Krzyk w stronę świata - Tomasz Szlijan - ebook + książka

Krzyk w stronę świata ebook

Tomasz Szlijan

4,6

Opis

Krótko przed wyborami samorządowymi Wodzisławiem Śląskim wstrząsają wydarzenia w jednej ze szkół. W wyniku zamachu ginie kilkunastu nauczycieli i uczniów, a syn prezydenta ledwo uchodzi z życiem. Rozpoczyna się śledztwo, w wyniku którego policja podaje do wiadomości publicznej nazwisko domniemanego sprawcy. Niektórzy z mieszkańców są jednak przekonani, że to błędny trop i postanawiają sami schwytać sprawcę. Mają im w tym pomóc tajemnicze, anonimowe listy...

Sieć kłamstw, nieustanne pragnienie zemsty i mroczne sekrety, które domagają się ujawnienia – ta pełna napięcia opowieść zabierze was do świata, w którym nic nie jest takie, jak się wydaje.

Zrobił krok do przodu, a wtedy jego twarz wyłoniła się z mroku. Pustelnica, gdy tylko ją zobaczyła, krzyknęła ze strachu. (…) Przerażona puściła się biegiem w stronę swojej jaskini odprowadzana wzrokiem nieznajomego potwora.
– Nieźle ją pan wystraszył – stwierdził pracownik stacji paliw. – Za ile mam nalać?
– Do pełna. Co to za kobieta?
– Mówimy na nią pustelnica. Skąd jest i jak się nazywa, tego nikt nie wie. I nikt nie chce wiedzieć.
– Nie? Dlaczego?
– Bo ona, proszę pana, ma kontakt ze zmarłymi. Przekazuje ich ostatnie słowa. Aż mi dreszcze po plecach przechodzą, jak o tym pomyślę. (…)
– Coś czuję, że chętnie ją poznam. Wie pan, gdzie mogę ją znaleźć?
– Chyba pan zwariował! Niech pan lepiej księdza spyta. Osiemdziesiąt pięć się należy.
Mężczyzna (…) wsiadł do auta i skierował się w stronę kościoła.


Tomasz Szlijan (ur. 1978 r.) - pisarz, ojciec przepięknych córek i mąż wspaniałej żony. Zadebiutował powieścią Dlaczego wydaną w 2013 roku. Jego druga powieść to Rollercoaster. Według krytyków pisze niesztampowo, co nadaje jego powieściom specyficzne klimaty. Prywatnie miłośnik sportu, w szczególności tańca towarzyskiego. Sam trenuje oraz bierze udział w turniejach tańca latynoamerykańskiego. Jego drugą miłością są książki. Czyta je chętnie, tuląc do siebie swoje ukochane koty.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 462

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (8 ocen)
7
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




DZIEŃ GROZY

 

 

 

1

Głośny tupot butów o posadzkę. Ktoś biegnie szybko, bardzo szybko, a odgłos jego obuwia przerywa głuchą ciszę, jaka chwilowo zapadła w klasie. Alex stoi przy biurku z opuszczoną głową. Właśnie dostał pałę z odpowiedzi. Język niemiecki zawsze sprawiał mu trudności, ale przetłumaczenie słowa Amoklauf1 na język polski było dzisiaj dla niego niewyobrażalne.

– Lauf to bieg – próbowała mu podpowiedzieć nauczycielka, która w niczym nie przypominała Niemki. Niemka kojarzyła się Alexowi z dużą, grubą babą o wielkich cycach oblanych piwem i cuchnącym oddechu pomimo pięknego białego uzębienia. Tymczasem miał przed sobą śliczną brunetkę o nienagannej, sportowej figurze i ciemnozielonych oczach.

Amok. Kłębiło mu się w głowie. Jak on ma to przetłumaczyć? W końcu wpadł na głupi pomysł i wymyślił sobie, że amok to czyjeś imię.

– Biegnący Amok – Alex odpowiedział z dumą, unosząc głowę, lecz już po chwili zauważył, jak ciemnozielone oczy nauczycielki pociemniały ze złości. Wydawało mu się, że przybrały czarny kolor. Piękna brunetka stanowczo złapała za długopis i z ledwo widoczną zmarszczką tuż nad jej lewą brwią, która była oznaką dużego zdenerwowania, wpisała nienagannym pismem ocenę niedostateczną. Zanim jednak zdążyła oderwać długopis od kartki, drzwi do klasy otworzyły się z hukiem. Alex usłyszał wystrzał i poczuł, jak przelatująca kula rozwiewa jego włosy.

W momencie wystrzału był pochylony nad dziennikiem i wpatrywał się z dużym bólem w sercu, jak jego kolekcja jedynek powiększa się o kolejną negatywną ocenę. W mgnieniu oka kartki dziennika pokryły tysiące czerwonych plamek. Kula dosięgnęła głowy pięknej nauczycielki, trafiając ją dokładnie w skroń i wyrządzając nieodwracalne szkody. Zanim ciało nieszczęsnej kobiety zdążyło opaść na biurko, Alex usłyszał kolejne wystrzały, których huk mieszał się z krzykami wystraszonych i rannych uczniów oraz uczennic. Przerażony upadł na kolana, chowając swoją głowę pomiędzy uda martwej już nauczycielki. Kiedyś te uda były obiektem jego pożądania. Samo wspomnienie o nich wywoływało dreszcze na jego plecach. Lecz nie czas teraz na wspomnienia. Liczyło się przetrwanie, a jakimś cudem wciśnięcie głowy pomiędzy uda nieżyjącej germanistki dawało mu poczucie bezpieczeństwa. Mimo wszystko nadal docierały do jego uszu odgłosy wydarzeń mających miejsce w klasie. Słyszał przewracające się stoły i krzesła. Oczami wyobraźni widział swoich kolegów i koleżanki próbujących się ukryć przed kulami. Czasami docierał do niego tępy odgłos upadającego na podłogę ciała kogoś, komu nie dopisało szczęście. W tym momencie chyba tylko ono decydowało o jego być albo nie być. Gdzieś z przeciwległego końca klasy dotarł do niego przeraźliwy płacz wystraszonej bądź rannej dziewczyny. Skulił się jeszcze bardziej. Ciągle słyszał strzały. Przenikliwe świsty lecących kul, które uderzały w martwe przedmioty lub trafiały w niewystarczająco dobrze ukryte części ciała, zadając im straszny ból. Smród prochu oraz krwi mieszał się z delikatnym lawendowym zapachem spodni nauczycielki.

Po chwili strzały ucichły, a napastnik wybiegł z klasy. Głośny odgłos jego kroków odbijał się echem po korytarzu. Od czasu do czasu przerywały go kopnięcia w drzwi do momentu, aż znalazł kolejne ofiary i ponownie zaczął swoją rzeź. Jak długo jeszcze? Czy znajdzie się ktoś na tyle odważny, by przerwać tę krwawą jatkę? Alex nie mógł. Nie potrafił. Tkwił sparaliżowany strachem z nosem wciśniętym pomiędzy uda nauczycielki, wdychając zapach płynu do płukania.

Po chwili, której nie potrafił określić, ponieważ stracił rachubę czasu, poczuł na swojej szyi czyjąś rękę. Ktoś próbował wyczuć dłonią tętno na jego szyi. Alex usłyszał znajomy mu głos policjanta.

– Żyje! Brać go!

Czyjeś silne dłonie złapały Alexa w pasie i silnym szarpnięciem wyciągnęły go spod biurka.

– Das war das letzte Mal2 – powiedziałaby z pewnością nauczycielka języka niemieckiego. To był też ostatni kontakt Alexa z tą pięknością. Jego przestraszone oczy rzuciły krótkie spojrzenie na tę wysportowaną kobietę i taką miał ją już Alex zapamiętać na całe życie. Leżącą na biurku, z bezwładnie opuszczoną lewą ręką, której długie palce dotykały podłogi. Czerwony kolor lakieru do paznokci zlewał się w jedną całość z czerwoną kałużą krwi. Tymczasem Alex był ciągnięty po posadzce, a za nim snuł się lawendowy zapach spodni nauczycielki.

2

Na szkolnym dziedzińcu Technikum Ekonomicznego imienia Oskara Langego było mnóstwo ludzi. Z powodu remontu Szkoły Podstawowej nr 3 część jej uczniów miała zajęcia w udostępnionym w tym celu lewym skrzydle technikum.

Teraz pośród uczniów szkoły, którym udało się zbiec z tego piekła, biegali zrozpaczeni rodzice szukający swoich pociech. Płacz przerażonych matek mieszał się z donośnymi okrzykami ojców. Co chwilę przerywał je pisk opon hamującego samochodu. To przyjeżdżali kolejni rodzice, do których dotarła informacja o tragedii, jaka się tutaj rozgrywała. Wyskakiwali z aut i rzucali się w tłum, starając się jak najszybciej odnaleźć swoje dzieci. Alex zauważył również przerażonych nauczycieli. Niektórzy z nich, pomimo strachu, starali się wspólnymi siłami opanować chaos. Organizowali podział na klasy tak, żeby można było jak najszybciej zorientować się, kogo brakuje. Było to nie lada wyzwanie. Co chwilę przychodził ktoś nowy lub podobnie jak Alex przyciągnięty przez policjanta albo pomagających policji strażaków. Te znajdy były tak wystraszone i zszokowane wydarzeniami, że nawet nie pamiętały, do której klasy uczęszczały. To znacznie utrudniało pracę już i tak zdezorientowanych nauczycieli.

