszne jakieś rzeczy, naprzykład przeniesienie urzędnika, zabicie sarny na polowaniu w lasach p. Blaude, śmierć któregoś z sąsiadów, jakieś nagłe, a niespodziewane małżeństwo i tym podobne rzeczy.

Prawdopodobieństwo ciąży, zwłaszcza w domu zamożnym bywało także tematem krótkich rozmów, kończących się zazwyczaj stereotypowem:

– To jest, o ile się nie mylę... – mówił ojciec – o ile ona rzeczywiście zaszła w ciążę!

– Co to będzie za poród, co za cudny poród! – odpowiadała matka. – Cztery takie na miesiąc, hę, nie pragnę więcej... moglibyśmy kupić fortepian.

Ojciec klaskał językiem.

– Hm, cztery na miesiąc?... jesteś widzę moja droga zbyt łakomą... zresztą z tą przeklętą babą sprawa djabla... boję się zawsze... ma tak wąską miednicę.

Nie mogłem wówczas zbadać, którą tajemniczą część ciała ludzkiego oznacza słowo: miednica, znałem jednak na pamięć pojemność i zdolności porodowe wszystkich kobiet w Viantais. To jednak nie przeszkadzało memu ojcu zapewniać mnie, bezpośrednio po owych medycyno-technicznych prelekcyach naszpikowanych słowami: uterus, łożysko, pępowina itd., że dzieci znajduje się pod liśćmi kapusty.

Wiedziałem też co znaczy: rak, puchlina, zapalenie, a nierozwinięty mój umysł napełniły wizye ran, wstydliwie ukrywanych ran, które są hańbą. W duszy mej, jak w szpitalu jęk brzmiał bolesny i nie mogłem śmiać się naiwnie, ufnie, po dziecięcemu. Ojciec wychodził co wieczora niemal z domu z instrumentami w kieszeni, czasem też rozkładał na stole różne straszne przyrządy z lśniącej stali, chuchał na sondy, obcierał noże, migotał pod światło lampy cienkiemi klingami lancetów. Na ten widok pierzchały sny moje cudne o rajskich ptakach i wróżkach, a w ich miejsce zjawiały się krwawe widma operacyjnych sal, ciekły potoki materyi, leżały stosy odciętych członków, zwoje bandażów i szarpi ohydnie zakrwawionych. Ważny to był wieczór, gdy ojciec czyścił swój forceps, zapominany często w kieszeni budy bryczki. Zardzewiałe ramiona przyrządu polerował żółtym proszkiem, wycierał łyżeczki, smarował oliwą oś, a gdy wreszcie straszliwe narzędzie połyskiwało już należycie, ojciec brał je w rękę z lubością i wykonywał w powietrzu ruchy fachowe, wprowadzając je w otwory, istniejące jedynie w jego wyobraźni. Wreszcie wkładał broń do pochwy z zielonego perkalu i mawiał:

– A jednak mimo wszystko, nie lubię tego... o wypadek w takich razach nie trudno... jakieżbo kruche te wszystkie djabelskie organa.

– Tak, tak – odpowiadała matka – zapominasz jeno mój drogi, że wówczas bierzesz podwójne honoraryum!...

Dowiadywałem się o rzeczach, o których pojęcia zazwyczaj nie mają dzieci, ale nie bawiło mnie to zgoła.

Nic nie było przykrzejszem w całej mej nędznej egzystencyi, nad godziny spędzane przy stole, godziny tak nudne i tak nieskończenie długie. Radbym był wymknąć się, wybiedz gdziekolwiek, na schody kurytarza, na podwórze do innych dzieci, do kuchni, do starej Wikty, która nie zważając na wymówki i łajania matki pozwalała mi przewracać garnki, odkręcać kurek kociołka z wodą, jeździć na rożnie, a czasem też zabawiała zadziwiającemi historyami o rozbójnikach, od których rozkosz szła mi w serce, a włosy ze strachu podnosiły się na głowie. Przy stole posłuszeństwo zmuszało mnie do nieruchomego tkwienia w krześle zbyt niskiem, podwyższonem dwoma tomami odwiecznych, potarganych Żywotów Świętych Pańskich. Siedziałem tak długo na mękach, aż matka dała wybawczy znak wstania. W lecie pół biedy było jeszcze i radziłem sobie jakoś na nudy. Przelatywanie much, pobrzęk ós na talerzach z owocami, spadanie na obrus motyli i owadów zwabionych zapachem świeżo podlanych kwiatów dawały mi pewną dystrakcyę. Lubiłem spoglądać przez otwarte okno na ogród, ścielące się poza nim równie i dalej, dalej, fioletowymi osłonione oparami stoki Saint Jacques, poza które zapadało słońce. Ale w zimie, nie było much, ós, motyli, ni nieba... nie było nic, prócz tej strasznej, ponurej sali jadalnej i rodziców milczących, obcych mi, zatopionych w jakichś bezsłowych, nieznanych myślach.

Pamiętam raz, deszcz padał przez cały dzień. Był wieczór zimowy, smutniejszy jeszcze niż zawsze. Rodzice nie przemówili ni słowa, zasmuceni byli jacyś, widziałem to. Ojciec złożył serwetę starannie w kształt serca, jak to czynił zazwyczaj po jedzeniu. Nagle rzekł:

– Co on u licha mógł zmajstrować w Paryżu?... To przechodzi ludzkie pojęcie!

Kilku zręcznymi psztyczkami zrzucił okruchy z kamizelki i spodni, przysunął krzesło do kominka, na którym dopalały się polana drzewa, pochylił ku ogniowi i oparłszy łokcie na kolanach, począł grzać sobie ręce, trąc od czasu do czasu jedne o drugą i strzelając stawami palców. Weszła Wikta, by zabrać talerze i poczęła krążyć dokoła stołu. Rękawy miała zakasane po łokcie. Gdy wyszła, ojciec powtórzył raz jeszcze:

– Ale co on u licha mógł zmajstrować w Paryżu?... Przez ciąg sześciu lat nie dał znaku życia... Hm, i to ksiądz... Bardzo jestem ciekawy... bardzo jestem ciekawy.

Domyśliłem się, że idzie o stryja, księdza Juliusza. Rano otrzymał ojciec list z zawiadomieniem o rychłym jego przyjeździe. List był krótki, lakoniczny, nie zawierał żadnych wyjaśnień. Ani śladu serdeczności, ni słowa tłumaczenia, że nie pisał tak dawno. Wracał do Viantais, donosił o tem bratu i na tem koniec. Listy podobne przesyłają dostawcy swym odbiorcom. Pismo jeno bardziej jeszcze było nerwowe jak dawniej. Zauważył to ojciec.

– Co u licha mógł ten człowiek zmajstrować w Paryżu? – wykrzyknął poraz trzeci.

Matka wyprostowana przy stole, z rękami splecionemi na piersiach potrząsnęła głową. Surowa jak zawsze, sztywna, w sukni czarnej, gładkiej, bez żadnych ozdób z białym kołnierzykiem u szyi wyglądała jak wcielenie powagi.

– Ot, oryginał, – odparła – a przytem pewna jestem, że w tem wszystkiem tkwi coś paskudnego.

Zamilkła, a po chwili dodała z niechęcią:

– Wolałabym dużo, by był został w Paryżu, nie spodziewam się z racyi tego powrotu niczego dobrego.

Ojciec potwierdził:

– Niewątpliwie, niewątpliwie, z jego usposobieniem życie codzienne rajem nie będzie.

Zamyślił się na chwilę, potem dodał:

– Płyną stąd jednak pewne korzyści moja droga! Pobyt proboszcza u nas może przynieść korzyści... i to znaczne... znaczne!

Matka wzruszyła ramionami i odrzuciła żywo:

– Korzyści?... I ty w to wierzysz?... Zresztą on drwi sobie z rodziny, podobnie jak z odprawiania mszy świętej... czyż choć raz przysłał malcowi, swemu siostrzeńcowi za grosz choćby zabawkę?... Albo czyż jednem choćby słowem podziękował ci za trud pielęgnowania gdy był chory, za te wszystkie noce spędzone u jego łóżka z zaniedbaniem własnych spraw?... Mówiłeś: »Da nam piękny prezent«. Ha, gdzież to ten jego prezent?... A zające, a bekasy, a tłuste pstrągi, a wszystko to, czem go napychaliśmy!... To wszystko cośmy sobie od ust odejmowali dla niego! Zachowywał się, jakby mu się to należało...

– Hm, trudno!... – przerwał ojciec – Mieliśmy jaknajlepsze zamiary!

– Głupstwo, byliśmy głupcami, daliśmy się za nos wodzić... To zły człowiek, zły brat, zły ksiądz, to jest istota obrzydliwa! Wraca do Viantais zapewne dlatego, że niema już nic, że wszystko rozmarnował, że jest bez grosza... Spadnie nam na kark!... Ha, ha, tego doprawdy tylko brakowało!

– Ależ daj pokój moja droga, przesadzasz, niemożliwie przesadzasz!... Wraca, bo nie może nigdzie zagrzać miejsca... To djabeł wcielony!... Porzuca Paryż, jak rzucił swe probostwo, gdzie było mu jak u Pana Boga za piecem, jak wyjechał z Randonnais, z tego cichego, tłustego, dającego tyle dochodów probostwa... po prostu potrzebuje zmian, usiedzieć na miejscu nie może, musi się włóczyć po świecie... A co do majątku... ha, ha... nielada skąpiec z niego... nie, nie podzielam twego zdania... przypomnij sobie tylko... to Harpagon istny.

– Mój drogi można być skąpcem, a mimo to marnować pieniądze na przeróżne głupstwa... czyż niewiadomo jakie to nieraz zachcianki mają ludzie jemu podobni?... Zresztą zapominasz widzę, że przed odjazdem do Paryża braciszek twój sprzedał swój folwark, obie łąki, drzewo z la Faudiere?... I czemuż to uczynił?... Gdzież są teraz te pieniądze?

– To prawda! – odparł ojciec i zapadł nagle w zadumę.

– Nie mówiąc już o tem, że wszyscy go tutaj nie cierpią... że szkodzić ci to może przy wyborach, w praktyce nawet... Naprzykład tacy Bernardowie, których trzymasz obiema rękami z takim trudem... nie dałabym i dwu groszy za to, że nie wezmą innego lekarza... to bardzo możliwe... a potem idź, szukaj ludzi, którzy tak często chorują i tak dobrze płacą!

