Krzysztof Kolumb. Mercedes of Castile: or, The Voyage to Cathay - James Fenimore Cooper - ebook

Krzysztof Kolumb. Mercedes of Castile: or, The Voyage to Cathay ebook

James Fenimore Cooper

0,0

Opis

Krzysztof Kolumb” to powieść historyczna Jamesa Fenimore Coopera z 1840 roku. Powieść rozgrywa się w XV-wiecznej Europie i śledzi przygotowania i wyprawę Krzysztofa Kolumba na Zachód, do Nowego Świata. James Fenimore Cooper (1789-1851) był amerykańskim powieściopisarzem, znanym ze swoich pełnych akcji fabuł i żywego, choć nieco wyidealizowanego, wizerunku amerykańskiego życia w lesie i na morzu. Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej. A dual Polish-English language edition.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1278

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

James Fenimore Cooper

 

Krzysztof Kolumb

Mercedes of Castile: or, The Voyage to Cathay

 

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej.

A dual Polish-English language edition.

  

Na język polski przełożył Jan Jaworski.

 

Armoryka

Sandomierz

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce: L. Prang & Co., Boston, Krzysztof Kolumb przybywa do Ameryki (1893),

licencjapublic domain,

źródło: https://commons.wikimedia.org/wiki/File:Columbus_Taking_PossessionFXD.jpg

Plik ten został zidentyfikowany jako wolny od znanych ograniczeń praw autorskich,

w tym wszystkich praw pokrewnych i pokrewnych.

 

Wydanie według edycji z roku 1853.

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7950-510-4

 

KRZYSZTOF KOLUMB

 

ROZDZIAŁ I.

 

Według opowiadań Cervantes’a i Le Sage’a, potwierdzonych poważniejszem świadectwem historyi i nowożytnych podróżników, po wszystkie czasy w Hiszpanii zajazdy były niewygodne a drogi niebezpieczne. Zdaje się nawet jakoby mieszkańcy półwyspu pirenejskiego pod tym względem nie mieli nigdy zakosztować przyjemności cywilizacyi; albowiem, jak tylko zasięgnąć można pamięcią, podróżni byli w nim zawsze ofiarą złodziejów i oberżystów. To samo złe które dziś istnieje, istniało już w połowie XV wieku, w epoce będącej początkiem poniżej skreślonych wypadków.

W październiku 1469 r. panował nad Aragonią Jan II de Transtamare, przebywając z swym dworem w Saragossie. Był to jeden z najmędrszych monarchów tego wieku, lecz zubożony przez liczne walki z burzliwym i niepodległym szczepom Katalończyków. Z trudnością też przychodziło mu utrzymać się na tronie, chociaż rządził krajem obejmującym, oprócz Aragonii i zawisłych od niej Walencyi i Katalonii, Sycylią i wyspy balearskie. Władzca ten rościł sobie prawo do Nawarry, a korona Neapolu jemu byłaby przypadła, gdyby nie testament starszego brata i poprzednika jego, przeznaczający takową naturalnemu synowi ostatniego.

Panowanie króla Aragonii było długie i burzliwe, a w epoce wzmiankowanej nieodzowne wydatki, celem podbicia Katalonii, skarbiec jego zupełnie wypróżniły; jakkolwiek w tym właśnie czasie zbliżał się dzień tryumfu dla Janu II, gdyż współzawodnik jego, książę Lotaryngii, umarł w dwa miesiące później. Ale niedozwolono człowiekowi zaglądać w przyszłość; dosyć że dziewiątego października 1469 r. w chwili gdy armia, zostając bez żołdu, miała się rozwiązać, kassy państwa obejmowały tylko skromną summę trzystu sztuk zlota.

Wszelako, dla wykonania pewnego zamiaru nader wielkej ważności, potrzeba było koniecznie znacznego kapitału. Naradzano się przeto, pochlebiano pożyczającym pieniądze, albo ich trwożono, i ruch niezwykły objawiał się u dworu. Nakoniec mieszkańcy Saragossy dowiedzieli się, że władzca ich ma wyprawić uroczyste poselstwo do sąsiada swego i krewniaka, króla Kastylii.

Krajem tym rządził wówczas Henryk de Transtamare, pod imieniem Henryka IV. Byłto wnuk w linii męzkiej stryja Jana II, a więc dosyć blizki krewny króla Aragonii. Mimo to wszakże potrzeba było przyjaznego poselstwa dla zachowania pokoju między obydwoma krajami; wiadomość też o zamierzonej wyprawie zadowoleniem raczej niż podziwem Aragończyków przejęła.

Henryk kastylski, chociaż panował nad krajami rozleglejszemi i bogatszemi od Aragonii, niebył podobnież wolen trosk i kłopotów. Po rozłączeniu się z pierwszą żoną, pojął on w małżeństwo Joannę portugalską, której postępki lekkomyślne wielkie u dworu sprawiały zgorszenie; posunięto się nawet aż do podania w wątpliwość prawowitego urodzenia jedynej córki Henryka i zaprzeczenia jej z tego względu prawa do następstwa.

Ojciec Henryka miał także z drugiego małżeństwa dwoje dzieci, Alfonsa i Izabellę, z których ostatnia wsławiła się później pod mianem katolickiej.

Objęcie rządów przez Henryka nie obeszło się bez wewnętrznych zatargów. Na trzy lata przed czasem opowiedzianych tu zdarzeń, brat jego Alfons ogłoszony został przez pewne stronnictwo królem, i wojna domowa rozsrożyła się w kraju. Śmierć Alfonsa położyła koniec niesnaskom, a pokój, chwilowo przynajmniej, został przywrócony przez traktat, którym Henryk wydziedziczał własną, a raczej Joanny portugalskiej córkę, na korzyść swej siostry przyrodniej Izabelli.

To ostatnie ustępstwo wymożonem było przez konieczność; naturalnie więc starano się wszelkiemi sposobami zniweczyć jego skutki. Pomiędzy innemi środkami użytemi przez króla, a bardziej przez jego poufałych, (gnuśność bowiem i obojętność Henryka powszechnie była znaną), starano się także nakłonić Izabellę do zawarcia ślubów z poddanym lub księciem cudzoziemskim, tak iż w r. 1469 małżeństwo księżniczki było głównym przedmiotem dyplomacyi hiszpańskiej. W liczbie ubiegających się o jej rękę znajdował się syn króla Aragonii; naturalnie więc mieszkańcy Saragossy, dowiedziawszy się o blizkiem wyprawieniu poselstwa, domyślali się, że ono zostaje w związku z tym punktem polityki aragońskiej.

Izabella, sławiona z rozumu, skromności, wdzięków i pobożności, była nadto uznaną dziedziczką dosyć ponętnej korony; niedziw przeto, że mnóstwo miała konkurentów, między któremi znajdowali się Francuzi, Anglicy i Portugalczycy. Zausznicy dworscy, stosownie do własnych widoków, popierali sprawę tego lub owego pretendenta: ale królewska dziewica, przedmiot tylu zabiegów, ukrywała starannie skłonność swego serca. Podczas gdy brat jej, król panujący, szukał rozrywki na południu, ona, przyzwyczajoną będąc oddawna do samotności, zajmowała się czynnie urządzaniem swych interesów, w sposób jaki sama uznała za najwłaściwszy. Zagrażana kilkakrotnie zamachami na swą osobę, których unikła jedynie szczęśliwym wypadkiem, schroniła się do Valladolid, stolicy królestwa Leon. Henryk tymczasem przesiadywał w pobliżu Grenady; ku tej więc stronie zdążała ambasada.

Orszak poselski wyszedł z Saragossy przez jednę z bram południowych, pod eskortą wojskową. Członkowie jego wszyscy byli uzbrojeni, bo wówczas, kto tylko posiadał jakie takie mienie, nie mógł się puszczać w drogę bez tego środka ostrożności. Za orszakiem postępował długi tabor przyborów złożonych na mułach i zgraja zbrojnych służalców, dosyć podobnych na oko do żołnierzy. Tłumy mieszkańców zalegały drogę którą szła ambasada, już z życzeniami za jej powodzenie, już tworząc rozliczne przypuszczenia względem celu takowej. Lecz ciekawość ma swoje granice, a plotka prędko się zużywa; z zachodem słońca większa część mieszkańców Saragossy zapomniała już o wspaniałym pochodzie. Dwóch tylko żołnierzy, stojących na straży u bramy wschodniej, prowadzącej do prowincyi Burgos, jeszcze sobie pod wieczór gaworzyli o tem zdarzeniu.

— Jeśli don Alonzo de Carbajal w daleką puszcza się drogę, będzie musiał diable pilnować swego orszaku; bo w całej armii aragońskiej niema gorszych żołnierzy, jak ci, którzy z nim opuścili bramę południową, mimo wystawności ubiorów i miny buńczucznej. Wierzaj mi, Diego, Walencya byłaby dostarczyła godniejszych ambasady królewskiej wojowników; lecz, jeśli taka jest wola naszego pana, my, prości żołnierze, nie powinniśmy szemrać.

— Mój Roderyku, niejeden już pomyślał zapewne, że pieniądze roztrwonione na to poselstwo lepiej było rozdzielić między nas zuchów, cośmy krwią własną stłumili powstanie w Barcelonie.

— Jednato zawsze piosnka, braciszku, między dłużnikiem a wierzycielem. Jan II. winien ci kilka marawedów, więc ty mu wyrzucasz dukaty, które wydaje na osobiste swe potrzeby. Ja, stary wiarus, znam się oddawna na sztuce ściągania sobie żołdu, gdy skarb go wypłacać nie może.

— Dobreto w wojnie cudzoziemskiej, kiedy bić się przychodzi przeciw Maurom naprzykład; ależ ci Katalończycy, to przecież chrześcianie i dobrzy zresztą ludzie; trudno bo łupić ich jak niewiernych.

— I owszem, bardzo łatwo, łatwiej jeszcze niż poganina; gdyż ten, spodziewając się napaści, uprzątnie co lepsze; podczas gdy ziomek sam ci otworzy skarby swoje i serce. Ale któż to w tak późnej godzinie wybiera się w drogę?

— Sąto ludzie pragnący uchodzić za bogaczów, chociaż niby z tym się kryją; zaręczam ci, Roderyku, że wszystkie te mieszczuchy razem nie mają tyle pieniędzy, by zapłacić sługusa co na noclegu poda im „olla podrida” (rodzaj pieprzonej siekanki).

— Na św. Jakuba, mojego patrona, rzekł stłumionym głosem dowódzca zbliżającej się kawalkady, który z jednym tylko towarzyszem wyprzedził nieco swój orszak, ten urwisz nie bardzo się myli! mamy jeszcze prawda na zapłacenie wieczerzy, ale do końca podróży nic nam z pewnością nie zostanie.

Żartobliwe te wyrazy towarzysz dowódzcy posępnem przyjął milczeniem; jednocześnie kawalkada zatrzymała się przy bramie. Bylito kupcy, jak świadczyła ich powierzchowność, bo w owym czasie każda klassa społeczeństwa miała jeszcze oddzielne ubranie. Pozwolenie opuszczenia miasta było po formie, a strażnik miejski, w kwaśnym widać humorze że mu przerwano spoczynek, zwolna szlaban podnosił. Dwaj żołnierze tymczasem stanęli na uboczu, obojętnie przypatrując się grupie nowoprzybyłych, i tylko wrodzona powaga hiszpańska wstrzymywała ich od głośnych oznak pogardy względem trzech czy czterech Żydów, znajdujących się między kupcami. Reszta towarzystwa należała widać do wyższej klassy handlujących, bo liczna towarzyszyła im służba. Podczas gdy panowie opłacali mały podatek, przypadający za opuszczenie miasta po zachodzie słońca, jeden z służących, jadący na zwinnym mule stanął blizko Diega.