Na drugim końcu dziedzińca zorganizowana została pierwsza pomoc. Sanitariusze, którzy jako pierwsi przybyli na miejsce, zdążyli już rozbić namioty i rozłożyć w nich łóżka polowe. Przy kilku z nich uwijali się jak w ukropie lekarze. Alex zauważył, jak na stojakach przy łóżkach szybko zawieszali woreczki z jakimiś płynami. W innych zobaczył czerwoną ciecz i domyślił się, że to musi być krew. Jednego z rannych starano się uratować, wykonując masaż serca. Sanitariusz dawał z siebie wszystko. Na jego czole skrzyły się krople potu świadczące o niezwykłym wysiłku. Jego szerokie plecy zasłaniały pacjenta, lecz nie były na tyle szerokie, żeby zakryć małe zamszowe kozaczki w kolorze różu. Były w rozmiarze 30, więc Alex pomyślał, że dziecko nie mogło mieć więcej niż siedem lat. Po chwili podbiegł drugi sanitariusz trzymający w ręce walizkę, na której znajdował się symbol serca z błyskawicą w środku. Odsunął swojego kolegę i wyciągnął defibrylator. Szybko przyłożył urządzenie do małej pacjentki i już po chwili rozległ się nieprzyjemny trzask. Przez ciało dziewczynki przetoczył się prąd, podrywając do góry jej ręce i nogi. Alexowi skojarzyło się to z marionetką, której kończyny poruszane są za pomocą sznurków. Sanitariusz po raz kolejny wcisnął guzik i ciało dziewczynki podskoczyło, jakby porwane w górę niewidzialnymi rękoma. Próbowano wielokrotnie, a Alex złapał się na tym, że przy każdej kolejnej próbie mocniej zaciskał pięści, życząc tej małej powrotu do żywych. Niestety, bez skutku. Koledzy próbującego ratować życie dziewczynki sanitariusza szybko zrozumieli, że nie ma już najmniejszych szans. Śmierć wydarła im pacjentkę z rąk i nic nie było już w stanie przywrócić jej do żywych. Na ich twarzach wyraźnie malowała się złość wymieszana z rozpaczą. Doświadczenie, jak i wyjątkowa sytuacja wymagała jednak od nich hartu ducha. Rzucili jeszcze ostatnie spojrzenie na bladą i nieruchomą twarz dziewczynki, której urody nawet śmierć nie była w stanie przyćmić. W tym spojrzeniu wręcz odczuwalne były słowa: „Śpij słodko, królewno”. Tak pożegnali malutką ofiarę jakiegoś szaleńca i ruszyli dalej ratować kolejnych rannych i nie dopuścić do tego, żeby okrutna śmierć zbierała dalej swoje żniwo. Tylko sanitariusz z defibrylatorem, wciąż pochylony nad ciałem dziewczynki, nie dawał za wygraną. Dalej, za pomocą swojego sprzętu, wprawiał w ruch jej martwe kończyny. Przed oczami miał obraz swojej córki, która została dzisiaj w domu z powodu bólu gardła. W duchu dziękował Bogu za to, że udało mu się przekonać jego żonę, aby ich mała pociecha spędziła ten dzień w łóżku. Teraz przed sobą miał ciało jej najlepszej koleżanki i chociaż serce ściskał mu żal, a do gardła cisnęły się łzy, gdzieś tam głęboko w głowie pojawiło się uczucie ulgi. Ulga, że to nie jego dziecko leżało przed nim. Było mu wstyd za to uczucie i próbował się usprawiedliwić, ratując bez końca martwą dziewczynkę. Po paru minutach poddał się w końcu i przełykając gorzkie łzy, przykrył ciało słodkiej królewny białym prześcieradłem. Odszedł przygnębiony, a spod białej płachty wystawały różowe kozaczki, które z pewnością były uwielbiane przez właścicielkę.

*

Ofiar przybywało z sekundy na sekundę. Wokół małej księżniczki w różowych kozaczkach roiło się od białych prześcieradeł z wyzierającymi spod nich butami. Alex miał wrażenie, że te buty próbują zwrócić na siebie uwagę. Wydawało mu się, że krzyczą, domagając się zainteresowania, i próbują podpowiedzieć, kto jest ich właścicielem. Buty były rozmaitych rozmiarów, a ich różnorodność świadczyła tylko o tym, że morderca zabijał każdego, kogo tylko zdołał dopaść.

3

Policja uwijała się, starając jak najszybciej zabezpieczyć teren. Z budynku szkoły ciągle dochodziły strzały. Specjalne jednostki antyterrorystyczne właśnie dotarły na miejsce. Dowódca grupy krótkimi rozkazami wyrzucanymi z siebie jak serie z karabinu maszynowego ustawił swoich ludzi. Po krótkiej naradzie z dowodzącym do tej pory oficerem policji przygotował plan odbicia szkoły z rąk jednego lub całej grupy terrorystów. Nikt nie wiedział, ilu może ich być w budynku szkoły, co znacznie utrudniało przeprowadzenie ataku. To taka akcja na ślepo, wiążąca się z bardzo dużym ryzykiem. Tylko czy warto czekać, kiedy na dziedzińcu leży już kilkanaście ofiar, w tym nawet małe dzieci? Dla dowodzącego grupą sił specjalnych odpowiedź była jednoznaczna. Bezzwłoczny atak i jak najszybsze zakończenie tego piekła.

Dowódca był człowiekiem z bardzo dużym doświadczeniem. Służył w jednostce GROM, a jego tajne akcje w byłej Jugosławii, Afryce i Afganistanie, w których brał udział, uczyniły z niego człowieka legendę. Wśród swoich podwładnych miał ksywę Doberman. Podobnie jak pies tej rasy działał szybko, zdecydowanie i odważnie. Każdy, kto spojrzał mu w twarz, od razu nabierał szacunku do jego osoby. Podwładni często opowiadali pomiędzy sobą, że wrogowie, którzy spojrzeli w twarz Dobermanowi, skomleli jak ranny pies, wiedząc, że to ostatnie sekundy ich życia.

Doberman miał o sobie zupełnie odmienne zdanie. Uważał siebie za człowieka sumiennego i pracowitego. Swoją służbę pełnił oddany całym sercem, będąc w pełni przekonanym, że to, co robi, robi w słusznym celu. Swoich ludzi traktował z ojcowską surowością i miłością. Szkolił ich bez wytchnienia, wiedząc, że tylko w ten sposób może uratować im życie. Kiedy w akcji ginął któryś z jego chłopców, co zdarzało się bardzo rzadko, serce rozdzierał mu ból tak wielki jak po stracie dziecka. Jednak jego twarz tężała, oczy mocniej błyszczały, a on za wszelką cenę starał się dorwać mordercę swojego wychowanka. W takiej chwili nie warto było stawać temu człowiekowi na drodze.

– Doberman, zgłoś się. Nadlatujemy. – W małej słuchawce umieszczonej w prawym uchu dowódcy rozległ się głos nadlatującego pilota helikoptera.

– Tu Doberman. Za pięć sekund wkraczamy do akcji. Cel znajduje się w lewym skrzydle budynku. Powtarzam. Lewe skrzydło. Jastrząb, powtórz. Odbiór.

– Jastrząb? – Drugi pilot ryknął śmiechem. – Czy ten facet zawsze musi nam przyszyć łatkę jakiegoś zwierzaka?

– Zamknij się – odpowiedział pierwszy pilot. Dobrze znał Dobermana i wiedział, że ten człowiek ma trochę bzika na punkcie nadawania zwierzęcych nazw swoim akcjom. Według niego był to jakiś sposób na odreagowanie stresu i nie przywiązywał do tego zbyt dużej wagi. Uważał tylko, żeby nie pomylić nazwy. Zdarzało się, że rodzaj gatunku zwierzęcia był mu zupełnie obcy, a czasami wręcz trudny do wypowiedzenia.

– Tu Jastrząb. Potwierdzam. Lewe skrzydło. Za trzy sekundy zawiśniemy nad celem.

– Bardzo dobrze. Pilnujcie każdej osoby wychodzącej z budynku. Doberman ze swoją sforą wkraczają do akcji. Bez odbioru.

– Doberman ze swoją sforą? Co to ma być? Stado wilków? – Ponownie ryknął śmiechem drugi pilot, który dopiero od niedawna służył w jednostce specjalnej i nie miał okazji osobiście poznać dowódcy.

– Zamknij się albo ci jebnę – skarcił go krótko pierwszy pilot. – Masz dwie sekundy, żeby uruchomić kamerę.

Drugi pilot, któremu w mgnieniu oka uśmiech spełzł z twarzy, złapał w ręce panel sterowania kamerą i uruchomił sprzęt.

Praca z eurocopterem Tiger sprawiała wiele radości pierwszemu pilotowi. Według jego oceny ta wąskokadłubowa bestia o dużej sile rażenia była doskonałym dziełem. Pilot dysponował wielozadaniową maszyną posiadającą rakiety PARS 3 LR typu „odpal i zapomnij” oraz pociski HOT3 umożliwiające ataki na cele pancerne. Działko 30 milimetrów i rakiety Stinger pomagały podczas obrony w powietrzu. Dysponował również masztowym czujnikiem podczerwieni drugiej generacji (IRCCD) oraz kamerą telewizyjną. Dodatkowo na nosie maszyny umieszczony był system FLIR, czyli kamera termowizyjna. W swoim wyposażeniu obronnym Tiger posiadał wyrzutnie fałszywych celów, wykrywacz radaru, lasera oraz wystrzelonych i zbliżających się rakiet. To wszystko tworzyło wspólnie potężną broń. Co prawda w tej akcji z pewnością nie będzie potrzeby używać tego uzbrojenia, jednak pierwszy pilot przysiągł sobie w duchu, że nie odpuści tym terrorystom. Nie pozwoli, by te bezduszne stworzenia zabijały kolejnych ludzi i jak już któryś pojawi się w zasięgu jego wzroku, to on poczęstuje go serią z trzydziestomilimetrowego działka. Nawet gdyby później musiał tłumaczyć się przed sądem z tego czynu.

Z tym silnym postanowieniem pierwszy pilot zawisnął helikopterem nad dachem lewego skrzydła budynku. Dzięki pracującym na pełnych obrotach kamerom oraz hełmom wyposażonym w celowniki i wyświetlacze przezierne, nic nie było w stanie umknąć uwadze pilotów. Prawie nic.