Ojciec oparł się o poręcz krzesła, skrzywił się i podrapał po karku.

– Hm, hm, – zamruczał raz i drugi – Masz racyę... tak masz racyę... to bardzo możliwe.

Matka ciągnęła dalej konfidencyonalnie:

– Słuchaj, nigdy ci tego nie chciałam powiedzieć, bo mi cię żal było... ale drżałam bez ustanku, czy nie dowiem się jakiej okropności... Pamiętasz tego Vergera... co to zabił arcybiskupa... to był także ksiądz, waryat, fanatyk, jak ksiądz Juliusz...

Ojciec obrócił się szybko. W oczach miał przerażenie. Zdawało się, że nagle sięgnął wzrokiem w otchłań, pełną okropności. Drżącym głosem wyjęknął:

– Verger... co ty mówisz?... Verger?... Na miłość boską!

– Tak, ciągle o tem myślałam... nigdy nie rozwijałam dziennika bez drżenia... Mój Boże, któż może przewidzieć?... W twojej rodzinie wszyscy tacy... oryginalni!

Rozmowa się urwała. Zapadło głębokie milczenie.

Na dworze wichr wył, targał drzewami, deszcz bębnił o szyby. Ojciec z troską na twarzy spoglądał w dogasający ogień, matka zamyślona, pobladła, od niezwykle długiego mówienia zapatrzyła się gdzieś w próżnię, a ja, w tej pogrążonej do połowy w mroku, pustej niemal sali, o nagich ścianach, w których tkwiły czarne ślepia okien, uczułem się samotny, opuszczony i nad wyraz smutny. Z sufitu, ze ścian, nawet z oczu rodziców wiał ziąb jakiś, spadał na mnie, owijał mnie, jak płaszcz lodowy, przenikał mrozem, od którego ściskało się serce. Wstrzymywałem łzy. Mimowoli porównywałem klasztorne wnętrze naszego domu, z mieszkaniem Servierów, przyjaciół rodziców, do których co środy chodziliśmy na obiad proszony. O jakże miłą i słodką była atmosfera tego domu, jakie dywany miękkie, pieszczotliwe, jakie tapety wesołe na ścianach, portrety rodzinne, w owalnych ramach, pamiątki lat minionych troskliwie przechowywane, wszystkie te piękne drobnostki rozsiane wszędy, a każda jak uśmiech, a każda napełniająca serce radością, świadcząca o zamiłowaniach właścicieli. Czemuż matka moja nie była podobną do pani Serviere, czemu brakło jej tej wesołości, czemu nie była tak serdeczną, nie nosiła tak pięknych sukien z koronkami i kwiatami u gorsu, czemu nie pachniały jej włosy, jak piękne, jasne, w wielki węzeł zwinięte włosy pani Serviere. Śliczna była, wszystko w niej tak mnie brało za serce, że lubiłem siadać na krzesłach, na których siadywała, całować wszystko i oddychać wonią wszystkiego z czem ciało jej weszło w zetknięcie. Czemuż tak nie robiłem z matką moją?... Czemu nie byłem jak Maks i Janka, dzieci w moim wieku, którym wolno było biegać, mówić, bawić się w chowankę, weselić, czemu nie miałem jak one pięknych złoconych książek z obrazkami, które ojciec »tłumaczył« wśród wybuchów radości i wykrzyków podziwu?...

Powstrzymując ziewanie kręciłem się bezustannie na twardem podłożu, tych nieznośnych Żywotów, nie mogąc wynaleść pozycyi wygodniejszej. By uszy zająć jakimś odgłosem, a oczy widowiskiem, nadsłuchiwałem stukotu sabotów Wikty po podłodze kuchennej i szczęku naczynia i wpatrywałem się w krąg żółtego światła drgającego nad lampą na suficie.

Tego wieczoru ojciec zapomniał zapisać w swoim notesie wizyt odbytych w ciągu dnia u chorych. Zauważyłem też, że nie przeczytał dziennika, chociaż dwie te funkcye spełniał w normalnym czasie z nieubłaganą punktualnością.

Dla rozrywki spróbowałem myśleć o stryju Juliuszu, którego powrót był przyczyną niezwyczajnie długiej i ożywionej rozmowy mych rodziców. Gdy wyjeżdżał, byłem malcem, miałem ledwie trzy lata, a jednak dziwiło mnie, iż we wspomnieniach rysuje mi się blado, niewyraźnie, gdyż czasu onego odjazdu nie minął i dzień, by mnie nie straszono stryjem, jako czemś wielce podobnem do djabła, potworu straszliwego, który porywa na rogi niegrzeczne dzieci. Opowiadano mi przecież, że raz bawiąc się w ogrodzie w Randonnais, wpadłem w sam środek koszyka tulipanów, a stryj rozwścieklony okrutnie mnie obił trzepaczką, którą zwykle trzepano jego sutanny. Także, gdy szło o to, by w dobitnych wyrazach określić czyjąś brzydotę fizyczną, lub moralną, rodzice moi używali zazwyczaj metafory: »Brzydki jak ksiądz Juliusz... brudny jak ksiądz Juliusz... łakomy, jak ksiądz Juliusz... gwałtowny, jak ksiądz Juliusz... kłamie jak ksiądz Juliusz*. Gdym płakał, matka chcąc mnie zawstydzić mówiła:... – O jaki brzydki, zupełnie jak ksiądz Juliusz. Gdym się wyłamał z posłuszeństwa, mówiono mi: – Dobrze, dobrze, tylko tak dalej, mój chłopcze, a skończysz jak ksiądz Juliusz. Ksiądz Juliusz, było to więc wcielenie wszystkich występków, wad, zbrodni, ohyd i tajemnic. Często przychodził do nas proboszcz Sortais i za każdym razem pytał:

– I cóż, nie przyszła jeszcze jaka wieść od księdza Juliusza?

– Niestety dotąd nie, księże proboszczu.

Proboszcz układał swe krótkie, pulchne rączki na wyniosłym brzuszku i kręcił głową z niezadowoleniem.

– Do czego to podobne,... no proszę!... Wczoraj jeszcze odprawiłem mszę świętą na jego intencyę.

– A może on umarł, księże proboszczu?

– O moja dobra pani, gdyby umarł, toby się wiedziało!...

– A możeby to i lepiej było dla niego.

– A może i lepiej moja dobra pani! Miłosierdzie boże jest bez granic!... Ano niewiadomo, niewiadomo!... Ale dla kleru to smutne, to bardzo smutne!

– I dla rodziny także,... i dla rodziny także.

– I dla kraju! I dla wszystkich... bardzo smutne, bardzo smutne dla wszystkich!

Proboszcz zażywał tabakę wciągając ją głośno.

Pamiętam też różne historyjki z młodych lat księdza stryja. Ojciec opowiadał mi je często, gdy był w dobrym humorze, napoły z oburzeniem, napoły ze śmiechem. Zaczynał tonem poważnym, obiecując wyciągnąć z każdej sens moralny »dla przestrogi«, potem jednak dawał się porwać farsie i kończył opowiadanie, śmiejąc się do rozpuku i bijąc po kolanach. Jedna z pośród tych historyjek wywarła na mnie silne wrażenie. Często, gdym widział, że ojciec ma twarz weselszą nieco, prosiłem:

– Ojczulku, opowiadaj o stryju Juliuszu i ciotce Atalii!

– A byłeś ty grzeczny? Nauczyłeś się lekcyi?

– Tak, tak ojczulku, proszę cię, opowiedz.

I ojciec opowiadał:

Gdy nieboszczka twoja ciotka Atalia była jeszcze mała, strasznie była łakoma, tak łakoma, że nie można było zostawić przy niej jednego łakotka, gdyż każdy byłaby zaraz zjadła. Ze spiżarni wykradała resztki pieczeni, plądrowała w szafami szukając słoików z konfiturami, a gdy je znalazła maczała w nich palce. W ogrodzie nawet nadgryzała jabłka na karłowatych drzewach rosnące, a biedny ogrodnik desperował myśląc, że powodem spustoszenia są świerszcze i inne szkodniki. Zaczajał się więc, nastawiał paści, a ciotka Atalia drwiła z niego: I cóż tam Franciszku, co porabiają świerszcze? – Ach panienko, proszę się nie naśmiewać ze mnie – odpowiadał – to jakieś zaczarowane świerszcze, ale poradzę sobie z nimi i tak... – No i przyłapał raz miast świerszcza ciotkę Atalię. Ukarano ją surowo, bo nieposłuszeństwo i łakomstwo to grzechy szkaradne. Przebiegłą była ciotka Atalia nadzwyczajnie, ale zdrowia tęgiego nie miała. Kaszlała często i obawiano się o jej płuca. Babka twoja przymuszała ją więc co ranka do wypicia łyżeczki tranu. Tran smaczny nie jest, a jak ci już mówiłem ciotka Atalia była bardzo łakoma. Nie lada to była sprawa dokazać, by zażyła lekarstwo. Ale po kilku miesiącach kuracji poczęło jej być lepiej, odzyskała rumieńce i kaszel się zmniejszył. Coprawda umarła i tak potem na suchoty. Miała kawerny w płucach... Gdy się ma kawerny moje dziecko... już wszystko na nic, trzeba umierać prędzej czy później... a dzieci niegrzeczne mają zawsze kawerny...

Tutaj ojciec zatrzymywał się, chcąc prawdopodobnie dać czas memu dziecięcemu umysłowi, by zważył całą doniosłość owych proroczych słów. Spoglądał na mnie z miną wyrażającą wielką pewność, wycierał długo i uroczyście nos, a ja drżałem na całem ciele myśląc o tem, że i ja mogę mieć kiedyś kawerny i umrzeć jak ciotka Atalia.

