Krzysztof Kolumb - James Fenimore Cooper - ebook + audiobook

Krzysztof Kolumb ebook i audiobook

James Fenimore Cooper

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Krzysztof Kolumb” to powieść Jamesa Fenimore’a Coopera, amerykańskiego powieściopisarz, jednego z najwybitniejszych twórców powieści rozgrywających się na dzikim zachodzie.

Luis de Bobadilla stara się o rękę, ulubienicy królowej Isabelli. Dziewczyna przysięgła, że odda swą rękę tylko temu, kogo zaakceptuje królowa. Luis nie zyskuje tej akceptacji. Jedyną szansę w poprawieniu swojej reputacji widzi w zaciągnięciu się na statek przygotowywany do zamorskiej wyprawy Krzysztofa Kolumba.


Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 341

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 15 min

Lektor: Andrzej Szopa

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2021

ISBN: 978-83-8226-249-0
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

Rozdział I

Według opowiadań Cervantes’a i Le Sage’a, potwierdzonych poważniejszém świadectwem historyi i nowożytnych podróżników, po wszystkie czasy w Hiszpanii zajazdy były niewygodne a drogi niebezpieczne. Zdaje się nawet jakoby mieszkańcy półwyspu pirenejskiego pod tym względem nie mieli nigdy zakosztować przyjemności cywilizacyi; albowiem, jak tylko zasięgnąć można pamięcią, podróżni byli w nim zawsze ofiarą złodziejów i oberżystów. To samo złe które dziś istnieje, istniało już w połowie XV wieku, w epoce będącéj początkiem poniżéj skreślonych wypadków.  W październiku 1469 r. panował nad Aragonią Jan II de Transtamare, przebywając z swym dworem w Saragossie. Był to jeden z najmędrszych monarchów tego wieku, lecz zubożony przez liczne walki z burzliwym i niepodległym szczepom Katalończyków. Z trudnością téż przychodziło mu utrzymać się na tronie, chociaż rządził krajem obejmującym, oprócz Aragonii i zawisłych od niéj Walencyi i Katalonii, Sycylią i wyspy balearskie. Władzca ten rościł sobie prawo do Nawarry, a korona Neapolu jemu byłaby przypadła, gdyby nie testament starszego brata i poprzednika jego, przeznaczający takową naturalnemu synowi ostatniego.  Panowanie króla Aragonii było długie i burzliwe, a w epoce wzmiankowanéj nieodzowne wydatki, celem podbicia Katalonii, skarbiec jego zupełnie wypróżniły; jakkolwiek w tym właśnie czasie zbliżał się dzień tryumfu dla Janu II, gdyż współzawodnik jego, książę Lotaryngii, umarł w dwa miesiące późniéj. Ale niedozwolono człowiekowi zaglądać w przyszłość; dosyć że dziewiątego października 1469 r. w chwili gdy armia, zostając bez żołdu, miała się rozwiązać, kassy państwa obejmowały tylko skromną summę trzystu sztuk złota.  Wszelako, dla wykonania pewnego zamiaru nader wielkéj ważności, potrzeba było koniecznie znacznego kapitału. Naradzano się przeto, pochlebiano pożyczającym pieniądze, albo ich trwożono, i ruch niezwykły objawiał się u dworu. Nakoniec mieszkańcy Saragossy dowiedzieli się, że władzca ich ma wyprawić uroczyste poselstwo do sąsiada swego i krewniaka, króla Kastylii.  Krajem tym rządził wówczas Henryk de Transtamare, pod imieniem Henryka IV. Byłto wnuk w linii męzkiéj stryja Jana II, a więc dosyć blizki krewny króla Aragonii. Mimo to wszakże potrzeba było przyjaznego poselstwa dla zachowania pokoju między obydwoma krajami; wiadomość téż o zamierzonéj wyprawie zadowoleniem raczéj niż podziwem Aragończyków przejęła.  Henryk kastylski, chociaż panował nad krajami rozleglejszemi i bogatszemi od Aragonii, niebył podobnież wolen trosk i kłopotów. Po rozłączeniu się z pierwszą żoną, pojął on w małżeństwo Joannę portugalską, któréj postępki lekkomyślne wielkie u dworu sprawiały zgorszenie; posunięto się nawet aż do podania w wątpliwość prawowitego urodzenia jedynéj córki Henryka i zaprzeczenia jéj z tego względu prawa do następstwa.  Ojciec Henryka miał także z drugiego małżeństwa dwoje dzieci, Alfonsa i Izabellę, z których ostatnia wsławiła się późniéj pod mianem katolickiéj.  Objęcie rządów przez Henryka nie obeszło się bez wewnętrznych zatargów. Na trzy lata przed czasem opowiedzianych tu zdarzeń, brat jego Alfons ogłoszony został przez pewne stronnictwo królem, i wojna domowa rozsrożyła się w kraju. Śmierć Alfonsa położyła koniec niesnaskom, a pokój, chwilowo przynajmniéj, został przywrócony przez traktat, którym Henryk wydziedziczał własną, a raczéj Joanny portugalskiéj córkę, na korzyść swéj siostry przyrodniéj Izabelli.  To ostatnie ustępstwo wymożoném było przez konieczność; naturalnie więc starano się wszelkiemi sposobami zniweczyć jego skutki. Pomiędzy innemi środkami użytemi przez króla, a bardziéj przez jego poufałych, (gnuśność bowiem i obojętność Henryka powszechnie była znaną), starano się także nakłonić Izabellę do zawarcia ślubów z poddanym lub księciem cudzoziemskim, tak iż w r. 1469 małżeństwo księżniczki było głównym przedmiotem dyplomacyi hiszpańskiéj. W liczbie ubiegających się o jéj rękę znajdował się syn króla Aragonii; naturalnie więc mieszkańcy Saragossy, dowiedziawszy się o blizkiem wyprawieniu poselstwa, domyślali się, że ono zostaje w związku z tym punktem polityki aragońskiéj.  Izabella, sławiona z rozumu, skromności, wdzięków i pobożności, była nadto uznaną dziedziczką dosyć ponętnéj korony; niedziw przeto, że mnóstwo miała konkurentów, między któremi znajdowali się Francuzi, Anglicy i Portugalczycy. Zausznicy dworscy, stosownie do własnych widoków, popierali sprawę tego lub owego pretendenta: ale królewska dziewica, przedmiot tylu zabiegów, ukrywała starannie skłonność swego serca. Podczas gdy brat jéj, król panujący, szukał rozrywki na południu, ona, przyzwyczajoną będąc oddawna do samotności, zajmowała się czynnie urządzaniem swych interesów, w sposób jaki sama uznała za najwłaściwszy. Zagrażana kilkakrotnie zamachami na swą osobę, których unikła jedynie szczęśliwym wypadkiem, schroniła się do Valladolid, stolicy królestwa Leon. Henryk tymczasem przesiadywał w pobliżu Grenady; ku téj więc stronie zdążała ambasada.  Orszak poselski wyszedł z Saragossy przez jednę z bram południowych, pod eskortą wojskową. Członkowie jego wszyscy byli uzbrojeni, bo wówczas, kto tylko posiadał jakie takie mienie, nie mógł się puszczać w drogę bez tego środka ostrożności. Za orszakiem postępował długi tabor przyborów złożonych na mułach i zgraja zbrojnych służalców, dosyć podobnych na oko do żołnierzy. Tłumy mieszkańców zalegały drogę którą szła ambasada, już z życzeniami za jéj powodzenie, już tworząc rozliczne przypuszczenia względem celu takowéj. Lecz ciekawość ma swoje granice, a plotka prędko się zużywa; z zachodem słońca większa część mieszkańców Saragossy zapomniała już o wspaniałym pochodzie. Dwóch tylko żołnierzy, stojących na straży u bramy wschodniéj, prowadzącéj do prowincyi Burgos, jeszcze sobie pod wieczór gaworzyli o tém zdarzeniu.  — Jeśli don Alonzo de Carbajal w daleką puszcza się drogę, będzie musiał diable pilnować swego orszaku; bo w całéj armii aragońskiéj niéma gorszych żołnierzy, jak ci, którzy z nim opuścili bramę południową, mimo wystawności ubiorów i miny buńczucznéj. Wierzaj mi, Diego, Walencya byłaby dostarczyła godniejszych ambasady królewskiéj wojowników; lecz, jeśli taka jest wola naszego pana, my, prości żołnierze, nie powinniśmy szemrać.  — Mój Roderyku, niejeden już pomyślał zapewne, że pieniądze roztrwonione na to poselstwo lepiéj było rozdzielić między nas zuchów, cośmy krwią własną stłumili powstanie w Barcelonie.  — Jednato zawsze piosnka, braciszku, między dłużnikiem a wierzycielem. Jan II. winien ci kilka marawedów, więc ty mu wyrzucasz dukaty, które wydaje na osobiste swe potrzeby. Ja, stary wiarus, znam się oddawna na sztuce ściągania sobie żołdu, gdy skarb go wypłacać nie może.  — Dobreto w wojnie cudzoziemskiéj, kiedy bić się przychodzi przeciw Maurom naprzykład; ależ ci Katalończycy, to przecież chrześcianie i dobrzy zresztą ludzie; trudno bo łupić ich jak niewiernych.  — I owszem, bardzo łatwo, łatwiéj jeszcze niż poganina; gdyż ten, spodziéwając się napaści, uprzątnie co lepsze; podczas gdy ziomek sam ci otworzy skarby swoje i serce. Ale któż to w tak późnéj godzinie wybiéra się w drogę?  — Sąto ludzie pragnący uchodzić za bogaczów, chociaż niby z tym się kryją; zaręczam ci, Roderyku, że wszystkie te mieszczuchy razem nie mają tyle pieniędzy, by zapłacić sługusa co na noclegu poda im „ olla podrida” (rodzaj pieprzonéj siekanki).  — Na św. Jakuba, mojego patrona, rzekł stłumionym głosem dowódzca zbliżającéj się kawalkady, który z jednym tylko towarzyszem wyprzedził nieco swój orszak, ten urwisz nie bardzo się myli! mamy jeszcze prawda na zapłacenie wieczerzy, ale do końca podróży nic nam z pewnością nie zostanie.  Żartobliwe te wyrazy towarzysz dowódzcy posępném przyjął milczeniem; jednocześnie kawalkada zatrzymała się przy bramie. Bylito kupcy, jak świadczyła ich powierzchowność, bo w owym czasie każda klassa społeczeństwa miała jeszcze oddzielne ubranie. Pozwolenie opuszczenia miasta było po formie, a strażnik miejski, w kwaśnym widać humorze że mu przerwano spoczynek, zwolna szlaban podnosił. Dwaj żołnierze tymczasem stanęli na uboczu, obojętnie przypatrując się grupie nowoprzybyłych, i tylko wrodzona powaga hiszpańska wstrzymywała ich od głośnych oznak pogardy względem trzech czy czterech Żydów, znajdujących się między kupcami. Reszta towarzystwa należała widać do wyższéj klassy handlujących, bo liczna towarzyszyła im służba. Podczas gdy panowie opłacali mały podatek, przypadający za opuszczenie miasta po zachodzie słońca, jeden z służących, jadący na zwinnym mule stanął blizko Diega.  — Ho! ho! braciszku, zawołał żołnierz, nie mogąc powściągnąć języka; ile dublonów kupcy płacą ci na rok, i siła ci sprawiają tych pięknych kaftanów skórzanych, z których w jednym tak ci do twarzy?  Służący, młody jeszcze człowiek, chociaż muszkularne ciało i śniada cera świadczyły o twardo przebytych znojach, zadrżał lekko i zapłonił się na te słowa, których wymówieniu towarzyszyło poufałe poklepanie w kolano. Lecz żołnierz miał twarz tak dobroduszną, że niepodobna było rozgniewać się jego żartem; wreszcie serdeczny śmiéch jego zapobiegł wybuchowi nagabanego młodzieńca.  — Za mocno uderzasz mnie po nodze, przyjacielu, rzekł łagodnie; jeżeli chcesz przyjąć moję radę, to nie pozwalaj sobie nigdy takich poufałości, bo niespodzianie mógłbyś się spotkać z kułakiem.  — Na św. Piotra! któżby się poważył...  Nie miał czasu dokończyć, gdyż orszak, ułatwiwszy się, w dalszą ruszył drogę, a muł młodego giermka, spięty ostrogą, silném potrąceniem o mało nie wywrócił Diega, który właśnie rękę przykładał do pałasza.  — Ten młodzian ma odwagę! krzyknął żołnierz po odzyskaniu równowagi; sądziłem na chwilę że chce mnie poczęstować pięścią.  — Zawsze z ciebie niezdara, kolego, odrzekł drugi żołnierz; nicby nie było dziwnego, gdyby cię był ukarał za niepotrzebne zuchwalstwo.  — Lokaj w usługach Żyda miałżeby natrzéć na żołnierza królewskiego?  — Może i on był żołnierzem; bo zdaje mi się żem widział twarz jego w miejscu, gdzie napróżno szukanoby tchórzów.  — To sługus poprostu i do tego młodzik zaledwie wyszły z rąk kobiét.  — Niech i tak będzie, lecz mimo to wierzę że służył przeciw Maurom i Katalończykom. Wiész o tém, że szlachta nasza ma zwyczaj wczesnego wysyłania dzieci na wojnę.  — Szlachta!? powtórzył śmiejąc się Diego, do czarta Roderyku, jak można takiego prostaka porównać z synem szlacheckim? Czy myślisz że to przebrany Guzman albo Mendoza.  — Dziwném ci się to wyda, a jednak przypominam sobie dokładnie, żem go widział na polu walki i słyszał głos jego grzmiący rozkazem. Na św. Jakuba z Compostelli, to rzecz niezawodna. Przybliż się Diego, powiem ci słówko w zaufaniu.  Chociaż nikt nie podsłuchiwał, Roderyk odprowadził na bok kolegę, i oglądając się na wszystkie strony, cichym głosem wymówił kilka wyrazów.  — Najświętsza Panno! zawołał Diego, odskakując z podziwienia na kilka kroków, mylisz się niezawodnie, Roderyku!  — Wiem co mówię, odpowiedział Roderyk; nie widziałżem go tylokrotnie z podniesioną przyłbicą?  — A teraz podróżuje jako giermek przy kupcu, jako sługa żydowski!?  — My, kolego, powinniśmy patrzéć niewidząc i słuchać niesłysząc. Jan II dobrym jest panem, chociaż w téj chwili papiéry jego spadły; trzeba zachować poddańczą pokorę.  — Ależ on nie przebaczy mi nigdy téj nieroztropnéj poufałości! nie ośmielę się stanąć przed jego obliczem.  — Ej! wątpię żebyś z nim zasiadł kiedy u stołu królewskiego, a na wojnie on, który zawsze postępuje przodem, nie będzie pewnie miał ochoty obejrzéć się za tobą.  — Mniemasz więc że mnie nie pozna?  — W każdym razie, mój chłopcze, nie obawiaj się niczego, bo takim ludziom zwykle ważniejsze sprawy tkwią w głowie.  — Daj Boże żebyś prawdziwym był prorokiem, inaczéj nie będę mógł nigdy pokazać się w szeregu. Gdybym mu był wyświadczył przysługę, to możeby o niéj zapomniał; ale pamięć obelgi długo się przechowuje.  Tak rozmawiając, dwaj żołnierze oddalili się, a stary nie przestawał zalecać młodemu większą na przyszłość rozwagę.  Tymczasem kawalkada postępowała naprzód, z szybkością wypływającą oczywiście z obawy o złe drogi i z żywéj chęci przybycia corychléj na miejsce. Jadąc noc całą, zatrzymywali się wtedy dopiéro gdy światło dzienne wystawiało ich na spojrzenia ciekawych. Wiadomo było że ajenci Henryka kastylskiego przebiegają przestrzeń między stolicą Aragonii a Valladolid, gdzie przebywała Izabella. Jednakże podróżni bez przygody stanęli w okręgu Soria, części staréj Kastylii. Lubo zbrojne hufce królewskie czatowały po drodze, powierzchowność podróżnych nie mogła niczém zwrócić uwagi żołnierzy Henryka, obecność zaś tych ostatnich oddalała zwykłych złodziejów. Co się tyczy młodzieńca, będącego przedmiotem rozmowy dwóch żołnierzy, ten z uległością towarzyszył panu, zajmując się obowiązkami swojego stanu. Dopiéro drugiego dnia wieczorem, gdy orszak opuścił gospodę, gdzie uraczano się olla podridą i kwaśném winem, wesoły dowódzca, o którym wyżéj była wzmianka, zaśmiawszy się głośno, opuścił swe miejsce na przodzie i zbliżył się do tajemniczego giermka. Lecz ten surowém przyjął go spojrzeniem.  — Mości Nunez! rzekł głosem, który bynajmniéj nie zgadzał się z zależném na pozór stanowiskiem jakie zajmował, dlaczego porzuciłeś swe miejsce?  — Wybacz, odpowiedział dowódzca, tłumiąc śmiéch tylko przez uszanowanie dla młodzieńca, — ale zdarzyło nam się nieszczęście, które przewyższa wszystko co podają legendy o błędnych rycerzach. Nasz szanowny Ferreras, tak przywykły do złota, od czasu jak się zbogacił handlem zbożowym, płacąc w oberży za wieczerzę, zapomniał sakiewkę. Teraz całe towarzystwo podróżne nie posiada może i dwudziestu realów.  — Jestżeto przedmiot żartu, mości Nunez? odpowiedział giermek z lekkim uśmiechem, zdradzającym chęć podzielania wesołości towarzysza. Bogu dzięki, miasto Osma niedaleko, a tymczasem niepotrzeba nam pieniędzy. Teraz, mój panie, rozkazuję ci abyś powrócił na miejsce i nie wdawał się w bezpotrzebną poufałość z podwładnemi. Godnemu Ferreras oświadcz moje współubolewanie.  Dowódzca rzucił wzrokiem porozumienia na mniemanego giermka, lecz ten odwrócił głowę, jakby sam był w obawie uchybienia swojéj roli. Po chwili dawniejszy porządek orszaku był przywrócony.  Północ już się zbliżała, podróżni przeto poganiali muły, żeby prędzéj stanąć gdzie zamierzyli. Niezadługo pokazało się w oddaleniu miasteczko Osma, należące jeszcze do prowincyi Soria, lecz położone niedaleko już granic Burgos.  Zbliżywszy się do bramy, młody kupiec przewodniczący uderzył w nią kilkakrotnie kijem. Udany sługa opuścił właśnie swe miejsce i wmieszał się między przywódzców kawalkady, gdy nagle kamień rzucony z murów miasta zawarczał mu koło głowy. Krzyk oburzenia rozległ się w orszaku; tylko tajemniczy młodzieniec nie stracił przytomności, a chociaż mówił podniesionym głosem, jednakże słowa jego nie wyrażały ani gniewu ani trwogi.  — Cóżto, zawołał, czy tak przyjmujecie spokojnych podróżników, kupców którzy w nocnéj porze szukają gościnności?  — Kupcy, podróżnicy? odparł głos jakiś wewnątrz, powiedz raczéj ajenci króla Henryka. Coście za jedni? gadajcie, bo przywitamy was czémś lepszém jak kamieniem.  — Chciéj mnie objaśnić, rzekł młodzieniec, nie dając odpowiedzi na zapytanie, kto dowodzi w tém mieście? czy nie hrabia de Trevino?  — On sam, odpowiedziano z murów głosem nieco złagodzonym. Lecz jakaż może być styczność między zgrają koczujących kupców, a jego excellencyą. Ty zaś, co mówisz tak śmiało i ostro, musisz być chyba grandem Hiszpanii.  — Jestem Ferdynand de Transtamare, król Sycylii, książę aragoński. Oznajm to swojemu panu, i niech przybywa natychmiast.  To objaśnienie, wyrzeczone głosem człowieka przywykłego do rozkazów, zmieniło nagle stan rzeczy. Kawalkada odmiennym uszykowała się porządkiem. Dwaj kawalerowie, będący wprzód na czele, ustąpili pierwszeństwa młodemu królowi, a inni tymczasem, pozrzucawszy przebrania, pokazali się w szatach właściwych. Dostrzegacz psycholog byłby zauważył niezawodnie pochopność z jaką kawalerowie, przywykli do walk rycerskich i turniejów, rozstawali się z poniżającą dla siebie rolą.  Wkrótce całe miasteczko było w ruchu, a tłum cisnący się na mury i światło latarń spuszczonych dla obejrzenia przybyszów, zapowiadały zbliżanie się gubernatora.  — Mamże wierzyć temu co słyszę? odezwał się w téj chwili głos hrabi Trevino, czy rzeczywiście don Ferdynand aragoński zaszczyca mnie odwidzeniem w tak niezwykłéj godzinie?  — Rozkaż służbie aby latarnie obróciła ku méj twarzy, a sam się o tém przekonasz. Wybaczam ci, hrabio, to zwątpienie, jeśli je wynagrodzisz gorliwością.  — To on! zawołał gubernator, poznaję w tych rysach potomka królów, którego głos tylokrotnie przywodził hufcom Aragonii w wojnach przeciw Maurom. Otworzyć bramy, a trąby niech natychmiast rozgłoszą miastu szczęśliwą nowinę!  Rozkaz ten szybko został wykonany i młody król wjechał do Osmy, otoczony zbrojnym orszakiem i zgrają zdziwionych mieszkańców.  — Najjaśniejszy panie, rzekł Andrzéj de Cabrera, młody kawaler który wprzód był dowódzcą, zbliżając się poufale do księcia Ferdynanda; szczęście prawdziwe żeśmy zdążyli do téj oto gospody bezpłatnéj. Don Ferreras zgubił rzeczywiście jedyną naszę sakwę, a w takiéj ostateczności trudnoby nam było utrzymać się w roli kupców.  — Teraz, gdyśmy wkroczyli do ukochanéj Kastylii, polegamy zupełnie na twéj gościnności, bo wiadomo nam, że posiadasz dwa drogocenne klejnoty.  — Miłościwy królu, wasza wysokość żartuje sobie ze mnie, i rzeczywiście jedynato zabawa jaką nateraz mogę mu ofiarować. Przywiązanie do sprawy księżniczki Izabelli uczyniło mnie wygnańcem, w téj chwili prosty żołnierz armii aragońskiej bogatszy jest odemnie. Jakiemiż mógłbym rozrządzać klejnotami?  — Mówią wiele o dwóch brylantach zdobiących głowę donny Beatrix de Bobadilla, które wiem że tobie przypadną, bo młoda dziewica, idąc za popędem serca, chętnie je odstąpi tak przyjemnemu kawalerowi.  — Ach, najjaśniejszy panie, jeśli ta przygoda ma się skończyć tak szczęśliwie, jak została rozpoczętą, tedy najwyższe jego wstawiennictwo bardzo mi będzie potrzebne.  Król, swoim zwyczajem, uśmiechnął się łagodnie i miał coś odpowiedzieć, gdy zbliżający się hrabia Trevino przerwał dalszą rozmowę.  Téj nocy Ferdynand aragoński mógł zasnąć spokojnie i głęboko; jednakże ze świtem porzucił łoże, by opuścić miasto. Ruszając z Osmy, mały orszak zupełnie inny miał pozór jak dnia wczorajszego. Ferdynand, całkiem uzbrojony, dosiadał dzielnego rumaka; eskortował go oddział lekkiéj jazdy, pod dowództwem samego hrabi Trevino, i tym sposobem kawalkada 9 października 1469 r. stanęła w Duenas, miasteczku królestwa Leon, sąsiedniém Valladolid. Tu niezadowoleni z pomiędzy szlachty zaczęli się garnąć do księcia, składając mu hołdy przynależne wysokiemu urodzeniu i świetnéj przyszłości jego.  Kastylijczykowie, zwolennicy zbytku, mieli wtedy sposobność przyjrzenia się surowemu życiu Ferdynanda. Młody ten książę, chociaż liczył dopiero lat ośmnaście, tak zahartował ciało i ukrzepił członki, że wyrównywał siłą najdzielniejszym rycerzom. Najmilszą rozrywką jego były ćwiczenia wojskowe, i żaden z kawalerów aragońskich lepiéj od niego nie harcował konno, czyto na polu bitwy, czy w walce turniejów. Skromny przytem i trzeźwy, jak muzułman, zdawał się być stworzonym do spełnienia dzieł wymagających zarówno wielkiéj siły fizycznéj, jak głębokiéj rozwagi i nieustannéj czujności.  W ciągu cztérech czy pięciu dni następnych szlachta kastylska, otaczająca Ferdynanda, nie wiedziała, czy dziwić się bardziéj porywającéj wymowie jego, czy dojrzałości sądu, nie będącéj wynikiem zimnéj rozwagi, lecz darem wrodzonym człowieka przeznaczonego do panowania cudzym namiętnościom.