4

Doberman uniósł dłoń i zwinął ją w pięść. Jego chłopcy szybko sprawdzili broń. Swoje haki (HK416), jak potocznie nazywali je w jednostce. Magazynek pełny, klik, przeładowanie, wprowadzenie naboju do komory. Teraz już na poważnie. Ostrożność w stu procentach. Broń ostra, odbezpieczona. Jedno drgnięcie palca i z lufy leci śmierć. Doberman poruszył ręką. To znak do ataku. Tuż przy ścianie ugięci w kolanach, dzięki czemu poruszają się znacznie szybciej. Bezszelestnie jak cień. Krótkie gesty i spojrzenia to rozkazy, których nie wolno zlekceważyć. To od nich zależy, czy akcja się uda i czy wszyscy wrócą do koszarów. Grupa pracuje jak jeden mąż. Każde załamanie w ścianie, każde pomieszczenie, drzwi, wszystko dokładnie i szybko sprawdzone. Każdy z tych ludzi wie, że tam może na nich czekać śmierć. Nie myślą jednak o tym. Skupiają się na zadaniu, a im bardziej się koncentrują, tym lepiej je wykonują. Kolejny zaułek. Doberman osłania. Nad głową słyszy odgłos łopat wirnika. Dobrze, myśli i gestem pogania kolejnego chłopaka. Nagle coś w nim drgnęło. Doskonale zna to uczucie niepokoju. Coś zauważył, coś nie daje mu spokoju. Próbuje jeszcze cofnąć rozkaz, zatrzymać chłopaka. Za późno. Pobiegł do przodu, a Doberman widzi, jak jego nogę przecina wiązka laserowa.

– Na ziemię! – krzyczy, ale jego krzyk zagłusza potężna eksplozja. Silny podmuch odrzuca go do tyłu. Jeszcze lecąc, czuje uderzającą go falę gorąca. To ściana ognia, która podąża w jego stronę, niszcząc wszystko po drodze. Hełm chroniący jego głowę został zerwany przez podmuch. Doberman uderza potylicą o ścianę. Traci przytomność, lecz wcześniej docierają do niego krzyki ginących w ogniu jego chłopaków.

Pierwszy pilot w skupieniu starał się utrzymać maszynę bez ruchu. Nie było to łatwe, tym bardziej że z prawej strony gwałtowne podmuchy wiatru uniemożliwiały mu przejęcie całkowitej kontroli nad pozycją śmigłowca. Chciał jednak za wszelką cenę ułatwić pracę drugiemu pilotowi, więc skupił całą swoją uwagę na joysticku i ekranie, który wyświetlał mu wszystkie potrzebne dane do kierowania maszyną. Kiedy latał starszymi helikopterami, nie miał tak łatwo. Często bywało, że jedynym wskaźnikiem były jego oczy i punkty odniesienia znajdujące się na zewnątrz.

Drugi pilot obsługiwał kamery i czujnym okiem śledził każdy ruch, jaki odbywał się wokół budynku. Nikt z nich, nawet w najgorszych snach, nie przewidział scenariusza, który za chwilę miał się rozegrać, a oni mieli wziąć w nim udział.

Potężna siła wybuchu wyrwała sporej wielkości fragment dachu. Kawał betonu wystrzelił w górę, trafiając w nos helikoptera. Pierwszemu pilotowi w ułamku sekundy wyrwało drążek z rąk. Nie był w stanie nad nim zapanować, chociaż należał do grona najlepszych pilotów. Maszyna zachowała się podobnie do głowy człowieka, któremu niespodziewanie daje się pstryczka w nos od spodu. Odskoczyła do tyłu, zadzierając nos najwyżej jak się da. Niestety, tylne śmigło już zahaczyło o dach, rozkopując wyłożoną na nim papę i łamiąc swoje łopaty. Eksplozja dokonywała swojego dzieła, rozsadzając resztę dachu na tysiące kawałków. Słup ognia, który wystrzelił w górę, objął helikopter swoimi gorącymi płomieniami. Chwilę później ten doskonały sprzęt wpadł w budynek szkoły wraz z przerażonymi pilotami. Nie było już dla nich ratunku, a gdy po chwili całe uzbrojenie, w które był wyposażony śmigłowiec, eksplodowało, dokonując ogromnych zniszczeń, nikt nie miał co do tego faktu złudzeń. Pośmiertnie odznaczono obydwu pilotów orderem Virtuti Militari za wybitne zasługi bojowe, chociaż ich ciał nikt nigdy nie odnalazł.

5

Alexowi nie było dane dłuższe bezczynne siedzenie. Już po chwili podbiegł do niego dyrektor szkoły. Był wysokim, szczupłym mężczyzną. Nosił krótko przystrzyżone włosy modelowane za pomocą żelu na jeżyka. Dodawało mu to młodzieńczego wyglądu, chociaż był już dobrze po czterdziestce. Nienagannie ubrany, zawsze w dopasowane spodnie i przylegającą do ciała koszulę bądź T-shirt. Styl ubioru podkreślał jego wysportowaną sylwetkę, nad którą musiał z pewnością nieźle się napracować, mając na karku półmetek życia. Jego sportowy duch i zapał odzwierciedlał się w funkcjonowaniu szkoły. Jak każdy sportowiec, był bardzo dobrze zorganizowany i zdyscyplinowany. Tej dyscypliny wymagał nie tylko od siebie. Wszyscy w szkole musieli chodzić jak w zegarku. Pana Jana Kwiatkowskiego – tak nazywał się dyrektor – cechowała niezwykła i ujmująca charyzma. Kiedy znużeni i nieprzyzwyczajeni do takiego wysiłku nauczyciele zaczynali narzekać na swój okrutny los, wówczas wystarczyło jedno spotkanie z dyrektorem, jeden jego uśmiech i spokojny ton głosu, aby wszystkie troski, całe to szkolne jarzmo spadało z pleców nauczycieli i nauczycielek. Po takim spotkaniu przystępowali do pracy z podwójnym zapałem. Czuli się jak nowo narodzeni, a ich serce i płuca rozsadzała adrenalina. Byli w stanie wręcz góry przenosić, co oczywiście było niemożliwe. Nie ujmowało to jednak faktu, że odmiana ich nastawienia była niesamowita.

Kiedy dyrektor Kwiatkowski złapał Alexa i spojrzał mu w oczy, po plecach chłopca przebiegł zimny dreszcz. W niebieskich oczach dyrektora zauważył jakąś mieszankę strachu, niemal paniki, a jednocześnie błysk wściekłości pomieszany z bezsilnością. W mniemaniu Alexa dyrektor był człowiekiem doskonałym, wszechwiedzącym i wszechmocnym. Tym razem zauważył w nim kruchego, wystraszonego człowieka. Lecz trwało to tylko ułamek sekundy. Już po chwili stanowczym głosem dyrektor szkoły przydzielił Alexowi zadanie.

– Alex, widzę, że jesteś cały. Nie ma czasu na siedzenie i rozpaczanie. Pomożesz mi w opanowaniu tego chaosu?

– Oczywiście, panie dyrektorze – odpowiedział Alex, używając tytułu funkcji zawodowej. Nie potrafił się przełamać i nie mógł zwracać się do dyrektora, używając jego nazwiska, chociaż nieraz był o to proszony. Tak wydawało mu się właściwiej.

– Dobrze, super. Przydzielę cię do pomocy przy odszukiwaniu członków rodzin. Zgłoś się zaraz do punktu informacyjnego. Otrzymasz tam listę rozpoznanych i posortowanych osób. Będziesz odpowiedzialny za skierowanie spanikowanych rodziców do ich dzieci. Ruszaj! Biegiem! Musimy się śpieszyć. Przyjeżdża coraz więcej ludzi i zaczyna się robić bałagan.

– Tak jest! – wykrzyknął Alex i pobiegł szybko w stronę parkingu. Już po chwili zauważył stół, przy którym siedziało kilkoro nauczycieli. Nad ich głowami powiewała flaga z namalowaną grubą literą „i”. Za ich plecami stała tablica. Ktoś nakreślił na niej tabelę, dzieląc ją na trzy części. ODNALEZIENI, RANNI, ZAGINIENI. Alexa początkowo zdziwiło, że nie ma punktu MARTWI. Po chwili jednak zrozumiał, że martwy to także odnaleziony, a dzięki takiemu nagłówkowi można było, chociaż przez chwilę, zapobiec wybuchowi histerii. Do stolika co chwilę podbiegali pomagający już uczniowie, dostarczając informacji o odnalezionych osobach.

Jedna z nauczycielek szybko wpisywała dane do laptopa, uporządkowując nazwiska według punktów znajdujących się na tablicy. Przy niektórych wyrywał się krzyk rozpaczy z jej ust, a drżące palce z trudem trafiały w klawiaturę. Była osobą, która pracowała w szkole ponad dwadzieścia lat i znała praktycznie wszystkich. Jako nauczycielka matematyki wyróżniała się ponadprzeciętną inteligencją i doskonałą wręcz pamięcią. Przez niektórych bardziej lub mniej lubiana (który humanista przepada za tym przedmiotem?), potrafiła swoją dobrodusznością i cierpliwością nawet największego osła nauczyć zawiłych praw tej skomplikowanej dziedziny nauki. Dzisiejsze przedpołudnie rozpoczęło najtrudniejszy dzień w jej życiu. Każde nazwisko, przy którym wpisywała iks oznaczający śmiertelną ofiarę, odbierało jej kawałek życia. Przy takiej informacji czuła, jakby ktoś wbijał jej nóż prosto w serce. Bolało ją tak, że musiała krzyczeć. Już nigdy do końca swojego życia nie przespała całej nocy. W jej głowie krążyły nazwiska, a do każdego z nich przymocowane niczym zdjęcie paszportowe za pomocą spinacza twarze ofiar. Każda taka noc i taka wizja pochłaniała kawałek jej uśmiechu. Kiedy zmarła, pracownik prosektorium scharakteryzował ją jako najsmutniejszą nieboszczkę, którą przyszło mu przygotować na pogrzeb.

– Dzień dobry, pani Krystyno – przywitał się Alex i od razu skarcił się w duchu. Jak mógł palnąć takie głupstwo. „Dzień dobry” w takim momencie? Powinien powiedzieć „dzień przeklęty” albo coś w tym rodzaju.

– Tak, Alex? – odpowiedziała pytaniem, patrząc na niego czerwonymi od płaczu oczami.

– Pan dyrektor mnie przydzielił. Mam pomóc rodzicom w odszukiwaniu dzieci… – Nie dokończył zdania. Nauczycielka poderwała się gwałtownie i mocno objęła ucznia. Ścisnęła go z całej siły tak, że aż zabrakło mu tchu.