– Pewnego ranku – ciągnął ojciec jowialnie – stryj Juliusz, mający wówczas dziesięć lat wszedł do pokoju, gdzie spała ciotka. W jednej ręce trzymał flaszkę z tranem, a w drugiej woreczek z czekoladkami, znaleziony gdzieś w jakiejś szufladzie. Zbudził biedaczkę i rzekł: – Dalejże, wypij łyżeczkę tranu! – Ciotka słyszeć o tem nie chciała. Wypij, a dam ci jednę czekoladkę! – Otwarł woreczek, zaszeleścił nim, wziął garść czekoladek i pokazał je siostrze. – Aj, jakie to dobre! – rzekł i mlasnął językiem. – Jakie to dobre... wiesz, nadziewane są masą waniliową... no wypij! – Ciotka Atalia wypiła wreszcie, krzywiąc się niemiłosiernie. – Wypij teraz drugą – rzekł wuj Juliusz, – a dam ci dwie czekoladki, rozumiesz, wyborne dwie czekoladki! – I ciotka wypiła drugą. – Słuchajno – powiedział – wypij trzecią, a dam ci trzy czekoladki! – Wypiła trzecią łyżeczkę tranu... potem czwartą, piątą,... dziesiątą, piętnastą... wreszcie flaszkę całą. Wtedy stryj Juliusz nie posiadając się z radości począł tańczyć po pokoju, potrząsać próżną flaszką. – To doskonałe! – wołał – ha, ha, ha, to doskonałe! Wiesz co teraz będzie? Przez dwa dni będziesz chora... będziesz wymiotowała bez przestanku!... Ach, coza heca! Coza heca! Ciotka rozpłakała się, ze strachu, bardzo ciężko zaniemogła... przez tydzień wymiotowała, dostała gorączki i przeleżała dwa tygodnie w łóżku. Stryj Juliusz dostał w skórę, wsadzono go do ciemnej komórki, ale nie uczuł mimoto skruchy i ani słowem nie wyraził żalu, że tak niecnie postąpił z siostrą. Przeciwnie powtarzał ciągle: – Wymiotowała!... wymiotowała!... O coza heca!

Ojciec wybuchał śmiechem i wykrzykiwał na zakończenie:

– A to urwisz z tego Julka! Wszystkie te rysy charakteru bezustanku powtarzane powinny były w moim trwożliwym, dziecięcym umyśle utrwalić się i wytworzyć dokładny obraz stryja. Stało się jednak inaczej. Wydawał mi się jeno niejasną wizyą, zmieniającą się ciągle, a wyobraźnia moja na podstawie opowiadań nadawała mu coraz to inne straszne kształty. Ksiądz stryj! Powtarzałem sobie po cichu te słowa i za każdym razem ukazywało mi się widziadło z rozczochranymi włosami, twarzą wykrzywioną okropnym grymasem, straszne i śmieszne zarazem. Nie wiedziałem doprawdy czy bać się, czy śmiać. Ksiądz stryj! Wysilałem pamięć, by uprzytomnić sobie rzeczywistą jego fizjonomię, przywoływałem na pomoc wszystkie ważniejsze wypadki mego życia, na tle których zarysowaćby się mogła ostro i plastycznie. Wszystko daremnie... z postaci stryja, niby zatartego, starego portretu pozostało tylko długie kościste ciało rozparte w fotelu, z głową wspartą na poduszkach, ze skrzyżowanemi pod sutanną, długiemi, chudemi nogami o wystających kostkach i olbrzymich z rozstawionymi palcami stopach, ubranych w zielone pantofle. Dokoła niego mnóstwo książek, na szarej ścianie jasno oświeconego pokoju, malowidło wyobrażające ludzi rudobrodych, pochylonych nad głową trupa. Wreszcie głos, który mi jeszcze dźwięczał w uszach, głos świszczący piersiowy, gderający ciągle i czyniący ciągle komuś wyrzuty, słyszałem prawie dotąd słowa: Ej urwipołciu!.., Ej gałganie! Tyle zachowało się w moim umyśle wspomnień.

Nie pragnąłem zbytnio ujrzeć napowrót stryja, czując instynktownie, że nie wniesie on ze sobą do życia naszego ni uczucia ni urozmaicenia, wiedziałem też na pewne niemal, że niczego dobrego spodziewać się nie mogę od krewnego, który nie chciał wyprawić fety po moim chrzcie, nie dał żadnego podarunku matce i nie przysłał mi nigdy zabawek na Nowy Rok, ni jednej bodaj marnej pomarańczy. Słyszałem także jak opowiadano, że mnie nie kocha, że wogóle nie kocha nikogo, nie ma szacunku dla Pana Boga i że się ustawicznie złości. Ścisnęło mię nawet za gardło i gdym pomyślał, że może mnie kiedy obić trzepaczką jak dawniej. A jednak oprzeć się nie mogłem jakiejś dziwnej ciekawości, którą, wzbudzały we mnie wykrzyki ojca. – Co on też mógł robić w Paryżu przez przeciąg sześciu lat? Ten znak pytania był mi symbolem jakiejś wielkiej, niezgłębionej tajemnicy. Zwidywał mi się ksiądz Juliusz w kształtach niepewnych, mętnych, w dali jakiejś niezmiernej i mgle pogrążony, zatopiony w procederze tajemnym zabronionym, którego celu nie znałem i to mnie bolało właśnie... bo i prawda... pocóż właściwie pojechał?... Czemuż nie znanym był ani jeden szczegół jego życia w stolicy?... Czemu teraz wracał i poco? Ciekawe, jakie też uczyni na mnie wrażenie? Długa, koścista postać, suche nogi, zielone pantofle, flaszka tranu, tulipany, trzepaczka, wszystko tańczyło w mej głowie dziką sarabandą i w przeddzień przyjazdu mego dziwnego stryja uczuwałem paniczny strach, podobny do doznawanego niejednokrotnie na progu menażeryi, lub budy linoskoczka. Czyż bo nie miała niebawem zjawić się cudaczna, niezrozumiała osobistość wyposażona djabelską mocą, sto razy straszniejsza od szarlatana połykającego szable i płonące lonty, niebezpieczniejsza od murzyna połykającego dzieci z białymi zębami wieczyście głodnego molocha. Wszystkiem co nadprzyrodzone, wszystkimi tworami mego przekrwionego mózgu wyposażyłem postać księdza stryja, która kolejno stawała się maleńką i olbrzymią, raz kryjąc się jak drobny owad w fali traw, to znowu ogromniejsza, potężniejsza od gór niebotycznych, zasłaniając niebo. Nie miałem odwagi myśleć bardziej szczegółowo o wszystkich konsekwencyach osiedlenia się księdza Juliusza w Viantais, gdyż strach mną owładnął i stryj wydał mi się teraz bestyą, potworną z haczykowatym nosem, oczyma pałającemi jak dwa węgle rozżarzone i rogami wystającymi z czoła dzikim gestem godzącemi prosto we mnie.

Lampa kopciła. Ostry odór kopciu rozchodził się po jadalni i o dziwo... nikt na to nie zwracał uwagi. Rodzice milczeli. Matka nieruchoma z zmarszczonem czołem, oczym a błędnemi siedziała zamyślona, ojciec z ukrytą wściekłością poprawiał w piecu, miażdżąc końcem szczypców węgle i grzebiąc w popiele, który rozlatywał się na wszystkie strony, białawym pyłem osiadając meble. Wiatr ucichł. Drzewa pomrukiwały z cicha, deszcz mrzył na ziemię z jednostajnym szelestem. Nagle wśród ciszy rozległ się dzwonek.

– Robinowie przyszli – rzekła matka... chodźmy do salonu.

Powstała, wzięła lampę, przykręciła knot i poszliśmy wszyscy, ja szczęśliwy, że mogę rozprostować nogi, ojciec zły, mrucząc pod nosem: I cóż on u licha mógł zmajstrować w Paryżu?

II.

Domy Viantais pobudowane są na stoku niewielkiego pagórka po obu stronach drogi wiodącej do Mortagne, w odległości kilometra z lasu wysokopiennego się wyłaniającej. – Dworki były wszystkie czyste i wesołe kryte przeważnie łupkami o wysokich, spadzistych dachach i oknach zdobnych latem doniczkami kwiatów i pnącemi roślinami. Dokoła niektórych, widne ogrody, pocięte symetrycznie grządkami i rabatami, otoczone murami przez które się zwieszało wino. Wąskie ścieżki wprost na pole wiodące skąd wysoko wzrok może objąć horyzont spływały jak strumień w rzekę, w jedyną ulicę miasteczka, rozszerzającą się pośrodku jego w obszerny plac ze studnią. Potem ulica opadała wolnym spadkiem na równię, stawała się gościńcem i poprzez most z różowego granitu rzucony na rzekę wiła się dalej wśród łąk, pól uprawnych i sadów. Na grzbiecie wzgórza połączony z miasteczkiem szeroką aleją starych wiązów, kędy ulicznicy grywać zwykli w guziki, stał stary, wpadnięty w ziemię kościół ze śpiczastą wieżą podobną do włóczkowego czepka. Na prawo znajdywała się szkoła i nasz dom, na lewo plebania oddzielona od cmentarza napół rozwalonym, popękanym murem poprzez który widać było krzyże nadwerężone i groby pokryte zielskiem. W połowie alei wiązów wznosiła się kapliczka, z Chrystusem zbutwiałym od wilgoci z jedną już tylko ręką i nogą, co jednak nie przeszkadzało pobożnym, przychodzić tu mamrotać pacierzy.

W owym czasie Viantais liczyło dwa tysiące pięćset mieszkańców. Żyło tam ze dwadzieścia najwyżej rodzin mieszczańskich i urzędniczych. Ale nie składano sobie często wizyt, gdyż wszystkich rozdzielały wzajem od siebie, albo puste formułki próżności, albo różniły ciągle interesy i kwestye współzawodnictwa. Myśmy utrzymywali stosunki towarzyskie z Servierami, których stopa życiowa wprawiała jednak mych rodziców w pewne zakłopotanie, niepokoiła i wzbudzała w nich nieufność. Dalej bywał u nas proboszcz Sortais, starzec nader miły, miłosierny, poczciwy, a także kompromitujący, gdyż w prostocie, swej gołębiej duszy popadał ustawicznie w najstraszniejsze błędy i omyłki.