— Ho! ho! braciszku, zawołał żołnierz, nie mogąc powściągnąć języka; ile dublonów kupcy płacą ci na rok, i siła ci sprawiają tych pięknych kaftanów skórzanych, z których w jednym tak ci do twarzy?

Służący, młody jeszcze człowiek, chociaż muszkularne ciało i śniada cera świadczyły o twardo przebytych znojach, zadrżał lekko i zapłonił się na te słowa, których wymówieniu towarzyszyło poufałe poklepanie w kolano. Lecz żołnierz miał twarz tak dobroduszną, że niepodobna było rozgniewać się jego żartem; wreszcie serdeczny śmiech jego zapobiegł wybuchowi nagabanego młodzieńca.

— Za mocno uderzasz mnie po nodze, przyjacielu, rzekł łagodnie; jeżeli chcesz przyjąć moję radę, to nie pozwalaj sobie nigdy takich poufałości, bo niespodzianie mógłbyś się spotkać z kułakiem.

— Na św. Piotra! któżby się poważył...

Nie miał czasu dokończyć, gdyż orszak, ułatwiwszy się, w dalszą ruszył drogę, a muł młodego giermka, spięty ostrogą, silnem potrąceniem o mało nie wywrócił Diega, który właśnie rękę przykładał do pałasza.

— Ten młodzian ma odwagę! krzyknął żołnierz po odzyskaniu równowagi; sądziłem na chwilę że chce mnie poczęstować pięścią.

— Zawsze z ciebie niezdara, kolego, odrzekł drugi żołnierz; nicby nie było dziwnego, gdyby cię był ukarał za niepotrzebne zuchwalstwo.

— Lokaj w usługach Żyda miałżeby natrzeć na żołnierza królewskiego?

— Może i on był żołnierzem; bo zdaje mi się żem widział twarz jego w miejscu, gdzie napróżno szukanoby tchórzów.

— To sługus poprostu i do tego młodzik zaledwie wyszły z rąk kobiet.

— Niech i tak będzie, lecz mimo to wierzę że służył przeciw Maurom i Katalończykom. Wiesz o tem, że szlachta nasza ma zwyczaj wczesnego wysyłania dzieci na wojnę.

— Szlachta!? powtórzył śmiejąc się Diego, do czarta Roderyku, jak można takiego prostaka porównać z synem szlacheckim? Czy myślisz że to przebrany Guzman albo Mendoza.

— Dziwnem ci się to wyda, a jednak przypominam sobie dokładnie, żem go widział na polu walki i słyszał głos jego grzmiący rozkazem. Na św. Jakuba z Compostelli, to rzecz niezawodna. Przybliż się Diego, powiem ci słówko w zaufaniu.

Chociaż nikt nie podsłuchiwał, Roderyk odprowadził na bok kolegę, i oglądając się na wszystkie strony, cichym głosem wymówił kilka wyrazów.

— Najświętsza Panno! zawołał Diego, odskakując z podziwienia na kilka kroków, mylisz się niezawodnie, Roderyku!

— Wiem co mówię, odpowiedział Roderyk; nie widziałżem go tylokrotnie z podniesioną przyłbicą?

— A teraz podróżuje jako giermek przy kupcu, jako sługa żydowski!?

— My, kolego, powinniśmy patrzeć niewidząc i słuchać niesłysząc. Jan II dobrym jest panem, chociaż w tej chwili papiery jego spadły; trzeba zachować poddańczą pokorę.

— Ależ on nie przebaczy mi nigdy tej nieroztropnej poufałości! nie ośmielę się stanąć przed jego obliczem.

— Ej! wątpię żebyś z nim zasiadł kiedy u stołu królewskiego, a na wojnie on, który zawsze postępuje przodem, nie będzie pewnie miał ochoty obejrzeć się za tobą.

— Mniemasz więc że mnie nie pozna?

— W każdym razie, mój chłopcze, nie obawiaj się niczego, bo takim ludziom zwykle ważniejsze sprawy tkwią w głowie.

— Daj Boże żebyś prawdziwym był prorokiem, inaczej nie będę mógł nigdy pokazać się w szeregu. Gdybym mu był wyświadczył przysługę, to możeby o niej zapomniał; ale pamięć obelgi długo się przechowuje.

Tak rozmawiając, dwaj żołnierze oddalili się, a stary nie przestawał zalecać młodemu większą na przyszłość rozwagę.

Tymczasem kawalkada postępowała naprzód, z szybkością wypływającą oczywiście z obawy o złe drogi i z żywej chęci przybycia corychlej na miejsce. Jadąc noc całą, zatrzymywali się wtedy dopiero gdy światło dzienne wystawiało ich na spojrzenia ciekawych. Wiadomo było że ajenci Henryka kastylskiego przebiegają przestrzeń między stolicą Aragonii a Valladolid, gdzie przebywała Izabella. Jednakże podróżni bez przygody stanęli w okręgu Soria, części starej Kastylii. Lubo zbrojne hufce królewskie czatowały po drodze, powierzchowność podróżnych nie mogła niczem zwrócić uwagi żołnierzy Henryka, obecność zaś tych ostatnich oddalała zwykłych złodziejów. Co się tyczy młodzieńca, będącego przedmiotem rozmowy dwóch żołnierzy, ten z uległością towarzyszył panu, zajmując się obowiązkami swojego stanu. Dopiero drugiego dnia wieczorem, gdy orszak opuścił gospodę, gdzie uraczano się olla podridą i kwaśnem winem, wesoły dowódzca, o którym wyżej była wzmianka, zaśmiawszy się głośno, opuścił swe miejsce na przodzie i zbliżył się do tajemniczego giermka. Lecz ten surowem przyjął go spojrzeniem.

— Mości Nunez! rzekł głosem, który bynajmniej nie zgadzał się z zależnem na pozór stanowiskiem jakie zajmował, dlaczego porzuciłeś swe miejsce?

— Wybacz, odpowiedział dowódzca, tłumiąc śmiech tylko przez uszanowanie dla młodzieńca, — ale zdarzyło nam się nieszczęście, które przewyższa wszystko co podają legendy o błędnych rycerzach. Nasz szanowny Ferreras, tak przywykły do złota, od czasu jak się zbogacił handlem zbożowym, płacąc w oberży za wieczerzę, zapomniał sakiewkę. Teraz całe towarzystwo podróżne nie posiada może i dwudziestu realów.

— Jestżeto przedmiot żartu, mości Nunez? odpowiedział giermek z lekkim uśmiechem, zdradzającym chęć podzielania wesołości towarzysza. Bogu dzięki, miasto Osma niedaleko, a tymczasem niepotrzeba nam pieniędzy. Teraz, mój panie, rozkazuję ci abyś powrócił na miejsce i nie wdawał się w bezpotrzebną poufałość z podwładnemi. Godnemu Ferreras oświadcz moje współubolewanie.

Dowódzca rzucił wzrokiem porozumienia na mniemanego giermka, lecz ten odwrócił głowę, jakby sam był w obawie uchybienia swojej roli. Po chwili dawniejszy porządek orszaku był przywrócony.

Północ już się zbliżała, podróżni przeto poganiali muły, żeby prędzej stanąć gdzie zamierzyli. Niezadługo pokazało się w oddaleniu miasteczko Osma, należące jeszcze do prowincyi Soria, lecz położone niedaleko już granic Burgos.

Zbliżywszy się do bramy, młody kupiec przewodniczący uderzył w nią kilkakrotnie kijem. Udany sługa opuścił właśnie swe miejsce i wmieszał się między przywódzców kawalkady, gdy nagle kamień rzucony z murów miasta zawarczał mu koło głowy. Krzyk oburzenia rozległ się w orszaku; tylko tajemniczy młodzieniec nie stracił przytomności, a chociaż mówił podniesionym głosem, jednakże słowa jego nie wyrażały ani gniewu ani trwogi.

— Cóżto, zawołał, czy tak przyjmujecie spokojnych podróżników, kupców którzy w nocnej porze szukają gościnności?

— Kupcy, podróżnicy? odparł głos jakiś wewnątrz, powiedz raczej ajenci króla Henryka. Coście za jedni? gadajcie, bo przywitamy was czemś lepszem jak kamieniem.

— Chciej mnie objaśnić, rzekł młodzieniec, nie dając odpowiedzi na zapytanie, kto dowodzi w tem mieście? czy nie hrabia de Trevino?

— On sam, odpowiedziano z murów głosem nieco złagodzonym. Lecz jakaż może być styczność między zgrają koczujących kupców, a jego excellencyą. Ty zaś, co mówisz tak śmiało i ostro, musisz być chyba grandem Hiszpanii.

— Jestem Ferdynand de Transtamare, król Sycylii, książę aragoński. Oznajm to swojemu panu, i niech przybywa natychmiast.

To objaśnienie, wyrzeczone głosem człowieka przywykłego do rozkazów, zmieniło nagle stan rzeczy. Kawalkada odmiennym uszykowała się porządkiem. Dwaj kawalerowie, będący wprzód na czele, ustąpili pierwszeństwa młodemu królowi, a inni tymczasem, pozrzucawszy przebrania, pokazali się w szatach właściwych. Dostrzegacz psycholog byłby zauważył niezawodnie pochopność z jaką kawalerowie, przywykli do walk rycerskich i turniejów, rozstawali się z poniżającą dla siebie rolą.

Wkrótce całe miasteczko było w ruchu, a tłum cisnący się na mury i światło latarń spuszczonych dla obejrzenia przybyszów, zapowiadały zbliżanie się gubernatora.

— Mamże wierzyć temu co słyszę? odezwał się w tej chwili głos hrabi Trevino, czy rzeczywiście don Ferdynand aragoński zaszczyca mnie odwidzeniem w tak niezwykłej godzinie?

— Rozkaż służbie aby latarnie obróciła ku mej twarzy, a sam się o tem przekonasz. Wybaczam ci, hrabio, to zwątpienie, jeśli je wynagrodzisz gorliwością.

— To on! zawołał gubernator, poznaję w tych rysach potomka królów, którego głos tylokrotnie przywodził hufcom Aragonii w wojnach przeciw Maurom. Otworzyć bramy, a trąby niech natychmiast rozgłoszą miastu szczęśliwą nowinę!

Rozkaz ten szybko został wykonany i młody król wjechał do Osmy, otoczony zbrojnym orszakiem i zgrają zdziwionych mieszkańców.

— Najjaśniejszy panie, rzekł Andrzej de Cabrera, młody kawaler który wprzód był dowódzcą, zbliżając się poufale do księcia Ferdynanda; szczęście prawdziwe żeśmy zdążyli do tej oto gospody bezpłatnej. Don Ferreras zgubił rzeczywiście jedyną naszę sakwę, a w takiej ostateczności trudnoby nam było utrzymać się w roli kupców.

— Teraz, gdyśmy wkroczyli do ukochanej Kastylii, polegamy zupełnie na twej gościnności, bo wiadomo nam, że posiadasz dwa drogocenne klejnoty.

— Miłościwy królu, wasza wysokość żartuje sobie ze mnie, i rzeczywiście jedynato zabawa jaką nateraz mogę mu ofiarować. Przywiązanie do sprawy księżniczki Izabelli uczyniło mnie wygnańcem, w tej chwili prosty żołnierz armii aragońskiej bogatszy jest odemnie. Jakiemiż mógłbym rozrządzać klejnotami?

— Mówią wiele o dwóch brylantach zdobiących głowę donny Beatrix de Bobadilla, które wiem że tobie przypadną, bo młoda dziewica, idąc za popędem serca, chętnie je odstąpi tak przyjemnemu kawalerowi.

— Ach, najjaśniejszy panie, jeśli ta przygoda ma się skończyć tak szczęśliwie, jak została rozpoczętą, tedy najwyższe jego wstawiennictwo bardzo mi będzie potrzebne.

Król, swoim zwyczajem, uśmiechnął się łagodnie i miał coś odpowiedzieć, gdy zbliżający się hrabia Trevino przerwał dalszą rozmowę.