– Boże, Alex, dzięki Bogu. Nic ci nie jest? – wyszeptała, a chłopak poczuł jej mokrą twarz na swojej szyi. Czuł, jak drżała na całym ciele, i wiedział, jak wiele ten uścisk znaczył. Oderwała się od niego równie gwałtownie, jak go przytuliła, i wycierając oczy rękawem, szybko zajęła miejsce przed komputerem.

– Niestety – odezwała się płaczliwym głosem – nie będziesz miał łatwego zadania. Zresztą od dzisiaj nic już nie będzie łatwe. Będziesz musiał niektórych rodziców odprowadzać do martwego sektora.

– Martwego? – zapytał z konsternacją Alex.

– Tak nazwałam miejsce, w którym znajdują się ciała ofiar. Pamiętaj jednak o jednym, Alex. Kiedy już poznasz poszukiwane nazwisko dziecka, a następnie znajdziesz je na liście i zauważysz, że postawiłam przy nim znak iks, to musisz wiedzieć, że to potwierdzona śmierć tej osoby. Nie wolno ci jednak informować o tym fakcie rodziców. Poprosisz ich, żeby poszli razem z tobą, a następnie przekażesz ich policyjnym psychologom, którzy już dotarli na miejsce. Dyrektor umieścił ich przy martwym sektorze. Już oni profesjonalnie zajmą się przekazaniem informacji o śmierci dziecka.

– Rozumiem – odpowiedział Alex. Czuł, jak ze strachu zaschło mu w gardle. Profesjonalne przekazanie informacji o śmierci dziecka? Co to za bzdura! Nawet najłagodniejsza forma podania takiej informacji, jeżeli w ogóle coś takiego można tak nazwać, może doprowadzić do palpitacji serca.

Mam zaledwie osiemnaście lat, pomyślał, a już muszę się zajmować chyba najgorszym zadaniem, jakie mogło zostać mi przydzielone. Bez słowa odebrał podaną mu kartkę. Nagłówek wydrukowany tłustym drukiem brzmiał: „ODNALEZIONE”. Pod spodem malutkim druczkiem wypisane były nazwiska. Jak do tej pory znajdowało się ich tam sześćdziesiąt siedem. Przy dwudziestu z nich, niczym wyrok, postawiony był mały znak iks. „Kowalsik (x), Jabłczyńska (x), Rduch (x)”, przeczytał. To niemożliwe! Jeszcze dzisiaj rano z niektórymi rozmawiał, a teraz leżą w jakimś przeklętym martwym sektorze?!

Jego myśli przerwał miły, ciepły głos.

– Przepraszam, ty jesteś Alex? – Młoda kobieta stojąca przed nim wpatrywała się uważnie w twarz chłopaka, oczekując odpowiedzi. Jej czarne, długie włosy rozpuszczone do ramion wyraźnie odcinały się od bladej, białej jak śnieg skóry. Cienka czerwona linia biegnąca poniżej nieco zadartego małego nosa przypomniała Alexowi o zadanym wcześniej pytaniu. Chętnie przyjrzałby się jej ustom, rozluźnionym uśmiechem, lecz w tym momencie nie mógł na to liczyć.

– Tak, to ja – odpowiedział.

– Dobrze. Szukam mojej córeczki, Klaudii Jabłczyńskiej. Podobno ty dysponujesz listą odnalezionych i pomagasz odszukać dzieci.

– Oczywiście. Zaraz sprawdzę. Proszę dać mi sekundeczkę.

Alexowi zakręciło się w głowie. Już widział to nazwisko na swojej liście. Widział również ten przeklęty iks umieszczony tuż przy nim. Spojrzał ponownie na matkę Klaudii. Spotkał jej pytające spojrzenie. Pomimo empatii, jaką poczuł do niej, kiedy ją usłyszał, nie był w stanie wyjawić prawdy. Zresztą nawet nie mógł. Pani Krystyna wyraźnie mu zabroniła. Poczuł, jak w obrębie klatki piersiowej rośnie mu kula, która powodując ból, przesuwa się powoli ku górze. Pozbawiała go oddechu. Zrozumiał, że jeszcze chwila i zemdleje na oczach zrozpaczonej matki.

– Pani córka znajduje się na liście odnalezionych osób – wychrypiał. – Proszę iść za mną. Zaprowadzę panią do niej.

Zauważył, jak na twarzy matki Klaudii przebiegł cień ulgi. Poczuł się niedobrze. Doskonale zdawał sobie z tego sprawę, że córka tej kobiety jest martwa, a on przed chwileczką wszczepił w nią nadzieję. Bez słowa i z wyrzutami sumienia skierował się w stronę martwego sektora. Czuł, jak z każdym krokiem ciążą mu stopy i jak brzemię tego zadania wgniata go w ziemię.

Tymczasem tuż nad jego głową przeleciał helikopter i swoim rumorem skutecznie rozproszył poczucie winy Alexa. Chłopiec, nieco wystraszony nagłym hałasem, spojrzał za siebie, szukając wzrokiem Królewny Śnieżki. Lubił nadawać ludziom ksywy. W ten sposób szybciej mógł skojarzyć daną osobę. Często bawili się z Louisem w ten sposób. Siadali na jednej z ławek ulokowanych wzdłuż deptaka i obserwując przechodzących ludzi, przypisywali im nazwy postaci z baśni, komiksów lub filmów. Bacznie obserwowali przy tym rzucające się w oczy znaki szczególne, styl poruszania się lub gestykulację. Kiedy Alex po raz pierwszy zobaczył matkę Klaudii, to jej biała jak śnieg skóra i czarne włosy skojarzyły mu się z baśnią o Królewnie Śnieżce. Teraz, kiedy na nią spojrzał i ujrzał tańczące na wietrze włosy wprawione w nieład przez przelatujący helikopter, nieco zaskoczony wyraz twarzy i pełne czerwone usta, których przez moment nie ściskał strach o córkę, zakochał się. Tak, zakochał się, chociaż był to chyba najbardziej absurdalny na to moment. Nic nie mógł jednak na to poradzić. Uczucie to rozlało się w jego wnętrzu, a jego ciało wchłonęło je tak, jak suche piaski Sahary rozlaną wodę z butelki nieuważnego turysty.

Zakochiwać zdarzało mu się dosyć często i to do tego stopnia, że wywołało to zaniepokojenie. Wybrał się do lekarza i chociaż cały palił się ze wstydu, a słowa ledwo przeciskały mu się przez usta, przyznał się do tej dręczącej go dolegliwości. Lekarz z powagą wysłuchał jego skarg i zażaleń, spojrzał z politowaniem w twarz Alexa, a następnie wybuchnął głośnym śmiechem. Oczywiście po chwili przeprosił. Nie przystoi przecież wykształconemu medykowi szargać sobie opinii takim brakiem profesjonalizmu. Następnie wyjaśnił, że cała ta huśtawka nastrojów, te niekończące się motyle w brzuchu, te fale gorąca i zimna, to nic innego jak symfonia hormonów. Poinformował Alexa, że znajduje się w okresie dojrzewania i jego ciało będzie się jeszcze dłuższy czas zachowywać w nieprzewidywalny sposób. Ale nie ma się martwić, wręcz przeciwnie. Nakazał chłopakowi jak najczęściej korzystać z tej możliwości. Oświadczył z lekką nutą konsternacji, że z czasem ten stan minie i później pozostanie mu już tylko tęsknić do tamtych czasów. Od wizyty u lekarza minęło już sporo czasu, a Alexowi wydawało się, że stany zakochania, zamiast zmniejszyć na intensywności, znacznie przybrały na sile.

Teraz jednak było jakoś inaczej. Poczuł w sobie, że dokonała się w nim przemiana, że dojrzał, że doroślał. I czuł, że teraz się nie zakochał, tylko pokochał. Tak mocno, na zawsze, do śmierci. Właśnie, do śmierci. Pomału zbliżali się do martwego sektora. Jeszcze chwila i będzie musiał przekazać tę przepiękną kobietę w ręce psychologów. Czy ją straci? Czy śmierć jej dziecka tak ją przemieni, że już nigdy nikogo nie będzie w stanie pokochać? Alex nie potrafił odpowiedzieć sobie na te pytania. Czuł jednak narastający w nim strach i niepewność.

Spojrzał w kierunku unoszącego się nad budynkiem szkoły helikoptera. Nagle, tuż pod maszyną, z olbrzymią szybkością wystrzelił w górę fragment dachu, trafiając z impetem w przód śmigłowca. Alex zauważył, jak w ułamku sekundy helikopter się zachwiał, a następnie ogonem uderzył w dach budynku. Po chwili runął w dół, pochłonięty przez słup ognia. Kilka sekund później doszło do potężnej eksplozji. Fragmenty budynku i maszyny siłą wybuchu zostały rozrzucone po całym terenie szkoły, trafiając wielu ludzi i powodując, że pani Krystyna musiała później wielokrotnie zanosić się krzykiem, stawiając kolejne iksy przy znanych jej nazwiskach.

Metalowy fragment helikoptera trafił również Alexa, odrywając go od ziemi i siłą uderzenia rzucając nim wprost na podążającą za nim panią Jabłczyńską. Uderzenie było tak silne, że odebrało chłopakowi możliwość nabrania oddechu. Zamiast przynoszącego ulgę haustu powietrza Alex poczuł, jak płuca wypełnia gorąca krew. Próbował ją wypluć, ale było jej zbyt dużo i napływała zbyt szybko. Po chwili zaczął się nią dławić. Upadając na swoją Królewnę Śnieżkę, poczuł na plecach jej twarde piersi. Nie miał jednak czasu na rozkoszowanie się tym momentem, chociaż był to tylko jeden jedyny raz w jego życiu. Upadli razem na ziemię, a siła uderzenia fragmentu maszyny była tak duża, że dosłownie wgniotła chłopca w ciało matki Klaudii. Ona, upadając, objęła go rękoma, jakby chciała go przytulić i zatrzymać tylko dla siebie. Alex zauważył jeszcze na przegubie jej lewej ręki różową, filcową bransoletkę z wyszytym anonsem: „Mojej kochanej mamusi – księżniczka”. Od razu zrozumiał, do kogo prowadził swoją Królewnę Śnieżkę.

