Krzyk w deszczu - Yu Hua - ebook + książka

Krzyk w deszczu ebook

Hua Yu

4,0

Opis

[...] Z oddali usłyszałem coś jak łzawy krzyk kobiety. Ochrypły głos niósł się po nocy, tak nieporównanie wcześniej spokojnej, i sprawił, że ja, dziecko w tym wspomnieniu, zacząłem drżeć jak liść.

Widzę siebie przerażonego, z szeroko otwartymi ze strachu oczyma i niewyraźnymi w ciemności rysami twarzy. Ten kobiecy krzyk niósł się jeszcze bardzo długo. Z niecierpliwością i przerażeniem czekałem, aż pojawi się jakiś inny dźwięk, który odpowiedziałby na krzyk kobiety i uspokoił jej płacz – ale taki dźwięk nie nadszedł.

Teraz zdaję sobie sprawę, dlaczego byłem wówczas tak przerażony – nigdy nie usłyszałem żadnego dźwięku w odpowiedzi. Nie ma nic, co bardziej wprawiałoby ludzi w drżenie, niż samotny, bezsilny krzyk w deszczowej, nocnej pustce...

 

Yu Hua jeden z najwybitniejszych współczesnych pisarzy chińskich, ceniony i rozpoznawalny również na Zachodzie. W swojej twórczości dokonuje głębokiej i szczegółowej analizy ludzkiej natury: zła i przemocy, instynktu i pożądania, tradycji i historii. Znany jest z używania czarnego humoru i unikalnych stylów językowych. Zyskał rozgłos m.in. dzięki takim książkom, jak: Chiny w dziesięciu słowach, Kroniki sprzedawcy krwi, Bracia, Żyć! czy Nie mam własnego imienia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 392

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (4 oceny)
1
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Przedmowa Autora do II wydania chińskiego

Przedmowa autora jest zazwyczaj momentem spotkania: w bezbrzeżnej pamięci wyszukuje się te chwile, które przeminęły w mgnieniu oka, i spotyka się z opowieściami o tym, co się kiedyś wydarzyło, czyli z własną przeszłością. Ta przedmowa nie jest wyjątkiem, staje się spotkaniem roku 1998 z rokiem 1991. Oprócz tego autor tej książki spotyka się z postaciami w niej występującymi. W języku trudno jest rozdzielić prawdę i zmyślenie, ale ta odległość w czasie nie wymaga spoglądania daleko – siedem lat to jak siedzenie przy jednym stole.

W ten właśnie sposób po raz kolejny spotykam się z pewną rodziną, z tym, co widziała i co słyszała, oraz z jej radościami i smutkami. Mam wrażenie, że stopniowo wchodzę w ich życie. Jeśli mam szczęście, to czasem mogę dostrzec, co się dzieje w ich sercach, usłyszeć ich westchnienia i krzyki, ich łkania i ich śmiech. W rezultacie nabywam należnego mi prawa do ponownego zrozumienia ich losów. Zrozumienia, jak słaba i delikatna matka przeszła przez życie, znosząc wszystko z zaciśniętymi zębami, i wybuchła gniewem tylko raz: na łożu śmierci. Zrozumienia ojca rodziny, Sun Guangcaia, który chełpił się swoim łajdactwem; który własnego ojca i syna traktował jak kłody pod nogami, gotowy w każdej chwili, aby usunąć je ze swojej drogi kopniakiem; który żył z inną kobietą jeszcze za życia żony, ale po jej śmierci, gdy i jego koniec powoli się zbliżał, noce spędzał przed jej grobem, gdzie bezustannie płakał. Ojciec Sun Guangcaia, Sun Youyuan, żył zbyt długo, tak długo, że sam nie mógł już tego znieść, ale jego poczucie humoru zawsze przewyższało jego smutek. Co do trzech braci: Sun Guangpinga, Sun Guanglina i Sun Guangminga, to ich losy skrzyżowały się tylko na krótko, potem każdy z nich udał się w swoją stronę. Sun Guangping, który dorastał w najbardziej przeciętny ze sposobów, jako dorosły człowiek sprawił, że jego ojciec drżał przed nim ze strachu. Sun Guanglin, który jest początkiem i końcem tej opowieści, miał bogatsze doświadczenie, stąd był w stanie dostrzec więcej w zawiłościach losu. Sun Guangming najwcześniej odszedł z tego świata: najmłodszy członek rodziny pierwszy ukończył to, co miał na nim do zrobienia. Utonął w rzece, a gdy ostatnim wysiłkiem walczył, aby wydostać się na powierzchnię wody, otworzył szeroko oczy, by spojrzeć prosto w oślepiające słońce. Gdy siedem lat temu o tym pisałem, byłem przekonany, że był w stanie patrzeć prosto w słońce, ponieważ było to jego ostatnie spojrzenie; teraz nadal tak uważam – ceną, jaką zapłacił, była śmierć. Przed siedmioma laty stworzyłem te postaci i siedem lat później nadal bezustannie pojawiają się one przed moimi oczyma. Wspominam je tak, jak wspominam przyjaciół z własnego życia. Nie bledną wraz z upływem czasu, wręcz przeciwnie, stają się coraz wyraźniejsze i jednocześnie coraz prawdziwsze, coraz wiarygodniejsze. W tej chwili nie tylko jestem w stanie widzieć je w mojej pamięci, ale też często rzeczywiście słyszę dźwięk ich kroków. Idą do mnie, wchodzą po schodach, dzwonią do mojego mieszkania. Stąd stopniowo wziął się mój niepokój: skoro zmyślone przeze mnie postacie stają się coraz bardziej rzeczywiste, to chcąc nie chcąc zacząłem się zastanawiać, czy moja rzeczywistość nie jest zmyślona?

