Krzyżacy Zakon Zdrady - Krzysztof Jan Derda - ebook

Krzyżacy Zakon Zdrady ebook

Krzysztof Jan Derda

0,0
12,81 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Od cza­su śmier­ci tra­gicz­nej, w dniu 7 sierp­nia 1411 ro­ku. W Rop­czy­cach, Ar­cy­bi­sku­pa Gnieź­nień­skie­go i Kanc­le­rza Ko­ron­ne­go, Mi­ko­ła­ja Ku­row­skie­go, kie­dy to ten, zle­ciał z ko­nia pro­sto na łeb, i kark so­bie skrę­cił, ja­dąc na we­zwa­nie kró­la swe­go Ja­gieł­ły, ja­ko za­wsze wier­ny, służ­bie ka­płan. Przez dłu­gi czas po­grą­żo­ny w smut­ku był pi­sar­czyk, dwór wa­wel­ski, jak i ca­łe kró­le­stwo pol­skie. Zaś Krzy­ża­cy w Mal­bor­ku, z te­go po­wo­du wiel­ką ucztę wy­da­li, a na niej po­pi­li się, i zaś po­tłu­kli mię­dzy so­bą, o wła­dzę w za­ko­nie, tak że wiel­ki re­fek­tarz wy­glą­dał jak by Ja­gieł­ło, zno­wu na twier­dzę na­je­chał i z ar­mat ostrze­lał. Kon­went na­to­miast ta­kie miał gę­by po­obi­ja­ne, jak by spod Grun­wal­du Krzy­ża­cy, do­pie­ro co wró­ci­li...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 224

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Krzy­ża­cy Za­kon Zdra­dy

Krzysz­tof Jan Der­da

ISBN: 978-83-8041-043-5

© Co­py­ri­ght by Wy­daw­nic­two Per­spek­ty­wa 2016

Ostrów Wiel­ko­pol­ski, wrze­sień 2016

Wy­daw­nic­two Per­spek­ty­wa sp. z o.o.

ad­res: ul. Stru­my­ko­wa 15,

63-400 Ostrów Wiel­ko­pol­ski

te­le­fon: 783 031 083

www.wy­daw­nic­two.per­spek­ty­wa.eu

ema­il: wy­daw­nic­two@per­spek­ty­wa.eu

Re­dak­cja:

Se­kre­tarz re­dak­cji: Eli­za Wo­lań­czyk

Skład, ła­ma­nie wer­sji elek­tro­nicz­nej na pod­sta­wie wer­sji pa­pie­ro­wej: Pau­li­na Szym­czak

Pier­wot­ny pro­jekt okład­ki: Piotr Lat­ka

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne/All ri­ght re­se­rved. Nie­au­to­ry­zo­wa­ne roz­po­wszech­nia­nie ca­ło­ści lub frag­men­tów ni­niej­szej pu­bli­ka­cji w ja­kiej­kol­wiek po­sta­ci jest za­bro­nio­ne. Wy­ko­ny­wa­nie ko­pii książ­ki w po­sta­ci po­wie­la­nia pli­ku dla wię­cej niż 2 urzą­dzeń jest na­ru­sze­niem praw au­tor­skich ni­niej­szej pu­bli­ka­cji.

Wy­da­nie elek­tro­nicz­ne I

Krzysz­tof Jan Der­da

Krzy­ża­cy

Za­kon Zdra­dy

Opo­wia­da­nie de­dy­ku­je swo­im Wnu­kom

Krzy­ża­cy Za­kon Zdra­dy

Opo­wia­da­nie hi­sto­rycz­no-przy­go­do­we. 

Od cza­su śmier­ci tra­gicz­nej, w dniu 7 sierp­nia 1411 ro­ku. W Rop­czy­cach, Ar­cy­bi­sku­pa Gnieź­nień­skie­go i Kanc­le­rza Ko­ron­ne­go, Mi­ko­ła­ja Ku­row­skie­go, kie­dy to ten, zle­ciał z ko­nia pro­sto na łeb, i kark so­bie skrę­cił, ja­dąc na we­zwa­nie kró­la swe­go Ja­gieł­ły, ja­ko za­wsze wier­ny, służ­bie ka­płan. Przez dłu­gi czas po­grą­żo­ny w smut­ku był pi­sar­czyk, dwór wa­wel­ski, jak i ca­łe kró­le­stwo pol­skie. Zaś Krzy­ża­cy w Mal­bor­ku, z te­go po­wo­du wiel­ką ucztę wy­da­li, a na niej po­pi­li się, i zaś po­tłu­kli mię­dzy so­bą, o wła­dzę w za­ko­nie, tak że wiel­ki re­fek­tarz wy­glą­dał jak by Ja­gieł­ło, zno­wu na twier­dzę na­je­chał i z ar­mat ostrze­lał. Kon­went na­to­miast ta­kie miał gę­by po­obi­ja­ne, jak by spod Grun­wal­du Krzy­ża­cy, do­pie­ro co wró­ci­li. Ko­ron­ni za to z ho­no­ra­mi, swe­go Kanc­le­rza Mi­ko­ła­ja uprzed­nio od­pro­wa­dzi­li, w kon­duk­cie ża­łob­nym aż do Ka­te­dry w Gnieź­nie, przez naj­bliż­szych, w tym kan­ce­li­stów wszel­kich, du­cho­wień­stwo i sa­me­go skry­by Ku­row­skie­go. Gdzie w pra­sta­rym gro­dzie, po­grzeb był bar­dzo uro­czy­sty i z ta­kim zgro­ma­dze­niem lu­du bo­że­go, na ja­ki za­słu­żył ten pa­trio­ta i pierw­szy wróg za­ko­nu Krzy­żac­kie­go. Po swo­im po­wro­cie, do Kra­ko­wa po­lazł pi­sar­czyk na pie­le­sze do­mo­we, ku­la­wo bo ja­ko i Ku­row­ski z ko­nia zle­ciał na zbi­ty łeb. Bo na, sty­pie na cześć kanc­le­rza zbyt du­żo mio­du wy­chlał. Je­chał z Gnie­zna do cha­łu­py swo­jej po­tur­bo­wa­ny moc­no, i sie­dział, w cha­łu­pie swo­jej aż do koń­ca stycz­nia 1412 ro­ku, nie­mal bez­sil­nie, bo od cza­su do cza­su pi­smo świę­te ar­cy­bi­sku­po­wi Trą­bie w mo­zo­le prze­pi­sy­wał. Ja­ko obie­cał owe­mu, nie­chęt­nie bar­dzo. Już chciał się za­to­pić, w ża­ło­bie po­now­nie i gę­bę swo­ją z wiel­kiej roz­ter­ki, w ku­flu z zim­nym piw­skiem, za­mo­czyć. Kie­dy mał­żon­ka mo­ja, zwa­na przez ku­mo­trów i gdzie ją tyl­ko zna­li, pi­sar­czyk, ową nie­wia­stą, przy­pę­dzi­ła bie­giem z szo­py, gdziem to, trzy­mał wsze­la­kie­go ro­dza­ju za­rdze­wia­łe zbro­je, broń sta­rą i roz­licz­ne gra­ty go­spo­dar­cze. I po­wia­da owa nie­wia­sta nie­zno­śna, szyb­ko no­gą tu­piąc w po­le­pę. Aż kurz się pod­niósł pod po­wa­łę, ta­ki jak na go­ściń­cu w skwar­ną po­go­dę. Coś to, my­ślał so­bie trut­niu wa­wel­ski?