Nowa fala krwi napłynęła mu do ust. Przekręcił na bok głowę, starając się ją wypluć. Zobaczył martwy sektor, morze białych prześcieradeł i różowe kozaczki wyróżniające się na ich tle. Później było już tylko ciemno.

6

Przeklęta pogoda, pomyślała, podnosząc się z posłania. Za łóżko służył jej lniany worek mocno wypchany słomą ukradzioną z obory jednego z wielu farmerów zamieszkujących okolicę. Zapobiegawczo ułożyła wcześniej parę grubych desek na kamieniach tak, żeby chłód był jak najmniej odczuwalny. Lecz mimo wszystko i tak ciągło po kościach. Szczególnie w taką pogodę jak dzisiaj. Na zewnątrz sączyło marznącą mżawką. Zimno potęgował jeszcze szalejący wiatr. Z bólem w plecach pochyliła się, sięgając zmarzniętymi palcami po lampę naftową. Obok leżała paczuszka zapałek. Wyciągnęła jedną i potarła o siarkę. Rozległ się suchy trzask, pojawił się płomień i oświetlił jej twarz. Szybko przyłożyła płonącą zapałkę do knota lampy. Już po chwili rozbłysło jaśniejsze światło i kobieta, zdmuchnąwszy płomień zapałki, nałożyła szklaną kopułę na lampę. Od razu przyłożyła do niej swoje zmarznięte ręce, pozwalając im się rozgrzać. Siedziała tak przez chwilę, delektując się rozchodzącym powolutku po kończynach ciepłem. Blask ognia migotał, oświetlając jej pełne usta, zgrabny nos i szarozielone oczy. Ciemne, gęste włosy rozsypywały się na jej plecach i otulały smukłą szyję.

Gdyby tylko chciała, gdyby choć troszeczkę zadbała o siebie, mogłaby mieć tłumy wielbicieli. Mężczyźni prężyliby przed nią swoje muskuły, próbując zrobić na niej jak największe wrażenie. W każdej knajpie roztrzaskiwaliby swoje tępe łby szklanymi butelkami, walcząc pomiędzy sobą o chociażby krótkie jej spojrzenie. Jednym skinieniem palca mogłaby kierować całą rzeszą facetów.

Lecz ona tego nie chciała. Zaszyła się głęboko w lesie, w swojej jaskini i tak spędzała swoje życie. Żyła z tego, co zebrała lub upolowała. Odważniejsi mężczyźni podkradali się do ukrytego w lesie wodospadu, który służył jej za łazienkę. Z zapartym tchem obserwowali jej piękne, blade, ale sprężyste ciało. Była dla nich jak nimfa, a opowieściom o jej wdziękach nie było końca. Szczególnie kiedy napaleni kompani zaczęli stawiać kolejne drinki, żeby usłyszeć jak najwięcej pikantnych szczegółów.

Nikt z mieszkańców nie wiedział, skąd wzięła się ta dziewczyna. Nikt nie wiedział, jak się nazywa. Zaczęto więc pomiędzy sobą nazywać ją pustelnicą. Do czasu. Do dnia, kiedy pustelnica stanęła przed furtką jednego z domów. Jej czarne, rozpuszczone włosy mocno kontrastowały z bladą twarzą. Jej szarozielone oczy wytrwale wpatrywały się w drzwi wejściowe, jakby próbując wywołać z budynku mieszkańca. I tak też się stało.

Z domu wyszła kobieta. Była wystraszona tymi dziwnymi odwiedzinami, ale jakaś niewidzialna siła kazała jej podejść i dowiedzieć się, o co chodzi pustelnicy. Chwiejnym krokiem podążyła w kierunku furtki, a kiedy już miała zadać pytanie, pustelnica szybkim i stanowczym ruchem wyciągnęła w jej stronę swoją białą jak kreda dłoń, podając jej skrawek papieru.

– To list dla ciebie – powiedziała, a następnie obróciła się szybko i oddaliła, znikając w gęstej mgle.

List, który otrzymała właścicielka domu, nie był zwykłym listem. Były to bowiem pożegnalne słowa męża tej kobiety, który zginął dzień wcześniej w wypadku drogowym. Napisane brzydkim, jakby wymuszonym rodzajem pisma słowa, były dla tej kobiety najważniejszymi, ostatnimi myślami i słowami męża:

„Huk wystrzału opony, gwałtowny skręt kierownicy i przeraźliwy zgrzyt gniecionej blachy. Gdybym tylko miał czas jeszcze raz Ciebie objąć… Za późno. Nie martw się, nie bolało. Kocham Cię”.

Informacja o tym liście szybko rozniosła się echem po okolicy. Ludzie zaczęli w pustelnicy dostrzegać coś więcej niż tylko dziwaczkę. Niektórzy bali się jej, bo przypisywali jej kontakty z demonami i czarną magią. Inni nabrali szacunku i traktowali ją serio. Młodzi mężczyźni przestali zakradać się nad wodospad, bojąc się, że kiedyś ich wyczyny mogą wyjść na jaw. Skoro widzi ostatnie chwile umarłych, to znaczy, że może również widzieć ich ukrytych w krzakach. Kobiety uspokoiły się, wiedząc, że żaden facet nie poleci na kobietę, która słyszy ostatnie słowa nieboszczyków. Wszyscy jednak, niezależnie od swoich poglądów, zaczęli pomagać pustelnicy. Od tego dnia nie musiała się już martwić o jedzenie ani odzienie. Zaproponowano jej również zamieszkanie w przytulnym domku. Co prawda stał nieco na uboczu wioski, ale był piękny, wykonany w stylu norweskim, z białymi framugami okiennymi i elewacją w kolorze czerwieni faluńskiej. Otaczał go sad, a drzew było tam tak dużo, że mogła czuć się w nim jak w lesie. Lecz ona nie chciała. Wolała dalej siedzieć w swojej jaskini. Nikt jej za to nie zganił, a pustelnica próbowała wmówić sobie, że to najlepsze rozwiązanie i doskonała kryjówka, chociaż domek bardzo jej się spodobał. Naiwnie łudziła się, że grube i wilgotne skały jej jaskini zapewnią jej spokój i schronienie, i że już nigdy nie będzie musiała słyszeć głosów. Nic bardziej błędnego.

NIE CHCĘ, ALE MUSZĘ

 

 

 

1

Alex otworzył oczy. Rozejrzał się po pokoju. Jak zawsze panował tutaj bałagan. Rozrzucone buty, nieopodal skarpetki. W kącie leżał plecak, z którego wysypały się zeszyty i podręczniki szkolne. W pościeli walały się opakowania po batonach energetycznych. Na biurku nie można było odnaleźć skrawka wolnego miejsca. Puste talerze, na nich piętrzące się w górę kubki. Laptop, tablet oraz komórka, czyli niezbędne wyposażenie każdego nastolatka. Obok poskręcane ze sobą przeróżne kable. Niektóre to ładowarki, inne to USB, HDMI lub kable zasilające. Wszystkie tworzyły wspólnie ogromny kłębek, w którym najlepiej czuł się gnieżdżący tam kurz. Dramatyzmu dopełniały jeszcze porozrzucane gazety „Men’s Health” oraz prospekty suplementów diety.

Najczystszym miejscem w całym pokoju była ławeczka treningowa z umieszczoną na niej sztangą oraz parą hantli leżących pod nią. To miejsce nie było czyste dlatego, że był to najczęściej używany sprzęt przez Alexa. Wręcz przeciwnie. Chłopak, chociaż posiadał olbrzymią wiedzę na temat kulturystyki, odżywiania oraz metod treningu, sam niechętnie skłaniał się do wykonywania ćwiczeń. Był zbyt leniwy, żeby zmusić samego siebie do tej katorżniczej metody pracy nad własnym ciałem. Lubił jednak, kiedy jego sprzęt wyglądał na zadbany i używany jednocześnie. Owszem, obiecywał sobie, a nawet przysięgał, że zwalczy swoje lenistwo, weźmie się za siebie i ostro rozpocznie trening. Jak na razie, zawsze kończyło się na wytarciu kurzu.

Alex usiadł na łóżku i intensywnie pocierając twarz rękoma, próbował otrząsnąć się z przeraźliwego snu. Snu, który mało tego, że nadal go przerażał, to wydawał mu się tak realny, że odnosił wrażenie, jakby to wszystko wydarzyło się naprawdę. Podniósł się z posłania i wykrzywiając twarz z bólu, złapał się ręką za plecy, w okolicy odcinka lędźwiowo-krzyżowego. Rany, pomyślał, chyba przesadziłem wczoraj z treningiem grzbietu. Prawdę mówiąc, nie trenował wcale, a jedyne ćwiczenie, jakie wykonał, to był martwy ciąg. Tak się akurat złożyło, że sztanga przeszkadzała mu w podejściu do półki z książkami, dlatego postanowił ją podnieść i odłożyć na widełki ustawione po bokach ławeczki do treningów. Alex rozmasował bolące miejsce ręką, co przyniosło trochę ulgi. Następnie wciągnął skarpety na stopy, nie przejmując się tym, że nosił je już dwa dni z rzędu. Włożył conversy, zostawiając rozwiązane sznurówki, bo tak było bardziej cool. Jednym ruchem ręki zgarnął do plecaka leżące na podłodze podręczniki i zeszyty i pognał w dół, z hukiem zatrzaskując drzwi swojego pokoju.

– Dzień dobry – usłyszał, wpadając do kuchni. Przywitał go słoneczny uśmiech matki.

– Dzień dobry – odpowiedział, poprawiając blond włosy opadające mu na oczy. Ten gest odziedziczył po matce, która również była blondynką. Często zgarniała włosy z twarzy, przy czym robiła to w sposób tak czarujący, że nie było na świecie osoby, która nie uległaby jej urokowi. Obdarzona nienaganną sylwetką i dużym biustem często kojarzyła się ludziom z lalką Barbie. Osoby, które jej nie znały, traktowały ją jak głupiutką blondyneczkę. Wystarczało jednak zaledwie parę minut, by mogli się przekonać, jak błędna była ich ocena.