Wreszcie ścisłe stosunki łączyły mych rodziców z rodziną Robinów, z którymi zaprzyjaźnili się bardzo. Od czasu do czasu zjawiał się u nas kuzyn Debray, emerytowany kapitan piechoty, oryginał skończony, który marnował czas i pensyę na wypychaniu kun i łasic w pozycyach komicznych i wymuszonych. Ale niechętnie go widywano, gdyż klął co drugie słowo i jak mówiła moja matka, »cuchnął padliną«. Robinowie od samego swego przyjazdu do Viantais, to jest od czterech lat żyli w wielkiej z moimi rodzicami przyjaźni. Od pierwszego widzenia poczuli się ludźmi należącymi do jednej rasy, że zaś na przeszkodzie nie stały kwestye pieniężne, interesy i ambicya, a rodzice moi godzili się z nimi w upodobaniach, w instynktach i sposobie pojmowania życia, przyjaźń się utrwaliła. Była to zresztą przyjaźń oparta o wzajemne poszanowanie obustronnych egoizmów i nie byłaby przetrwała najlżejszego wstrząśnienia, poświęcenia, czy ofiary.

Pan Robin był dawniej delegatem ministeryalnym do spraw cywilnych w Bayeux, teraz zaś został mianowany sędzią, pokoju w Viantais, dzięki poparciu jakiegoś senatora, o którym przy każdej sposobności wyrażał się z najwyższem uwielbieniem. Był to człowiek pięćdziesięcioletni, próżny, nadęty i beznadziejnie głupi. Z postaci przypominał małpę, do czego przyczyniała się zwłaszcza górna warga, szeroki kawał zwisającej, źle ogolonej skóry, która anormalnie zwiększała odległość pomiędzy płaskim nosem, a ustami rozdartemi od ucha do ucha. Mały był, gruby, miał twarz żółtą, otoczoną ramką powichrzonych, szpakowatych włosów, wydatny brzuch i kosmate ręce. Pozostała mu nawyczka wielkomiejskiego urzędnika, który dźwigał długo akty pod pachą i biegał z nimi po archiwach i trybunałach. Nosił zawsze cylinder, długi surdut z czarnego kaszmiru, białą krawatkę i... kalosze. Jedyna to była rzecz na którą zgodzić się musiał ze względów lokalnych. Nie wnikając w historyczne dowody, przypisywano mu nieprzedajność wprost barbarzyńską: – Stary Rzymianin – mówiono o panu Robin, choć w przeddzień rozpraw widywano chłopów wchodzących do jego domu z koszykami wychanymi drobiem i zwierzyną. Koszyki wracały puste, wypróżniła je snać swada jurydyczna pana Robin. Nawet przeciwnicy polityczni skłaniali głowy przed jego niezależnością i dostojnością, mimo, że ich skazywał zawsze z zasady na najwyższe kary, ilekroć trafiło im się nieszczęście stawania przed kratkami sądowemi. W reszcie żaden z profesorów prawa nie był tak biegły w kodeksie cywilnym. Pan Robin umiał na pamięć wyliczyć wszystkie jego paragrafy, w niezmąconym i nienaruszalnym porządku. Przynajmniej chełpił się tą nieprawdopodobną sztuką i choć zazwyczaj bardzo wstrzemięźliwy, w tym względzie nie znał granic i proponował szalone zakłady każdemu kto chciał i nie chciał, co wszystko razem wzięte zjednało mu sławę wprost niesłychanego znawcy prawa, jakiego drugiego niema w całym okręgu i poza jego nawet granicami. Ale pan Robin cierpiał na pewną wadę wymowy. Wymawiał literę t, jak g i literę k, jak t. Wynikały stąd nieraz ciekawe kombinacye, które zdumiewały ludzi na rozprawach. Pewnego dnia rzekł do ojca Provosta, który wikłał się w zeznaniach:

– Wszystko to niejasne za...ówno.

Nieborak Provost zarumieniwszy się odparł.

– Ależ panie sędzio, pan gada świństwa!

Nie szkodziło to jednak wcale ustalonej sławie pana Robin jako nieocenionego urzędnika i światowca nieposzlakowanego.

Czasem pan Robin zabierał mnie ze sobą na przechadzkę. Szliśmy drogą. Nagle zatrzymywał się, sapał chwilę, przeginał mocno w tył, ustawiał w pozycyi fotograficznej i z majestatycznymi gestami improwizował przemową krasomówczą:

– Panowie! – wołał. – I cóż rzec o tym młodzieńcu wychowanym po chrześcijaństu przez tatolictą godzinę, ttógego niste żądze tosgoszy pogwały na manowce zbgodni, ttógędy pgowadzi | scieżta pietelna, tędyś na samo dno upadtu i guiny!

Zapalał się, wzywał sprawiedliwości, czytał prawo, brał Boga na świadectwo. Rękami wymachiwał w powietrzu szybko jak wiatrak śmigami.

– Tat panowie! Tagdynalne zasady, na ttógych opagty jest nagód nasz i porządet społeczny, tagność obywatelsta...

Mówił coraz głośniej, wpadał we wrzask, małe ptaki zrywały się z drzew i uciekały wydając okrzyki przerażenia, sroki wylatywały na szczyty drzew, a w dali naszczekiwały psy.

– Łtaj że nieboratu, łtaj ze stguchy! – krzyczał mi nad uchem pan Robin, padał na przydrożną ławkę, sapał długą chwilę, ocierając kroplisty pot z czoła. W duchu słyszał oklaski rozentuzyazmowanego audytoryum i widział jak się doń uśmiecha sam Berrier.

Przyszedłszy do siebie zalecał mi zazwyczaj:

– Pgacuj dziecko, pgacuj... idź na pgawa, albo medycynę,... gadzę ci wybgać się też przy otazyi do Pagyża... Tat, tat, całtiem to co innego Pagyź... ale gadzę ci gadzę szczegem segcem bądź goztgopny! Goztgopność dgogie dziecto to piegwszy wagunek,... geszta już w tem zawagta.

I poraz setny cytował przykład owego młodzieńca, któremu ojciec, bardzo bogaty przemysłowiec posyłał miesięcznie do Paryża dwa tysiące franków. Młodzian ów odmawiał sobie wszystkiego, ubierał się i jadł jak żebrak, nie wydalał się z domu, zużywał ledwie sto franków miesięcznie, a za oszczędzone, przechowywane w skarpetce pieniądze kupował akcye kolei żelaznych i obligacye renty państwowej.

– Goztgopny młodzieniec, ach, co za goztgopny człowiet... tak, tak... to niepogównane!... – i klepał mnie po policzkach. – Widzisz dziecto drogie... jeden ggosz to nic, drugi ggosz równie nieprawda? Ale dużo ggoszy gazem, to majątet... tat mówi moja żona... tat tat... gadzę ci dgogie dziecto! Ale to nie gacya jeszcze...

Tu wbijał zawadyacko kapelusz na głowę, machał laską, w powietrzu i kończył z zacięciem:

– Ale to nie gacya jeszcze, by młodość miała się twasić, to nie gacya. Tat moje dziecto, młodość ma swe pgawa, musi się wyszumić, wychylić czagę gozkoszy gadości!...

Mawiał potem, że zapoznaje mnie z wymaganiami życia, przyspasabia do walki o byt i wprowadza w świat.

Kibić sucha, kanciasta, długa, twarz czerwona z kruszącym się miejscami i zwijającym naskórkiem, pyrkatym nosem, rozwierconymi nozdżami, włosami zielonawo-blond, przylepionymi wąskiemi aksamitkami do zapadłych skroni... oto pani Eustachia Robin, »która wie wszystko«. Trudno byłoby wyszukać mniej powabną niewiastę.

Miała oprócz tego mnóstwo śmiesznych nawyczek i wydawało się, że niemi chce swą brzydotę przyrodzoną uwydatnić. Mówiąc, skrzypiąco świszczącym głosem oddzielała każdą zgłoskę, dychając między jedną a drugą jak miech, co drażniło, niby zgrzyt zwilżonego palca po szkle. Każdemu niemal słowu towarzyszył uśmieszek wyciśnięty jakby z ściągniętych warg, drganie całego ciała, ukłony różnorodne, skomplikowane, niezdarne gesty i pozy pretensyonalne. Wyglądała jak manekin poruszany mechanizmem, który wadliwie funkcyonuje. Miała pasyę zwracania bezustanku uwagi wszystkich na siebie, ciągle się skarżyła na jakieś niedomagania, to w głowie, to w brzuchu, to w piersiach, wzdychała, dmuchała i zawsze w końcu prosiła, by jej dozwolono rozpiąć gorset.

– Uf! – odsapywała. – Nie ciśnie mnie właściwie... przeciwnie... ale muszę państwu powiedzieć, że co wieczora, punktualnie o tej godzinie wzdyma mnie... wzdyma... do podwójnej objętości... To niepokoi... muszę państwu powiedzieć..! Cóż pan na to, panie Dervelle?

– Trochę dyspepsyi niezawodnie – mówił ojciec – żołądek przypuszczam funkcyonuje dobrze... regularnie?

Pani Robin spuszczała oczy i mówiła sznurując usta:

– Mój Boże... naturalnie... rozumie się... to jest, niemal zupełnie dobrze... Właściwie... ach jacyź ci lekarze! Jakież zadają pytania? To odziera życie z czaru poezyi... nie prawdaż droga pani?... Doprawdy za nic nie chciałabym być lekarzem... Należy z wyższego brać rzeczy stanowiska, a przytem ci chorzy!... Ach nienawidzę chorych... zdaje mi się, że patrzę na zwierzęta!...