Tej nocy Ferdynand aragoński mógł zasnąć spokojnie i głęboko; jednakże ze świtem porzucił łoże, by opuścić miasto. Ruszając z Osmy, mały orszak zupełnie inny miał pozór jak dnia wczorajszego. Ferdynand, całkiem uzbrojony, dosiadał dzielnego rumaka; eskortował go oddział lekkiej jazdy, pod dowództwem samego hrabi Trevino, i tym sposobem kawalkada 9 października 1469 r. stanęła w Duenas, miasteczku królestwa Leon, sąsiedniem Valladolid. Tu niezadowoleni z pomiędzy szlachty zaczęli się garnąć do księcia, składając mu hołdy przynależne wysokiemu urodzeniu i świetnej przyszłości jego.

Kastylijczykowie, zwolennicy zbytku, mieli wtedy sposobność przyjrzenia się surowemu życiu Ferdynanda. Młody ten książę, chociaż liczył dopiero lat ośmnaście, tak zahartował ciało i ukrzepił członki, że wyrównywał siłą najdzielniejszym rycerzom. Najmilszą rozrywką jego były ćwiczenia wojskowe, i żaden z kawalerów aragońskich lepiej od niego nie harcował konno, czyto na polu bitwy, czy w walce turniejów. Skromny przytem i trzeźwy, jak muzułman, zdawał się być stworzonym do spełnienia dzieł wymagających zarówno wielkiej siły fizycznej, jak głębokiej rozwagi i nieustannej czujności.

W ciągu czterech czy pięciu dni następnych szlachta kastylska, otaczająca Ferdynanda, nie wiedziała, czy dziwić się bardziej porywającej wymowie jego, czy dojrzałości sądu, nie będącej wynikiem zimnej rozwagi, lecz darem wrodzonym człowieka przeznaczonego do panowania cudzym namiętnościom.

 

ROZDZIAŁ II.

 

Podczas gdy Jan aragoński starał się wszelkiemi środkami aby syn jego uszedł czujnej uwagi służalców króla Kastylii, mieszkańcy Valladolid oczekiwali skutku wyprawy z tą niespokojną obawą, jaka zwykle towarzyszy niebezpiecznym przedsięwzięciom. Pomiędzy temi, co z niecierpliwością śledzili kroki Jana z Aragonii, znajdowały się osoby, z któremi wypada nam bliżej czytelników zaznajomić.

Chociaż Valladolid w tej porze dalekim jeszcze był od świetności jakiej dosięgł zostawszy stolicą Karola V, zawsze jednak ten gród starożytny i bogaty posiadał znaczną liczbę wspaniałych pałaców. Jeden z nich był siedzibą Jana de Vivero, znakomitego szlachcica, i w nimto dwie osoby oczekiwały wiadomości z Duenas. Wnętrze tego gmachu łączyło poważną zbytkowność owego czasu, z wygodą i wykwintnością, jakie nadać tylko może bezpośredni zarząd kobiecy. W r. 1469 wielki dramat wojenny, trwający od siedmiu wieków, walka chrystyanizmu z koranem, zbliżała się ku końcowi na półwyspie pirenejskim, Maurowie, zajmując długo południowe części królestwa Leonu, zostawili w budowlach tamecznych ślady barbarzyńskiej wystawności; nazwisko nawet miasta Valladolid, przerobione z Veled-Vlid, świadczyło o pobycie w tych stronach rasy arabskiej.

W głównej sali pałacu Jana de Vivero dwie kobiety żywo z sobą rozmawiały. Obie były młode, i chociaż różnej zupełnie powierzchowności, niezaprzeczone posiadały powaby. Jedna z nich szczególniej, zaledwie dziewiętnastoletnia, lecz w całym już kwiecie młodości, uchodzić mogła za skończoną piękność. Gorąca nawet wyobraźnia krain południowych nie wymarzyłaby większej doskonałości. Jej ręce, nogi, kibić i wszystkie ciała zarysy nacechowane były niezrównanym wdziękiem niewieścim, a postać wysoka i okazała szlachetną nadawała jej powagę. Patrzący na nią nie wiedział czy go czaruje bardziej powab zewnętrzny, czy wyraz nieskażonej duszy odbity na jej twarzy. Chociaż urodzona w Hiszpanii, pochodziła w prostej linii od królów gotskich, i z tego zapewne powodu w nadobnej dziewicy zlewała się świeżość północna, z porywającą żywością kobiet południa. Cera jej była biała, włos gęsty kasztanowaty, oczy niebieskie, pełne blasku i pojętności. Dla dopełnienia obrazu powiedzmy, że na obliczu wychowanki dworu malowała się szczera prostota, rzadko w tej sferze napotykana, a krasząca wdzięk młodości urokiem prawdy moralnej.

Ubiór księżniczki odznaczał się prostotą, chociaż bogactwem odpowiadał godnie wysokiemu jej dostojeństwu. Na szyi, śnieżnej białości, połyskiwał krzyż brylantowy, zawieszony na rzędzie wyborowych pereł; kilka kosztownych pierścieni obciążało raczej, niż zdobiło śliczne jej ręce. Byłato Izabella kastylijska, oczekująca w ustroniu rozwiązania swego losu, tak ściśle złączonego z przeznaczeniem ludzkości.

Towarzyszką jej była donna Beatrix de Bobadilla, przyjaciołka młodości i wierna do śmierci poddana. Dama ta, starsza nieco od księżniczki, miała ułożenie stanowczo hiszpańskie; jakkolwiek bowiem pochodziła ze starożytnej rodziny, dom jej wszelako, z polityki czy przypadkiem, nie wchodził nigdy w związki z cudzoziemcami. Jej oczy czarne, błyszczące zapowiadały szlachetną duszę i silną wolę. Postać jej, lubo przyjemna, ustępowała jednak w doskonałości kształtom królewskiej przyjaciołki. Natura, dzieląc swe dary między te młode niewiasty, rozróżniła je odpowiednio stanowisku społecznemu jakie każda z nich zajmowała, lecz widziane z osobna, obie były zachwycające. Izabella kończyła właśnie strój ranny; siedziała na fotelu, niedbale oparta i pochylona ku przyjaciołce, klęczącej przed nią na podnóżku. Dziewice były same, w rozmowie ich przeto panowała największa swoboda; wolna zarówno od etykiety kastylskiej i sztywności hiszpańskiej, toczyła się ona w miarę uczuć naturalnych, nie według ceremoniału dworskiego.

— Beatrixo, rzekła księżniczka, prosiłam Boga by kierował moją myślą w tak ważnej sprawie, i mam nadzieję, że wybór jaki uczynię pogodzi własne moje dobro, ze szczęściem mych poddanych.

— Nikt o tem ani wątpi, szlachetna pani, odpowiedziała Beatrix de Bobadilla, bo Kastylijczycy tak cię kochają, że nie sprzeciwiliby się pewnie twym zamiarom, gdybyś nawet wyjść chciała za sułtana tureckiego.

— Powiedz raczej, moja dobra, odparła z uśmiechem Izabella, że sądzisz o innych po sobie. O! te projekta małżeńskie dużo sprawiają mi kłopotu.

— Lecz teraz minął czas próby. Najświętsza Panno! ileżto w męzczyznach musi być zarozumienia i lekkomyślności, kiedy tacy konkurenci śmieli ubiegać się o rękę mojej pani.

— Jeżeli ze wszystkich wybrałam Ferdynanda aragońskiego, to jedynie z powodu, że związek ten odpowiada najwięcej interesowi Kastylii. Wiesz, Beatrixo, że Kastylijczycy i Aragończycy z jednego pochodzą szczepu i tym samym mówią językiem.

— W imię bozkie, kochana pani, nie porównywaj czystej mowy kastylskiej z dyalektem mieszkańców gór!

— Niech i tak będzie; ale łatwiej zawsze wyuczyć po hiszpańsku Aragończyka, niż Galla; a potem don Ferdynand należy do rodziny Transtamare, jest potomkiem królów Kastylii, i mówią że młody król sycylijski może się podobać.

— Gdyby tego nie umiał, nie byłby chyba mężczyzną. Któryżby z nich nie potrafił ułożyć się, gdy idzie o podbicie serca dziedziczki korony, a jeszcze pięknej jak jutrzenka, dobrej i mądrej, słowem wcielonej doskonałości.

— Moje dziecię, te słowa nie przystoją ani mnie ani tobie.

— A jednak są ony prawdziwem wyrażeniem moich ucznć.

— Wierzę ci, dobra Beatrixo; lecz powinnyśmy pamiętać o ostatniej spowiedzi i mądrych radach jakie nam wówczas udzielono. Tak lekkomyślne rozmowy nie uchodzą kobietom, które za grzechy swoje potrzebują pobłażania. Co do tego małżeństwa, jeśli je zawrę, to więcej jako księżniczka, niż jako niewiasta; bo wiadomo ci, że nie znamy się nawet z Ferdynandem.

— Prawda to wszystko, szlachetna pani; przyznaję, iż dziewica wysokiego urodzenia, może rozrządzać swą ręką na innych zasadach jak prosta mieszczanka, a nawet, że sama jej godność i troskliwe wychowanie, stanowi większą rękojmię szczęścia małżeńskiego, aniżeli gorączkowe przywiązanie. Ale z tem wszystkiem bardzo mnie to cieszy, że tak szlachetny i dzielny, według opisu ojca Alonzo, młodzieniec stara się o twe względy, jak również że, zdaniem mych przyjaciół, don Andrzej de Cabrera, lubo trzpiot wielki, doskonałym będzie mężem dla Beatrixy de Bobadilla.

Izabella, która mimo wrodzonej powściągliwości czuła niekiedy potrzebę poufnej rozmowy, uśmiechnęła się z tego wyskoku, i rozgarniając piękną rączką krucze sploty Beatrixy, rzuciła na nią macierzyńskie prawie, lecz pełne tkliwości spojrzenie.

— Jeżeli wartogłowy powinny się łączyć z sobą, rzekła potem, to przyjaciele twoi mają słuszność. Wymówiwszy te słowa umilkła, a wstyd dziewiczy rozlany po jej twarzy i skryty ogień źrenicy świadczyły, że Izabella, w tej chwili przynajmniej, była więcej kobietą jak królową, zajętą wyłącznie szczęściem swych poddanych.

— W miarę jak się zbliża nasze spotkanie, ciągnęła dalej księżniczka, dziwne jakieś ogarnia mnie pomięszanie, i wyznaję ci otwarcie, moja droga, że przymioty ciała i duszy, przypisywane królowi sycylijskiemu, niemały w tem mają udział.

— To dziwnie, wtrąciła Beatrix. Ja z swojej strony nie oddałabym dobrowolnie ani jednego powabu przeznaczonego mi małżonka.

— Twoje położenie jest inne, Boatrixo, ty znasz markiza de Moya i pewną jesteś jego uwielbienia.

— Ś. Jakubie! czyż podobna tak sobie nie ufać. Wszak młoda i piękna kobieta odbiera hołdy jako przynależną sobie daninę.

— Prawda to, moja córko, (Izabella, chociaż młodsza, nazywała tak niekiedy przyjaciołkę, a później, zostawszy królową, zawsze ją zaszczycała tem mianem), ale wtedy tylko, gdy owe hołdy są zasłużone. Co do mnie, z niespokojnością nieraz zadaję sobie pytanie, jakie będą dla mnie uczucia don Ferdynanda. Uważam go za młodzieńca pełnego szlachetności, męztwa i osobistych przymiotów, i nie wiem czy zdołam odpowiedzieć słusznym jego wymaganiom.

— Na imię bozkie! zarozumiały chyba Aragończyk mógłby coś podobnego pomyśleć! Jeżeli don Ferdynand szlachetnego jest rodu, ty pani, potomek starszej linii domu Transtamare, w niczem mu nie ustępujesz. Jeżeli jest młodym, i ty nią jesteś; jeżeli roztropnym, czyż tobie brak tego przymiotu?