Rozdział II

Podczas gdy Jan aragoński starał się wszelkiemi środkami aby syn jego uszedł czujnéj uwagi służalców króla Kastylii, mieszkańcy Valladolid oczekiwali skutku wyprawy z tą niespokojną obawą, jaka zwykle towarzyszy niebezpiecznym przedsięwzięciom. Pomiędzy temi, co z niecierpliwością śledzili kroki Jana z Aragonii, znajdowały się osoby, z któremi wypada nam bliżéj czytelników zaznajomić.  Chociaż Valladolid w téj porze dalekim jeszcze był od świetności jakiéj dosięgł zostawszy stolicą Karola V, zawsze jednak ten gród starożytny i bogaty posiadał znaczną liczbę wspaniałych pałaców. Jeden z nich był siedzibą Jana de Vivero, znakomitego szlachcica, i w nimto dwie osoby oczekiwały wiadomości z Duenas. Wnętrze tego gmachu łączyło poważną zbytkowność owego czasu, z wygodą i wykwintnością, jakie nadać tylko może bezpośredni zarząd kobiécy. W r. 1469 wielki dramat wojenny, trwający od siedmiu wieków, walka chrystyanizmu z koranem, zbliżała się ku końcowi na półwyspie pirenejskim, Maurowie, zajmując długo południowe części królestwa Leonu, zostawili w budowlach tamecznych ślady barbarzyńskiéj wystawności; nazwisko nawet miasta Valladolid, przerobione z Veled-Vlid, świadczyło o pobycie w tych stronach rasy arabskiéj.  W głównéj sali pałacu Jana de Vivero dwie kobiéty żywo z sobą rozmawiały. Obie były młode, i chociaż różnéj zupełnie powierzchowności, niezaprzeczone posiadały powaby. Jedna z nich szczególniéj, zaledwie dziewiętnastoletnia, lecz w całym już kwiecie młodości, uchodzić mogła za skończoną piękność. Gorąca nawet wyobraźnia krain południowych nie wymarzyłaby większéj doskonałości. Jéj ręce, nogi, kibić i wszystkie ciała zarysy nacechowane były niezrównanym wdziękiem niewieścim, a postać wysoka i okazała szlachetną nadawała jéj powagę. Patrzący na nią nie wiedział czy go czaruje bardziéj powab zewnętrzny, czy wyraz nieskażonéj duszy odbity na jéj twarzy. Chociaż urodzona w Hiszpanii, pochodziła w prostéj linii od królów gotskich, i z tego zapewne powodu w nadobnéj dziewicy zléwała się świéżość północna, z porywającą żywością kobiét południa. Cera jéj była biała, włos gęsty kasztanowaty, oczy niebieskie, pełne blasku i pojętności. Dla dopełnienia obrazu powiedzmy, że na obliczu wychowanki dworu malowała się szczéra prostota, rzadko w téj sferze napotykana, a krasząca wdzięk młodości urokiem prawdy moralnéj.  Ubiór księżniczki odznaczał się prostotą, chociaż bogactwem odpowiadał godnie wysokiemu jéj dostojeństwu. Na szyi, śnieżnéj białości, połyskiwał krzyż brylantowy, zawieszony na rzędzie wyborowych pereł; kilka kosztownych pierścieni obciążało raczéj, niż zdobiło śliczne jéj ręce. Byłato Izabella kastylijska, oczekująca w ustroniu rozwiązania swego losu, tak ściśle złączonego z przeznaczeniem ludzkości.  Towarzyszką jéj była donna Beatrix de Bobadilla, przyjaciołka młodości i wierna do śmierci poddana. Dama ta, starsza nieco od księżniczki, miała ułożenie stanowczo hiszpańskie; jakkolwiek bowiem pochodziła ze starożytnéj rodziny, dom jéj wszelako, z polityki czy przypadkiem, nie wchodził nigdy w związki z cudzoziemcami. Jéj oczy czarne, błyszczące zapowiadały szlachetną duszę i silną wolę. Postać jéj, lubo przyjemna, ustępowała jednak w doskonałości kształtom królewskiéj przyjaciołki. Natura, dzieląc swe dary między te młode niewiasty, rozróżniła je odpowiednio stanowisku społecznemu jakie każda z nich zajmowała, lecz widziane z osobna, obie były zachwycające. Izabella kończyła właśnie strój ranny; siedziała na fotelu, niedbale oparta i pochylona ku przyjaciołce, klęczącéj przed nią na podnóżku. Dziewice były same, w rozmowie ich przeto panowała największa swoboda; wolna zarówno od etykiety kastylskiéj i sztywności hiszpańskiéj, toczyła się ona w miarę uczuć naturalnych, nie według ceremoniału dworskiego.  — Beatrixo, rzekła księżniczka, prosiłam Boga by kierował moją myślą w tak ważnéj sprawie, i mam nadzieję, że wybór jaki uczynię pogodzi własne moje dobro, ze szczęściem mych poddanych.  — Nikt o tém ani wątpi, szlachetna pani, odpowiedziała Beatrix de Bobadilla, bo Kastylijczycy tak cię kochają, że nie sprzeciwiliby się pewnie twym zamiarom, gdybyś nawet wyjść chciała za sułtana tureckiego.  — Powiedz raczéj, moja dobra, odparła z uśmiechem Izabella, że sądzisz o innych po sobie. O! te projekta małżeńskie dużo sprawiają mi kłopotu.  — Lecz teraz minął czas próby. Najświętsza Panno! ileżto w męzczyznach musi być zarozumienia i lekkomyślności, kiedy tacy konkurenci śmieli ubiegać się o rękę mojéj pani.  — Jeżeli ze wszystkich wybrałam Ferdynanda aragońskiego, to jedynie z powodu, że związek ten odpowiada najwięcéj interesowi Kastylii. Wiész, Beatrixo, że Kastylijczycy i Aragończycy z jednego pochodzą szczepu i tym samym mówią językiem.  — W imię bozkie, kochana pani, nie porównywaj czystéj mowy kastylskiéj z dyalektem mieszkańców gór!  — Niech i tak będzie; ale łatwiéj zawsze wyuczyć po hiszpańsku Aragończyka, niż Galla; a potém don Ferdynand należy do rodziny Transtamare, jest potomkiem królów Kastylii, i mówią że młody król sycylijski może się podobać.  — Gdyby tego nie umiał, nie byłby chyba mężczyzną. Któryżby z nich nie potrafił ułożyć się, gdy idzie o podbicie serca dziedziczki korony, a jeszcze pięknéj jak jutrzenka, dobréj i mądréj, słowem wcielonéj doskonałości.  — Moje dziecię, te słowa nie przystoją ani mnie ani tobie.  — A jednak są ony prawdziwém wyrażeniem moich ucznć.  — Wierzę ci, dobra Beatrixo; lecz powinnyśmy pamiętać o ostatniéj spowiedzi i mądrych radach jakie nam wówczas udzielono. Tak lekkomyślne rozmowy nie uchodzą kobiétom, które za grzechy swoje potrzebują pobłażania. Co do tego małżeństwa, jeśli je zawrę, to więcéj jako księżniczka, niż jako niewiasta; bo wiadomo ci, że nie znamy się nawet z Ferdynandem.  — Prawda to wszystko, szlachetna pani; przyznaję, iż dziewica wysokiego urodzenia, może rozrządzać swą ręką na innych zasadach jak prosta mieszczanka, a nawet, że sama jéj godność i troskliwe wychowanie, stanowi większą rękojmię szczęścia małżeńskiego, aniżeli gorączkowe przywiązanie. Ale z tém wszystkiem bardzo mnie to cieszy, że tak szlachetny i dzielny, według opisu ojca Alonzo, młodzieniec stara się o twe względy, jak również że, zdaniem mych przyjaciół, don Andrzej de Cabrera, lubo trzpiot wielki, doskonałym będzie mężem dla Beatrixy de Bobadilla.  Izabella, która mimo wrodzonéj powściągliwości czuła niekiedy potrzebę poufnéj rozmowy, uśmiechnęła się z tego wyskoku, i rozgarniając piękną rączką krucze sploty Beatrixy, rzuciła na nią macierzyńskie prawie, lecz pełne tkliwości spojrzenie.  — Jeżeli wartogłowy powinny się łączyć z sobą, rzekła potém, to przyjaciele twoi mają słuszność. Wymówiwszy te słowa umilkła, a wstyd dziewiczy rozlany po jéj twarzy i skryty ogień źrenicy świadczyły, że Izabella, w téj chwili przynajmniéj, była więcéj kobiétą jak królową, zajętą wyłącznie szczęściem swych poddanych.  — W miarę jak się zbliża nasze spotkanie, ciągnęła daléj księżniczka, dziwne jakieś ogarnia mnie pomięszanie, i wyznaję ci otwarcie, moja droga, że przymioty ciała i duszy, przypisywane królowi sycylijskiemu, niemały w tém mają udział.  — To dziwnie, wtrąciła Beatrix. Ja z swojéj strony nie oddałabym dobrowolnie ani jednego powabu przeznaczonego mi małżonka.  — Twoje położenie jest inne, Boatrixo, ty znasz markiza de Moya i pewną jesteś jego uwielbienia.  — Ś. Jakubie! czyż podobna tak sobie nie ufać. Wszak młoda i piękna kobiéta odbiéra hołdy jako przynależną sobie daninę.  — Prawda to, moja córko, (Izabella, chociaż młodsza, nazywała tak niekiedy przyjaciołkę, a późniéj, zostawszy królową, zawsze ją zaszczycała tém mianem), ale wtedy tylko, gdy owe hołdy są zasłużone. Co do mnie, z niespokojnością nieraz zadaję sobie pytanie, jakie będą dla mnie uczucia don Ferdynanda. Uważam go za młodzieńca pełnego szlachetności, męztwa i osobistych przymiotów, i nie wiem czy zdołam odpowiedzieć słusznym jego wymaganiom.  — Na imię bozkie! zarozumiały chyba Aragończyk mógłby coś podobnego pomyśleć! Jeżeli don Ferdynand szlachetnego jest rodu, ty pani, potomek starszéj linii domu Transtamare, w niczém mu nie ustępujesz. Jeżeli jest młodym, i ty nią jesteś; jeżeli roztropnym, czyż tobie brak tego przymiotu?  — Powoli, powoli, kochana Beatrixo! powściągnij nieco swoję żywość.  — Skromność twoja, łaskawa pani, pozwala ci oceniać cudze tylko zalety, a zapominasz o swoich; ale don Ferdynand sprawiedliwszym będzie w tym względzie. Jest prawda spadkobiercą kilku koron, ale czeka go tu dziedziczka kastylijska, która słodyczą swą i prostotą, podbije snadnie rycerskie jego serce.  — Nie trwożę się bynajmniéj o próżność Ferdynanda, chociaż wiem że posiada już, lub posiędzie, niejednę koronę; lecz mimo twych uwag życzliwych, niedowierzam sama sobie. Zdaje mi się, że przyjęłabym obojętnie, a przynajmniéj z godnością odpowiednią swojemu urodzeniu, każdego innego księcia; ale drżę gdy pomyślę o spotkaniu z Ferdynandem.  — To raczéj don Ferdynand powinien być w obawie, zawołała Beatrix, całując z uszanowaniem rękę Izabelli.  — O nim, kochana przyjaciołko, same tylko doszły mnie pochwały. Lecz darmo się niepokoję, zamiast zasięgnąć zdania pobożnego kapłana, który nie odmówi mi pewnie swéj porady. Ojciec Alonzo nas oczekuje, pójdźmy do niego.  Księżniczka z towarzyszką weszły do kaplicy zamkowéj, gdzie spowiednik piérwszéj mszę właśnie odprawiał. Tu niespokojność pięknéj Izabelli ustąpiła wkrótce przed pociechą obrządków religijnych. W chwili gdy opuszczała kaplicę, posłaniec przybył z wieścią, że król sycylijski stanął szczęśliwie w Duenas, i otoczony wiernemi stronnikami, przybędzie wkrótce dla urzeczywistnienia swych nadziei.  Izabella, nanowo tém pomięszana, z trudnością tylko odzyskała zwykłą spokojność umysłu. Poświęciwszy parę godzin modlitwie, obie przyjaciołki powróciły do sali, w któréj niedawno toczyła się przywiedziona wyżéj rozmowa.  — Czy widziałaś don Andrzeja de Cabrera? zapytała księżniczka, przeciągając ręką po czole, jakby dla zebrania myśli.  Beatrix de Bobadilla zapłoniła się, a potem nagłym wybuchła śmiéchem.  — Jak na kawalera trzydziestoletniego, który stargał nieco siły w wojnach przeciw Maurom, don Andrzej dosyć zwinne ma nogi; przyniósł tu bardzo szybko wiadomość o przybyciu króla, przedstawiając razem przyjemną swą osobę. Ale znów na człowieka wytrawnego, zbyt wielki z niego gaduła. Podczas gdy pani zajętą byłaś modlitwą, słyszałam mimowolnie cudowne opowiadanie jego o podróży don Ferdynanda. Zdaje się, szlachetna pani, że w samę porę przybyli do Duenas, straciwszy ostatnią sakwę z pieniędzmi, którą może wiatr uniósł z powodu jéj lekkości.  — Spodziewam się, że temu zaradzono. Obecnie wprawdzie żadna z gałęzi domu Transtamare, nie może się poszczycić bogactwem; zawsze jednak mamy dosyć i na potrzebę przyjaciół.  — Don Andrzej w téj chwili nie jest ani bogatym ani ubogim; lecz będąc w Kastylii, gdzie Żyd i lichwiarz każdy zna wartość dóbr jego, z łatwością zaopatrzyć może we wszystko króla sycylijskiego. Powiadano mi, że i hrabia Trevino nie pokazał się skąpym.  — Nie będzie to z jego szkodą, kochana Beatrixo. Teraz, drogie dziécię, chciej podać mi papiér i pióro, bo mam zawiadomić don Henryka o zamierzonym związku.  — Ależ kochana pani! to się sprzeciwia roztropności; bo zwykle gdy dziewica, czy szlachetna, czy prostego urodzenia, chce zawrzéć małżeństwo wbrew woli swych krewnych, to naprzód dopełnia zamiaru, a potém dopiero prosi o błogosławieństwo.  — Idź, moje dziecię, powiedziałaś swoje, a teraz przynieś mi czegom żądała. Król nasz nietylko jest moim panem i opiekunem, ale nadto najbliższym krewnym, którego uważać powinnam za ojca.  — To tym sposobem donna Joanna portugalska byłaby matką mojéj pani! Piękna z niéj przewodniczka dla skromnéj dziewicy! Nie, droga pani, matką twoją była cnotliwa Izabella, różniąca się zupełnie od lekkomyślnéj siostrzenicy.  — Za śmiało mówisz, Beatrixo, i zapominasz o moim rozkazie. Chcę pisać do swego brata i króla.  Izabella rzadko z podobną odzywała się surowością: to téż Beatrix zadrżała i łzy puściły jéj się z oczu. Nie śmiąc spojrzéć na przyjaciołkę, przyniosła materyał piśmienny i zachowała milczenie.  Izabella zaczęła pisać ów list historyczny, w którym, wyrzekając się wrodzonéj nieśmiałości, z książęcą przemówiła powagą.  Przez traktat w Toros de Guisando, unieważniający prawa córki Joanny portugalskiéj, a uznający Izabellę następczynią tronu, ta ostatnia obowiązaną była nie rozrządzać swą ręką bez wiedzy króla. Księżniczka przeto usprawiedliwiała przed bratem swoje postanowienie, przytaczając, że przeciwnicy jéj złamali przyrzeczenie niemięszania się do téj sprawy małżeńskiéj. Wyliczała daléj korzyści polityczne, wynikające z połączenia koron kastylskiéj z aragońską, i prosiła o zezwolenie króla.  List ten, przedłożony Janowi de Vivero, oraz innym członkom rady królewskiéj, wyprawiony został natychmiast przez umyślnego posłańca; poczém zajęto się przygotowaniami do nastąpić mającego spotkania dwojga narzeczonych.