— Gę­bę swo­ją za­raz, po po­grze­bie księ­dza Ku­row­skie­go, w piw­skach i mio­dach, z nie­mo­cy wiel­kiej mo­czy­łeś!  A te­raz, da­lej się do te­go, za­bie­rać za­mie­rzasz?

— Nie ma tak do­brze, ja­koś to so­bie umy­ślił szyb­ko. Choć no tu za­raz, do szop­ki owej. A cze­go mnie to, w ja­kiejś szo­pie szu­kać, kie­dym ja skry­ba dwor­ski jest chy­ba, co?

— A po to, że nasz wspól­ny ma­ją­tek, w ru­inę po­pa­da. Rze­kła pi­sar­czyk, owa nie­wia­sta pa­trząc swo­je­mu mę­żo­wi pro­sto w śle­pia, jak ba­zy­li­szek. W ja­ką ru­inę, zno­wu?

— Czy brak ci ja­kie­go gro­sza, lu­bo mie­dzia­ków?

— Czy cze­go tam, wy­my­ślisz so­bie?

— W fan­ta­zji nie­zmie­rzo­nej jak mo­rze, bał­tyc­kie na­sze?

— Za­py­tał pi­sar­czyk, bar­dziej ostroż­nie na wy­pa­dek, na­jaz­du na nie­go, przez za­stę­py krzy­żac­kie, i nie­wie­ście. Gro­sza żad­ne­go, mnie nie brak, je­no dzia­da, po­rząd­ne­go w cha­łu­pie, po­trze­ba ot co. Na to, Pi­sar­czy­ka nie­wia­sta po­wia­da. Ko­ło od wo­za na­sze­go się roz­la­zło, na czę­ści czte­ry, i na­pra­wić je za­raz, trza. Je­no na czte­ry?

— To i tak nie­źle jesz­cze, go­rzej by by­ło jak by się, na sześć czę­ści roz­la­zło, po­wia­da pi­sar­czyk. Da­lej trut­niu mio­do­wy, bierz się do owe­go wo­za dur­ne­go, bo mnie trze­ba pil­nie, na sta­ry ry­nek po spra­wun­ki je­chać. A na dru­gi wóz nas nie stać, jest. To pi­sar­czyk, na to w obro­nie swo­je­go kanc­ler­skie­go urzę­du pi­sar­czy­ko­we­go, po­wia­da bar­dzo uprzej­mie i dwor­nie ja­ko zwy­kle. Com to ja, ja­kiś piast ko­ło­dziej jest?

— My­ślisz so­bie nie­wia­sto?

— Co bym, ko­ła sta­re na­pra­wiać mu­siał, al­bo no­we czy­nić?

— I ni­by z cze­go, owe ko­ło?

— Ro­bić mam?

— Ze sta­re­go mie­cza za­rdze­wia­łe­go daw­no, lu­bo prze­ku­wać two­je ko­ło na no­wo, kie­dym nie ko­wal Szy­mon jest?

— Al­bo ja­ki in­ny smo­luch ko­wal­ski. Le­piej mo­że, z gę­sich piór, ko­ło ci uplo­tę?

— Bo tych u mnie do­sta­tek. Prę­dzej to na pie­rzy­nę piór mo­ich star­czy, niź­li na ko­ło­my­je i wy­my­sły two­je ja­kieś. I po­wia­dam ci to ja, ja­ko mąż twój nie­szczę­sny, od trzy­dzie­stu ro­ków. Że to wła­śnie, tak jest i nie ina­czej. Bo jak by ja, był piast ko­ło­dziej po ką­dzie­li, to ko­ło od wo­za by ci, się nie roz­la­zło ze sta­ro­ści wiel­kiej. Bo oto, by­śmy na Wa­we­lu, na zam­ku kra­kow­skim, sie­dzie­li oba. Zaś dzia­twa na­sza by, ksią­żę­ta­mi by­ła. Ty, ja­ko kró­lo­wa pa­ni, ja za­sie ja­ko król, z dy­na­stii pia­stów. A tak, co nam, in­ne­go w tym ży­wo­cie po­zo­sta­je Kró­lo­wi li­tew­skie­mu, z no­wej dy­na­stii owych Ja­giel­lo­nów mu­si­my słu­żyć, a przed tym, nim to na­sza kró­lo­wa Ja­dwi­ga po­mar­ła. Ro­do­wi wiel­kich An­de­ga­we­nów po­słu­gi­wać mu­sie­li my oba, i na owe ko­ło od wo­za gro­si­wa, bra­ki w sa­kwie swo­jej masz?

— Zaś opa­słej ja­ko śle­pia mo­je wi­dzą, nie­wia­sto?

— Pra­śnij, owe sta­re ko­ło, w naj­ciem­niej­szy kąt szo­py, lu­bo do la­mu­sa sa­mo­trzeć, za­nieś. Zaś no­we cał­kiem, so­bie kup, al­bo i, ot co. Weź, so­bie na ostat­ku, żon­ko mo­ja, ko­ło­dzie­ja z gro­du, to ci owe ko­ło, raz dwa za­mie­ni, na no­we. Prę­dzej cie­bie, ja so­bie na mę­ża po­słusz­ne­go, gdzieś za­mie­nię, lu­bo przez łeb dur­ny czym pra­snę. A co to my­ślisz so­bie, trut­niu ja­kiś?

— Że u mnie, w ko­mo­rze, gro­si­wo ro­śnie, ja­ko grzy­by w le­sie?

— Nie wiem ja, ni­cze­go o grzy­bach żad­nych, bo owych nie ja­dam. Z oba­wy co byś mnie cza­sem, nie stru­ła. Król nasz Ja­gieł­ło, też by­le cze­go nie ja­da, ani nie pi­ja z tych sa­mych po­wo­dów. Zaś mój ku­mo­ter, me­dyk owe­go Ja­gieł­ły, Ja­ku­bek Ku­na. Wiesz któ­ry, to, zaś jest?