 

Yu Hua, 11 października 1998 roku

Przedmowa Autora do przekładu polskiego

Ta ukończona wiele lat temu książka sprawia, że wracam pamięcią do tamtych wypełnionych emocjami dni. Raz jeszcze czytam to, co wtedy napisałem językiem o wiele młodszym niż ten, którego używam teraz. Słowa te są wypełnione odwagą i pewnością siebie; słowa te zdają się opisywać władcę; słowa te w jednym zdaniu próbują zamknąć jedną rzecz. Ten język porusza dzisiejszego mnie, jego rytm zdaje się przypominać trzask płonącego bambusa.

Wydaje mi się, że jest to chyba książka o pamięci. Jej struktura wywodzi się z tego, jak odczuwamy upływ czasu, a dokładniej mówiąc – z odczuć względem czasu, który znamy, czyli czasu, który zamyka się w naszej pamięci. Podejmuje próbę pokazania, że człowiek z większą pewnością stawia czoła przeszłości niż przyszłości. Przyszłość wypełniona jest ryzykiem i tajemnicami, które nie sposób pokonać. Dopiero gdy pozostawiamy je za sobą, zamiast ze zdumieniem i strachem traktujemy je z humorem i nostalgią. Dlatego właśnie ludzkość uwielbia wspomnienia. Wiecznie falują w różnych językach różnych narodów niczym woda płynąca w rzece, podtrzymując ich istnienie i umożliwiając czerpanie przyjemności z czytania.

Ludzie nie mogą wybrać swojej przyszłości, ale mogą cieszyć się prawem wyboru swojej przeszłości. We wspominaniu szczególnie atrakcyjna jest możliwość powtórnego wyboru, możliwość połączenia ze sobą wcale niepowiązanych wydarzeń, by w ten sposób uzyskać zupełnie nową przeszłość. Co więcej, te połączenia można bezustannie wymieniać, aby uzyskać inne doświadczenia. Gdy człowiek siedzi samotnie na ławce w parku, a kąciki jego ust unoszą się w uśmiechu na widok zachodzącego słońca, wydawać by się mogło, że z powodu swojej samotności zasługuje na współczucie. A może on w tym właśnie momencie odbywa jakąś cudowną podróż? Siedzi w powozie wspomnień, a jego życie rozpoczyna się na nowo. I tym razem będzie to życie, które on sam starannie wybierze.

Ta książka opiera się na podobnym rozumowaniu. „Logika pamięci” – tak kiedyś myślałem o jej strukturze. Czas stał się rozbitymi fragmentami, które z prędkością światła raz za razem pojawiają się w krótkich przebłyskach. Ponieważ cała narracja prowadzona jest z dzisiejszej perspektywy, te fragmenty układają się i dopasowują na nowo. Nadałem kiedyś sobie prawo manipulowania przeszłością: moje opowieści jakby nieustannie biorą telefon, wykręcają jakąś losową datę i uważnie nasłuchują, co przeszłość na drugim końcu ma do powiedzenia.

 

Yu Hua, 19 grudnia 2019 roku

Rozdział I

Nanmen

W 1965 roku pewne dziecko zaczęło czuć nieopisany strach przed nocą. Pamiętam tę noc z mżawką wypełniającą powietrze. Spałem już wtedy. Byłem jeszcze tak mały, że wyglądałem jak zabawka położona na łóżku. Skapywanie wody z dachu było obrazem spokoju, a ja, stopniowo zapadając w sen, powoli zapominałem o kroplach deszczu. Chyba wtedy właśnie, gdy bezpiecznie i spokojnie zasypiałem, ukazała mi się cicha i ustronna ścieżka, przed którą na boki odsuwały się drzewa i gęsta trawa. Z oddali usłyszałem coś jak łzawy krzyk kobiety. Ochrypły głos niósł się po nocy, tak nieporównanie wcześniej spokojnej, i sprawił, że ja, dziecko w tym wspomnieniu, zacząłem drżeć jak liść.

Widzę siebie przerażonego, z szeroko otwartymi ze strachu oczyma i niewyraźnymi w ciemności rysami twarzy. Ten kobiecy krzyk niósł się jeszcze bardzo długo. Z niecierpliwością i przerażeniem czekałem, aż pojawi się jakiś inny dźwięk, który odpowiedziałby na krzyk kobiety i uspokoił jej płacz – ale taki dźwięk nie nadszedł. Teraz zdaję sobie sprawę, dlaczego byłem wówczas tak przerażony – nigdy nie usłyszałem żadnego dźwięku w odpowiedzi. Nie ma nic, co bardziej wprawiałoby ludzi w drżenie, niż samotny, bezsilny krzyk w deszczowej, nocnej pustce.