– Coś nie tak? Wyglądasz na zmęczonego – spytała zmartwiona.

– Nie. Skądże. Troszeczkę bolą mnie plecy, ale poza tym wszystko jest w jak najlepszym porządku – odpowiedział, uśmiechając się uspokajająco w kierunku zmartwionych oczu matki. – Co dzisiaj na śniadanie? Muszę przyznać, że głód rozrywa mi żołądek.

– To, co zrobisz. Jesteś już przecież dorosły.

Śmiejąc się z udanej riposty, wyciągnęła z piekarnika świeżo upieczone croissanty nadziane czekoladą. Przysmak Alexa. Zapach świeżego pieczywa szybko rozniósł się po kuchni oraz całym domu, drażniąc nozdrza mieszkańców. W tym samym czasie maszyna do kawy skończyła mielenie ziaren i do podstawionych kubków zaczęła spływać czarna kawa. Jej aromat oraz zapach pieczywa wymieszały się razem, potęgując miłe doznania i wywołując jeszcze większy skurcz żołądków lokatorów domu. Już po chwili na piętrze rozległy się szuranie i odgłos kroków. To ojciec Alexa, wywołany zapachem kawy i pieczywa, zerwał się z łóżka i rozpoczął wędrówkę do kuchni. Wkrótce na schodach pojawiły się stare, zużyte laczki nasunięte na świecące bladością stopy. Tuż nad kostkami i widocznymi już czarnymi włosami obrastającymi łydki ich właściciela dało się zauważyć pasiastą pidżamę.

– Jerzy, kochanie, pośpiesz się! Spóźnisz się do pracy! – ponaglała matka. Efekt jednak był znikomy. Ojciec stawiał stopy na stopniach powoli, jakby zastanawiając się nad każdym wykonanym krokiem. Całym ciężarem ciała opadał na schodek, a że był mężczyzną dobrze zbudowanym, to schodek skrzypiał pod jego ciężarem tak, że wszystkich przechodziły ciarki. W końcu udało się Jerzemu dotrzeć do kuchni. Na jego twarzy malowało się zmęczenie. To resztki wczorajszego, a właściwie dzisiejszego zebrania sztabu wyborczego. Spotkanie trwało do drugiej w nocy. Było długie, burzliwe i praktycznie wyssało wszystkie soki życia z Jerzego. A to dopiero początek!

Kiedy ojciec przypomniał sobie, co go jeszcze czeka, to wydawało mu się, że kurczy się od środka i że nie da rady przeskoczyć tego całego chaosu. Czuł się jak samotny okręt na wzburzonym morzu, miotany przez wiatr i uderzany przez ogromne fale. Niełatwo jest być kandydatem niezależnym, atakowanym z każdej strony przez różne partie. Na szczęście po jego stronie stała cała rzesza zadowolonych mieszkańców Wodzisławia Śląskiego. To oni dodawali mu wiary i otuchy w tym, co robił. To oni mu zaufali i dali szansę, którą on w swojej już prawie poprzedniej kadencji wykorzystał w ponad stu procentach. To dzięki ich wsparciu Jerzy Popławski liczył na kolejną kadencję prezydenta Wodzisławia Śląskiego. Miał jeszcze przecież tyle do zrobienia.

– Proszę, twoja kawa i gorące jeszcze croissanty – przerwała mu rozmyślania Zofia. Spojrzał z wdzięcznością w jej roześmiane niebieskie oczy. Była piękna, a czas obchodził się z nią łaskawie. Przy niej czuł się o wiele młodszy, a wszystkie kłopoty i problemy nagle przestawały istnieć. Jerzy żałował tylko jednego. Żałował, że poznał ją tak późno.

2

Drzwi trzasnęły tak mocno, że w oknach zadrżały szyby. Rodzice z pewnością podskoczyli ze strachu, pomyślał Alex, wyobrażając sobie tę scenę i śmiejąc się w duchu na widok wyimaginowanego plaśnięcia croissanta z nutellą o parkiet oraz przeraźliwego krzyku matki. Ta podłoga to jej oczko w głowie. Zawsze, gdy tylko miała okazję, biegała ze zmiotką, sprzątając śmietki. W drugiej ręce, trzymając nasiąkniętą olejem do podłóg szmatką, nacierała wszystkie widoczne ślady używania parkietu. Alexowi wydawało się to śmieszne. W końcu podłoga to tylko podłoga, a czy była wyłożona parkietem, kafelkami czy linoleum, nie miało to dla niego większego znaczenia. Przecież nikt z tego jeść nie będzie, sądził, chociaż z pewnością gdyby zobaczył rachunek za parkiet, to na pewno zmieniłby zdanie.

Zbiegłszy ze schodów, zatrzymał się na chwilę, uderzony świeżym powietrzem, zapachem kwitnących kwiatów i soczystą zielenią nowo posianej trawy. Po zimowej szarudze w końcu nadeszła wiosna i zaczęła mamić swoim urokiem. Budzi się życie, budzi się piękno, a wkrótce zaczną budzić się hormony. Ale Alex jeszcze nic o tym nie wie. Nie zdaje sobie sprawy z tego, że w jego stronę mknie jak szalona strzała Amora. Nie wie również, że tym razem ugodzi go bardzo nieszczęśliwie.

Zachłyśnięty świeżością i czarem pięknego ogrodu, który wkrótce będzie najpiękniejszym ogrodem na tej ulicy oraz w mieście, puścił się biegiem przed siebie, wzdłuż Ogrodowej, by po chwili skręcić na Daszyńskiego a stamtąd, chociaż miał troszeczkę pod górkę, przebić się na Tysiąclecia, żeby już po chwili mknąć pomiędzy szarymi blokami i dotrzeć do mieszkania przyjaciela. I chociaż jego szkoła znajdowała się w odwrotnym kierunku niż mieszkanie Louisa Radomskiego, to Alex bardzo lubił po niego przychodzić, a przyczyną były nie tylko piękne ogrody mijane po drodze.

– Cześć! To ja! – ryknął do zniszczonego domofonu przy klatce numer pięć. Rozległ się dźwięk, jakby ktoś przypalał skwarki boczku na patelni, i Alex pchnął drzwi. Szybko wbiegł po schodach, przeskakując co drugi stopień. Dotarłszy na czwarte piętro, zatrzymał się przed obitymi sosnową boazerią drzwiami. Dał sobie chwilę na złapanie oddechu i już miał zapukać, gdy ktoś nagle otworzył drzwi na oścież.

To była Justyna, siostra Louisa. Od urodzenia blondynka, lecz coś jej się poprzestawiało i wyobraziła sobie, że w czarnym jej dużo lepiej. Była starsza od Alexa o rok. Stała teraz przed nim, a jej dziewiętnastoletnie, blade, ale zgrabne ciało ubrane tylko w czarną bieliznę sprawiło, że Alex stał nadal jak wryty, nie potrafiąc ani się poruszyć, ani wydobyć z siebie głosu.

– Wejdes w konsu cy mam samknąć? – wysepleniła, trzymając w ustach szczoteczkę do zębów. Alex nie drgnął. Justyna przewróciła oczami, po czym odwróciła się i skierowała do łazienki, przy okazji hipnotyzując Alexa seksownymi pośladkami.

Boże, pobłogosław tego człowieka, który wymyślił stringi, pomyślał Alex, lecz już po chwili jego stan zachwytu i ukojenia przerwał głośny okrzyk powitalny wyskakującego z pokoju obok Louisa.

– Cześć, znowu się gapisz na dupę mojej siostry?! Nie dla psa kiełbasa! Chodź, idziemy do szkoły, bo jeszcze się spóźnimy – dodał już bez podnoszenia głosu.

Louis w biegu nałożył buty. W tym samym czasie Justyna, zostawiwszy drzwi łazienki otwarte na oścież, pochyliła się nad wanną, żeby umyć włosy. Jej wypięta pupa, zdaniem Alexa, aż prosiła się o klapsa. Został jednak gwałtownie wypchnięty przez przyjaciela i musiał pożegnać się z rajskim widokiem. Znowu biegł po schodach, tylko tym razem w dół. Teraz przeskakiwanie co drugiego schodka sprawiało mu trudność. Czuł, jak erekcja rozrywa mu spodnie, a w głowie wciąż majaczył mu obraz wypiętych pośladków Justyny.

Wiosna idzie, pomyślał, próbując tą nic niewartą refleksją wpłynąć jakoś na swój korzeń.

3

– Nasz syn dorasta, a ja mam wrażenie, że z dnia na dzień robi się coraz bardziej dziecinny. Ma osiemnaście lat i w głowie tylko głupoty. – Jerzy schylił się, żeby podnieść z podłogi upuszczonego croissanta z nutellą. Spojrzał w kierunku żony i napotkał tylko jej piorunujące spojrzenie. Bez szemrania podszedł do zlewu, wyciągnął myjkę, wykręcił z nadmiaru wody i wyszorował ubrudzoną podłogę, uważając, żeby zbytnio nie nasączyć jej wodą. Czy tak przystoi prezydentowi miasta, przemknęło mu przez głowę. Szybko jednak przegnał tę myśl. W końcu jestem takim samym człowiekiem, jak każdy inny żyjący na tej planecie, pomyślał, a za chwilę głośno dodał:

– I co o tym myślisz?

– Co ja myślę? Przecież on ma dopiero osiemnaście lat. Jest jeszcze dzieckiem.

– Dzieckiem?! Jakim dzieckiem?! – Jerzy zauważył, że mimowolnie zaczął podnosić głos. – To stary byk już jest! Ma gęstszy zarost od mojego i z pewnością przeleciał już więcej dziewczyn niż ja w całym swoim życiu!