Nie cierpiałem jej, gdyż nieraz dała mi się we znaki jej złośliwość. Pani Robin miała dwu synów. Jeden z nich, chłopak dwudziestotrzechletni służył wojskowo w Afryce. Unikano wzmianek o nim i nie przyjeżdżał nigdy do Viantais. Drugi, Jerzy, dwa lata młodszy odemnie, był biedną chorowitą, ułomną istotą. Matka nie pokazywała go prawie nigdy, wstydząc się jego pomarszczonej twarzyczki, małych, krzywych nóżek i wogóle słabowitego, wątłego dziecięcia, które za prędko na świat przyszło. W porównaniu do niego byłem piękny, zdrowy, silny i miałem tyle przewag nad biednym Jerzym, że czułem, iż mógłbym go serdecznie pokochać. Łagodny był, dobry i zrezygnowany. Radbym był mieć go za codziennego towarzysza zabaw, szczęśliwy czułbym się, mogąc ochraniać go i siłę swą oddać na usługi jego słabości. I on tego pragnął, widniało to z jego błagalnego wzroku, w który wkładał całą swą duszę trwożną, pełną skarg, wzroku więźnia łaknącego słońca i wolności. Zdawało się, jakby z tęsknotą spozierał przez szyby na polatujące ptaki, spragniony, by go na skrzydłach uniosły w bezmiary światłości i swobody... A pomiędzy nami stała zazdrośnie pani Robin, rzucając czarny cień swej długiej, sztywnej postaci, szorstkiej i kańciastej jak mur kamienny. Nie dopuszczała, by nas widziano razem, gdyż to podkreślało jeszcze bardziej brzydotę jej syna. Jako matka zarazem i jako kobieta czuła nienawiść do wszystkiego co młode, piękne i żywe, nienawidziła zaś szczególnie mnie, za to, iż miałem rumiane policzki, silne, zdrowe członki i że zdrowa, gorąca krew pulsowała we mnie. Zdawało jej się, że okradłem z tego wszystkiego jej syna i czyniła mnie odpowiedzialnym za swój zawód i cierpienie. Czasem deptała mię po nogach, a gdy ból wyciskał mi łzy z oczu, z najwyższą czułością przepraszała mnie za swą nieuwagę i obłudnie pieściła. Ile razy znalazła się ze mną sam na sam biła mnie po twarzy, kopała ile wlazło i okładała pięściami. Często ukradkiem, w kącie szczypała mnie po rękach i nogach do krwi, mówiąc równocześnie miodowym głosem: – Co za słodkie, anielskie dziecko! Jaki on śliczny!... – A po jej zawiędłych, ściągniętych nienawiścią wargach przewijał się straszny grymas wstrętu. Jednej niedzieli, gdyśmy podczas przechadzki szli grzbietem wysokiego nasypu, niepostrzeżonym ciosem łokcia strąciła mnie na dół, i wydobyto mnie z podrapanemi o ciernie do krwi rękami i twarzą, z całem ciałem okrytem sińcami. Nie skarżyłem się rodzicom, bo bałem się jeszcze gorszego prześladowania. Pani Robin wyrażała się o mnie zawsze z niewysłowioną słodyczą i podziwem, a matka kochała ją tem mocniej za to przywiązanie do mnie.

– No Albercie, bądź grzeczny dla pani Robin... ona taka dobra dla ciebie!

Do rozpaczy doprowadzały mnie te, ustawicznie powtarzane uwagi. Oburzała się moja dusza za tyle niesprawiedliwości. Ale cóż było robić? Gdybym nawet użalił się, niktby mi nie uwierzył... ukaranoby mnie niezawodnie i na tem by się skończyło.

Codziennie, z wyjątkiem czwartków Robinowie przychodzili do nas wieczorem. Matka moja i pani Robin brały do ręki robotę i rozmawiały o sprawach gospodarskich... lamentowały, że mięso ciągle drożeje...

A chleb... już niema nań teraz taksy!... To nikczemność!... Naturalnie, nic dziwnego, że na grzbiecie piekarki pani Chaumier widzimy szal na jaki nawet żadną z nas nie stać!... Mój Boże!... i to za nasze pieniądze! To słowo: pieniądze... pojawiało się ciągle na jej ustach i drażniło mnie jakby jakiś cyniczny wyraz.

Ojciec mój z panem Robin grali w pikieta. Obaj poważni byli, zamyśleni i w ciszy głębokiej a wrogiej, knuli wzajem na siebie spiski ważąc śmiertelne ciosy, licząc lewy. Czasem rozmawiali o polityce, wzdrygając się na wspomnienie krwawego roku 1848, rozpływając się nad geniuszem i zasługami pana de la Gueromiere i przyrównując Juliusza Favra do Marata.

– Gaz przyjechał na gozpgawę do Bayeux – mówił pan Robin. – Ach mój dgogi przyjacielu, mówię ci, to stgaszny człowiet!... fogmalnie stgaszny! Ae to me gacya... bądźmy spgawiedliwi... przemawia wybognie!

W niedzielę zasiadano gremialnie do partyi »borra«, w którym brał udział także proboszcz Sortais. Chociaż stawki stanowiły jeno skromne ziarnka fasoli, pani Robin zacietrzewiała się, stawała wprost dziką i zachłanną. Żądała unieważnienia wszelkiego, choćby najlżej nieformalnego pociągnięcia, powołując się na dosłowne brzmienie regulaminu gry. Pan Robin nawykły do odcyfrowywania zagmatwanych spraw sądowych i egzegezy jurydycznej podejmował się wyjaśnień, dyskusyj i wyroków.

– »Bog« – zapewniał przybierając pozę prezydenta trybunału – góźni się znacznie od todetsu... to pgawda, ale nie ulega twestyi, że i tu natgafiamy na pewne otoliczności, ttóre czynią go pgawie podobnym do pgawodawstwa.

W rezultacie, rozstrzygał zawsze kwestyę sporną na korzyść żony.

Robinowie prowizorycznie zajmowali pierwsze piętro domu, będącego własnością dwu bogatych dewotek, starych panien nazwiskiem Lejars. Obie były grube, chód miały chwiejny, jednakie zawsze suknie i ogromne wola na szyjach, co należało już do osobliwości Viantais. Robinowie pozostawili swe meble i urządzenie w Bayeux pod dozorem jakiejś ciotki, gdyż byli tego mniemania, że w Viantais godnego ich urządzenia pomieszkania znaleść niepodobna. Zajmowane przez nich ubikacye smutne były, ciasne, a mebli było jeno tyle, ile najniezbędniej potrzeba. Nie mieli też służącej i nie przyjmowali u siebie.

– Jakże pan chcesz – mówiła pani Robin – byśmy zmuszali naszych przyjaciół do duszenia się w takim kurniku?... Ach, gdy będziemy mieli już mieszkanie przyzwoite, gdy sprowadzimy meble!... Ach wtedy!...

Te kropki po wykrzyku, spojrzenia, chwianie głową, kryły w sobie tysiące obietnic, wizyj, uczt bez końca, obiadów nieprawdopodobnie wystawnych, o których żaden z mieszkańców miasteczka ni wyobrażenia mieć nie mógł. W owych wyrazach: »gdy sprowadzimy nasze meble« wypowiadanych głosem tajemniczym, kuszącym, drgały tęczowe barwy i połyski oślepiające kryształów, sreber, porcelany, czerwieniły się rubiny win najrzadszych, krążyły dania najsmakowitsze, piętrzyły się wonne gmachy biszkoptów i nugatu, zwieszały się z naczyń krystalicznych kiście winogron, woniały złote owoce. Mieszkańcy Viantais mawiali:

– Ach ci Robinowie... zdaje się, że nikt tak przyjmować nie umie, jak oni.. Co też to będzie, gdy sprowadzą swe meble...

Radzono się ich też w kwestyach etykiety, informowano »co wypada«, a co »nie wypada«, dopytywano się o symboliczne znaczenie deseru, co jest sprawą ważną i interesującą. Ilekroć przychodzili do nas na obiad pan Robin wykrzykiwał:

– Ach, ileż to obiadów dłuźniśmy już łastawym państwu! To dopgawdy aż przytge... bagdzo przytge!... może sto lub więcej! Ale niechno przyjdą nasze meble...

Mówiono wiele o tych słynnych meblach, dla których domy Viantais były zawsze za małe, albo za wielkie, za ciemne, albo za jasne, zbyt suche, lub za wilgotne. Pani Robin bajki opowiadała o wspaniałości urządzenia swej sypialni, z niebieskiego rypsu, i mebli jadalni z żółtego adamaszku. Rozwodziła się też nad swą bielizną haftowaną różowym jedwabiem, szkłem o złotym rąbku, o chińskim serwisie do kawy, którego nigdy nie używano, gdyż był za delikatny i skutkiem tego stać musiał w szafce fantazyjnej z mahoniu, będącej w połowie bufetem, a w połowie biblioteką. Pan Robin ze swej strony rozwodził się szeroko nad swoją piwnicą pełną napojów wyśmienitych, gdzie była »stgytta na cygaga«, i nad rzeźbionem biurkiem dębowem, gdzie również były przeróżne »stgytti«.

– Zgesztą – dodał – obaczycie to państwo sami skogo tylto spgowadzimy nasze meble.

Ale sprawa miała się w gruncie rzeczy inaczej. Robinowie, ufni w poparcie swego senatora spodziewali się ciągle awansu i przeniesienia i nie chcieli płacić dwa razy przewozu mebli. Przeczekali w ten sposób w domu panien Lejars dwanaście lat i przez cały czas przy każdym proszonym obiedzie tłumaczyli się w jeden i ten sani sposób:

– Ileż to obiadów dłużniśmy już łastaw ym państwu! To dopgawdy aż przykge... ale niechno tylto przyjdą nasze meble!...

Matka nie omyliła się. Zadzwonili do bramy Robinowie... Weszli, Robin zadyszany, z twarzą ukrytą w długim, trzy razy około szyi okręconym szalu w czarno białe kraty, żona jego z pod różowego, zdobnego czarną wstążką kapturka strojąc miny zaraz od progu.

– Co za czas, dgodzy państw o! – wykrzyknął pan Robin parskając niby koń dychawiczny – co za czas!... a bagometg spada jeszcze ciągle!

Pani Robin ściągnęła usta, przybrała pełną słodyczy, a oburzoną minę.

– Mówiliśmy przed chwilą... ja i mąż – rzekła. – Oby tylko zastać tego biednego Dervella! Może był zmuszony iść do chorych... i to na taki psi czas... Ach co za straszny zawód... noc taka ciemna!...

– To prawda – odparł ojciec, pogoda nie zbyt zachęca do spaceru... Ale cóż państwo chcecie?... Jak trzeba, to trzeba... najgorsze, że nie zawszę jest się pewnym zapłaty... Oto rzecz smutna! Zwłaszcza ci biedacy... jakie to wszystko wymagające!...

– To pgawda! – wykrzyknął pan Robin –...i cóż ich obchodzi stgata czyja... he he he!

Matka pomagała pani Robin zdjąć kapturek płaszcz.

– A mały Jurek? – spytała – zostawiła go pani znowu w domu?

– Ach na taki czas!... Jakżebym mogła... zresztą jest nieco cierpiący... kaszle bardzo... Niech sobie tylko pani pomyśli... nawet robótki nie przyniosłam... ta słota rozleniwia mnie... jak rozleniwia... ach!