— Pi­sar­czyk, owa, sta­ła bez­rad­nie, przez chwi­le pod ścia­ną, oparł­szy się na mio­tle brzo­zo­wej, bo prze­cie ze zdu­mie­nia ją, cał­kiem za­tka­ło i w słup so­li za­mie­ni­ło. A pi­sar­czyk, da­lej pra­wi. Po­wia­dał mnie, ra­zu jed­ne­go, ów ku­mo­ter Ja­ku­bek, tak. Pod Mal­bor­kiem. Jak król nasz za­mek ta­mecz­ny ob­le­gał, z krzy­ża­ka­mi w środ­ku za­war­ty­mi moc­no!  Ja­kom to ja, z ma­li­gny był, przez owe­go Ja­kub­ka ule­czo­ny. Ra­zem z owym, na­szym ku­mo­trem Pio­tro­wi nem. Po­wia­da mnie on, ja­ko już my wszyst­ko pod tym Mal­bor­kiem, co by­ło z za­pa­sów na czas Grun­wal­du, ze­żar­li. Zaś ku­cha­rze na­si, co do ga­ra wło­żyć nie mie­li. Łącz­nie z Mi­ko­ła­jem Ko­zą, kuch­mi­strzem kró­lew­skim. To zaś, pan nasz Ja­gieł­ło, grzy­bów na­ka­zał ry­cer­stwu w bo­ru szu­kać, bo prze­cie mi­ze­ria z na­mi strasz­na by­ła. Prze­to Ja­ku­bek Ku­na ga­dał, tak. Ja­koś my oba, w bo­ru za grzy­ba­mi by­li, z in­ny­mi kmiot­ka­mi i gło­do­mo­ra­mi. Wszyst­kie grzy­by ra­czej są, ja­dal­ne, po­wia­dam ci ku­mo­trze mój. Je­no nie­któ­re, tyl­ko raz je­den. Do­bre są. Co i praw­dą, pew­ni­kiem jest. Al­bo i, jak kró­lo­wi na­sze­mu, ta­koż sa­mo, pod owym Mal­bor­kiem ko­ło od ar­ma­ty, ra­zu pew­ne­go się roz­la­zło i bie­da ta­ka sa­ma by­ła, z owym ko­łem, ja­ko i u cie­bie, żo­no mo­ja mi­ła. Jak cię trza­snę mo­krą szma­tą, przez łeb, ty grzy­bie dur­ny, to ci się ode­chce, wsze­la­kich grzy­bów, piw­ska, i Ja­kub­ka Ku­ny, owe­go dru­gie­go opo­ja, ja­ko i ty sam. Do na­szej, szop­ki, ru­szaj mi mi­giem. I za skrzyn­kę, na na­rzę­dzia bierz się. Pó­ki, m do­bra jesz­cze, jest. A nie!  To i kró­lo­wi na­sze­mu, za­raz do­nio­sę, że to w cha­łu­pie, od po­mo­cy się żo­nie swo­jej wła­snej wy­ma­wiasz. Do­brze i to cho­ciaż, że tyl­ko Ja­gieł­łę o tym uwia­do­misz uprzej­mie, i z dwor­ski­mi ma­nie­ra­mi. Zaś nie bę­dziesz po­sel­stwa, z ta­ką pa­skud­ną in­for­ma­cją, do Zyg­munt­ka Luk­sem­bur­czy­ka, na dwór do Bu­dy. Ina Wę­gry, spo­so­bi­ła. No i pew­nie, jesz­cze ci rzek­nę. Oba wy z kró­lem w ko­mi­ty­wie dla mnie dziw­nej, sie­dzi­cie, i oby­dwa na jed­nym punk­cie, fio­ła ja­kie­goś ma­cie. On sam, że to pta­szy­sków, wy­słu­chi­wał by ca­ły­mi go­dzi­na­mi i po no­cach na­wet. Ty za­sie w drze­wie one, je­mu bez ustan­ku stru­ga­jąc. No­sisz mu zaś owe, pta­szy­ska i te fi­gur­ki ma­lo­wa­ne, dla ucie­chy i sie­dzi­cie ra­zem, nad owy­mi wy­dzi­wia­jąc. Jak by­ście cu­da, na nie­bie ja­kieś wi­dy­wa­li. Zaś w izbie na­szej, moż­na się, o tro­ci­ny li­po­we prze­wró­cić, i za­bić z kre­te­sem, cza­sa­mi. Ja­ko za mio­tłę, sam nie się­gniesz i ogar­niesz ja­ko ta­ko. No i co, z te­go złe­go?

— Na to pi­sar­czyk, owa, od­rze­kła. Ode­tkaw­szy się ja­koś na­gle. Le­piej mnie, pta­szy­ska ko­lo­ro­we stru­gać, czy fi­gu­ry ja­kieś far­ba­mi kra­śnieć. Zaś wy­dzi­wiać, z kró­lem nad pta­szy­ska­mi stru­ga­ny­mi i onych no­ca­mi, wy­słu­chi­wać. Cho­ciaż by, dzień w dzień, miast two­jej gad­ki dur­nej, przez ca­łe ży­cie mo­je. Ja­ko dziad pro­szal­ny nie­raz po Kra­ko­wie ła­zisz, a nie ja­ko szlach­cic słusz­ny. Lu­bo po karcz­mach po próż­ni­cy ła­zić cię­giem po­stu­ra two­ja, się lu­bu­je po­nad wszyst­ko. Za piw­skiem, lu­bo ja­kimś wiń­skiem czy in­nym cien­ku­szem. Zaś po­ga­dy­wać z ku­mo­tra­mi ja­cy, ci się na­pa­to­czą pod śle­pia ka­pra­we. Roz­pra­wiać o licz­nych prze­wa­gach wo­jen­nych, ja­koś to ni­g­dzie mie­cza nie do­był, ośle sta­ry. Ja­ko ty, jak tyl­ko chwi­lę wol­ną, od służ­by kró­lo­wi po­sia­dasz, ła­zisz po Kra­ko­wie jak ob­wieś ja­ki, i zaś mu­ry pod­pie­rasz. Co by się, ze sta­ro­ści nie oba­li­ły. Zaś cię, na dwo­rze ob­wie­siem, z ty­mi dru­gi­mi, po­zy­wa­ją. Ja­kom cię, to prze­cie nie raz, i nie dwa, na gro­dzie na­szym na­szła. Te­go mnie już by­ło za wie­le, prze­to po­my­ślał ja so­bie po ci­chu, gdziem to śle­pia miał za mło­du. Że o tom, chy­ba z krew­niacz­ką kom­tu­ra Szwel­bor­na ślu­by po­wziął. Mach­nął ja, na to wszyst­ko ła­pą, i nie rzekł, owej już nic. Bo i tak prze­cie nie, by­ło co, czy­in­nej ra­dy, i do szop­ki owej ja­ko do twier­dzy mal­bor­skiej po­lazł, ja. Ca­ły bo­ży dzień pra­wie, zmi­trę­żył pi­sar­czyk, na ko­łem owym. Je­no nic, nie chcia­ło do dru­gie­go pa­so­wać, i ra­zem na pia­ście sie­dzieć. Zaś po obie­dzie, ko­ło od wo­za moc­no na­pra­wio­ne, jam oso­bi­ście wła­snej, żo­nie od­dał. A że, nie­co to i ko­śla­we wy­szło z na­pra­wy, wóz nie­co cza­sa­mi mniej a cza­sa­mi bar­dziej. Po bru­ku kra­kow­skim bry­kał, jak mło­dy źre­biec, na bło­niach przy Wi­śle. Zaś jed­ne­go dnia, zno­wu przy­wle­kła się owa krzy­żac­ka, mo­ja żo­na ze stry­chu. Gdzie z ko­lei swo­je, pta­szy­ska wy­stru­ga­ne trzy­ma­ła dla ilo­ści bar­dzo wiel­kiej, że to już i w cha­łu­pie miej­sca da­la nich, nie by­ło. I po­wia­da, przy­mil­nie bar­dziej. Mu­sisz to za­raz, na dach wy­leźć, i da­chó­wek pa­rę za­ło­żyć. Bo wiatr je po­rwał, i do środ­ka mi się deszcz, ze śnie­giem cza­sem na­le­je, czy na­sy­pie. Na to jam, już ogar­nię­ty cał­kiem nie­mo­cą, rze­kłem jej. Prze­cie da­chó­wek, w cha­łu­pie u nas, na za­pas nie ma, bom nie ce­glarz jest ani da­chów­karz. Zaś ja­ko i to po­wia­dam, owej. Że prze­cie ona sa­ma, ja­ko z mio­tłą brzo­zo­wą, ła­żą­ca po obej­ściu. Po­win­na pod­le­cieć so­bie, do da­chu na­szej cha­łu­py. I da­chów­ki za­mie­nić ja­ko, ba­ba ja­ga, na mio­tle la­ta­ją­ca. Cze­go owej, by­ło, już za wie­le. Zaś bez, żad­ne­go wy­po­wie­dze­nia woj­ny, kró­le­stwu na­sze­mu, na­tar­ła na woj­ska na­sze, sa­mo­trzeć. Że i ucho­dzić chcia­łem, z cha­łu­py swo­jej, za­raz. Od pew­nej nie­bez­piecz­no­ści jak, i spod Mal­bor­ka król nasz, ze wsty­dem wiel­kim z po­la ob­lę­że­nia, wiel­kie­go mi­strza Plau­ena, zła­ził. Przed tym nim po­legł ja, na po­lu bi­twy z nie­wia­stą swo­ją. Ta mnie jesz­cze rze­cze po swo­je­mu tak. A wiesz ty je­ło­pie gmin­ny, co mnie król w ta­jem­no­ści wiel­kiej po­wia­dał?