To był błąd i szybko to pojął, kiedy zauważył, jak piękną twarz jego żony oblała purpura, a jej oczy rozbłysły dziwnym blaskiem. Jego mózg nie zdążył jeszcze tego obrazu przeanalizować i wysłać stosownego ostrzeżenia, a już w jego stronę z impetem poleciał kubek do kawy. Cudem zdołał zrobić unik i ocalić twarz przed zderzeniem z ceramiką. Wskutek tego gwałtownego ruchu jego krzesło mocno się zachwiało i Jerzy, tracąc równowagę, runął na podłogę. Kątem oka zauważył jeszcze lecący tuż nad jego głową talerzyk, który rozbił się o ścianę, rozpryskując się na setki kawałków. Nie czekając ani chwili dłużej, obrócił się i uciekł na czworaka w stronę schodów, po czym wbiegł po nich na górę, pokonując po trzy stopnie naraz. Gonił go krzyk rozwścieczonej żony i huk rozbijających się o ścianę kolejnych naczyń.

– Co ja takiego, do cholery, zrobiłem?! – krzyknął z góry, czując się tam w miarę bezpiecznie. – Przecież powiedziałem tylko prawdę!

Lecz zamiast odpowiedzi usłyszał tylko kolejny wrzask i rozpoczął się następny napad furii. Tym razem Zofia zaczęła rzucać krzesłami.

– Wariatka – powiedział głośno, zamykając dla bezpieczeństwa drzwi sypialni na klucz. – Gdyby wszyscy zachowywali się jak ona, to w życiu nie udałoby się niczego załatwić.

Jerzy przeszedł do połączonej z sypialnią łazienki. Wszedł pod prysznic i puścił na siebie strumień gorącej wody. Czuł rwący ból w plecach, jaki powstał na skutek upadku. Gorąca woda przyjemnie rozgrzewała jego ciało, powodując, że ból ten nieco zelżał. Skierował twarz w stronę deszczownicy, pozwalając, by gorące krople wody masowały jego twarz.

Myślał o Alexie. Kochał go tak, jak ojciec kocha syna, ale ta jego infantylność połączona z trywialnością doprowadzała go do szaleństwa. Chłopak skończył osiemnaście lat, a nie ma bladego pojęcia o tym, co dalej zamierza robić w swoim życiu. Żadnych konkretnych zainteresowań, celów lub chociażby pomysłów. Jerzy nie potrafił do niego dotrzeć. Ich wspólna rozmowa, jeżeli można to było tak nazwać, zawsze kończyła się tak samo. On stał nad nim, prawiąc morały, podczas kiedy jego syn siedział przed nim z opuszczoną głową. Nawet nie miał odwagi spojrzeć mu w oczy. Przez cały czas nie odzywał się ani jednym słowem, a kiedy wyczuwał, że Jerzemu brakuje argumentów, co jak na doświadczonego polityka było prawie niemożliwe, po prostu wstawał i wychodził z pokoju, ostentacyjnie trzaskając za sobą drzwiami. Jerzy zawsze odbierał to tak samo. Czuł się wtedy tak, jakby ktoś wymierzył mu siarczystego policzka i krzyknął prosto w twarz: „Mam cię w dupie!”.

Zakręcił wodę, poczekał chwilę, aż spłynie z jego ciała, a następnie szybko i intensywnie wytarł się ręcznikiem. Chwilę później natarł swoje ciało balsamem po kąpieli i przystąpił do golenia ledwie widocznego zarostu. Dbał o to, żeby wychodząc z domu i pokazując się w biurze, wyglądał zawsze na zdrowego i wypoczętego mężczyznę. Pełnił przecież funkcję prezydenta miasta i był niejako jego wizytówką. A które miasto chciałoby się pochwalić zdziadziałym prezydentem?

Świeżo ogolony przeszedł do garderoby. Stanął przed olbrzymim lustrem, które żona zleciła zamontować. Kosztowało fortunę. Zofia nie chciała jednak słyszeć żadnych wymówek. Twierdziła, że w jej pracy liczą się szczegóły i że ona musi wszystko dokładnie widzieć. W sumie to nawet dobrze. Stojąc przed tym olbrzymem, Jerzy mógł się sobie szczegółowo przyjrzeć. Jak na swoje prawie czterdzieści lat, wyglądał wspaniale. Dzięki pływaniu, które uwielbiał, jego ciało nie przypominało sflaczałego worka. Mocne nogi oraz ręce. Płaski brzuch. Może i nie miał sześciopaka, ale gdzieniegdzie dało się zauważyć wyrzeźbione mięśnie. Był wysokim, bardzo dobrze prezentującym się mężczyzną. Czarne włosy, które pomału zaczęła przyprószać siwizna, doskonale komponowały się z jego szarymi oczami. Wysokie czoło, prosty nos, troszeczkę kwadratowa szczęka. W pracy często przyrównywali go do Kevina Costnera. On sam nie widział żadnego podobieństwa i uważał się za jedynego w swoim rodzaju.

– Jestem całkiem przystojny i z pewnością jeszcze niejedna babka poleciałaby na mnie. Ba! Na pewno doceniłaby mnie bardziej niż ta wariatka na dole.

Jego głośna samoocena rozbiła się o olbrzymie lustro. Jerzy westchnął ciężko i otrząsnął się, jakby chciał zrzucić ten przygnębiający go problem z barków. Podszedł do szafy i wyciągnął grafitowy garnitur. Jego ulubiony. Doskonale pasował do koloru jego oczu. Włożył białą koszulę i starannie zawiązał czarny krawat w białe prążki. Garnitur przylegał do jego ciała jak własna skóra, podkreślając sportową sylwetkę właściciela. Przejrzał się w lustrze. Wyglądał jak świeżo ściągnięty z plakatu wyborczego. Wyciągnął w stronę lustra palec wskazujący i rzucając swoje najlepsze wyborcze spojrzenie, powiedział:

– Jerzy, fotel prezydenta tobie się należy.

Rozbawiła go ta chwila słabości. Roześmiał się i złapawszy w ręce swoją skórzaną aktówkę Tommy’ego Hilfigera, zaciągnął pasek umieszczony na przedniej klapie i ruszył w stronę drzwi. Uchyliwszy je ostrożnie, nasłuchiwał przez chwilę, czy nie zagraża mu jakieś niebezpieczeństwo. W myślach powoli policzył od dziesięciu do zera i nabrawszy głęboko powietrza w płuca, ruszył do pracy. Już pierwszy stopień, na którym stanął, zdradził jego zamiar opuszczenia domu. Na dole jednak zalegała cisza. Ośmielony tym faktem, Jerzy zbiegł po schodach i pędem rzucił się w kierunku drzwi. Wyskakując na zewnątrz, odwrócił głowę na moment i zauważył, jak w jego stronę z olbrzymią szybkością leci potężny aluminiowy garnek. Ten widok dodał mu nadludzkich sił. Spiął się i całą siłą swoich nóg wybił się z progu, wyskakując na dwór. Zdążył jeszcze zatrzasnąć za sobą drzwi, dokładnie tak samo, jak robił to Alex po rozmowie z nim. Ułamek sekundy później rozległ się huk garnka uderzającego o drzwi. Jerzy uśmiechnął się pod nosem. Udało mu się bez szwanku opuścić budynek. Lecz już po chwili poczuł się jak jakiś gówniarz, który musi uciekać z własnego domu. Uśmiech spełzł mu z twarzy. Zmartwiony, poprawił krawat i ruszył do pracy.

4

Minęła już dziesiąta godzina podróży. Czarny mercedes R 350 CDI L 4MATIC majestatycznie sunął szosą. W wygodnym fotelu pasażera w kolorze cappuccino siedziała znużona podróżą Joanna. Czuła się zmęczona pomimo wygody, jaki zapewniał jej ulubiony samochód. Przeciągnęła się, próbując nieco rozciągnąć skrępowane podróżą mięśnie. Zgarnęła dłonią spadające na oczy kasztanowe włosy. Zręcznie i szybko zebrała je razem i za pomocą gumki oraz kilku wsuwek upięła w kok. Opuściła osłonę przeciwsłoneczną i odsunęła małą żaluzję chroniącą lusterko. Zaświeciła się mikroskopijna lampka, dająca jednak wystarczająco dużo światła, żeby Joanna mogła przygotować swoją twarz na powitanie nowego dnia. Długo i niecierpliwie czekała na ten moment, a teraz, kiedy właśnie nadszedł, pragnęła go powitać, wyglądając pięknie. Z kieszeni drzwi wydobyła swoją kosmetyczkę. Nie jest łatwo w czasie jazdy samochodem zrobić sobie makijaż. Na szczęście to nie ona prowadzi, chociaż zdarzało się jej, siedząc za kierownicą, używać kredki do oczu i szminki. Teraz ma jednak więcej swobody. Swoją prawie dziewczęcą twarz przetarła nawilżoną chusteczką. Ta dziewczęca uroda ujmowała jej sporo lat. Bywało, że wychodząc z Holgerem do kina, była proszona przez obsługę o pokazanie dowodu tożsamości. Z jednej strony był to dla niej komplement, z drugiej jednak bardzo żenująca sytuacja. Szybko nauczyła się za pomocą cieni i szminki dodawać sobie lat, lecz robiła to tylko wtedy, gdy zachodziła taka potrzeba. Żadna kobieta nie lubi siebie postarzać i tak samo było w przypadku Joanny. Po oczyszczeniu twarzy i wytarciu w suchy i przyjemny w dotyku ręczniczek, Joanna nałożyła podkład, a następnie przystąpiła do cieniowania powiek. Chciała wyglądać świeżo i delikatnie, dlatego zdecydowała się na brzoskwiniowy kolor. Żeby podkreślić efekt, postanowiła użyć szminki w troszeczkę ciemniejszym odcieniu. Szybko przystąpiła do działania i już po chwili z zadowoleniem przeglądała się w lusterku.

– Gute Arbeit3 – mruknął Holger.

– Ich weiss. Danke4 – odpowiedziała z lekkim uśmiechem, zamykając osłonę przeciwsłoneczną.

W blasku reflektorów wyłoniła się tablica informacyjna. Na białym tle, czarnymi literami napisane było: Wodzisław Śląski. W samą porę, pomyślała Joanna.

– Nach dreihundert Meter bitte links abbiegen5 – huknęła jak grom z jasnego nieba damskim głosem nawigacja, wyrywając ze snu Laurę, córkę Joanny.

– Mamo, to już? – zapytała.

– Jeszcze tylko parę minutek i już jesteśmy – odpowiedziała Joanna.