Rozdział III

Mimo stałego postanowienia i zwykłéj pogody umysłu, któréj źródłem była stateczność zasad jéj moralnych, serce Izabelli silniéj zatętniało, w chwili gdy ujrzéć miała wreszcie przyszłego małżonka. Etykieta dworska i ważność spraw politycznych, kojarzących się z tym związkiem, wymagała koniecznie kilkodniowych przygotowań, w ciągu których młoda narzeczona najżywszéj doznawała niecierpliwości.  Nakoniec wieczorem 15 października 1469 r. wszystkie przeszkody były usunięte; Ferdynand dosiadł konia, i w towarzystwie cztérech tylko szlachty, w liczbie których znajdował się Andrzej de Cabrera, bez żadnéj wystawności udał się do pałacu Vivero. Arcybiskup Toledo przedstawiać miał księcia dostojnéj narzeczonéj.  Izabella, mając przy sobie jednę tylko Beatrix de Bobadilla, oczekiwała przybycia jego w znajoméj już czytelnikom sali. Zdobywszy się na jedno z tych wysileń, jakich nierzadko znaleźć można przykłady w najtrwożliwszych nawet kobiétach, przyjęła narzeczonego z godnością księżniczki, lubo z nieśmiałością płci swojéj właściwą. Ferdynand aragoński, przygotowany był ujrzéć niewiastę rzadkiéj urody, lecz wdzięk anielskiéj skromności, rozlany po cudném jéj obliczu, tak silne zrobił na nim wrażenie, że chociaż umiał zwykle ukrywać swe uczucia, stanął u wnijścia osłupiony. Potém ocknąwszy się, postąpił szybko naprzód, ujął tę drobną rączkę, co wkrótce stać się miała jego własnością i ucałował ją z zapałem.  — Widzę cię więc nareszcie, droga kuzynko, rzekł głosem zachwycenia i prawdy, którego nigdy sztuczna nie zastąpi wymowa. Mniemałem iż nie doczekam się tego szczęścia; lecz z łaski ś. Jakuba, naszego patrona, życzenia moje mają się ku spełnieniu, i chwila obecna wszystko mi wynagradza.  — Dziękuję waszéj królewskiéj mości i witam go u siebie, odpowiedziała skromnie Izabella. Przeszkody jakie dotąd przyszło nam pokonać są tylko wstępem ważniejszych przeciwności, z któremi w ciągu życia spotykać się może wypadnie.  Ferdynand podał rękę narzeczonéj i poprowadził ją do fotelu, a sam chciał zasiąść na taborecie; lecz Izabella, wiedząc że Kastylijczycy chętnie, gdzie było można, przywłaszczali sobie wyższość nad Aragończykami, nie chciała zająć miejsca, dopókiby narzeczonemu nie podano krzesła poręczowego.  — Młodéj osobie, rzekła, za którą jedno chyba przemawia urodzenie, nie przystoi piérwszeństwo przed królem sycylijskim.  — Dla Boga, droga kuzynko, nie rządź się etykietą. Wszak wobec Najwyższego znikają ziemskie godności. Chciéj mnie uważać za prostego rycerza, pragnącego jedynie złożyć ci swoje hołdy.  Izabella, powodowana owym taktem nieokreślonym, wytykającym granicę grzeczności od sztywnego ceremoniału, usiadła, i między narzeczonemi żywa wszczęła się rozmowa. Instynkt kobiécy powiadał jéj, że korzystne na swym kuzynie zrobiła wrażenie, a to odkrycie, tak dla niéj pochlebne, dotkliwéj usposabiało ją wzajemności.  Obustronne zajęcie widoczném było w tém pierwszém zaraz spotkaniu. Arcybiskup téż Toledo, znając choć powierzchownie potrzeby serc kochających, usunął się niezadługo z dworzanami do przyległego pokoju. Drzwi wprawdzie pozostały otwarte, lecz zręczny prałat tak umiał wszystkich usadowić, że nie mogli ani widzieć ani słyszeć rozmawiających w salonie. Co się tyczy Beatrixy de Bobadilla, która dla przyzwoitości pozostała przy swéj pani, była ona tak dalece zajęta marzeniem o Andrzeju de Cabrera, że królewska para, bez narażenia tajemnicy, mogła była stanowić przy niéj o losie pół Europy.  Nie wyzuwając się z wrodzonéj powściągliwości, co ją do śmierci nieopisanym otaczała powabem, Izabella w ciągu rozmowy coraz większém przecież narzeczonego obdarzała zaufaniem. W miarę jak znajdywała sposobność okazania w korzystném świetle swych wiadomości, zebranych usilną pracą, w wieku czczym co najczęściéj poświęcanym zabawom, poczęła nabiérać otuchy i całkiem prawie odzyskała zwykłą swobodę umysłu.  — Mniemam, rzekł król, że teraz niéma już powodu ukrywania naszego związku. Wymagano po nas poświęcenia dla spraw krajowych, niechże wolno nam będzie i o własném pomyśleć szczęściu. Nie jesteśmy sobie obcy, droga Izabello; dziadkowie nasi byli braćmi, a ja od dzieciństwa przywykłem uwielbiać twoję cnotę i naśladować twą pobożność.  — Zobowiązanie moje, kuzynie, nie było lekkomyślném, odpowiedziała księżniczka, rumieniąc się mimo powagi jaką przybrać usiłowała; roztropność zarówno jak życzliwość związek ten nakazuje, a konieczność przyspieszenia go tak jest oczywistą, że wszelkie z méj strony zwłóczenie byłoby dziwactwem. Sądzę, że za dni cztéry staniemy u ołtarza; tymczasem zaś przygotujmy się do tak ważnego obrządku dopełnieniem obowiązków religijnych.  — Niech się stanie według twéj woli, z uszanowaniem odrzekł don Ferdynand; niewiele już pozostaje do zrobienia, bo pamiętałem o wszystkiém.  — Spodziéwam się, Ferdynandzie, żeś przejrzał dokładnie kontrakt małżeński, i że przyjąłeś chętnie wyrażone w nim warunki.  — Miałem na to dość czasu, droga kuzynko, bo właśnie dziewiąty upływa miesiąc jakem go podpisał.  — Jeżeli żądania moje w pewnym względzie wydały ci się dziwne, chciéj to przypisać obowiązkom mego stanu. Wiadomo ci, Ferdynandzie, iż żona, mimo woli często, ulega wpływowi swego męża; musiałam przeto ubezpieczyć Kastylijczyków od słabości kobiécego charakteru.  — Jeśli ta tylko słabość zacięży nad Kastylią, dola jéj będzie godną zazdrości.  — Grzeczność jedynie podała ci te wyrazy, Ferdynandzie, a to nie dobrze w tak ważnym przedmiocie. Jestem o kilka miesięcy starszą od ciebie, przywłaszczam więc sobie prawo piérworodztwa, i nie ustąpię go, chyba w ręce męża. Przekonałeś się z artykułów kontraktu, jak starannie osłoniłam Kastylijczyków od obcych przywłaszczeń. Wiadomo ci także, że większość panów kastylijskich opiérała się naszemu związkowi, z obawy jarzma aragońskiego; trzeba więc było uspokoić ich obawę.  — Oceniam, Izabello, te powody; życzenia twoje zostaną wykonane.  — Będę ci wierną zawsze i uległą małżonką, mówiła daléj księżniczka, rzucając tkliwe na Ferdynanda spojrzenie; ale zależy mi na tém, by Kastylia moja nie została w swych prawach ukróconą. Akt ślubny zawiera jeden jeszcze warunek, dotyczący wojny z Maurami, o którego zachowanie najusilniéj cię błagam. Niepodobna mi uważać Hiszpanii za kraj prawdziwie chrześciański, dopóki choć jeden wyznawca islamizmu przebywa na naszym półwyspie.  — Trudno było, moja droga, przyjemniejszy włożyć na mnie obowiązek, jak zbrojne wystąpienie przeciw niewiernym. W niejednéj już potrzebie z niemi się spotykałem, i zaraz po koronacji przyrzekam ci wypędzić tych przybyszów w afrykańskie piaski.  Po dwugodzinnéj blizko rozmowie, królewska para rozeszła się z uczuciem zarówno szacunku jak wzajemnéj przychylności.  Związek małżeński Ferdynanda z Izabellą zawarty został z właściwą uroczystością 19 października 1469 r. w kaplicy pałacu Jana de Vivero.  Przesuwamy się szybko po piérwszych dwudziestu leciech pożycia dostojnego stadła. Izabella w r. 1474, po śmierci Henryka, została królową kastylijską. W tym samym prawie czasie Jan II zakończył życie, i Ferdynand zasiadł na tronie Aragonii. Tak więc półwysep pirenejski, złożony dotąd z drobnych dzielnic, na cztéry główne rozpadł się części: jednę składały kraje Ferdynanda i Izabelli, obejmujące królestwa Kastylii, Leonu, Aragonii, Walencyi i kilka innych jeszcze prowincyj ; drugą Nawarra, niewielkie królestwo u stóp Pirenejów; trzecią Portugalia, w dzisiajszych mniéj więcéj granicach; czwartą nakoniec Grenada, ostatnie schronienie Maurów, na północ ciaśniny gibraltarskiéj.  Królewscy małżonkowie nie zapomnieli o przyjętém zobowiązaniu względem zniesienia potęgi Maurów; okoliczności tylko nie pozwoliły im długo urzeczywistnić swoich chęci. Lecz skoro tylko sposobna nadeszła chwila, podjęto wojnę, któréj losy stanowczo orężowi chrześciańskiemu sprzyjały. Maurowie, tracąc warownię za warownią, miasto za miastem, zostali wreszcie oblężeni w swéj stolicy. Poddanie się Grenady, zajmujące w dziejach chrystianizmu piérwsze miejsce po odzyskaniu grobu świętego, nastąpiło 25 listopada 1491 r., w dwadzieścia dwa lat po ślubie Izabelli, i przytaczamy tu nawiasem, że późniéj o kilka wieków ta sama data wsławioną została wyparciem Anglików ze Stanów Zjednoczonych.  W ciągu lata r. 1491, podczas gdy wojska hiszpańskie obozowały pod miastem, Izabella, towarzysząc z dziećmi małżonkowi, o mało nie uległa nieszczęściu, gdyż namiot królewski zajął się płomieniem i spłonął wraz z szałasami rycerskiemi, przyczém stracono mnóstwo kosztownych przedmiotów. Dla zapobieżenia na przyszłość takiemu wypadkowi i chcąc uwiecznić zdobycie Grenady, najważniejszy, jak dotąd, czyn swoich rządów, małżonkowie postanowili założyć w tém miejscu miasto porządnie murowane, objąć mogące całą armią chrześciańską. Gród ten, wystawiony w trzy miesiące, otrzymał nazwę Santa-Fé (święta wiara), bardzo trafnie obraną, ze względu na gorliwość jakiéj potrzeba było do prowadzenia robót pod palącém niebem hiszpańskiém i na ufność w pomocy bozkiéj, ożywiającą wojsko obleżnicze. Wystawienie tego miasta postrachem tknęło niewiernych, bo uważali takowe za dowód, iż nieprzyjaciel nie ustąpi, chyba z ostatniém tchnieniem, i bardzo być może, że ono wpłynęło przeważnie na poddanie się Boabdil’a, króla Grenady, który w kilka tygodni późniéj otworzył Hiszpanom bramy Alhambry.  Santa-Fé dziś jeszcze istnieje, zwidzane przez podróżnych jako ciekawość. Jestto podobno jedyne miasto w Hiszpanii, nietknięte nigdy stopą maurytańską.  W téj właśnie epoce i w tém miejscu zaczynają się wypadki będące treścią naszego opowiadania; wszystko zaś co takowe poprzedziło, było tylko wstępem przeznaczonym do obznajmienia czytelników z historyczną osnową powieści.