— A z cze­go mam, to wie­dzieć?

— Co wy tam po­ga­duj­cie, w taj­no­ści oba, prze­ciw szlach­ci­co­wi słusz­ne­mu ja­kom ja, jest. Na to nie­wia­sta pi­sar­czyk, owa po­wia­da. Nie o cie­bie tu idzie, je­no o Pio­tro­wi na, ja­ko to na są­sia­da na­sze­go i ku­mo­tra swo­je­go po­wia­dasz. A z tym, zno­wu co, się wam przy­śni­ło?

— Nic, rzek­nę ci ja o tym, ja­ko sło­wem szla­chec­kim mi przy­rzek­niesz, że nie po­wiesz o tym ni­ko­mu, co mnie król po­wia­dał w taj­no­ści. Mu­siał przy­rzec jej na krzy­żyk na ścia­nie wi­szą­cy. Przez ową wła­sno­ręcz­nie wy­stru­ga­ny i po­wia­dam. Ga­daj zaś, skład­niej nie­wia­sto, ja­ko masz co po­wia­dać a ja­ko nie. To za­wrzyj ja­pę i na ry­nek po­pę­dzaj ku swo­jej ucie­sze, z prze­kup­ka­mi w plot­ki kra­kow­skie się wdać. Bo mi do owe­go de­ka­rza w koń­cu iść trza. Zaś sied­nij se dzia­du, przed tym, na ła­wie we­dle ko­mi­na, bo ja­ko ci rzek­nę co wiem, pad­niesz tru­pem tu na miej­scu, miast po­la grun­waldz­kie­go ja­koś z nie­go w zdro­wiu wy­lazł. I z owe­go Mal­bor­ka z Pio­tro­wi nem, coś to le­d­wo z ży­wo­tem uszedł. No?

— Ga­daj za­sie. Sie­dzę wy­god­nie, ja­ko śle­pia two­je za­lot­ne, wi­dzą pew­nie. Zaś mio­du zim­ne­go z losz­ku w ku­bas mi wlej, czy cze­go tam masz na pod orę­dziu, we­dle ucie­chy ja­ką chcesz mi spra­wić. To pi­sar­czyk, owa mo­ja mio­du w ku­bas wla­ła, ze zdzi­wie­niem na gę­bie mo­jej i po­wia­da, tak. Je­no nie wiem czy ci mam to rzec, co wiem od kró­la?

— To ja po­wia­dam. Weź mi, idź ty, le­piej plot­ko­wać z nie­wia­sty na ryn­ku, prę­dzej ci ja­dacz­ka się ru­szać bę­dzie mię­dzy ni­mi. Niź­li, tu w cha­łu­pie na­szej. Ja­kom ci już dziś, po­wia­dał. No to słu­chaj zaś, po­wia­da nie­wia­sta mo­ja. No?

— Po­wia­da pi­sar­czyk dru­gi raz. Jak oście oba z Pio­tro­wi nem ze szpie­go­wa­nia na zie­mie za­kon­ne, po­wró­ci­li. Król nasz mnie po­wia­dał, że oto Pio­tra Ma­lar­czy­ka do sie­bie we­zwał w taj­no­ści przed wszyst­ki­mi. No i co?