— Powoli, powoli, kochana Beatrixo! powściągnij nieco swoję żywość.

— Skromność twoja, łaskawa pani, pozwala ci oceniać cudze tylko zalety, a zapominasz o swoich; ale don Ferdynand sprawiedliwszym będzie w tym względzie. Jest prawda spadkobiercą kilku koron, ale czeka go tu dziedziczka kastylijska, która słodyczą swą i prostotą, podbije snadnie rycerskie jego serce.

— Nie trwożę się bynajmniej o próżność Ferdynanda, chociaż wiem że posiada już, lub posiędzie, niejednę koronę; lecz mimo twych uwag życzliwych, niedowierzam sama sobie. Zdaje mi się, że przyjęłabym obojętnie, a przynajmniej z godnością odpowiednią swojemu urodzeniu, każdego innego księcia; ale drżę gdy pomyślę o spotkaniu z Ferdynandem.

— To raczej don Ferdynand powinien być w obawie, zawołała Beatrix, całując z uszanowaniem rękę Izabelli.

— O nim, kochana przyjaciołko, same tylko doszły mnie pochwały. Lecz darmo się niepokoję, zamiast zasięgnąć zdania pobożnego kapłana, który nie odmówi mi pewnie swej porady. Ojciec Alonzo nas oczekuje, pójdźmy do niego.

Księżniczka z towarzyszką weszły do kaplicy zamkowej, gdzie spowiednik pierwszej mszę właśnie odprawiał. Tu niespokojność pięknej Izabelli ustąpiła wkrótce przed pociechą obrządków religijnych. W chwili gdy opuszczała kaplicę, posłaniec przybył z wieścią, że król sycylijski stanął szczęśliwie w Duenas, i otoczony wiernemi stronnikami, przybędzie wkrótce dla urzeczywistnienia swych nadziei.

Izabella, nanowo tem pomięszana, z trudnością tylko odzyskała zwykłą spokojność umysłu. Poświęciwszy parę godzin modlitwie, obie przyjaciołki powróciły do sali, w której niedawno toczyła się przywiedziona wyżej rozmowa.

— Czy widziałaś don Andrzeja de Cabrera? zapytała księżniczka, przeciągając ręką po czole, jakby dla zebrania myśli.

Beatrix de Bobadilla zapłoniła się, a potem nagłym wybuchła śmiechem.

— Jak na kawalera trzydziestoletniego, który stargał nieco siły w wojnach przeciw Maurom, don Andrzej dosyć zwinne ma nogi; przyniósł tu bardzo szybko wiadomość o przybyciu króla, przedstawiając razem przyjemną swą osobę. Ale znów na człowieka wytrawnego, zbyt wielki z niego gaduła. Podczas gdy pani zajętą byłaś modlitwą, słyszałam mimowolnie cudowne opowiadanie jego o podróży don Ferdynanda. Zdaje się, szlachetna pani, że w samę porę przybyli do Duenas, straciwszy ostatnią sakwę z pieniędzmi, którą może wiatr uniósł z powodu jej lekkości.

— Spodziewam się, że temu zaradzono. Obecnie wprawdzie żadna z gałęzi domu Transtamare, nie może się poszczycić bogactwem; zawsze jednak mamy dosyć i na potrzebę przyjaciół.

— Don Andrzej w tej chwili nie jest ani bogatym ani ubogim; lecz będąc w Kastylii, gdzie Żyd i lichwiarz każdy zna wartość dóbr jego, z łatwością zaopatrzyć może we wszystko króla sycylijskiego. Powiadano mi, że i hrabia Trevino nie pokazał się skąpym.

— Nie będzie to z jego szkodą, kochana Beatrixo. Teraz, drogie dziecię, chciej podać mi papier i pióro, bo mam zawiadomić don Henryka o zamierzonym związku.

— Ależ kochana pani! to się sprzeciwia roztropności; bo zwykle gdy dziewica, czy szlachetna, czy prostego urodzenia, chce zawrzeć małżeństwo wbrew woli swych krewnych, to naprzód dopełnia zamiaru, a potem dopiero prosi o błogosławieństwo.

— Idź, moje dziecię, powiedziałaś swoje, a teraz przynieś mi czegom żądała. Król nasz nietylko jest moim panem i opiekunem, ale nadto najbliższym krewnym, którego uważać powinnam za ojca.

— To tym sposobem donna Joanna portugalska byłaby matką mojej pani! Piękna z niej przewodniczka dla skromnej dziewicy! Nie, droga pani, matką twoją była cnotliwa Izabella, różniąca się zupełnie od lekkomyślnej siostrzenicy.

— Za śmiało mówisz, Beatrixo, i zapominasz o moim rozkazie. Chcę pisać do swego brata i króla.

Izabella rzadko z podobną odzywała się surowością: to też Beatrix zadrżała i łzy puściły jej się z oczu. Nie śmiąc spojrzeć na przyjaciołkę, przyniosła materyał piśmienny i zachowała milczenie.

Izabella zaczęła pisać ów list historyczny, w którym, wyrzekając się wrodzonej nieśmiałości, z książęcą przemówiła powagą.

Przez traktat w Toros de Guisando, unieważniający prawa córki Joanny portugalskiej, a uznający Izabellę następczynią tronu, ta ostatnia obowiązaną była nie rozrządzać swą ręką bez wiedzy króla. Księżniczka przeto usprawiedliwiała przed bratem swoje postanowienie, przytaczając, że przeciwnicy jej złamali przyrzeczenie niemięszania się do tej sprawy małżeńskiej. Wyliczała dalej korzyści polityczne, wynikające z połączenia koron kastylskiej z aragońską, i prosiła o zezwolenie króla.

List ten, przedłożony Janowi de Vivero, oraz innym członkom rady królewskiej, wyprawiony został natychmiast przez umyślnego posłańca; poczem zajęto się przygotowaniami do nastąpić mającego spotkania dwojga narzeczonych.

 

ROZDZIAŁ III.

 

Mimo stałego postanowienia i zwykłej pogody umysłu, której źródłem była stateczność zasad jej moralnych, serce Izabelli silniej zatętniało, w chwili, gdy ujrzeć miała wreszcie przyszłego małżonka. Etykieta dworska i ważność spraw politycznych, kojarzących się z tym związkiem, wymagała koniecznie kilkodniowych przygotowań, w ciągu których młoda narzeczona najżywszej doznawała niecierpliwości.

Nakoniec wieczorem 15 października 1469 r. wszystkie przeszkody były usunięte; Ferdynand dosiadł konia, i w towarzystwie czterech tylko szlachty, w liczbie których znajdował się Andrzej de Cabrera, bez żadnej wystawności udał się do pałacu Vivero. Arcybiskup Toledo przedstawiać miał księcia dostojnej narzeczonej.

Izabella, mając przy sobie jednę tylko Beatrix de Bobadilla, oczekiwała przybycia jego w znajomej już czytelnikom sali. Zdobywszy się na jedno z tych wysileń, jakich nierzadko znaleźć można przykłady w najtrwożliwszych nawet kobietach, przyjęła narzeczonego z godnością księżniczki, lubo z nieśmiałością płci swojej właściwą. Ferdynand aragoński, przygotowany był ujrzeć niewiastę rzadkiej urody, lecz wdzięk anielskiej skromności, rozlany po cudnem jej obliczu, tak silne zrobił na nim wrażenie, że chociaż umiał zwykle ukrywać swe uczucia, stanął u wnijścia osłupiony. Potem ocknąwszy się, postąpił szybko naprzód, ujął tę drobną rączkę, co wkrótce stać się miała jego własnością i ucałował ją z zapałem.

— Widzę cię więc nareszcie, droga kuzynko, rzekł głosem zachwycenia i prawdy, którego nigdy sztuczna nie zastąpi wymowa. Mniemałem iż nie doczekam się tego szczęścia; lecz z łaski ś. Jakuba, naszego patrona, życzenia moje mają się ku spełnieniu, i chwila obecna wszystko mi wynagradza.

— Dziękuję waszej królewskiej mości i witam go u siebie, odpowiedziała skromnie Izabella. Przeszkody jakie dotąd przyszło nam pokonać są tylko wstępem ważniejszych przeciwności, z któremi w ciągu życia spotykać się może wypadnie.

Ferdynand podał rękę narzeczonej i poprowadził ją do fotelu, a sam chciał zasiąść na taborecie; lecz Izabella, wiedząc że Kastylijczycy chętnie, gdzie było można, przywłaszczali sobie wyższość nad Aragończykami, nie chciała zająć miejsca, dopókiby narzeczonemu nie podano krzesła poręczowego.

— Młodej osobie, rzekła, za którą jedno chyba przemawia urodzenie, nie przystoi pierwszeństwo przed królem sycylijskim.

— Dla Boga, droga kuzynko, nie rządź się etykietą. Wszak wobec Najwyższego znikają ziemskie godności. Chciej mnie uważać za prostego rycerza, pragnącego jedynie złożyć ci swoje hołdy.

Izabella, powodowana owym taktem nieokreślonym, wytykającym granicę grzeczności od sztywnego ceremoniału, usiadła, i między narzeczonemi żywa wszczęła się rozmowa. Instynkt kobiecy powiadał jej, że korzystne na swym kuzynie zrobiła wrażenie, a to odkrycie, tak dla niej pochlebne, dotkliwej usposabiało ją wzajemności.

Obustronne zajęcie widocznem było w tem pierwszem zaraz spotkaniu. Arcybiskup też Toledo, znając choć powierzchownie potrzeby serc kochających, usunął się niezadługo z dworzanami do przyległego pokoju. Drzwi wprawdzie pozostały otwarte, lecz zręczny prałat tak umiał wszystkich usadowić, że nie mogli ani widzieć ani słyszeć rozmawiających w salonie. Co się tyczy Beatrixy de Bobadilla, która dla przyzwoitości pozostała przy swej pani, była ona tak dalece zajęta marzeniem o Andrzeju de Cabrera, że królewska para, bez narażenia tajemnicy, mogła była stanowić przy niej o losie pół Europy.

Nie wyzuwając się z wrodzonej powściągliwości, co ją do śmierci nieopisanym otaczała powabem, Izabella w ciągu rozmowy coraz większem przecież narzeczonego obdarzała zaufaniem. W miarę jak znajdywała sposobność okazania w korzystnem świetle swych wiadomości, zebranych usilną pracą, w wieku czczym co najczęściej poświęcanym zabawom, poczęła nabierać otuchy i całkiem prawie odzyskała zwykłą swobodę umysłu.

— Mniemam, rzekł król, że teraz niema już powodu ukrywania naszego związku. Wymagano po nas poświęcenia dla spraw krajowych, niechże wolno nam będzie i o własnem pomyśleć szczęściu. Nie jesteśmy sobie obcy, droga Izabello; dziadkowie nasi byli braćmi, a ja od dzieciństwa przywykłem uwielbiać twoję cnotę i naśladować twą pobożność.

— Zobowiązanie moje, kuzynie, nie było lekkomyślnem, odpowiedziała księżniczka, rumieniąc się mimo powagi jaką przybrać usiłowała; roztropność zarówno jak życzliwość związek ten nakazuje, a konieczność przyspieszenia go tak jest oczywistą, że wszelkie z mej strony zwłóczenie byłoby dziwactwem. Sądzę, że za dni cztery staniemy u ołtarza; tymczasem zaś przygotujmy się do tak ważnego obrządku dopełnieniem obowiązków religijnych.

— Niech się stanie według twej woli, z uszanowaniem odrzekł don Ferdynand; niewiele już pozostaje do zrobienia, bo pamiętałem o wszystkiem.

— Spodziewam się, Ferdynandzie, żeś przejrzał dokładnie kontrakt małżeński, i że przyjąłeś chętnie wyrażone w nim warunki.