Była dumna z córki, że używa języka polskiego. Przez całe osiemnastoletnie życie Laury Joanna zwracała się do niej po polsku. Niektórzy z jej znajomych stukali się w czoło, mówiąc, że przecież Laura tego nie potrzebuje. Lepiej niech przyłoży się do nauki języka angielskiego. Joanna jednak nie odpuściła. Zawsze powtarzała Laurze, że ma krewnych w Polsce i że będzie jej dużo łatwiej, jeżeli będzie porozumiewać się z nimi w ich ojczystym języku. Poza tym znajomość kilku języków jeszcze nikomu nie zaszkodziła.

Laura była oczkiem w głowie Joanny. Co prawda bywała wobec niej czasami surowa i wymagająca, wynikało to jednak z filozofii życia i celu, jaki sobie postawiła. Kiedy patrzyła na córkę, dostrzegała w niej swoje odbicie. Widziała w niej zagubioną i przeuroczą nastolatkę, która musiała, mając niespełna siedemnaście lat, czmychnąć poza granice ojczyzny. Zmuszona była zacząć życie od nowa.

Laura, podobnie jak jej matka, miała dziewczęcą buzię, włosy wpadające w kolor świeżego kasztana, zgrabną, wysportowaną sylwetkę. Posiadała nieduże piersi, ale wystarczająco rzucające się w oczy i sterczące na tyle, żeby każdego przyprawić o dreszcze. Dzięki tańcu uzyskała zgrabne i smukłe nogi oraz niezwykle seksowną pupę. Zresztą uważała ją za swój niezawodny atut, który często eksponowała, ubierając się w legginsy.

Joanna doskonale zdawała sobie sprawę, że Laurze nie będzie lekko. Przeprowadzka w tym wieku, porzucenie przyjaciół i przyjaciółek, trudności z językiem. Do tego dojdzie jeszcze nowa szkoła i ten cały stres z nią związany. Nie zauważała jednak strachu u córki. Wręcz przeciwnie. Laura wydawała się ciekawa świata i miejsc, o których jej tak często opowiadała. Traktowała to jak przygodę życia, a jej matka postarała się, żeby przeżyła ją z dużym zapleczem finansowym.

Joanna wszystko sobie dobrze przygotowała. Nie chciała powtórki z młodości. Nie chciała być zaskoczona i rzucona na głęboką wodę, tak jak to miało miejsce, kiedy dobiegała siedemnastki. Na szczęście nie bała się ryzyka. Potrafiła również wykorzystać swoją urodę. Dzięki niewinności, którą miała wręcz przyklejoną na twarzy, szybko i łatwo zjednywała sobie ludzkie serca. Inni ufali jej i wierzyli, a ona nie pamiętała sytuacji, w której ktoś mógłby jej odmówić. Skrzętnie wykorzystując swoje asy w rękawie, szybko osiągnęła swoje cele. Ukończyła dobrą szkołę i została nauczycielką języka niemieckiego ze szczególnym naciskiem na nauczanie cudzoziemców. Dzięki temu łatwiej jej było dorabiać sobie trochę na boku jako tłumacz i pomagając obcokrajowcom załatwiać urzędowe sprawy.

Jednak jej serce było oddane nie pracy, a pasji. Taniec był dla niej wszystkim. Dzięki cechom charakteru, które nabyła jako nauczycielka, czyli samodyscyplinie, upartości i staranności, w tańcu udało jej się osiągnąć wielki sukces. To właśnie podczas treningów poznała swoją miłość życia – Holgera. Wtedy dobiegający trzydziestki mężczyzna, wysoki, mający czarne, krótko przycięte włosy, białe jak śnieg zęby oraz błękitne oczy, czarował kobiety swoją sportową sylwetką i płaskim, wręcz wyrzeźbionym sześciopakiem. To on nauczył Joannę, jak ma tańczyć, jak ma wyzwolić swoje emocje i przekazać je swoim nogom oraz rękom. To dzięki niemu Joannie udało się zdobyć wielokrotnie tytuł mistrza Niemiec oraz sięgnąć po mistrzostwo Europy. Co prawda nie tańczyła z Holgerem w parze, ponieważ on miał już swoją partnerkę, z którą startował z listy World DanceSport Federation i z którą zdobył dwukrotnie tytuł mistrza świata w stylu latynoamerykańskim oraz w tańcach standardowych. Uważała to za swoją porażkę i wewnętrznie utrzymywała, że gdyby Holger był jej partnerem w tańcu, to z pewnością i ona mogłaby być dumna z tytułu mistrza świata. Tak się jednak nie stało.

Joanna zrobiła jednak wszystko, żeby zdobyć serce Holgera. Próbowała również, do czego nigdy nikomu się nie przyznała, skłócić swojego ukochanego z jego partnerką do tańca. Jednak pomimo różnych fochów, gróźb i płaczu, nigdy Joannie się to nie udało. Tych dwoje łączyła jakaś niewidzialna więź, której ona nie potrafiła zrozumieć. Porozumiewali się bez słów. Wystarczył im krótki gest, skinienie głową, uśmiech, coś szepniętego do ucha. Nic nie potrafiło ich skłócić, rozgniewać ani wytrącić z równowagi. Takie dwie bratnie dusze. Może właśnie dlatego tak dobrze tańczyli. Kiedy się na nich patrzyło, to odnosiło się wrażenie, że to nie dwie, ale tylko jedna osoba porusza się po parkiecie. Dlaczego zatem Holger wybrał Joannę na swoją żonę, a nie tak doskonale rozumiejącą go partnerkę? Nie potrafiła na to odpowiedzieć. Z czasem nauczyła się zaufania do męża. Przestała się bać i wymazała z głowy urojone zdrady.

Kiedy Holger zakończył już karierę tancerza i zaczął wspólnie ze swoją partnerką, a teraz już wspólniczką, otwierać sieć profesjonalnych szkół tańca, Joanna nie tylko nie miała nic przeciwko, ale również zainwestowała swoje pieniądze w ten biznes. Okazało się, że ma do tego nosa. Udało jej się stworzyć własną kolekcję butów do tańca. Dzięki znajomościom w Polsce dotarła do firm, które produkowały jej obuwie o siedemdziesiąt procent taniej niż w Niemczech, zachowując przy tym wysoką jakość i standard produktu. Stworzyła również kolekcję ubrań oraz nowe i przyjemne w zapachu antyperspiranty. Nauczyła się wykorzystywać swój instynkt bizneswoman do gry na giełdzie. Posiadała doskonałe wyczucie i jeszcze lepsze znajomości, co pozwoliło jej wielokrotnie powiększyć swój majątek.

Joanna tęskniła jednak za Polską, za tym swoim małym miasteczkiem – Wodzisławiem Śląskim. Tęskniła jeszcze za kimś, ale odsunęła to na dalszy plan. Jej wrodzony wdzięk i talent oraz pokaźne zaplecze finansowe pozwalało na zrealizowanie planu powrotu do rodzinnych stron. Musiała jeszcze tylko podopinać parę spraw. A potem, jak to mówią niektórzy, należało już tylko puścić wodę na koło młyńskie, a sprawy zaczną się toczyć swoim życiem. I będzie tak, jak to sobie zaplanowała.

– Sie haben das Ziel erreicht!6 – ryknęła nawigacja. Zaczęło się, roześmiała się w duchu Joanna.

5

Alex z Louisem wypadli na podwórko, kopniakiem otwierając drzwi wejściowe. Louis znowu był pierwszy, chociaż to Alex był wyższy i miał dłuższe nogi. Kiedy patrzyło się na nich obu z pewnej odległości, to o Alexie można było powiedzieć, że drzemie w nim sportowiec, z kolei Louisa łatwo było przyrównać do suchara. Miał średniej długości włosy koloru złoty blond, co było przyczyną skojarzenia jego osoby z sucharkiem. Louis lubił zaczesywać włosy na prawą stronę, a niesforne kosmyki plączące się z lewej strony zakładał za ucho. Ten złoty kolor włosów odziedziczył po ojcu, o czym mało kto wiedział, ponieważ tata był już łysy jak kolano. Kiedyś, przez przypadek, Louis, szperając w starych albumach, znalazł zdjęcie ojca, który był mniej więcej w tym samym wieku, w jakim Louis jest teraz, czyli około osiemnastu lat. Zdjęcie zostało zrobione na Balatonie, miejscowym kąpielisku. Tata dumnie prężył klatkę piersiową oraz bicepsy. Klęczał na piasku. Za nim w tafli wody odbijał się zielony gęsty las. Lecz pomimo pięknych widoków, uwagę Louisa przykuły włosy ojca. Były bujne i złociste. Opadały na ramiona. Oczywiście pod nosem świecił się złoty wąs. Na szczęście ten wąsik nie przypadł do gustu Louisowi, jednak od włosów nie potrafił oderwać wzroku. I właśnie tamtego dnia postanowił, że on również będzie posiadaczem takiej fryzury.

Jego długie włosy, krucha postawa oraz delikatne rysy twarzy były częstym powodem przytyków chłopaków ze szkoły, a zarazem jeszcze częstszym powodem westchnień nastoletnich dziewcząt. Ich wyobraźnia, nasycona przeczytanymi romansidłami i setkami godzin banalnych seriali, widziała w Louisie jednego z głównych bohaterów. Wszystkie te dziewczyny chciały rzucić się mu na szyję i konać u jego stóp, tonąc w pożegnalnych łzach i gorących pocałunkach. Tego Alex nie mógł pojąć. Według jego rozumowania kobietki lecą na naprężone mięśnie, nieogoloną szczękę i lekki smrodek potu. Tymczasem Louis to zupełne przeciwieństwo. Wyglądał prawie jak dziewczyna. Jednak to właśnie jego przyjaciel miał branie, a nie on. Na szczęście Louis nie był zainteresowany randkowaniem i często już na pierwszym spotkaniu dawał to jasno do zrozumienia. Niektóre dziewczyny szybko przechodziły nad tym do porządku dziennego. Inne prawie mdlały z rozpaczy. Takie ofiary niespełnionej miłości Alex starał się wykorzystać, często jednak zamiast buziaka dostając z liścia w pysk.

Pomimo