— No i po­wia­dał mnie król, tak. Że to ni­by tak one­mu, po­wia­dał. Wi­dzę ja, żeś to słu­ga mój do­bry, ra­zem z tym dru­gim ob­wie­siem i na zie­mi za­kon­nej z roz­ka­zu, iście się oba do­brze spra­wi­li. Zaś Pie­ter ni­by, kró­lo­wi po­wia­da. We­dle pa­na swe­go za­wsze, m roz­kaz kró­lew­ski pier­wej speł­niać wi­nien, niź­li do becz­ki za­glą­dać z piw­skiem, ja­ko mój ku­mo­ter dur­ny, a pi­sar­czyk wa­szej kró­lew­skiej mo­ści. A to ka­na­lia krzy­żac­ka, po­wia­da pi­sar­czyk, na to. Nic to, jesz­cze ta­kie­go słu­chaj, da­lej zaś. No po­wia­daj, prze­to. Król po­wia­da, do owe­go Pio­tro­wi na tak. Od przy­szłe­go ro­ku, a bę­dzie to prze­cie, no­wy 1408 rok pań­ski. Usta­na­wiam cię na urzę­dzie na­szym, na urzę­dzie świę­te­go in­kwi­zy­to­ra, za zgo­dą i na­ka­zem pa­pie­skim. Ja­kim otrzy­mał ze sto­li­cy Pio­tro­wej. A ty, Pie­trze mój, ja­ko in­kwi­zy­tor kró­la, na wsze­la­kie od­stęp­stwa, od wia­ry na­szej, ści­gać bę­dziesz he­re­ty­ków wszel­kich. I pod sąd gro­do­wy, sta­wiał nie­zwłocz­nie. Na to, ja­kom łyk­nął mio­du z ku­fla, tak mnie za­tka­ło, że mu­sia­ła mnie pi­sar­czyk, owa przez ple­cy pal­nąć. Bom to za­dła­wić się chciał, ze zdu­mie­nia w ja­kie, m wpadł i udu­sić mio­dem z kre­te­sem mo­głem. To po­wia­dam nie­wie­ście swej, nie wie­rzę za bar­dzo, co mi tu wy­ga­du­jesz nie­wia­sto. Ale mo­że i ta­kie coś, cza­sa­mi być. Bo to prze­cie nie raz i nie dwa go na dwo­rze nie ma. Zaś nie wia­do­mo, gdzie się pa­łę­ta ów, in­kwi­zy­tor ja­ko po­wia­dasz. Je­no to jesz­cze my­ślę, że to sła­bo coś mu in­te­re­sy idą, bo ja­ko by zła­pał ko­go na czymś, co prze­ciw ko­ścio­ło­wi, ga­da. Gło­śno by o tym, na dwo­rze na­szym by­ło. Dam ja owe­mu ob­wie­sio­wi ta­ką in­kwi­zy­cję, że prę­dzej sam na sto­sie za­pło­nie ja­ko cza­row­nik ja­kiś. W pier­wej idę ja, na Wa­wel, opa­trzyć się jak i co. Za­wo­łał ja, jed­nak cał­kiem wprzó­dy, po­mny na wo­ła­nia nie­wia­sty swo­jej. De­ka­rza z gro­du, i do cha­łu­py trut­nia ścią­gną­łem, zaś da­łem mu pięć gro­szy, za da­chów­ki no­we i ro­bo­tę je­go na wy­so­ko­ści. Za co mnie, de­karz Woj­cie­chem zwa­ny, w ła­pę chciał ca­ło­wać, za­raz. Je­no, m mu rzekł prę­dzej, niź­li ten się do ła­py mo­jej za­brał. Puk­nij się w łeb swój, człe­cze dur­ny. Jam ci, prze­cie wdzięcz­ność, wi­nien do zgo­nu swo­je­go. Któ­ry na­dejść mógł prę­dzej, niź­li na sa­me­go księ­dza Mi­ko­ła­ja Ku­row­skie­go. Jak ten, z ko­nia zle­ciaw­szy, du­cha za­raz wy­zio­nął. Ja zaś, jak tyl­ko po­my­ślaw­szy o da­chu swo­im, za­raz mu­sia­łem do Ja­kub­ka Ku­ny iść, na ner­wów mo­ich sko­ła­ta­nych moc­no, ku­ro­wa­nie. Ta­kim był roz­trzę­sio­ny jak, by mnie krzy­ża­ki sa­mo­trzeć na­pa­dli, i po łbie ki­ja­mi, tę­go obi­li. Za czym, prę­dzej pi­sar­czyk na Wa­wel po­lazł, aby woj­ny no­wej, z za­ko­nem krzy­żac­kim nie wy­wo­ły­wać. Z owym, kom­tu­rem tu­chol­skim, ja­ko na nie­wia­stę, swo­ją po­wia­dał. Bo i po praw­dzie, w kom­tu­rii tu­chol­skiej, się owa prze­cie po­ro­dzi­ła. W 1351 ro­ku, rok prę­dzej od swe­go, ku­mo­tra kró­lew­skie­go Wła­dy­sła­wa II. Przez co ró­wie­śni­ka­mi, bę­dąc o sztu­ce róż­nej po­ga­dy­wa­li, wy­trwa­le. Re­zy­do­wał ja chęt­niej, na na­szej smo­czej ja­mie. Aby zaś w spo­ko­ju i na­dziei, na lep­sze cza­sy, w za­cnym to­wa­rzy­stwie ku­mo­trów swo­ich cze­kać. Z wy­jąt­kiem owe­go in­kwi­zy­to­ra, przy któ­rym zwa­żać trza by­ło, co się ga­da. Od te­go też cza­su, sie­dział pi­sar­czyk na Wa­we­lu na ku­rzej sto­pie, przy swo­im pul­pi­cie. Czy to w kan­ce­la­rii kró­lew­skiej, al­bo i u sie­bie w cha­łu­pie cza­sa­mi, jak w zam­ku, nic do ro­bo­ty nie miał. Ci­cho ra­czej, ja­ko mysz pod mio­tłą. Wy­glą­dał pi­sar­czyk cza­sa­mi, jak stru­ty i na­wet garn­ca z piw­skiem do gę­by wła­ści­wie nie po­wziął, od cza­su po­grze­bu. Z wy­jąt­kiem, kil­ku be­czek i an­ta­łów mio­du kra­kow­skie­go wy­pi­tych. Na co, je­go wła­sna ślub­na nie­wia­sta, oba­wy za­raz po­wzię­ła i strach mia­ła, czy mu się coś, we łbie, z ża­lu za kanc­le­rzem Ku­row­skim nie prze­krę­ci­ło. Ów też, nie od­po­wia­dał, zbyt­nio skład­nie na za­da­wa­ne mu czę­sto, py­ta­nia. Król nasz, na­wet chciał wy­słać, owe­go z te­go po­wo­du, po kon­sul­ta­cji na­uko­wo moc­no me­dycz­nej z pi­sar­czyk, ową nie­wia­stą, na ku­ra­cje łba je­go, do me­dy­ka i ku­mo­tra owe­go, Ja­kub­ka Ku­ny. Ale król nasz Ja­gieł­ło, ja­ko mąż sta­nu, stra­te­gicz­nie wiel­ki wódz, zre­flek­to­wał się osta­tecz­nie, w błę­dzie tak­ty­ki wo­jen­nej, ja­ką przy­jął. Prze­my­ślał spo­sób i w koń­cu, po­wia­dał do nie­wia­sty pi­sar­czyk, owej tak. Le­piej my, do Ja­kub­ka twe­go, mę­ża dur­ne­go, nie pchaj­my, na ku­ra­cje żad­ne. Bo to i prze­cie, oni dwaj bar­dzo, lu­bu­ją się w swo­im to­wa­rzy­stwie krę­cić, a jesz­cze le­piej ob­ra­cać, jed­ną fla­szę za dru­gą. Zaś owa, za­ga­da­ła za­raz do Ja­gieł­ły. Ano, ano, wa­sza kró­lew­ska mość. Prze­to, wszyst­ko po­zo­sta­ło po sta­re­mu. Je­śli idzie o kon­cept wspo­mnia­ne­go, ten nie­zmien­nie po­zo­sta­wał za­czep­ny, i obron­ny za ra­zem, jak i u kró­la Ja­gieł­ły z Krzy­ża­ka­mi. Na za­da­wa­ne mu, przez je­go ku­mo­tra, owe­go Ma­lar­czy­ka kró­lew­skie­go i in­kwi­zy­to­ra świę­te­go nie­daw­no mia­no­wa­ne­go, Pio­tro­wi na, zwa­ne­go na dwo­rze da­lej, anio­łem. Dla spo­koj­ne­go uspo­so­bie­nia, któ­re tam­ten ra­czej po­sia­dał. Nie po­wia­dał nic, dla bez­pie­czeń­stwa czy­sto­ści wia­ry. Zaś ja­ko i tam­ten cza­sa­mi, gę­bę trzy­mał na kłód­kę za­war­tą. A z któ­rym, to prze­cie, na prze­szpie­gi w zie­mie za­kon­ne już, w 1407 ro­ku Pań­skim, jeź­dził. O sa­mej bi­twie i po­trze­bie Grun­waldz­kiej nie ga­da­jąc. Czy bi­twie owej sła­wet­nej, o skar­by Wiel­kie­go Mi­strza Ulry­ka von Jun­gin­ge­na, w skarb­cu ukry­tych, na zam­ku w Ra­dzy­niu Cheł­miń­skim. Sie­dział i przy­sy­piał czę­sto ów, na stoł­ku swo­im, ki­wa­jąc się w le­wo i pra­wo. Raz tak się roz­ko­ły­sał, że łbem ku­dła­tym w pul­pit przy­wa­lił, aż mu się, pió­ra gę­sie po­przew­ra­ca­ły i na pod­ło­gę spa­dły. Zaś in­kaust, na łeb so­bie wy­lał i moc­no zdu­mio­ny pa­trzał, śle­pia­mi do­oko­ła co się dzie­je. I łeb swój roz­cie­rał gdzie to, na środ­ku czo­ła pięk­ny, guz mu się po­ja­wił, jak księ­życ w peł­ni, do­pra­wio­ny do ko­lo­ru, atra­men­tem zie­lo­nym. Na ku­mo­tra swe­go nie zwa­ża­jąc, za­klął coś gło­śno. Tam­ten zaś, skrzęt­nie ma­lo­wał, coś na lnia­nym płót­nie na­cią­gnię­tym na szta­lu­gi w du­żej ra­mie. Był to por­tret dru­giej, cór­ki kró­la Ja­gieł­ły i An­ny Cy­lej­skiej, Ja­dwi­gi Ja­giel­lon­ki. Pi­sar­czyk klął da­lej, coś szpet­nie, pod no­sem. Ma­lar­czyk lu­bo in­kwi­zy­tor kró­lew­ski jak kto wo­li, swo­im zwy­cza­jem od ma­lo­wa­ne­go ob­ra­zu do nie­go się, od­wró­cił. I nic, tyl­ko. Na­gle, aha, ha, gło­śnym śmie­chem za­grzmiał. Wte­dy wła­śnie, ja­kiś ha­łas wiel­ki na ko­ry­ta­rzu, się uczy­nił. Bo, prze­cie gru­be dę­bo­we drzwi od kan­ce­la­rii, ich pry­wat­nej, zwa­nej też Smo­czą Ja­mą. Trza­sły z wiel­kim hu­kiem, jak w na­tar­ciu wro­ga ja­kie­goś, na za­mek wa­wel­ski i z trza­skiem ustą­pi­ły. A do kan­ce­la­rii wpadł, jak bom­ba, zwierzch­nik obu obec­ny. Ar­cy­bi­skup Mi­ko­łaj Trą­ba. I po­wia­da gło­śno, za swo­im zwy­cza­jem. Cze­go to drze­miesz trut­niu, nad pul­pi­tem ja­ko sta­ry kot na pie­cu?