— Miałem na to dość czasu, droga kuzynko, bo właśnie dziewiąty upływa miesiąc jakem go podpisał.

— Jeżeli żądania moje w pewnym względzie wydały ci się dziwne, chciej to przypisać obowiązkom mego stanu. Wiadomo ci, Ferdynandzie, iż żona, mimo woli często, ulega wpływowi swego męża; musiałam przeto ubezpieczyć Kastylijczyków od słabości kobiecego charakteru.

— Jeśli ta tylko słabość zacięży nad Kastylią, dola jej będzie godną zazdrości.

— Grzeczność jedynie podała ci te wyrazy, Ferdynandzie, a to nie dobrze w tak ważnym przedmiocie. Jestem o kilka miesięcy starszą od ciebie, przywłaszczam więc sobie prawo pierworodztwa, i nie ustąpię go, chyba w ręce męża. Przekonałeś się z artykułów kontraktu, jak starannie osłoniłam Kastylijczyków od obcych przywłaszczeń. Wiadomo ci także, że większość panów kastylijskich opierała się naszemu związkowi, z obawy jarzma aragońskiego; trzeba więc było uspokoić ich obawę.

— Oceniam, Izabello, te powody; życzenia twoje zostaną wykonane.

— Będę ci wierną zawsze i uległą małżonką, mówiła dalej księżniczka, rzucając tkliwe na Ferdynanda spojrzenie; ale zależy mi na tem, by Kastylia moja nie została w swych prawach ukróconą. Akt ślubny zawiera jeden jeszcze warunek, dotyczący wojny z Maurami, o którego zachowanie najusilniej cię błagam. Niepodobna mi uważać Hiszpanii za kraj prawdziwie chrześciański, dopóki choć jeden wyznawca islamizmu przebywa na naszym półwyspie.

— Trudno było, moja droga, przyjemniejszy włożyć na mnie obowiązek, jak zbrojne wystąpienie przeciw niewiernym. W niejednej już potrzebie z niemi się spotykałem, i zaraz po koronacji przyrzekam ci wypędzić tych przybyszów w afrykańskie piaski.

Po dwugodzinnej blizko rozmowie, królewska para rozeszła się z uczuciem zarówno szacunku jak wzajemnej przychylności.

Związek małżeński Ferdynanda z Izabellą zawarty został z właściwą uroczystością 19 października 1469 r. w kaplicy pałacu Jana de Vivero.

Przesuwamy się szybko po pierwszych dwudziestu leciech pożycia dostojnego stadła. Izabella w r. 1474, po śmierci Henryka, została królową kastylijską. W tym samym prawie czasie Jan II zakończył życie, i Ferdynand zasiadł na tronie Aragonii. Tak więc półwysep pirenejski, złożony dotąd z drobnych dzielnic, na cztery główne rozpadł się części: jednę składały kraje Ferdynanda i Izabelli, obejmujące królestwa Kastylii, Leonu, Aragonii, Walencyi i kilka innych jeszcze prowincyj ; drugą Nawarra, niewielkie królestwo u stóp Pirenejów; trzecią Portugalia, w dzisiajszych mniej więcej granicach; czwartą nakoniec Grenada, ostatnie schronienie Maurów, na północ ciaśniny gibraltarskiej.

Królewscy małżonkowie nie zapomnieli o przyjętem zobowiązaniu względem zniesienia potęgi Maurów; okoliczności tylko nie pozwoliły im długo urzeczywistnić swoich chęci. Lecz skoro tylko sposobna nadeszła chwila, podjęto wojnę, której losy stanowczo orężowi chrześciańskiemu sprzyjały. Maurowie, tracąc warownię za warownią, miasto za miastem, zostali wreszcie oblężeni w swej stolicy. Poddanie się Grenady, zajmujące w dziejach chrystianizmu pierwsze miejsce po odzyskaniu grobu świętego, nastąpiło 25 listopada 1491 r., w dwadzieścia dwa lat po ślubie Izabelli, i przytaczamy tu nawiasem, że później o kilka wieków ta sama data wsławioną została wyparciem Anglików ze Stanów Zjednoczonych.

W ciągu lata r. 1491, podczas gdy wojska hiszpańskie obozowały pod miastem, Izabella, towarzysząc z dziećmi małżonkowi, o mało nie uległa nieszczęściu, gdyż namiot królewski zajął się płomieniem i spłonął wraz z szałasami rycerskiemi, przyczem stracono mnóstwo kosztownych przedmiotów. Dla zapobieżenia na przyszłość takiemu wypadkowi i chcąc uwiecznić zdobycie Grenady, najważniejszy, jak dotąd, czyn swoich rządów, małżonkowie postanowili założyć w tem miejscu miasto porządnie murowane, objąć mogące całą armią chrześciańską. Gród ten, wystawiony w trzy miesiące, otrzymał nazwę Santa-Fe (święta wiara), bardzo trafnie obraną, ze względu na gorliwość jakiej potrzeba było do prowadzenia robót pod palącem niebem hiszpańskiem i na ufność w pomocy bozkiej, ożywiającą wojsko obleżnicze. Wystawienie tego miasta postrachem tknęło niewiernych, bo uważali takowe za dowód, iż nieprzyjaciel nie ustąpi, chyba z ostatniem tchnieniem, i bardzo być może, że ono wpłynęło przeważnie na poddanie się Boabdil’a, króla Grenady, który w kilka tygodni później otworzył Hiszpanom bramy Alhambry.

Santa-Fe dziś jeszcze istnieje, zwidzane przez podróżnych jako ciekawość. Jestto podobno jedyne miasto w Hiszpanii, nietknięte nigdy stopą maurytańską.

W tej właśnie epoce i w tem miejscu zaczynają się wypadki będące treścią naszego opowiadania; wszystko zaś co takowe poprzedziło, było tylko wstępem przeznaczonym do obznajmienia czytelników z historyczną osnową powieści.

 

ROZDZIAŁ IV.

 

Ranek 2 stycznia 1492 r. obchodzony był z uroczystością, niewidzianą nawet w mieście tak przywykłem do wspaniałych obrządków religijnych, jak siedziba Ferdynanda i Izabelli. Zaledwo słońce wzeszło, a już Santa-Fe było w ruchu i wszystkich twarze promieniały radością. Układy względem poddania Grenady, trzymane dotąd w tajemnicy, były nareszcie ukończone; naród dowiedział się urzędowo o pomyślnym ich skutku, i w dniu tym zwycięzcy wkroczyć mieli do twierdzy.

U dworu była żałoba, z powodu śmierci don Alonza portugalskiego, narzeczonego księżniczki kastylskiej; ale radośny ten wypadek usunął znaki smutku, i wszystko co żyło w świątecznych wystąpiło szatach. Kardynał prymas, na czele silnego oddziału wojska, udał się ku Grenadzie, dla objęcia jej w posiadanie. Po drodze spotkał się z hufcem jazdy maurytańskiej, w którego dowódzcy, po rysach szlachetnych i smutnem obliczu, poznał Boabdil’a. Kardynał wskazał mu miejsce gdzie Ferdynand, powodowany pobożnością czy polityką, zatrzymał się, nie chcąc wejść do miasta, dopókiby znak Zbawiciela nie zastąpił chorągwi Mahometa. Boabdil powitał zwycięzcę, a potem zwrócił się ku wądołowi, któremu dotąd pozostała romantyczna nazwa: El ultimo suspiro del Moro (ostatnie westchnienie Maura), z przyczyny, że król maurytański rzucił ztamtąd ostatnie spojrzenie na mury i wieżyce opuszczonego grodu.

Tymczasem wojsko chrześciańskie wyglądało z niecierpliwością wzniesienia krzyża na wieżach Alhambry, a mieszkańcy stron okolicznych, tudzież księża i zakonnicy, gromadzili się tłumnie, chcąc być świadkami tryumfu chrystianizmu. Najwięcej ciekawych cisnęło się koło stanowiska królowej, gdyż tam i przepych dworski najokazalej się rozwinął i obecność pobożnej Izabelli, rozlewała jakiś urok religijny.

Pomiędzy duchownemi odznaczał się zakonnik ujmującej powierzchowności, którego grandowie Hiszpanii witali z uszanowaniem, nazywając ojcem Pedro. Towarzyszył mu młodzieniec szlachetnej postawy, liczący około lat dwudziestu. Ciało jego muszkularne i twarz ogorzała świadczyły, że chociaż młody, już nieraz spotykał się z trudem, a lubo w tak ważnej uroczystości wystąpił bez uzbrojenia, łatwo było poznać, że wczesne to rozwinięcie męzkości zawdzięczał służbie wojennej. Ubiór jego był prosty, lecz odznaczony właściwą wyższym stanom wytwornością smaku.

Od chwili szczególniej, gdy zbliżywszy się do Izabelli, dostąpił łaski ucałowania jej ręki, któryto zaszczyt spotykał zwykle tylko ludzi wielkiej zasługi lub dostojnego urodzenia, młodzieniec powszechną zwracał uwagę. Jedni mówili, że to potomek domu Guzman; drudzy przypuszczali, że pochodzi z gniazda Ponce’ów, wsławionych w tej wojnie czynami księcia-markiza Kadyxu; inni nakoniec, wnosząc po wysokiem czole i śmiałym ruchu, wywodzili go od Mendozów.

Widocznem było, że przedmiot tylu przypuszczeń nie zwracał bynajmniej uwagi na to ogólne wrażenie. Przechadzając się w tłumie od niechcenia, zajęty był rozmową z duchownym towarzyszem.

— Świetnyto dzień dla chrześciaństwa, zawołał z uniesieniem zakonnik. Przemoc barbarzyńska, trwająca siedm wieków, została nakoniec obaloną; na szczytach ostatniego przytułku niewiernych staje krzyż Zbawiciela. Przodkowie twoi, mój synu, powstaliby z trumien, gdyby wieść ta radosna dosięgła ich grobowców.

— Oby Najświętsza Panna wieczny im dała odpoczynek; bo wątpię, ojcze Pedro, czy nawet Grenada, choć tak cudownie przez Maurów upiększona, podobaćby im się mogła po raju.

— Jesteś widzę bardzo lekkomyślnym, don Luis; nie takto bywało, gdy pod opieką swej matki, świętej pamięci, pobożne zmawiałeś pacierze.

Te słowa wymówione były z zapałem zbliżonym bardzo do gniewu.

— Nie karć mnie tak surowo, wielebny ojcze, za nierozważne wyrażenie, bo świadczę się Bogiem, że nie chciałem ubliżyć świętemu kościołowi naszemu.

— Czy widzisz tego człowieka? zapytał mnich, mając oczy zwrócone w jednę stronę, lecz nie wskazując przedmiotu swej uwagi.

— Na honor, widzę tysiące ludzi, mój ojcze. Czy wolno spytać o kim mowa?

— Spojrzyj na owego mężczyznę wysokiego wzrostu, twarzy szlachetnej i poważnej, którego ułożenie godne jest monarchy, podczas gdy ubiór ubogiego zaledwie pokazuje szlachcica.

— Zdaje mi się że go spostrzegam, ale nic w nim nie widzę nadzwyczajnego.

— Byćto może, a jednak w postawie jego jest wyższość rzadko napotykana u ludzi nieprzywykłych do władzy.

— Sądząc z powierzchowności, uważam go za żeglarza.

— Jest nim rzeczywiście, don Luis. Przybywa z Genui, a imię jego Christoval Colon, czyli, jak zwykle go zowią, Krzysztof Kolumb.

— Przypominam sobie, żem słyszał o admirale tego nazwiska, co się odznaczył w wojnie i niedawno popłynął na Wschód.

— To nie ten, mój synu, chociaż może jaki krewny, gdyż z jednego pochodzą kraju. Ten nie jest admirałem, ale nim będzie, a może i czemś więcej. Nauka jego przeszła rozumy wszystkich współczesnych, i gdyby nie długi pobyt twój za granicą, byłbyś słyszał niezawodnie o tym człowieku genialnym, którego pomysły, od wielu wyszydzane, są przecież godne dojrzałej rozwagi.