Rozdział IV

Ranek 2 stycznia 1492 r. obchodzony był z uroczystością, niewidzianą nawet w mieście tak przywykłém do wspaniałych obrządków religijnych, jak siedziba Ferdynanda i Izabelli. Zaledwo słońce wzeszło, a już Santa-Fé było w ruchu i wszystkich twarze promieniały radością. Układy względem poddania Grenady, trzymane dotąd w tajemnicy, były nareszcie ukończone; naród dowiedział się urzędowo o pomyślnym ich skutku, i w dniu tym zwycięzcy wkroczyć mieli do twierdzy.  U dworu była żałoba, z powodu śmierci don Alonza portugalskiego, narzeczonego księżniczki kastylskiéj; ale radośny ten wypadek usunął znaki smutku, i wszystko co żyło w świątecznych wystąpiło szatach. Kardynał prymas, na czele silnego oddziału wojska, udał się ku Grenadzie, dla objęcia jéj w posiadanie. Po drodze spotkał się z hufcem jazdy maurytańskiéj, w którego dowódzcy, po rysach szlachetnych i smutném obliczu, poznał Boabdil’a. Kardynał wskazał mu miejsce gdzie Ferdynand, powodowany pobożnością czy polityką, zatrzymał się, nie chcąc wejść do miasta, dopókiby znak Zbawiciela nie zastąpił chorągwi Mahometa. Boabdil powitał zwycięzcę, a potém zwrócił się ku wądołowi, któremu dotąd pozostała romantyczna nazwa: El ultimo suspiro del Moro (ostatnie westchnienie Maura), z przyczyny, że król maurytański rzucił ztamtąd ostatnie spojrzenie na mury i wieżyce opuszczonego grodu.  Tymczasem wojsko chrześciańskie wyglądało z niecierpliwością wzniesienia krzyża na wieżach Alhambry, a mieszkańcy stron okolicznych, tudzież księża i zakonnicy, gromadzili się tłumnie, chcąc być świadkami tryumfu chrystianizmu. Najwięcéj ciekawych cisnęło się koło stanowiska królowéj, gdyż tam i przepych dworski najokazaléj się rozwinął i obecność pobożnéj Izabelli, rozléwała jakiś urok religijny.  Pomiędzy duchownemi odznaczał się zakonnik ujmującéj powierzchowności, którego grandowie Hiszpanii witali z uszanowaniem, nazywając ojcem Pedro. Towarzyszył mu młodzieniec szlachetnéj postawy, liczący około lat dwudziestu. Ciało jego muszkularne i twarz ogorzała świadczyły, że chociaż młody, już nieraz spotykał się z trudem, a lubo w tak ważnéj uroczystości wystąpił bez uzbrojenia, łatwo było poznać, że wczesne to rozwinięcie męzkości zawdzięczał służbie wojennéj. Ubiór jego był prosty, lecz odznaczony właściwą wyższym stanom wytwornością smaku.  Od chwili szczególniéj, gdy zbliżywszy się do Izabelli, dostąpił łaski ucałowania jéj ręki, któryto zaszczyt spotykał zwykle tylko ludzi wielkiéj zasługi lub dostojnego urodzenia, młodzieniec powszechną zwracał uwagę. Jedni mówili, że to potomek domu Guzman; drudzy przypuszczali, że pochodzi z gniazda Ponce’ów, wsławionych w téj wojnie czynami księcia-markiza Kadyxu; inni nakoniec, wnosząc po wysokiém czole i śmiałym ruchu, wywodzili go od Mendozów.  Widoczném było, że przedmiot tylu przypuszczeń nie zwracał bynajmniéj uwagi na to ogólne wrażenie. Przechadzając się w tłumie od niechcenia, zajęty był rozmową z duchownym towarzyszem.  — Świetnyto dzień dla chrześciaństwa, zawołał z uniesieniem zakonnik. Przemoc barbarzyńska, trwająca siedm wieków, została nakoniec obaloną; na szczytach ostatniego przytułku niewiernych staje krzyż Zbawiciela. Przodkowie twoi, mój synu, powstaliby z trumien, gdyby wieść ta radosna dosięgła ich grobowców.  — Oby Najświętsza Panna wieczny im dała odpoczynek; bo wątpię, ojcze Pedro, czy nawet Grenada, choć tak cudownie przez Maurów upiększona, podobaćby im się mogła po raju.  — Jesteś widzę bardzo lekkomyślnym, don Luis; nie takto bywało, gdy pod opieką swéj matki, świętéj pamięci, pobożne zmawiałeś pacierze.  Te słowa wymówione były z zapałem zbliżonym bardzo do gniewu.

 — Nie karć mnie tak surowo, wielebny ojcze, za nierozważne wyrażenie, bo świadczę się Bogiem, że nie chciałem ubliżyć świętemu kościołowi naszemu.

 — Czy widzisz tego człowieka? zapytał mnich, mając oczy zwrócone w jednę stronę, lecz nie wskazując przedmiotu swéj uwagi.  — Na honor, widzę tysiące ludzi, mój ojcze. Czy wolno spytać o kim mowa?  — Spojrzyj na owego mężczyznę wysokiego wzrostu, twarzy szlachetnéj i poważnéj, którego ułożenie godne jest monarchy, podczas gdy ubiór ubogiego zaledwie pokazuje szlachcica.  — Zdaje mi się że go spostrzegam, ale nic w nim nie widzę nadzwyczajnego.  — Byćto może, a jednak w postawie jego jest wyższość rzadko napotykana u ludzi nieprzywykłych do władzy.  — Sądząc z powierzchowności, uważam go za żeglarza.  — Jest nim rzeczywiście, don Luis. Przybywa z Genui, a imię jego Christoval Colon, czyli, jak zwykle go zowią, Krzysztof Kolumb.  — Przypominam sobie, żem słyszał o admirale tego nazwiska, co się odznaczył w wojnie i niedawno popłynął na Wschód.  — To nie ten, mój synu, chociaż może jaki krewny, gdyż z jednego pochodzą kraju. Ten nie jest admirałem, ale nim będzie, a może i czémś więcéj. Nauka jego przeszła rozumy wszystkich współczesnych, i gdyby nie długi pobyt twój za granicą, byłbyś słyszał niezawodnie o tym człowieku genialnym, którego pomysły, od wielu wyszydzane, są przecież godne dojrzałéj rozwagi.  — Zaostrzasz ciekawość moję, ojcze Pedro. Któż jest ten Kolumb i jaki jego zamiar?  — Jestto zagadka, któréj nie rozwiązały ani prośby moje do Najświętszéj Panny, ani nauka klasztorna, ani gorące pragnienie odkrycia prawdy. Siadaj ze mną na tym głazie, a powiem ci co mnie wiadomo. Człowiek ten, już od lat siedmiu przebywa między nami, starając się o służbę, celem odkrycia nieznanych krajów; utrzymuje bowiem, iż żeglując na Zachód, dosięgnie Indyj i owéj wyspy Cipango, tak cudownie opisanéj przez Wenecyanina Marco Polo.  — Na ś. Jakuba! przerwał śmiejąc się don Luis, to człowiek szalony. Zamiar jego wtedy chyba mógłby się powieść, gdyby ziemia była okrągłą; bo wszakże Indye leżą na wschód, a nie na zachód Hiszpanii.  — Powszechnie mu to zarzucają, lecz on na wszystko gotową ma odpowiedź.  — Czyż podobna przypuścić taką niedorzeczność? przecież widziemy najwyraźniéj, że ziemia jest płaską.  — Zdanie jego w tym względzie zupełnie jest odmienne, i słuszne, przyznać trzeba, ma do tego powody. Jako żeglarz uważał nieraz, iż na morzu, gdy okręt jaki zjawia się w oddaleniu, widać najprzód końce masztów, następnie żagle, a naostatku dopiéro sam kadłub. Czyś tego nie dostrzegł w swych podróżach, mój synu?  — Przypominam sobie rzeczywiście, że spotkawszy raz fregatę angielską, ujrzeliśmy najprzód wyższe żagle, jakby białą plamkę na powiérzchni wody, daléj niższe, a w końcu olbrzymi kadłub, nasrożony armatami.  — Jesteś więc w zgodzie z Kolumbem, i wierzysz, że ziemia ma kształt okrągły?  — Przenigdy, ojcze, zwidziłem świat w różnych kierunkach, i przekonałem się, że wszystkie kraje na jednéj leżą płaszczyźnie.  — Dlaczegóż tedy żagielki owego okrętu prędzéj się pokazały od żagli?  — Dlatego, że..... że ony przed innemi wzrok mój uderzyły.  — To chyba Anglicy największe żagle zakładają na szczycie masztów!?  — Co zaś! mój ojcze. Nietacyto wprawdzie marynarze jak Genueńczycy, ależ błędu tak grubego pewno się nie dopuszczą. Znasz siłę wiatru i pojmujesz, że im większy żagiel, tém niżéj powinien być umieszczony.  — A więc ujrzałeś przedmiot mniejszy przed większym?  — W istocie, ojcze Pedro, widać żeś korzystał od Kolumba; lecz kwestya nie jest jeszcze racyą.  — Sokrates lubił rzucać zapytania i oczekiwać odpowiedzi.  — Do licha, mój ojcze, nie jestem ja Sokrates, tylko uczeń twój i krewniak, Luis de Bobadilla, synowiec przyjaciołki królowéj, markizy de Moya, nie ustępujący w urodzeniu żadnemu kawalerowi hiszpańskiemu, chociaż nieprzyjaciele moi utrzymują, że mam żyłkę do hulactwa.