— Ga­daj za­raz. I Budź­cie mi się obaj, z owej ma­li­gny. Bo do Kon­stan­cji, do Oj­ca świę­te­go ze mną chy­ba w przy­szłym ro­ku, na so­bór po­je­dzie­cie. Ale pier­wej, li­sty do Pa­pie­ża Grze­go­rza XII na­pi­sze­my, lu­bo do któ­re­go in­ne­go. Zaś za, po­dró­żą, oglą­dać się bę­dzie­my, nie­co póź­niej. Gdzie to, wa­sza mi­łość, już o przy­szłym ro­ku, my­śli?

— Jak ów ko­gut, co to prze­my­śli­wał o nie­dzie­li, a w so­bo­tę łeb mu ście­li. Do przy­szłe­go, ro­ku jesz­cze, prze­cie szmat cza­su. Bo to prze­cie obie­cu­ją, mi na tro­nie Pio­tro­wym no­mi­na­cję, i na su­tan­nę czer­wo­ną, i stan kar­dy­nal­ski. Rzekł, z pew­ną du­mą, ar­cy­bi­skup Trą­ba. Na któ­rym tro­nie ?

— Za­py­tał pi­sar­czyk, i do­dał. No i co?

— Jesz­cze prze­cie, wa­szej mi­ło­ści no­mi­na­cji pa­pież nie dał, a i nie wia­do­mo któ­ry z nich, mo­że ową, oj­cu przy­dzie­lić. Bo prze­cie jest na tro­nie, pa­pież i an­ty pa­pież. I jesz­cze je­den na do­da­tek, pa­pie­żem się mie­ni tym dwóm na­prze­ciw, i oko­niem wszyst­kim sta­jąc. Z resz­tą, do Kon­stan­cji?

— Czy tam gdzie?

— Za czym je­chać, ksiądz ar­cy­bi­skup chce?

— A ja, al­bo i ten tam, co pod ścia­ną sie­dzi?

— Po co?

— Na to ksiądz Trą­ba, na­dął się do za­dę­cia w sie­bie i po­wia­da. Jam prze­cie, rzym­sko­ka­to­lic­ki ksiądz jest, to i od Rzym­skie­go pa­pie­ża, tyl­ko przy­jąć pur­pu­rę mo­gę. No. Za­sie pi­sar­czyk śle­pia wy­ba­łu­szył, na ta­ką wia­do­mość i da­lej prze­stra­szo­ny sie­dział, łeb swój i atra­ment na nim, da­lej wy­trwa­le roz­cie­ra­jąc. Na­gle, olśni­ło go, bo oto przy­po­mniał so­bie, o spo­so­bach na gu­zy na łbie, nie­za­wod­nych. Zaś krót­ką mi­ze­ry­kor­dię za pa­sa wy­cią­gnął, i do gu­za swo­je­go przy­ło­żył szyb­ko. My?

— I po co?

— Wa­sza mi­łość, gdzieś zno­wu wlec się chce, nas za so­bą po go­ściń­cach włó­cząc?

— Do­dał z ra­zu Ma­lar­czyk ze świę­tej in­kwi­zy­cji. Jesz­cze bar­dziej wy­stra­szo­ny na­pa­dem ich na Kon­stan­cję. Niż i wi­zy­ty u Oj­ca świę­te­go i to jesz­cze nie wia­do­mo u któ­re­go. Zaś, cał­kiem, już był prze­stra­szo­ny na­pa­dem, owej Trą­by je­ry­choń­skiej na nich obu. Jak po ci­chu, na Księ­dza Trą­bę obaj po­wia­da­li. A kto ze mną po­je­dzie?

— Duch świę­ty?

— My zaś a, i po co?

— Za­py­tał zno­wu pi­sar­czyk. Na to, ar­cy­bi­skup po­pa­trzał na skry­bę i po­wia­da. A swo­ją to ?

— Mi­ze­ry­kor­dię na mnie, wy­cią­gasz, za pa­sa swo­je­go?

— Za­py­tał nie­co też, chy­ba prze­stra­szo­ny, wi­do­kiem mie­czy­ka, ksiądz Ar­cy­bi­skup. Gdzie zaś?

— Wa­sza mi­łość, gu­za so­bie od pul­pi­tu, na łbie na­bi­łem i ga­szę go z za­ra­nia. A kto by, ży­wił mo­ją mar­ną po­stu­rę, jak­bym oj­ca swo­je­go do­bro­dzie­ja, ową mo­ją mi­ze­ry­kor­dią, za­dźgał?

— Je­no do­pro­wa­dzo­ny do de­spe­ra­cji, dźgnąć w sie­bie sa­me­go mo­gę. Nie strasz mnie tu po próż­ni­cy bo wia­ry ci, w ta­kie gad­ki nie da­ję. Za dłu­go znam cię, i się na two­ich bre­we­riach po­znam za­wsze. Ale, m to, po­my­ślał w pierw­szej chwi­li, że na mnie, na po­wi­ta­nie za szty­let się­gasz. A łeb, od cze­go masz na czo­le, zie­lo­ny?

— In­kaust ty wy­chlał z ka­ła­ma­rza?

— Miast piw­ska, czy mio­du z bie­dy?

— Z mi­trę­gi skry­bo­wa­nia, na łeb, mi się atra­men­tu wy­la­ło ta­koż ty­ram ja te­raz, prze­cie cięż­ko. Na to, ksiądz Trą­ba po­wia­da. To i nie tę­go, te­raz wi­dzę ja, z wa­mi. I do­dał za­raz. Mo­że na­sze­go księ­dza Ku­row­skie­go, mam ze so­bą za­brać?

— Kie­dy on od wie­lu mie­się­cy, w Gnieź­nie już po­cho­wa­ny le­ży. A wa­szą mi­łość?

— Król nasz, mi­ło­ści­wie nam Wła­dek II pa­nu­ją­cy, już wy­pu­ścił z nie­wo­li ?

— Z na­sze­go zam­ku w tym tam, czy jak mu tam?

— Ko­wa­le­wie Po­mor­skim?