Spostrzegła mnie, podbiegła wyciągając obie ręce.

– Słodkie maleństwo... W pierwszej chwili nie zauważyłam... jak zawsze śliczniutki i grzeczny... pocałuj mnie dziecinko!

Nadstawiła mi swe usta, ohydne, zwiędłe, blade usta, wstrętniejsze dla mnie od paszczy dzikiego zwierza.

Gdy wszyscy usadowili się dokoła okrągłego stolika przed kominkiem, ojciec rzekł głosem poważnym:

– Moi drodzy państwo, mam wam powiedzieć ważną nowinę.

Robinowie podnieśli głowy zaciekawieni, uważni.

– Oto nie mniej ni więcej... jeno.... ksiądz Juliusz powraca do Viantais.

Sędzia podskoczył na krześle, otwarł usta i siedział tak chwilę z otwartą szeroko ze zdziwienia paszczą. W reszcie krzyknął:

– Tsiądz Juliusz!... pgoszę... pgoszę... co też pan pgawi!

– Odebrałem dziś rano list – ciągnął dalej ojciec ... Parę słów tylko... oczekujemy go z dnia na dzień... nie znamy zresztą jego zamiarów.

– Ale wgeszcie może wiadomo państwu choć, czy wgaca na czas dłuższy... na stałe, czy może tylko w odwiedziny przyjeżdża?

– Zdaje się, że na stałe... tak przynajmniej domyślamy się z listu... Naturalnie, o tem co robił w Paryżu ni słowa... Ach, zawsze jest jeszcze tylko prostym księdzem.

Ojciec jak mi się wydawało śledził wzrokiem wyraz twarzy sędziego, szukając w niej rady, pomocy. Wszystkie wątpliwości i obawy opanowały go na nowo i pewny jestem, że w tej chwili brat przedstawiał mu się w postaci księdza apostaty, z długą brodą świecką, w czarnym surducie.

– No, no – ozwał się pan Robin – więc wgeszcie ujrzymy owego słynnego tsiędza Juliusza!

– Będziemy mieli w niedzielę o jedne mszę więcej, – rzekła z ukontentowaniem pani Robin. – To bardzo mnie cieszy!... Od czasu, gdy wikary, ksiądz Desroches został kapelanem pana de Blande, służba boża jest rzeczywiście tak niedostateczną... tak skąpą!...

I zwracając się do matki spytała:

– Ksiądz proboszcz niewątpliwie wie o tem... i cóż on na to... Co mówi?

– Ach... – odparła matka – ksiądz proboszcz jest zachwycony... Ale on wszystkiem się zachwyca, to rzecz znana... nie dostrzega nigdzie ni cienia złego... A jednak powinienby znać księdza Juliusza... Nie mówię zresztą już o trudnościach i scysyach w łonie rodziny... ładnie to będzie, niema co mówić.

– Ale w jakim chagatterze będzie tu tsiądz Juliusz, czy jato witagy?

– Nie wiemy... zapewne jako ksiądz prywatny!

I dodała głosem, w którym brzmiała cała uraza i żal do księdza.

– On księdzem prywatnym... ten człowiek, który mógł zostać biskupem, gdyby był tylko chciał i uczynić tyle dobrego rodzinie!... Bylibyśmy pchnęli Alberta na drogę karyery kościelnej... zamiast tego wszystkiego, cóż nas spotyka?

Pani Robin poruszyła się na krześle, zachwiała suchym biustem i grymas złośliwy wykrzywił jej wargi.

– Ależ droga pani – pocieszała – niech się pani nie martwi... Trudno, stało się i tego zmienić nie można... ważną jest dla państwa rzeczą to, że powraca... powinniście się z tego radować...

Matka wzruszyła ramionami.

– Z pewnych względów... tak... z innych nie... Nie znasz go droga pani Robin.

– Wiem tylko jedno – odparła – wiem, że jest księdzem!... Zresztą zawsze to dobrze mieć przy sobie krewnego... pielęgnuje się go... czuwa... wie się co robi... i zawsze jest się na miejscu, gdy trzeba działać, gdy rzeczy zbaczają z właściwej drogi...

– Tak, ma pani słuszność – odparła matka... Jest w tem pewna korzyść...

– Podczas, gdy z oddalenia! Mój Boże.. można się spodziewać wszystkiego... to jest nie można liczyć na nic... Ileż dzisiaj ludzi podstępnych, chciwych... a zresztą zważ pani tylko... nie można niczego z góry przesądzać... może on się zmienił ten ksiądz Juliusz!... Może powraca z majątkiem...?

Błyskawica mignęła w oczach matki, ale rychło zagasła. Potrząsnęła smutnie głową i rzekła:

– Pragnę tego dla niego samego! Ale ksiądz Juliusz, to nie człowiek po temu... Jeśli się zmienił, to chyba na gorsze... oto moje przeczucie. Może będziemy musieli w dodatku do wszystkiego żywić go, utrzymywać... Paryż taki wielki, tak pełen ponęt, pokus... dzieje się tam tyle rzeczy i tylu tam złych ludzi!

– Zbytet, zbytet! – wykrzyknął pan Robin... – W Pagyżu zbytet gubi ludzi!... wszyscy silą się tylto, by coś wynaleść, na co by można magnować pieniądze... wyobgaście sobie państwo naprzytład, u senatoga w przedpotoju stoją dwaj murzyni z bgonzu, dwa gazy tat wielcy jat ja, a w gętach mają złocone latagnie... Tgudno pojąć... pgawda?... Ajednat widziałem to na własne oczy!...

– Ja znowu – począł ojciec – byłem raz w teatrze... Pokazywano George Sand... wiecie przebrana była za mężczyznę!... Zdaje mi się, że Julek też musiał przebierać się za mężczyznę,.. He he! Nie zniszczył on zdaje mi się, wielu sutann... Ale wracając do George Sand... widziało się bardzo dobrze, że to kobieta... widziało się zbyt dobrze nawet...

– Ohyda! – wyjękła z obrzydzeniem pani Robin. Odwróciła głowę i machała rękami, jakby odpędzała natrętną muchę.

Ojciec chciał zapuścić się w opis szczegółowy spektaklu, ale matka powstrzymała go wskazując na mnie oczyma. Poza medycyną, w mojej obecności starannie i z wielką surowością dobierano słów.

Rozmawiano dalej o księdzu Juliuszu, a ojciec mój opowiadał całe jego życie od młodości, aż do wyjazdu do Paryża. Bardzo byłem tego wieczoru śpiący i nie zapamiętałem wiele z tego opowiadania; mimo, że wypadki same tak ważne i obecność nieznośnej pani Robin podniecały mnie. W pamięci utkwiły mi tylko wykrzyki oburzenia wydawane przez gości przy każdym ciekawszym epizodzie.

– Mój Boże czy to możliwe?... Ksiądz!?...

Pamiętam też, że była mowa o jakiejś pani Boulucere, zmarłej w połogu. Ojciec mówił:

– Rozumiecie państwo... oto uterus, czyli macica... jeśli się wam lepiej podoba... jestto niby balon... Cześć wydęta jest u góry... nieprawdaż? A więc to cięży...

Potem wrócono do księdza Juliusza. O pół do jedenastej Robinowie zaczęli się wybierać do domu.

– Proszę się dobrze zastanowić droga pani! – mówiła obrzydła pani Robin do matki, wdziewając swój kapturek – Nie radzę działać porywczo... nie wiadomo nigdy co może nastąpić... a zresztą gdybyśmy się mogli na coś przydać... proszę, bardzo proszę, bez ceregieli!... Tak serdecznie kocham łaskawą panią, tak mi się serce wyrywa do małego Albertka!...

Ojciec półgłosem rozmawiał z panem Robin.

– A może to z gacyi tobiet?

– Nie... nie!... odparł ojciec... W tem musi tkwić coś innego! Co on też u licha mógł zmajstrować w Paryżu?

III.

Nim podejmę dalszy tok opowiadania, niech mi wolno będzie cofnąć się wstecz w przeszłość księdza Juliusza, naszkicować jego sylwetkę według osobistych mych wspomnień, na podstawie materyału jaki mi się udało zebrać po długich, usilnych staraniach z ust osób, które z nim żyły w różnych miejscach gdzie przebywał.

Babka moja była osobą bez wątpienia największym w całem Viantais otoczoną szacunkiem. Mogę bez przesady powiedzieć, iż czczono ją jak świętą. Niezrównanie była dobrą dla wszystkich, i niezmiernie uczynną, zwłaszcza wobec biednych. Jako córka wieśniaka, mimo, iż małżeństwo zapewniło jej pewne stanowisko w towarzystwie małomiasteczkowem nie porzuciła stroju wiejskiego. Była to osoba bardzo skromna, o niezwykle delikatnych uczuciach i umyśle głębokim. Była może tylko trochę przesadnie nabożną. Widzę ją dotąd jak siedzi w wielkim fotelu o płóciennych poduszkach... maleńka, sucha z twarzą delikatną woskową, pełną zmarszczek, tonącą w wielkim czepku z białego perkalu. Robiła bezustanku na drutach pończochy, kamizelki i spódnice dla biednych. Mimo wieku, który ją pochylał ku ziemi i choroby czyniącej sztywnymi palce, czynną była ciągle i żywą. Każdego ranka szedłem do niej na dzień dobry, a raczej prowadziła mnie tam bona. Nim ją pocałowałem, biegłem do kominka, na którym leżał mały, czarny, drewniany piesek. Pod ogonkiem jego znajdywałem codziennie sztukę półfrankową. Udawała zdziwioną, śmiała się i wołała potrząsając drutami:

– Jakto i dziś także?... Dziesięć sous? Cóż to za piesek, co za dziwny piesek?!