— Zaostrzasz ciekawość moję, ojcze Pedro. Któż jest ten Kolumb i jaki jego zamiar?

— Jestto zagadka, której nie rozwiązały ani prośby moje do Najświętszej Panny, ani nauka klasztorna, ani gorące pragnienie odkrycia prawdy. Siadaj ze mną na tym głazie, a powiem ci co mnie wiadomo. Człowiek ten, już od lat siedmiu przebywa między nami, starając się o służbę, celem odkrycia nieznanych krajów; utrzymuje bowiem, iż żeglując na Zachód, dosięgnie Indyj i owej wyspy Cipango, tak cudownie opisanej przez Wenecyanina Marco Polo.

— Na ś. Jakuba! przerwał śmiejąc się don Luis, to człowiek szalony. Zamiar jego wtedy chyba mógłby się powieść, gdyby ziemia była okrągłą; bo wszakże Indye leżą na wschód, a nie na zachód Hiszpanii.

— Powszechnie mu to zarzucają, lecz on na wszystko gotową ma odpowiedź.

— Czyż podobna przypuścić taką niedorzeczność? przecież widziemy najwyraźniej, że ziemia jest płaską.

— Zdanie jego w tym względzie zupełnie jest odmienne, i słuszne, przyznać trzeba, ma do tego powody. Jako żeglarz uważał nieraz, iż na morzu, gdy okręt jaki zjawia się w oddaleniu, widać najprzód końce masztów, następnie żagle, a naostatku dopiero sam kadłub. Czyś tego nie dostrzegł w swych podróżach, mój synu?

— Przypominam sobie rzeczywiście, że spotkawszy raz fregatę angielską, ujrzeliśmy najprzód wyższe żagle, jakby białą plamkę na powierzchni wody, dalej niższe, a w końcu olbrzymi kadłub, nasrożony armatami.

— Jesteś więc w zgodzie z Kolumbem, i wierzysz, że ziemia ma kształt okrągły?

— Przenigdy, ojcze, zwidziłem świat w różnych kierunkach, i przekonałem się, że wszystkie kraje na jednej leżą płaszczyźnie.

— Dlaczegóż tedy żagielki owego okrętu prędzej się pokazały od żagli?

— Dlatego, że..... że ony przed innemi wzrok mój uderzyły.

— To chyba Anglicy największe żagle zakładają na szczycie masztów!?

— Co zaś! mój ojcze. Nietacyto wprawdzie marynarze jak Genueńczycy, ależ błędu tak grubego pewno się nie dopuszczą. Znasz siłę wiatru i pojmujesz, że im większy żagiel, tem niżej powinien być umieszczony.

— A więc ujrzałeś przedmiot mniejszy przed większym?

— W istocie, ojcze Pedro, widać żeś korzystał od Kolumba; lecz kwestya nie jest jeszcze racyą.

— Sokrates lubił rzucać zapytania i oczekiwać odpowiedzi.

— Do licha, mój ojcze, nie jestem ja Sokrates, tylko uczeń twój i krewniak, Luis de Bobadilla, synowiec przyjaciołki królowej, markizy de Moya, nie ustępujący w urodzeniu żadnemu kawalerowi hiszpańskiemu, chociaż nieprzyjaciele moi utrzymują, że mam żyłkę do hulactwa.

— Nie potrzebujesz mi wymieniać swej genealogii, ani objaśniać charakteru, bo znam cię od dzieciństwa. To pewna, że posiadasz jeden przymiot niezaprzeczony, otwartość, której właśnie dałeś dowody, przyznając, że nie jesteś Sokratesem.

Przymówce tej zakonnika towarzyszył uśmiech satyryczny; młodzieniec jednak bynajmniej się tem nie obraził.

— Wielebny ojcze, zawołał, odłóż na bok powagę i pogadaj ze mną o tej rzeczy nadzwyczajnej. Czy mniemasz naprawdę, że ziemia jest okrągłą?

— Nie zaiste, don Luis, gdyż lękam się być w sprzeczności z pismem świętem. Jednakże to spostrzeżenie na żaglach mocno mnie kłopocze. Zamierzałem już nieraz sprawdzić je naocznie ale gdy tylko wstąpię na okręt, choroba morska tak silnie mnie chwyta, że nie mogę o tem ani pomyśleć.

— To byłoby rzeczywiście uwieńczeniem twej mądrości, zawołał śmiejąc się głośno don Luis. Ojciec Pedro de Carrascal, goniący po morzu za urojeniem marzyciela! Możesz spokojnie zostać na lądzie, szanowny nauczycielu, bo podróże moje, a wiesz jak wiele ich odbyłem, przekonały mię, iż ziemia jest płaska, a morze jeszcze bardziej, wyjąwszy w czasie burzy.

— Zapewne, sądząc z pozoru; Kolumb jednak, który był nierównie dalej od ciebie, utrzymuje, że ziemia cała jest kulą, i że płynąć na zachód czy na wschód, do jednego dojść można punktu.

— Na ś. Wawrzyńca! to śmiały pomysł! Miałżeby on zuchwale puścić się na niezmierny ocean atlantycki i krążyć po nim dopóki nie napotka lądu?

— Właśnie taki jest jego zamiar, i już od siedmiu lat, jak mówiłem, stara się o pomoc naszego dworu. Słychać nawet, że poprzednio innym już mocarstwom przedłożył swoje plany.

— Gdyby ziemia była okrągłą, rzekł zamyśliwszy się don Luis, to morze zalałoby niższe jej części; a jeśli Indye leżą pod naszemi stopami, to jakże mieszkańcy ich mogą utrzymać się na nogach?

— Mówiono to samo Kolumbowi, ale on zarzut ten przyjął z lekceważeniem. Większa część teologów zgadza się na to w istocie, iż wyobrażenie góry lub spodu względnem jest jedynie do powierzchni ziemi.

— Trudno uwierzyć, mój ojcze, żeby ludzie chodzić mogli do góry nogami, chyba że mieszkańcy tych krajów posiadają kocie pazury.

— Synu mój, przerwał poważnie zakonnik, żywość twoja za daleko cię unosi. Lecz kiedy szydzisz z wyobrażeń Kolumba, to powiedz mi co sam myślisz o kształcie naszej ziemi?

— Myślę, że jest płaska, jak tarcza owego Maura, którego zabiłem w ostatniej potyczce.

— A czy przypuszczasz że ona gdzieś się kończy?

— Tak jest, i pragnę najgoręcej dotrzeć kiedyś do tego jej kresu.

— Wyobrażasz więc sobie ziemię otoczoną jakimś brzegiem, na którym stanąwszy, człowiek mógłby spojrzeć w przepaść, jakby ze szczytu skały?

— Przedstawiasz mi w żywych kolorach przedmiot o którym nigdy może nie zdałem sobie sprawy; a jednak coś podobnego musi istnieć rzeczywiście.

— Wierzaj, młodzieńcze, że zdanie Kolumba nie jest bez zasady. Co do mnie, dwa tylko czynię mu zarzuty: najprzód niezgodność z pismem świętem, a potem trudność przebycia niezmiernego oceanu, co nas rozłącza od owych krajów nieznanych.

— A uczeni, czy popierają Kolumba?

— Roztrząsano na zgromadzeniu w Salamance jego naukę i zdania były podzielone. Zarzucano mu, że gdyby ziemia była okrągłą, to okręt zstępujący na zachód, musiałby potem od wschodu płynąć pod górę. Rzeczywiście większość uważa Kolumba za szaleńca i zdaje mi się, iż nigdy może nie dokona swych zamysłów, dla braku potrzebnej pomocy. Dziwi mię nawet jego obecność w tem miejscu, bo mówiono mi że wyjechał do Portugalii.

— A więc nie posiada środków utrzymania się w ciągu podróży?

— Mniemam że jest ubogim, bo wiem iż zarabiał na życie rysowaniem mapp jeograficznych.

— Ciekawość moja w wysokim stopniu jest natężona, ojcze Pedro; muszę pomówić z tym Kolumbem.

— A jakimże sposobem chcesz zawrzeć z nim znajomość?

— Przedstawię się jako Luis de Bobadilla, synowiec markizy de Moya, członek jednej z pierwszych rodzin kastylskich.

— Sądzisz więc że to będzie dostatecznem? odpowiedział z uśmiechem zakonnik. Nie, mój synu, uszłoby to bezwątpienia z jakim handlarzem kart jeograficznych, ale nigdy z Krzysztofem Kolumbem. Człowiek ten tak jest przekonany o wielkości swych pomysłów i ważności wypadków jakie osiągnąć zamierza, że duma jego nie ugięła się nawet przed królem.

— Na Boga, drogi nauczycielu, pałam żądzą niepowściągnioną poznania tego człowieka; czy niemógłbyś mnie przedstawić?

— Chętnie, gdyż i tak mam go zapytać o przyczynę pobytu jego w tych stronach.

Zakonnik z młodym towarzyszem pomknęli ku miejscu, gdzie się znajdował Krzysztof Kolumb. Zbliżony na kilka kroków, ojciec Pedro stanął, czekając cierpliwie póki go żeglarz nie spostrzeże. Tym sposobem upłynęło kilka minut, gdyż Kolumb wlepione miał oczy w wieżyce Alhambry. Luis de Bobadilla, żywy i dumny z szlachetnego urodzenia, rzucał się niecierpliwie, nie pojmując tej względności dla jakiegoś tam marynarza, fabrykanta kart jeograficznych. W tej chwili Kolumb obejrzał się, a spostrzegłszy znajomego zakonnika, uprzejmie go powitał.

— Cieszy mnie to bardzo, sennorze Kolumbie, że cię widzę świadkiem tak ważnego dla chrześciaństwa obchodu; mniemałem żeś kraj nasz opuścił.

— Ręka bozka, wielebny ojcze, kieruje sprawami ludzkiemi; radosna uroczystość dzisiajsza zwiastuje tryumf chrystianizmu, dla mnie zaś staje się nauką, że wytrwać należy w powziętym zamiarze; bo kto o sobie nie zwątpi, tego i Bóg nie opuści.

— Pobożne to zaufanie, sennorze, jak każde prawie z twych pojęć o religii, przejmuje mnie rozkoszą. Rzeczywiście wytrwałość tylko prowadzi do zbawienia, a wojna szczęśliwie teraz ukończona świetnym jest przykładem tej cnoty.

— Prawda, mój ojcze, odpowiedział Kolumb, którego oblicze dziwnym zajaśniało blaskiem; widzę w tem rękojmię powodzenia wszystkich przedsięwzięć zmierzających ku chwale bożej. Może wróżba z tak wielkiego dzieła, dla małej na pozór rzeczy wyda ci się niewłaściwą, ale pomyślny obrót tej wojny, cudownie mnie ukrzepił; i ja postanowiłem nie uledz pod brzemieniem przeciwności, bo celem moim jest również tryumf ewangelii.

— Ponieważ podobało ci się wspomnieć o swych zamysłach, podchwycił zakonnik, pozwól bym ci przedstawił młodego krewniaka, który niemało już zwidził świata, a posłyszawszy o tobie, pragnie najgoręcej stać się twym uczniem, jeśli raczysz nie uskąpić mu swego światła.

— Uważam się za szczęśliwego, ilekroć mam sposobność służenia komukolwiek, i chętnie przyjacielowi twemu stanę się przewodnikiem, odpowiedział Kolumb, z prostotą a razem z godnością, obalającą zupełnie wyobrażenia młodego don Luis o stosunkach konwencyonalnych. Lecz zapomniałeś, ojcze, wymienić mi jego nazwisko.

— Jestto don Luis de Bobadilla, nie mający innego prawa do twojej łaski, jak chyba ze względu, iż jest młodzieńcem przedsiębierczym i synowcem przyjaciołki twojej, markizy de Moya.