— Za­py­tał zno­wu pi­sar­czyk, da­lej szty­let mi­ło­sier­dzia, przy łbie trzy­ma­jąc. W nie­wo­li prze­cie ja, tam nie był wca­le za­mknię­ty. Je­no, m skar­by krzy­żac­kie kró­lo­wi na­sze­mu, zdo­bycz­ne w zam­ku Ra­dzyń­skim na za­ko­nie Naj­święt­szej Ma­rii Pan­ny, zli­czał. A za­mek w Ko­wa­le­wie, już też nie nasz obec­nie jest, je­no Krzy­ża­cy zno­wu, na nim za­ło­gą sil­ną sie­dzą. Bo to i tak, po praw­dzie wy­zwo­lił mnie, i prze­go­nił z owe­go na­sze­go ni­by, zam­ku. Sam par­cha­ty, ja­ko to, na krzy­ża­ków po­wia­dasz, land mar­sza­łek Krzy­żac­ki, Bern von He­vel­l­mann. Co, przy­wlekł się, pod owe Ko­wa­le­wo, na cze­le ar­mii inf­lanc­kiej, i mu­sie­li my brać, szyb­ko no­gi za pas, przed nie­wo­lą pew­ną. Chciał­by ja wi­dzieć to, ja­ko ksiądz ar­cy­bi­skup w po­wa­dze swo­jej, przed krzy­ża­ka­mi zmia­tał. Zaś trą­bi­ła wa­sza mi­łość na la­rum?

— Na to Trą­ba na­dął się i po­wia­da. Nie wy­mą­druj się mi tu, bo chciał­bym wi­dzieć ja­ko by cię Krzy­ża­ki ogar­nę­li, ja­ko byś to trą­bił, i gę­bę darł o z, ra­to­wa­nie łba swo­je­go. Co pi­sar­czyk dy­plo­ma­tycz­nie prze­mil­czał. Prze­to zmie­nił kie­ru­nek roz­mo­wy, i za­py­tał za­raz uprzej­mie. A do pa­pie­ża, ja­kie­goś tam?

— Za czym ksiądz Ar­cy­bi­skup, go­nić nas, i sie­bie chce?

— To?

— Nie wie­cie, nic?

— A co, wie­dzieć ma­my?

— Wa­sza mi­łość, za­py­tał pi­sar­czyk. A Pie­ter, gę­bę cie­ka­wie za­raz nad­sta­wił, cze­ka­jąc na sen­sa­cje ja­kie z Mi­ko­ła­jo­wej, Trą­by mo­gły być za­gra­ne. Krzy­ża­cy prze­cie, bun­ty w ca­łym chrze­ści­jań­skim świe­cie wno­szą. Co by, na kró­la na­sze­go, Wła­dy­sła­wa Ja­gieł­łę i na na­ród nasz ca­ły. Oj­ciec świę­ty, klą­twę na­ło­żył, za bi­twę pod Grun­wal­dem i ca­łą od­po­wie­dzial­ność za woj­nę z za­ko­nem, Pol­skę ob­cią­żyć Krzy­ża­cy chcą. Je­no, pa­pież Grze­gorz XII, i in­ni pa­pie­że schi­zma­ty­cy wpraw­dzie ta­koż sa­mo, na ich wo­ła­nia głu­chy na ra­zie jest, bo po na­szej stro­nie opo­wie­dział się, w tej woj­nie par­szy­wej. Ja­ko i tam­ci dwaj. Ale, Krzy­ża­cy cze­ka­ją z nie­cier­pli­wo­ścią wiel­ką, na zmia­nę pa­pie­ży, na tro­nie Pio­tro­wym. Zaś i po to też, król wę­gier­ski Zyg­munt Luk­sem­bur­ski so­bór w Niem­czech w Kon­stan­cji zwo­łu­je. Aby schi­zmę w ko­ście­le ka­to­lic­kim, do cna wy­ple­nić i tron pa­pie­ski ze schi­zmy oczy­ścić. A jak, przy­chyl­ny za­ko­no­wi Oj­ciec świę­ty na­sta­nie, ta­ki po­stu­lat Krzy­ża­cy sły­sza­łem, zgło­szą pew­ni­kiem. Wię­cej to niź­li, pew­ne jest. A król nasz, co na to?

— I wie on o tym?

— Że mu fał­szy­wy, wiel­ki mistrz He­in­rich V von Plau­en. Za usza­mi, po­mi­mo te­go, pod­pi­sa­ne­go nie­szczę­sne­go po­ko­ju w To­ru­niu, spi­ski ja­kieś czy­ni?

— Wie, król. A, co to ma, nie wie­dzieć?

— Sam mu, o tym do­nio­słem, jak tyl­ko tu, wró­ci­łem z owe­go Ko­wa­le­wa. A wra­ca­łem szyb­ciej, niż się na zam­ku tam­tej­szym wy­god­nie roz­sia­dłem. Wiel­ki mistrz Hen­ryk von Plau­en to jesz­cze nic, do te­go, co prze­ciw nam Zyg­munt Luk­sem­bur­czyk czy­ni. Bo prze­cie to, na Zie­mię Są­dec­ką z krzy­ża­ka­mi, na­je­chał w 1410 ro­ku. Jak my spod Grun­wal­du wra­ca­li. Słusz­nie pa­no­wie Kra­kow­scy, bun­ty pod zam­kiem i Mal­bor­kiem czy­ni­li. Bo, prze­cie za­raz, wy­czu­li pi­smo no­sem. Co się dziać bę­dzie, na Są­dec­czyź­nie pod dłuż­szą nie­obec­ność, cho­rą­gwi kra­kow­skich. I w kró­le­stwie, mie­li­śmy no­wą, i sta­rą woj­nę, jed­no­cze­śnie. Za przy­czy­ną, wro­ga na­sze­go Zyg­mun­ta Luk­sem­bur­czy­ka. I nie wia­do­mo, w któ­rą stro­nę miecz swój, król ma zwró­cić. Za­koń­czył wy­wo­dy wo­jen­ne, ksiądz Trą­ba. To, i co te­raz?

— Czy­nić ma­my?

— Wa­sza mi­łość. Za­py­tał Ma­lar­czyk. Co ro­bić?

— Sam jesz­cze do­kład­nie, nie wiem co czy­nić, bo za­męt ta­ki w oko­ło jest. Po owej Grun­waldz­kiej, po­trze­bie jak po bu­rzy z gra­dem i wszyst­ko le­ży po­wa­lo­ne, i z ko­rze­nia­mi po­wy­ry­wa­ne. Li­sty, trza pew­ni­kiem da­lej pi­sać. I za he­re­zje owe­go Fal­ken­ber­ga trza ści­gać. Je­no to już two­ja, ja­ko in­kwi­zy­to­ra kró­lew­skie­go, spra­wa. Na to Pie­ter na gę­bie się czer­wo­ny zro­bił i po­wia­da. To ksiądz ar­cy­bi­skup wie?

— O czym mam, wie­dzieć lu­bo nie wie­dzieć?

— Py­ta zno­wu Trą­ba. No, zaś o tym że mnie król nasz in­kwi­zy­to­rem z po­le­ce­nia sto­li­cy Pio­tro­wej uczy­nił. Od 1408 ro­ku to wiem, je­no, m nic nie po­wia­dał bo i po­trze­by nie by­ło. A ja­koś się nie chwa­lił sta­no­wi­skiem i urzę­dem swo­im, nie by­ło co i ga­dać o tym. Na to jam po­wstał od sto­łu, i po­wia­dam do księ­dza. Mnie ty­le lat nie po­wia­da­ła o tym nic, gę­ba je­go. Do­pie­ro, m się od nie­wia­sty swo­jej z wie­dział, nie daw­no ja­kie­go to ku­mo­tra, mo­ja oso­ba po­sia­da. A zaś co mam ci, za­raz ga­dać co mi król po­wia­da i na­ka­zu­je?