Mimo, że na dnie jej serca leżał smutek i wiele wspomnień bolesnych, na ustach jej widniał zawsze słodki uśmiech, budzący zaufanie i sympatyę wszystkich. Ale w uśmiechu tym kryło się wiele łez... dziecka, kobiety i matki. Z natury wrażliwsza od ogółu dzieci wiejskich miała dzieciństwo smutne i bolesne i wycierpiała wiele od ludzi prostackich i brutalności ich obyczajów. Nie pogardzając otoczeniem, wśród którego żyć była zmuszona, pragnęła tylko, by ci ludzie posiadali więcej dobroci, spokoju i łagodności. Wyszła za mąż. Dziadek, o ile wiem był człowiekiem bardzo gwałtownym, despotą, amatorem dziewcząt i pijakiem na wielką skalę. Dręczył ją, jak zresztą wszystkich, bez powodu... i bez litości. Był hodowcą koni i skutkiem samego już zawodu jeździć musiał ciągle po jarmarkach i spędzać przeważną część życia po gospodach z handlarzami. Tam to niewątpliwie nabrał tych złych nawyczek. Umarł skutkiem kopnięcia konia, jakie otrzymał w brzuch na jarmarku w Chassans, a babka młoda, jeszcze kobieta pozostała wraz z trojgiem dzieci to jest ojcem moim, ciotką Atalią, która zmarła w 18 roku życia na suchoty i stryjem Juliuszem.

Trudno było wyobrazić sobie nieznośniejsze dziecko od wuja Juliusza. Był skryty, okrutny, męczący i czychał tylko na sposobność uczynienia komuś na złość. Nacierpieli się dosyć przez niego brat i siostra, a matka żyła w ciągłej rospaczy. Daremne były prośby i kary, wszystko to podniecało tylko tę nieokiełzaną naturę.

– Istny portret ojca! – mawiała z płaczem biedna kobieta.

I rzeczywiście z przerażeniem dostrzegała u syna tesame gesty, spojrzenia, któremi witał ją wracający do domu z krzykiem, klątwami na ustach, mąż, cuchnący winem i gnojem stajennym.

W szkole, gdzie go wcześnie umieszczono, Julek bił współuczniów, denuncyował ich, buntował się przeciw nakazom nauczycieli. Ale był bardzo rozwinięty umysłowo, i przytem pracowity, tak, że był zawsze pierwszym w klasie. Gdyby nie to, wypędzonoby go nieraz, ale ze dwadzieścia razy ze szkoły. Gdy powrócił do domu, w bezczynności i swobodzie rozpanoszyły się w nim jeszcze bardziej złe skłonności. Całą okolicę oburzał swem rozwiozłem życiem, nie wychodził z szynku i dopuszczał się rozlicznych kradzieży domowych. Nie można mu było uczynić najlżejszej uwagi, gdyż unosił się i groził, iż wszystko porozbija. Był tak straszny w gniewie, że wszyscy drżeli, a on sam po przejściu ataku całemi godzinami leżał wyczerpany, chory, blady, podobny do epileptyka zbrutalizowanego straszną chorobą. Gdy matka pytała go jaki zawód obrać zamierza, pogwizdywał i obracał się do niej tyłem. Umieściła go na próbę u notaryusza w Mortagne, ale uciekł stamtąd po trzech dniach, zasmarowawszy obrzydliwymi rysunkami mnóstwo stemplowanego papieru. W tym czasie opanowała go istna żądza czytania. Czytał wszystko, poezye, książki naukowe, filozoficzne i dzienniki rewolucyjne, których mu dostarczał aptekarz republikanin w starym stylu, egzaltowany, rozszalały, marzący tylko o gilotynie i szczęśliwości wszechludzkiej. Obaj spiskowali teraz, układając katastrofy fantastyczne i przewroty nadzwyczajne porządku społecznego. Julek radował się niewymownie wygłaszając wobec matki przerażające rzeczy, a biedna kobieta zalewając się łzami jęczała boleśnie.

– Mój Boże! Czyż to możliwe, by to był mój syn?

Pewnego dnia, gdy zupełnie na seryo rozmyślała czy wysłać syna za morze, czy umieścić w domu poprawy, Julek oświadczył, że chce zostać księdzem. Wydała okrzyk, wzniosła oczy w niebo, zakryła twarz rękami, jakgdyby usłyszała straszne bluźnierstwo.

– Panno święta!... Ty księdzem?!... Taki nicpoń księdzem!... Obrażasz Pana Boga tylko mówiąc takie rzeczy...

– Zostanę księdzem! – powtórzył Julek z uporem... – Zostanę księdzem i basta! – Uparł się, bił pięściami w stół, złościł się, groził.

– Chcę zostać księdzem do kroćset djabłów!... Chcę zostać księdzem psiakrew...!

Matka zemdlała wyszeptawszy:

– Wydałam na świat Antychrysta! O przebacz mi Panie!... Ulituj się!

Zapytano o zdanie proboszcza. Ale on w tem nagłem powołaniu, tak dziwnemi wyrażonem słowami dopatrzył się nadzwyczajnej łaski nieba... cudu poprostu... i nie posiadał się z radości.

– Cud... istny cud... wielki cud – wołał. – W niedzielę podczas nieszporów ogłoszę to całej parafii... Ach co za cud!... co za cud nadzwyczajny!

Biedna kobieta zalewała się łzami:

– Ależ on klął księże proboszczu – mówiła – klął jak poganin!

– Ta, ta, ta,... klął, klął... naturalnie, że musiał kląć! Przecież to jasne, że w tej właśnie chwili ulatywał z jego ust zły duch... Tak moja droga pani! Julek chce zostać księdzem!... Ach dziękujmy Bogu! Wie pani, w moich oczach jestto jeden z najjaskrawszych, najoczywistszych objawień Boga i tryumfów wiary. To przywodzi na myśl św. Augustyna!... Tak syn pani będzie drugim św. Augustynem!... Co za zaszczyt dla pani, dla parafii, dla kościoła!... Ach, to cud ogromny!

– Księże proboszczu, drogi księże proboszczu, – jęczała nieszczęsna matka zalewając się łzami – czy się tylko ksiądz proboszcz nie myli?

– Na, na... proszę się uspokoić... proszę się uspokoić dobra pani... nie, nie, nie mylę się wcale... cóż znowu? I czemużbym się miał mylić?... To cud, oczywisty cud! Odprawię jutro uroczystą mszę dziękczynną z wystawieniem Sanctissimum... no proszę się uspokoić... nie płakać... wszystko będzie dobrze... na... na!

W dwa miesiące potem wuj Juliusz wstąpił do seminaryum w S.

Co go skłoniło do tego postanowienia tak niespodziewanego? Czy wykreślił sobie jakiś plan istnienia w granicach tego zawodu, w gruncie rzeczy wygodnego i łatwego w porównaniu do innych?... Czy może uniosło do niepohamowane zamiłowanie do mistyfikacyi i bluźnierstwa? A może nie był tak przewrotny za jakiego się podawał? Może udane złe, z którem się tak chętnie popisywał pływało jeno po powierzchni jego duszy jak maska, a na jej dnie tkwiły niezniszczone kiełki uczuć chrześcijańskich?

Nie dowiedziano się tego nigdy. Julek przez całe życie pozostał nierozwikłaną zagadką.

Mimo wszystko jednak lata spędzone w seminaryum stanowiły w jego życiu nowy okres energicznego wysiłku ku dobremu i wytrwałej walki z własną naturą. Popychany ambicyą dojścia do jakiejś wysokiej godności kościelnej, czy też ogarnięty skruchą, lub rozwagą starał się zwalczyć i opanować swój buntowniczy charakter, próbował wziąć go pod jarzmo dyscypliny, upokorzyć, nie, jak czynią słabi zapomocą modłów i biernego dopełniania praktyk pobożnych, ale przez wysiłek, wprost muskularne napięcie woli, przez fizyczny niemal napór wszystkich swych władz umysłowych. Niestety po chwilach męstwa następowały nagle nawroty do złego, pchnięcia wsteczne przyrodzonych instynktów i były tak niespodziane i tak silne, że obalały w jednej chwili, unicestwiały całą pracę podjętą dla ich zwalczenia, cały długo i mozolnie budowany gmach wszystko co stworzył dla ochrony przed sobą samym. Musiał rozpoczynać na nowo. Ta ustawiczna wałka umysłu i ciała, ten ciągły moralny skurcz nerwowy, do którego się zmuszał, przeszkodziły wujowi Juliuszowi upodobnić się do swych kolegów z postaci, nabrać jak mówiono, lokalnej barwy. Przeciwnie, zwisająca na dół olbrzymia jego czaszka opadła jeszcze bardziej na piersi, twarz krzywiła się kurczowo i nigdy nie nabrał owych okrągłych, gładkich ruchów, słodkawo gorzkiego wyrazu, uśmiechu zjadliwego, powolnej gracyi osób duchownych, nigdy nie sharmonizował się z ową pełną szeptów ciszą zakrystyi i konfesyonału.

Nadzwyczajna pamięć i łatwość pojmowania zwróciły niebawem uw agę profesorów, zaniepokoiły ich nawet. Śmiałość pomysłów i skłonność do poddawania krytyce dogmatów, oraz mieszania wspomnień niejasnych z zakresu wiedzy i filozofii potępionej przez kościół z niezmiennymi, surowymi pewnikami nauki teologicznej, płomienna, namiętna wymowa, którą wprowadzał do swych wywodów najbardziej abstrakcyjnych, a nadewszystko nieprzezwyciężona odraza do świętych obrządków, których uczono kleryków jak sztuki uczą aktorów, wszystko to więcej jeszcze jak jego wybryki życiowe przeraziło kierownika seminaryum i utwierdziło w mniemaniu, że powinien donieść o tem biskupowi. Biskup, starzec łagodny i pobłażliwy po namyśle osądził, że jestto kipiączka młodej krwi, którą ujarzmi wnet surowa dyscyplina i uśpi wpływ rutyny. I, rzecz dziwna u człowieka bojaźliwego, uczuł sympatyę dla Julka, i postanowił zająć się jego przyszłością właśnie dlatego, że inny był niż reszta seminarzystów. Wzywał go do siebie kilkakrotnie, zapraszał na obiady i nie zrażając się zachowaniem butnem ulubieńca uczuł, że go pociąga ten ciekawy charakter, wielka, idąca omackiem wola »tak inaczej biorąca« wszystko dokoła, na co przywykł patrzyć i o czem zazwyczaj słyszał. Jednego dnia wikaryusz biskupi przytoczył ważne fakty, które kazały powątpiewać o powołaniu Julka. Mówił pochylając głowę na złożone ręce.

– Eminencyo... w tej duszy wre... wre strasznie... i boję się, by nie stała się niewierną i grzeszną.

Biskup odparł na to:

– Uspokoimy ją księże proboszczu, uspokoimy niezawodnie... i zobaczysz, że... ten chłopiec daleko doprowadzi... bardzo daleko!... Stanie się chwałą Kościoła!