— Dostateczne to dla mnie polecenie; lubię młodzież z duchem przedsiębierczym, a zwłaszcza skierowanym do dzieł użytecznych. Nadto, po ojcu Juan Perez de Markhena i don Alonzie de Quintanilla, najwyżej w rzędzie swych przyjaciół stawiam donnę Beatrix; krewny jej przeto może być pewien mego szacunku.

Wszystko to dziwnem się wydało młodemu Bobadilla. Powierzchowność Kolumba wrażała wprawdzie uszanowanie; ależ on prostym tylko był marynarzem, żyjącym z pracy rąk swoich, a szlachta kastylska nie lubiła ulegać, chyba książętom krwi królewskiej. Początkowo drażniły go nieco słowa cudzoziemca, następnie kilka razy miał parsknąć pustym śmiechem; lecz widząc uniżoność zakonnika, pozostał przecież w granicach przyzwoitości i przemówił tak uprzejmie, jak przystało na młodzieńca dostojnego urodzenia. Po chwili wszyscy trzej usunęli się z tłumu, zajmując miejsce na jednem z urwisk obficie w tej stronie rozrzuconych.

— Mówiłeś, wielebny ojcze, że don Luis dalekie zwidzał strony, odezwał się Kolumb; niezawodnie więc kocha się w cudach i niebezpieczeństwach oceanu.

— Tak jest, sennorze, nie zważając na rady donny Beatrixy i moje, opuścił zawód rycerski i rzucił się w odmęt przygód, niewłaściwych może kawalerowi jego stanu.

— Czcigodny ojcze, sąd twój zanadto jest surowy; trawić życie na morzu, nie znaczy przepędzać je bez użytku. Bóg nie dlatego pewnie rozdzielił siedziby ludzkie niezmierną przestrzenią oceanu, by stawić zaporę wzajemnym ich stosunkom; chciał owszem połączyć ich jako braci, ku chwale swojego imienia. Zresztą każdy z nas w młodym wieku ulega bardziej chwilowemu natchnieniu, jak głosowi rozsądku.

— Zapewne don Kolumbie, zwalczałeś niewiernych na morzu, zapytał don Luis, chcąc zwrócić rozmowę na przedmiot swej ciekawości.

— Tak jest, na morzu i na lądzie. Był nawet czas, że lubiłem opowiadać burzliwe wypadki swego życia; lecz odkąd łaska Boga obrała mnie za narzędzie wykonania swej woli, by słowo Zbawiciela całą ogarnęło ziemię, zatarłem w sobie pamięć przeszłości.

Ojciec Pedro przeżegnał się, don Luis ukradkiem ruszył ramionami, jak człowiek słuchający rzeczy niestworzonych, a Kolumb z właściwą sobie powagą tak mówił dalej.

— Dawnemi laty miałem udział w potyczce morskiej, odbytej niedaleko przylądku ś. Wincentego, pod dowództwem swojego krewniaka Kolumba, przezwanego młodym, dla odróżnienia od stryja mego, admirała tegoż nazwiska. W tej krwawej potrzebie walczyliśmy dzień cały od rana do wieczora z Wenecyanami, a jednak Bóg mnie zachował bez szwanku. Innego razu galera na której płynąłem spłonęła, i cała prawie osada znalazła śmierć w morzu; ja tylko, z niewielą towarzyszami, chwyciwszy się odłamku okrętowego, ocalałem. Zdaje mi się, że widać w tem palec boży, że Opatrzność, rozciągając nademną tak cudowną opiekę, chciała mnie zachować dla celów swej chwały wiekuistej.

Lubo żeglarz słowa te wymówił z zapałem, którego odblask zaświecił w żywym oka połysku, niepodobna było człowieka tak poważnego, nawet w uniesieniu, porównać z owemi szaleńcami, co w ulotnym zapędzie wyobraźni widzą powołanie, a w lada marzeniu niezbity pewnik. Ojciec też Pedro, nie objawiając żadnej wątpliwości, powtórnie się przeżegnał, jakby przejęty do żywego głęboką wiarą Kolumba.

— Wyroki Najwyższego, wtrącił zakonnik, często są niezbadane; ale religia uczy nas, że ony wszystkie zmierzają ku Jego chwale.

— I ja tak myślę, ojcze Pedro, i z tego też punktu na własne zawsze zapatrywałem się czyny. Usiłowania człowieka spełznąć muszą na niczem, gdy nie zaufa sile swego ducha.

— Otóż i znak widomy naszego zbawienia, zawołał zakonnik, i roztworzywszy ręce, jak gdyby ująć chciał jakiś przedmiot oddalony, przykląkł i kornie czołem uderzył w ziemię.

Kolumb powiódł okiem w kierunku wskazanym przez poruszenie ojca Pedro, i ujrzał na najwyższej z wież Alhambry błyszczący krzyż srebrny, ofiarowany miastu przez króla, jako godło za które walczono. W tej samej chwili na innych szczytach wzniesiono chorągwie Kastylii i ś. Jakuba; okrzyk tryumfu i hymny religijne spłynęły w potężnem Te Deum, a chóry kaplicy królewskiej, z głosami pobożnego tłumu jedno wielkie, wspaniałe złożyły pienie. Dalsze szczegóły tej uroczystości wojenno-religijnej pomijamy, jako niezłączone z treścią naszego opowiadania.

 

ROZDZIAŁ V.

 

Dwór królewski noc tę przepędził w pałacu Alhambry. Pod koniec ceremonii religijnej, o której mówiliśmy wyżej, w ślad za królewską parą tłumy rzuciły się do miasta. Młodzi wojownicy z siostrami lub małżonkami, (obecność bowiem Izabelli ściągnęła do obozu mnóstwo kobiet), cisnęli się nawalnie w mury słynnej stolicy maurytańskiej; lecz zanim zdołali zaspokoić ciekawość, już noc zapadła i cieniem swym pokryła tajemniczy przybytek.

Boabdil Alhambrę w kwitnącym pozostawił stanie; szczególniej lwi dziedziniec, tak głośny dziś jeszcze z przechowanych pamiątek, pełen był rzadkich krzewów, któremi sztuka ludzka, w tej porze nawet, sztuczną stworzyć umiała wiosnę. W przyległych salonach dwóch sióstr i Abencerragów, rzęsiście oświetlonych, roili się rycerze, dworzanie, dostojnicy duchowni i piękności kastylskie.

Jakkolwiek Hiszpanie mało przyzwyczajeni byli do powabnej lekkości budownictwa wschodniego, Alhambra jednak, nieskończenie w tym względzie wyższa od innych pomników, świetnością swoją wprawiała ich w podziwienie. Bogate płaskorzeźby, mało jeszcze natenczas znane w Europie, fantastyczne i pełne wdzięku arabeski pokrywały ściany, a liczne wodotryski, bijące wspaniale pod sklepienia, srebrzystym deszczem w marmurowe spadały zbiorniki.

W liczbie podziwiających te cuda znajdowała się także Beatrix de Bobadilla, małżonka don Andrzeja de Cabrera, znana powszechnie pod imieniem markizy de Moya, i jak dawniej przyjaciołka królowej. Towarzyszyła jej młoda niewiasta tak rzadkiej piękności, że zwracała uwagę wszystkich, a szczególniej cudzoziemców. Byłato donna Mercedes de Valverde, jedna z najbogatszych dziedziczek Kastylii, a krewna i córka przybrana Beatrixy. Znajdowały się może u dworu kobiety, którymby znawcy, pod względem ścisłej piękności, oddali pierwszeństwo przed donną Mercedes, lecz żadna z nich pochlubić się nie mogła owym wdziękiem uroczym, kraszącym nadobne lice wychowanki donny Beatrix de Cabrera. Biegły dostrzegacz byłby wyczytał w jej twarzy ślady wrzącego, choć świadomego siebie, zapału, a razem tajemniczą posępność, cień jakiś cierpienia, niezgodny zupełnie ze świetnym jej położeniem. Nie ćmiło to jednak bynajmniej wrodzonych powabów dziewicy, tylko ją oblekało wyrazem dziwnej łagodności.

Po drugiej stronie donny Beatrix szedł Luis de Bobadilla, wysunąwszy się nieco naprzód, by jaknajczęściej spotkać wzrok pięknej Mercedes. Wszyscy troje rozmawiali z zupełną swobodą, gdyż stadło królewskie opuściło salę, a przechodzący tak byli zajęci oglądaniem nowych dla siebie przedmiotów, że nie zwracali uwagi na niczyje pogadanki i zalety.

— Dziwna to rzecz, mówiła donna Beatrix, że ty, niezmordowany bywalec, poraz pierwszy słyszysz imię Kolumba. Od siedmiu już lat stara się on o względy królestwa Ichmość; nauka jego uroczyście roztrząsaną była w Salamance, a nawet u dworu niebrak mu stronników.

— Pomiędzy których policzyć można szlachetną Beatrix de Cabrera, dodała Mercedes; słyszałam nieraz od królowej, że w całej Kastylii niema gorliwszej zwolenniczki Kolumba.

— Jej wysokość rzadko się myli, moje dziecię, przynajmniej co do mojej osoby. Wspieram tego człowieka, gdyż uważam go powołanym do wielkiego przedsięwzięcia. Zaiste, nigdy może rozum ludzki nie rzucił tak olbrzymiego pomysłu, jak zamierzone przez niego odszukanie narodów przeciwnej strony naszej ziemi, i poniesienie im światła ewangelii.

— I powiedz jeszcze, moja ciotko, chodzenie do góry nogami w ich przyjemnem towarzystwie, wtrącił śmiejąc się don Luis. Ten Kolumb musi być zręcznym w gimnastyce, kiedy się podejmuje sprostać takiemu zadaniu.

Mercedes przyjęła ten wyskok spojrzeniem wyrażającem naganę. Don Luis pragnął najgoręcej pozyskać serce wychowanki donny Beatrix, i jedno jej skinienie dostatecznem było na powstrzymanie lekkomyślności młodziana, posiadającego szacowne zkądinąd przymioty. Pod wpływem przeto tego spojrzenia dodał po chwili:

— Donna Mercedes należy widzę do stronnictwa odkrywców. Zdaje się że Kolumb większe znalazł współczucie u dam kastylskich, jak u rycerzów.

— Pokazuje się z tego, rzekła dziewica, że kobiety więcej mają ufności w zasłudze, więcej szlachetnych popędów i gorliwości w ważnych sprawach od mężczyzn.

— Musi tak być rzeczywiście, gdyż ciotka moja, i ty pani, stajecie po stronie żeglarzów. Lecz moje wyrazy niezawsze bywają rozumiane; jestem człowiekiem czynu, i jeśli Kolumb uda się kiedy w zamierzoną podróż, będę prosił króla o pozwolenie należenia do wyprawy. Po wypędzeniu Maurów i tak w Hiszpanii niema co robić.

— Jeżeli na prawdę masz zamiar towarzyszenia Kolumbowi, rzekła z przekąsem donna Beatrix, to będzie miał w swym orszaku choć jednego szałaputa. Lecz oto zbliża się sługa dworski, zapewne jej wysokość żąda mojej obecności.

W istocie królowa przyzywała donnę Beatrix, a że nie wypadało aby don Luis sam na sam przechadzał się z Mercedes, przeto odchodząc wpuściła oboje do przeznaczonej sobie izby, zastanawiając się chwilę, czy ma powierzyć wychowankę roztrzepanemu synowcowi.

— Chociaż to rycerz błądzący, rzekła do dziewicy nie posiadając jednak przymiotów trubadura, nie popieści twego ucha słodyczą rymów. Możeby lepiej było umieścić go z gitarą w ręku pod twym balkonem; ale zanadto polegam na jego niezręczności, i zostawiam go z tobą sam na sam. Kawaler, który tak się obawia przewrócenia porządku natury, nie zechce pewnie rzucić się na kolana przed najpiękniejszą nawet z dziewic kastylskich.