— Za­cie­trze­wił się Piotr. Na to, m mach­nął ła­pą. Ty­le lat, żeś to gę­bę trzy­mał na kłód­kę?

— Po­wia­dam in­kwi­zy­to­ro­wi, ja­kom na nie­go po­sta­no­wił od dziś ga­dać. Na to on, mnie po­wia­da, ja­ko byś he­re­zje ja­kie pra­wił, wie­dział by ty prę­dzej, je­no jak słu­ga kró­la do­bry z cie­bie jest jesz­cze, nic mnie na ra­zie do gar­dła two­je­go chu­de­go. Ciesz się je­no, że śle­pia przy­my­kam na two­je księ­gi za­ka­za­ne. Coś to je przez la­ta gro­ma­dził, al­bo bzdur­stwa swo­je wy­pi­sy­wał. W to­mi­ska gru­be, zaś w bi­blio­te­ce zam­ko­wej skry­wał. Na to pi­sar­czy­ka za­tka­ło i po­wia­da. Lu­dzie trzy­maj­cie mnie, bo ze stoł­ka na łeb swój bia­ły zle­cę lu­bo się roz­puk­nę. Zaś ksiądz ar­cy­bi­skup, po­wia­da. Pax, pax mię­dzy wa­mi. Do­brze prze­cie, że król za na­ka­zem sto­li­cy Pio­tro­wej, słu­ży i jej na­ka­zy wy­ko­nu­je. Zaś in­kwi­zy­to­ra świę­te­go na dwo­rze swo­im trzy­ma ku po­rząd­ku za­cho­wa­nia. Mniej krzy­żac­twu, kłamstw wo­bec kró­la na­sze­go, w gar­ści zo­sta­nie. A my!  Zaś, za­raz zej­dzie­my na dół, do kan­ce­la­rii mo­jej i li­sty, pi­sać bę­dzie­my no­we. Wa­sza mi­łość prze­cie do­brze wie, za co, li­sty na­sze i wa­szej mi­ło­ści, król cze­ski i niem­czur­ski, Zyg­mun­tek Luk­sem­bur­czyk ma?

— Świę­tej pa­mię­ci, ksiądz ar­cy­bi­skup Kanc­lerz Ku­row­ski, jak od­po­wiedź je­go, na owe li­sty przed Grun­wal­dem zo­ba­czył. To my­śle­li my, że pęk­nie jak pod­pa­lo­na, pę­ka­ta becz­ka z pro­chem. Ta­ki lont zgrab­ny, król i nie­przy­ja­ciel nasz. Zyg­munt Wę­gier­ski, ów Luk­sem­bur­czyk, w gę­bę mu wsa­dził, kró­lo­wi na­sze­mu i nam wszyst­kim. A czer­wo­ny na gę­bie, Kanc­lerz Ku­row­ski się zro­bił, jak nie przy­mie­rza­jąc sam nasz król cza­sa­mi jak go, apo­plek­sja na coś, lu­bo na ko­goś, po­weź­mie. Jak bu­rak czer­wo­ny wy­glą­dał, al­bo jak su­tan­na je­go, czy wa­szej mi­ło­ści, al­bo da­lia kró­lew­ska. Lu­bo mo­je suk­no, szkar­łat no czer­wo­ne, co dla ścię­cia łba mo­je­go, so­bie, m u kup­ca Fir­le­ja, z Pio­tro­wi nem owym in­kwi­zy­to­rem, ku­pił. Jak przez ko­goś ro­ze­źlo­ny i do de­spe­ra­cji do­pro­wa­dzo­ny, moc­no jest. Mi­ło­ści­wie nam prze­cie, pa­nu­ją­cy król Wła­dy­sław. Wiem to do­brze bom, nie raz i nie dwa, kró­la na­sze­go nie­chcą­cy do de­spe­ra­cji do­pro­wa­dził. Wa­sza mi­łość te­go, nie wi­dział bo, to prze­cież z na­szym kró­lem, na na­ra­dzie z księ­ciem Wi­tol­dem i z owym Ta­ta­rzy­nem. Ge la la­lą, czy jak mu tam, by­ło na imię?

— Bom to i, za­po­mniał w pierw­szej chwi­li, prze­zwi­ska je­go ta­tar­skie­go, w Brze­ściu Li­tew­skim był. Na to Trą­ba, na­dął się zno­wu i za­trą­bił gło­śno. Pierw­szy ty, na tej li­ście, u kró­la wi­sisz. A i mnie nie­raz, do zie­lo­no­ści, czy tam czer­wo­no­ści do­pro­wa­dzasz. Ja?

— Ni­g­dzie jesz­cze nie wi­szę, i do ni­cze­go księ­dza nie do­pro­wa­dzam. Chy­ba że do kró­le­stwa nie­bie­skie­go. Sta­ram się wa­szej mi­ło­ści do­po­móc, wejść w cno­cie. Ja­ko i ksiądz mnie ta­koż sa­mo co­dzien­nie od lat do­po­ma­ga. A te­raz je­no, m ze zło­ści zzie­le­niał. Za­py­tał i do­dał za to, zdzi­wio­ny ni­by, pi­sar­czyk. Nie­chaj wa­szej mi­ło­ści, z resz­tą tam bę­dzie. Nie bę­dę się zbyt­nio, za księ­dzem osła­niał. Ale wa­sza mi­łość Kanc­lerz, za­raz za mną na tej, li­ście dru­gi w ko­lej­ce, sie­dzi. A nie raz i przed mo­ją skrom­ną po­stu­rą. Przed tym, nim ksiądz Ku­row­ski po­marł, god­nie nas we wszyst­kim, na owej li­ście za­stę­po­wał. Od­parł pi­sar­czyk, mie­czyk swój cho­wa­jąc w koń­cu za pas, do srebr­nej po­chew­ki. Co mnie tam, po sta­re­mu, du­pe­re­la­mi gło­wę za­wra­casz. I we łbie mi, po swo­je­mu na no­wo mą­cisz. Ja­ko ki­jem wo­dę w sta­wie, gdzie kar­pie do­rod­ne sie­dzą. Od­parł ksiądz Trą­ba. Nie żad­ne to du­pe­re­le, wa­sza mi­łość. Bo to prze­cież, wła­sne sło­wa, wa­szej mi­ło­ści ja­ko kanc­le­rza ko­ron­ne­go wy­po­wie­dzia­ne. Prze­pi­sy­wa­łem ja je, z in­ny­mi skry­ba­mi, sło­wo w sło­wo. Ani jed­ne­go z nich nie mie­nia­jąc prze­cie, dla do­bra ko­ro­ny na­szej. A i ju­ści wi­dzę ja to. I po­wiem ci po wa­sze­mu. Amen. Rzekł Kanc­lerz Trą­ba. Idzie­my prę­dzej, bo to i do kró­la, mi trza, za tą spra­wą wejść, zaś ura­dzić co dzia­łać da­lej trza. Chciał się, też król nasz mi­ło­ści­wy wy­spo­wia­dać, bo prze­cie ja­ko, je­go to spo­wied­nik, w owym Ko­wa­le­wie, m sie­dział, i u spo­wie­dzi od te­go cza­su, król chy­ba nie był?

— I ura­dzić nam z kró­lem trze­ba, co le­piej da­lej nam czy­nić z krzy­ża­ka­mi wy­pad­nie. A ja, co ?

— Za­py­tał księ­dza Mi­ko­ła­ja, pi­sar­czyk. Ja­ko mi­ni­strant, księ­dza kanc­le­rza, mam