Umilkł, a po chwili dodał z żalem;

– Jaka szkoda, że taki brzydki i tak źle zbudowany!

Wuj Juliusz nienawidził kolegów, i usuwał się o ile tylko mógł od nich, nie biorąc udziału w rozmowach i rozrywkach. Na wykładach i podczas przechadzek odosabniał się zawsze od innych jak dziki, stąpał z zaciekłością, kopał na drodze leżące kamienie, trząsł drzewami, jakgdyby celem jego ciągłym było coś niszczyć. Wśród najgorliwszych i najbardziej ortodoksyjnych kolegów wietrzył zawsze wstrętną, podejrzaną przyjaźń, przejmował ich korespondencyę, i bawił się prześladowaniem ich cynicznymi żartami i obrzydliwemi słowami, gnębiąc ciągłym terorem denuńcyacyi i obawą publicznego wstydu wobec przełożonych. Pogardzał tymi młodzieniaszkami biało różowymi, o umyśle niewolników i nieświadomej siebie duszy, którzy wiary uczyli się jak kręcenia powrozów, i skrywali pod powierzchownością pobożnisiów i ludzi uległych, ordynarne instynkty pedanta i niskie zachcianki spanoszonego chłopa. U nich zaś przyrodzona nieufność i nabyta nienawiść półmieszczuchów do człowieka, który psychicznie nie należał do ich klasy złączały się w jedno i uczyniły im Juliusza wstrętnym. Bali się go też bardzo z powodu protekcyi »skandalicznej«, którą go otaczał biskup, z powodu strasznych wybuchów gniewu, okrutnych drwin, i przeczuwali w nim ze strachem przyszłego apostoła herezyi, obrazoburcę, odstępcę, »drugiego Lamennais’go« Lamennais’go bowiem w rzadkich chwilach, w których ośmielali się swobodnie myśleć, uważali za ostatnie wcielenie djabła. Juliusz ukończył dosyć porządnie seminaryum i został powołany do boku biskupa jako jego sekretarz.

Owego dnia pani Dervelle zapomniała przeżytych obaw i oddała się cała roskoszy dumy macierzyńskiej. Poszła na plebanię z duszą wstrząśniętą tak słodkiem zdumieniem, że wydawało jej się, iż ją anioły unoszą do raju w krainę światłości, śpiewając hymny przecudne.

– A nie mówiłem? – wykrzyknął proboszcz ściskając ręce najmilszej ze swych parafianek. A nie mówiłem droga pani?... A co, czy to nie cud?... No, powiedz pani, cud czy nie?... Do kroć... ha ha ha!..!

Nie mogła znaleść słów dość wzniosłych, dość szlachetnych, by wyrazić swą wdzięczność. W zruszenie ściskało ją za gardło, zachwycona i pół przytomna bełkotała tylko:

– O księże proboszczu... księże proboszczu!...

– Na, na... będzie mi pani chyba wierzyła na drugi raz, hę?... No powiedz pani do... na świętego Tomasza... I to na tem nie koniec!... Syn pani zostanie w bardzo krótkim czasie biskupem!... Drogi chłopak... słyszy pani... biskupem, ja to mówię, ja... jak dwa a dwa cztery tak sprawa jasna!

Biskup! Tak, o to szło teraz a potem... widziała go już na zawrotnych wyżynach, połyskującego od złota z tiarą potrójną na głowie, rządzącego duszami i mocarzami świata całego, a wszystkich u jego nóg.

Wedle pięknego obyczaju, ksiądz Juliusz odprawił swą pierwszą mszę w rodzinnem mieście Viantais, wśród niezwykłego przepychu, a wszyscy znający go od dziecka cisnęli się dnia tego do kościoła. Przy tej okazyi wydarzyła się rzecz niezwyczajna, o której dotąd w tych stronach mówią i mówić nierychło jeszcze przestaną.

Młody ksiądz wyszedł na kazalnicę i wobec wszystkich odbył publiczną, generalną spowiedź z wszystkich swych błędów i grzechów. Gdy tylko padły pierwszo z ust jego słowa zdumienie ogarnęło tłumy wiernych.

– Drodzy bracia! – wykrzyknął drżącym, głuchym głosem. – Jestem wielkim grzesznikiem! Życie ledwo rozpocząłem, a już duszę moją obciąża więcej ciężkich zbrodni i większy nią targa niepokój niźli duszami starców co spędzili żywot w bezeceństwie i krwawych morderców. Pośród was prowadziłem to złe życie, wzrastałem w zwątpieniu, buncie i nieczystości. Przeto wobec was, którzyście byli tego świadkami i smucili się żem jest taki, chcę wyznać wszystko i uderzyć się w piersi. Publiczne zgorszenie wymaga publicznego upokorzenia. To jest słuszne, to jest dobre, to jest zgodne z nauką Kościoła. Nie dość, gdy skrucha kryje się w głębi milczącego serca. Słuchajcie mnie: Zapierałem się Boga i bluźniłem jego świętemu imieniowi, drwiłem z mąk Pana naszego Jezusa Chrystusa i miotałem obelgi na tajemnicę żywota dziesięćkroć niepokalanego Maryi Dziewicy. Pogardzałem matką moją, świątobliwą kobietą, która mnie na świat wydała, nienawidziłem ludzi, mych braci po niedoli. Kłamałem, kradłem, kopałem nogami chorych, owych wybrańców nieba. Marząc o zbrodniczych zamachach, palony ogniem potwornych żądz, bez wyrzutów sumienia, bez wahania zbliżałem się do Stołu Świętego i uczyniłem Ciału i Krwi Pańskiej przybytek z własnej, świętokradczej duszy!... Wreszcie pożądałem żony bliźniego mego, występne myśli podszeptywałem młodym dziewicom i wśród pól, nie bacząc, iż spogląda na mnie oko Przedwiecznego, jak sprośny cap spółkowałem...

Ostatnie słowa wyrzucił głosem silnym, dźwięcznym. W kościele rozległ się szept, zgłuszony niebawem stukiem krzeseł poruszanych przez skromnych słuchaczy, pokrząkiwaniem, kaszlem rozbrzmiewającym z końca w koniec kościoła. Proboszczem, który siedział w swej stali rzucało, jakby wyładowywały się w nim eksplozye elektryczne, I nagle stała się rzecz niesłychana. Organ jęknął akordem rozpaczy, a jęk ten obiegł kościół i zagasł gdzieś w chórze, ponad głowami diakonów i śpiewaków przygnębionych.

– Spółkowałem! – powtórzył ksiądz Juliusz z pełnej piersi.

Grzmiał. Bił się w piersi z wściekłością, a szerokie rękawy komży wiały dokoła niego niby skrzydła oszalałego ptaka.

Rozbierał jeden po drugim każdy grzech swój popełniony w przeszłości, nicował go z niemiłościwą zaciętością, wytrząsał z serca wszystkie myśli przewrotne, wszystkie tajne ohydy, któremi się splamiło. Patrząc na tego człowieka, który na wzór dawnych męczenników biczował się, rozdzierał, otwierał własnymi paznokciami wobec wszystkich krwawiące rany swej duszy, szarpał w strasznem zapamiętaniu i rzucał na powietrze płaty własnego ciała i strugi krwi, słuchacze zrazu zdumieni i zawstydzeni gwałtownością, i biblijną prostotą zwierzeń miotanych bez obsłonek, uczuli potem pewną niechęć, doznali niemiłego uczucia strachu, ściskania w gardle, dziwnego gniecenia w żołądku. Coś się z nimi działo, czego dotąd nie zaznali i zdawało im się, że patrzą, na linoskoczka wirującego na trapezie w próżni ponad przepaścią. Było to coś jakby zawrót głowy na wyżynach, jakby skok w otchłań śmierci.

Dwie kobiety pobladłe, czepiając się z wysiłkiem poręczy krzeseł wyszły półomdlałe z kościoła, inna zatykając sobie uszy wykrzyknęła:

– Dosyć!... Dosyć!...

I nagle z wszystkich piersi dyszących ciężko, wydarł się ten sam okrzyk straszny i bolesny:

Tak.... tak... dosyć!... dosyć!...

Zamilkł, zabrakło mu oddechu. Ocierał pot obfity spływający mu z czoła i naciągał na ramiona fałdy zbyt obszernej komży. Wtem promień słońca padł na witraż okna umieszczonego naprzeciw kazalnicy, rozlał się po kościele i padł tęczowym pasem na twarz kaznodziei. Wszyscy podnieśli głowy mimowoli na to światło dziwne i oczom ich wydało się, iż widzą nimb cudowny nad głową świętego. Chmura nadpłynęła, zakryła słońce i aureola znikła.

Ksiądz Juliusz uspokoił się tymczasem i ciągnął dalej cicho, a dobitnie wymawiając wyrazy. Głos jego stał się teraz słodki, błagalny. Jakieś wnętrzne łzy drżały w nim i przepajały niewysłowioną czułością. Ręce miał złożone, oczy wzniesione na sklepienie kościoła, kędy wiły się jeszcze obłoczki kadzidła. Błagał o przebaczenie ludzi, Maryi Dziewicy, Boga... błagał z płaczem i rozpaczą. Odwoływał się nawet do litości rzeczy:

– I ty dziewicza a płodna wiekuiście przyrodo, której miłosne upojenia Bóg umiłował, wywodząc cuda życia z wyzwolonych ciał świętych, naturo tylekroć splugawiona, sprofanowana przezemnie, ulituj się! Ulituj się!... przebacz i ześlij mi cierpienie, bo cierpienie zbawczem jest dla grzesznika. Gdy łaknął będę, wzbroń mi chleba i owoców ziemi, gdy gardło moje palić będzie gorączka, wodom źródlanym nie dopuść, by mi dały ochłodę! Gdy zimny dreszcz obejmie me członki, zakryj słońce, odpędź mnie od schronisk i słodkich leż odpocznienia. Uczyń, by stopy moje raniły ciernie przydrożne i kolana moje ścierały się o twarde skały. O naturo, bądź mi nielitośną, dręcz karząc jako matka to nędzne ciało, sprośne i buntownicze i w ostępach twych borów ciosaj najcięższe krzyże męki, pod których brzemieniem ugięty iść mam ku wieczystej światłości...