Don Luis zaśmiał się głośno na te słowa, a Mercedes, żegnając przybraną matkę, spuściła oczy i pokraśniała.

Luis de Bobadilla był domniemanym narzeczonym donny Mercedes de Valverde; lecz związek ten, tak stosowny pod względem urodzenia, majątku, wieku i sympatyi, ważne napotykał przeszkody. Donna Beatrix sama wahała się z przyzwoleniem, może najbardziej dlatego, że to małżeństwo korzystnem było dla jej synowca.

Don Luis niewiele posiadał kastylskiej powagi, a żywość jego często wyradzała się w lekkomyślność. Pochodząc z matki Francuzki, oddziedziczył po niej owę niestałość zasad, przypisywaną synom Gallii. Wyobrażenie jakie rodzina miała o jego charakterze, skłoniło młodziana do porzucenia w dziecinnym prawie wieku ojczyzny, a poznawszy w swych podróżach obyczaje innych narodów i przejąwszy się niemi, obcym był społeczności rodzinnej. Jedno tylko przywiązanie do pięknej Mercedes zpowodowało powrót jego do Hiszpanii, gdzie przybył właśnie w porę dla wzięcia udziału w zdobyciu Grenady.

Jednakże, mimo błędów jakie w nim wytykali ziomkowie, don Luis de Bobadilla był kawalerem godnym swego imienia, któremu świetne czyny w bitwach i turniejach znakomitą zjednały sławę. Raz na igrzysku rycerskiem don Luis wysadził z łęku Alonza de Ojeda, jednego z najsłynniejszych zapaśników; to też rodacy ganili go, ale poważali w nim siłę i odwagę.

Markiza de Moya lepiej jeszcze od innych znała szacowne synowca przymioty; lecz obawiała się tak blizkiemu krewniakowi oddać rękę bogatej dziedziczki, wbrew może życzeniu ogólnemu. Niedowierzała własnemu uczuciu, posądzając się o stronność dla młodzieńca, któremu powierzyć miała los wychowanki. Jakkolwiek więc skrycie pragnęła tego związku, na oko zimno przyjmowała starania don Luis’a. Niemogąc się zdobyć na tyle srogości, by zerwać zupełnie zawiązany stosunek, objawiła przynajmniej wątpliwości swe donnie Mercedes i unikała spotkania z młodym rycerzem.

Mercedes nie znała sama stanu swego serca. Była piękną, bogatą i dostojnego rodu, a nasłuchawszy się zarzutów przeciw don Luis’owi, nie śmiała okazywać mu przychylności. Młodzieniec przeto, mimo zwykłego kochankom instynktu, nie wiedział dotąd jak sobie tłumaczyć postępowanie ulubionej. W tym dniu dopiero przypadek, rozstrzygający tak często losy człowieka, nietylko w miłości, lecz w każdem życia położeniu, zdawał się sprzyjać jego zamiarom. Wzruszenie, wywołane tryumfalnym obchodem zwycięztwa chrześcian, przemogło zimną oględność dziewicy. Przez cały wieczór jej uśmiech był swobodniejszy, oko żywsze, twarz silniej jak zwykle ukraszona rumieńcem. Gdy donna Beatrix wyszła, Luis usiadł obok kochanki, która zajęła miejsce na pysznej otomance, służącej dniem wprzódy jeszcze jednej z księżniczek rodziny Boabdil’a.

— Jakkolwiek wielkie miałem zawsze poważanie dla królowej, odezwał się z zapałem młodzieniec, dziś ona większego jeszcze nabyła prawa do mego uwielbienia. Czemuż jej wysokość co godzina przynajmniej nie potrzebuje usług donny Beatrixy?! czemuż sprawy Kastylii nie wymagają jej głosu doradczego?! kiedy to mi nastręcza sposobność wynurzenia pani mych uczuć!

— Namiętne słowa niezawsze są wyrazem tego co jest w sercu, don Luis de Bobadilla.

— Nie możesz wątpić, pani, o szczerości mego przywiązania! ono wzrosło wraz zemną i tak wniknęło w głąb mojej duszy, że dziś nawet myśleć nie mogę jak o tobie! We wszystkiem co jest piękne widzę twój obraz, Mercedes; słuchając śpiewu ptasząt, zdaje mi się że chwytam chciwie głos twój pieszczony; wonne tchnienie poranku przypomina mi luby twój oddech!....

— Przesiąkłeś widzę, mój panie, galanteryą dworu francuzkiego i zapomniałeś że Kastylianki zbyt są prostoduszne, by ułudzić się dały tak przesadnemi frazesami.

— Krzywdzisz mnie, Mercedes. Usta moje, przysięgam, są zawsze tłumaczem mego serca. Czyż nie kochałem cię od dzieciństwa? czyż w niewinnych igraszkach naszych nie dawałem ci dowodów stałego przywiązania?

— Wtedy byłeś szczerym, Luis, odpowiedziała Mercedes, w której sercu to wspomnienie tkliwsze obudziło uczucia; wierzyłam wtedy w twą przyjaźń i byłam jej rada.

— Dzięki ci, dzięki stokrotnie! za ten pierwszy objaw zaufania; nazwałaś mnie Luis, bez dodania obmierzłego tytułu.

— Szlachetny Kastylczyk powinien dbać o swą godność, rzekła Mercedes pomięszana, jakby wyrzucając sobie mimowolną poufałość. Ostrzegłeś mnie w samę porę, don Luis de Bobadilla.

— Przeklęty niech będzie mój język, co nigdy nie słucha rozumu! Ależ każdy czyn mój, spojrzenie każde, czyż nie świadczy o jednej tylko żądzy podobania się tobie, piękna Mercedes? Gdy królowa na ostatnim turnieju zaszczyciła mnie pochwałą, czyż nie szukałem wtedy twego wzroku, dla odebrania droższego danku? czyż wyraziłaś kiedy życzenie, któregobym natychmiast spełnić nie usiłował?

— Przypominam ci, Luis, że wbrew mojej chęci udałeś się w ostatnią podróż na północ. Wiedziałam że donna Beatrix nie pochwala tej skłonności do życia junackiego.

— Obrażało to mój honor, że obawiano się aby szlachcic kastylski nie nabrał w swych podróżach mniej przyzwoitych nawyknień.

— Nie przypuszczałeś pewnie bym ja podzielała tę obawę.

— Gdybyś, droga Mercedes, kazała mi pozostać dla siebie, to byłbym raczej opuścił życie, jak Kastylią; lecz ani jedno tkliwe spojrzenie nie wynagrodziło mych udręczeń.

— Jakich udręczeń, Luis?

— Nie jestże to okropnem cierpieniem, kochać do szaleństwa, a nie otrzymać żadnej zachęty, żadnego znaku iż kobieta, której się życie poświęciło, rycerza swego nie uważa przynajmniej za półgłówka?

— Luis de Bobadilla, kto ciebie pozna, nie może tak myśleć.

— Dziękuję i za to, moja najdroższa, a bardziej jeszcze za miły uśmiech z jakim wymówiłaś te wyrazy. Ty mogłabyś rządzić mną według chęci, gdybym tylko był przekonanym że postępki moje cię obchodzą.

— Możeż być inaczej? Czy podobna patrzeć obojętnie na czyny osoby, którą się ceni od dzieciństwa?

— Więc chociaż cenić mnie raczysz, Mercedes!

— To więcej może jak ci się zdaje. Kto zna twoje serce, Luis, ten musi cię poważać; a ja nie taiłam nigdy swojego dla ciebie szacunku.

— I to już wszystko co miałaś powiedzieć? O droga Mercedes, uwieńcz swą łaskę wyznaniem, że w tym szacunku była choć odrobinka słodszego uczucia.

Mercedes zapłoniła się, lecz nie chcąc wyrzec słowa stanowczej zachęty, długo zachowała milczenie. Po chwili dopiero, z wahaniem i jakby mierząc każdy wyraz, odrzekła:

— Burzliwy twój charakter, Luis, potępia cię w oczach wielu; czemuż nie starasz się odzyskać zaufania, tym samym sposobem, jakim je straciłeś?

— Nie rozumiem cię, Mercedes.

— Zdaje mi się, że śmiałe pomysły Kolumba, mimo szyderstw jakich im nie szczędzisz, głębokie na twym umyśle zrobiły wrażenie.

— Uwielbiam cię, Mercedes, bo jak w otwartej księdze czytasz w mojem sercu. Rzeczywiście, od czasu jakem słyszał o twierdzeniach Genueńczyka, wyobraźnia moja nie spoczęła. Postać jego wraz z twoją staje mi przed oczyma, i czuję to, choć nie jestem przekonany, że myśli tak wielkie nie mogą być fałszywe.

Piękne oczy donny Mercedes wlepione były w młodzieńca, a blask ich niezwykły żywe zdradzał uniesienie.

— Prawdziwe, niezawodnie! rzekła głosem uroczystym. To człowiek natchniony przez Boga, narzędzie Jego woli. Wyobraź sobie, Luis, okręt okrążający świat cały, niosący dalekim narodom świętą wiarę chrześciańską! Niebyłożby to chwalebnie przyłożyć się do tak świetnego przedsięwzięcia?

— Dla Boga! jutro udam się do Kolumba, ofiarując mu swe usługi. Jeżeli potrzebuje złota, będzie go miał podostatkiem.

— Słowa twoje godne są szlachetnego syna Kastylii; ale człowiek prywatny temu nie podoła. Rząd tylko może dostarczyć środków, i uczynić to powinien, gdyż w razie pomyślnym rozległe uzyska kraje. Dostojny nasz sprzymierzeniec, książę Medina-Celi, sprzyja temu dziełu, jak dowodzą jego listy do królowej; lecz mniema, że wesprzeć je powinna głowa koronowana. Nie można więc o tem pomyśleć bez współudziału naszych władzców.

— Wiadomo ci, Mercedes, że nie mam żadnego wpływu u dworu. Lecz możebyś życzyła abym wziął udział w wyprawie?

— Tak jest, mój Luis, godne to ciebie przedsięwzięcie. Sława niem pozyskana zatrze błędy twej młodości.

Don Luis w milczeniu, lecz uważnie, wpatrywał się w piękną entuzyastkę, bo uczuł zazdrosne powątpiewanie. Zapytywał sam siebie, co mogło być powodem zajęcia się jego losem tej anielskiej istoty, i dlaczego pragnie go oddalić.

— Chciałbym wyczytać twoje myśli, donna Mercedes, przemówił wreszcie, gdyż powściągliwość płci twojej dla nieobeznanych z wybiegami kobiecemi staje się źródłem udręczeń. Gdybym przypuścić mógł, że umyślnie wplątać mnie chcesz w sprawę przez większość potępianą, a przez samego Ferdynanda, którego mądrość tak cenisz, uważaną za marzenie, — to wolałbym dziś wyjechać, uwalniając cię, pani, od swojej obecności.

— Przykry ten zarzut niczem nie jest usprawiedliwiony, rzekła Mercedes, nie mogąc ukryć łez swoich; wiesz, że nie pragnęłam nigdy twej zguby.

— Wybacz mi, moja droga, oziębłość twoja często mnie przyprowadza do obłędu.

— Oziębłość, Luis!? kiedyż Mercedes była dla ciebie oziębłą?

— W tej chwili może.

— Więc źle poznajesz moje chęci, nie umiesz ocenić mego serca. Nie, Luis, nie jestem tak zimną jak ci się zdaje, i żeby wyprowadzić cię z błędu, chcę być otwartą. Tak jest, upokarzam swą dumę dziewiczą, radząc ci abyś przystąpił do wyprawy Kolumba, zamiast przedsięwziąć nową wycieczkę bez celu, bo mam na względzie własne twoje szczęście.

— Mercedes! szczęście moje zawisło od związku naszego!

— A