Tuż za tym wspomnieniem nadchodzi kolejne. Kilka białych baranków pojawia się od strony brzegu rzeki pokrytego zieloną trawą. Doznanie jasnego dnia łagodzi niepokój wywołany przez poprzednie wspomnienie. Nie mogę tylko ustalić, kiedy i gdzie się narodziło.

Było to chyba kilka dni później, gdy jakby usłyszałem odpowiedź na krzyk tamtej kobiety. Zbliżał się wtedy wieczór. Niedawno przeszła burza, ciemne chmury na niebie przetaczały się jak gęsty dym. Siedziałem obok sadzawki za domem. W tej deszczowej scenerii podszedł do mnie obcy mężczyzna, cały ubrany na czarno. Gdy szedł, jego ubranie wzdymało się i powiewało jak chorągiew na tle zachmurzonego nieba. Jego widok, gdy się do mnie zbliżał, sprawił, że w moim sercu znów wyraźnie pojawił się krzyk tamtej kobiety. Obcy mężczyzna patrzył na mnie swoim przeszywającym wzrokiem już z oddali i nie spuszczał go ze mnie przez cały czas. Gdy moje przerażenie sięgnęło już zenitu, skręcił i wszedł na miedzę między dwoma polami, krok za krokiem się ode mnie oddalając. Jego szerokie czarne ubranie łopotało na wietrze. Gdy już jako dorosły człowiek wspominam wydarzenia z przeszłości, zawsze zatrzymuję się dłużej w tym miejscu. Sam się sobie dziwię, dlaczego wówczas to łopotanie wziąłem za odpowiedź na krzyk kobiety w deszczu.

Pamiętam poranek, poranek czysty i przejrzysty. Biegłem za kilkorgiem dzieci z wioski, pod stopami miałem miękkie błoto i tańczącą na wietrze trawę. Światło słońca bardziej niż jak oślepiające promienie było jak ciepła farba rozmazana na naszych ciałach. Biegaliśmy jak tamte baranki na brzegu rzeki. Wydaje się, że trwało to bardzo długo, aż dotarliśmy do starej, rozlatującej się świątyni. Zauważyłem w niej kilka wielkich pajęczych sieci.

Zdaje się, że jeszcze wcześniej z daleka nadeszło jakieś dziecko z wioski. Do dziś pamiętam jego bladą twarz i drżące od wiatru wargi. Powiedziało do mnie:

– Tam jest martwy człowiek.

Zobaczyłem ciało leżące pod pajęczyną – to był ten sam mężczyzna w czarnym ubraniu, który poprzedniego dnia wieczorem szedł w moją stronę. Choć teraz ze wszystkich sił staram się sobie przypomnieć moje uczucia w tamtej chwili, to nie potrafię. Przeszłe wydarzenia we wspomnieniach oddzieliły się już od emocji z tamtego czasu, została tylko skorupa. W tej chwili znajdują się w niej moje obecne uczucia. Śmierć obcego mężczyzny dla sześcioletniego mnie mogła być tylko pomniejszym zaskoczeniem, które nie wywołało nawet dłuższego westchnienia. Leżał na plecach na wilgotnej ziemi. Oczy miał zamknięte, był cały pogodny i spokojny. Zauważyłem, że jego czarne ubranie było brudne od błota, upstrzone plamami tak jak miedza szarawymi, bezimiennymi kwiatkami. To był pierwszy raz, gdy zobaczyłem martwego człowieka. Wyglądał, jakby spał. Takie właśnie miałem pojęcie o rzeczywistości w wieku sześciu lat: okazuje się, że umrzeć to po prostu zasnąć.

Po tym wszystkim ogromnie bałem się nocy. Przed oczyma stawał mi obraz mnie samego stojącego na drodze u wyjścia z wioski, a noc zbliżała się jak fale powodzi, pochłaniając najpierw moje oczy, a potem wszystko inne. Przez bardzo długi czas leżałem nocami w ciemności na łóżku, nie mając odwagi, by zasnąć. Otaczający mnie zewsząd bezruch sprawiał, że moje przerażenie rosło bez granic. Raz po raz mocowałem się ze snem, jego silne ręce robiły wszystko, aby mnie wciągnąć, a ja opierałem się ze wszystkich sił. Bałem się, że stanie się ze mną to, co z tamtym obcym mężczyzną, że kiedyś zasnę i już nigdy się nie obudzę. Ale ostatecznie, zmęczony i wyczerpany, chcąc nie chcąc zawsze zapadałem w spokojny sen. Gdy budziłem się wczesnym rankiem kolejnego dnia i odkrywałem, że nadal żyję, patrzyłem na światło wpadające przez szczelinę między drzwiami a framugą, szczęśliwy i podekscytowany, że się uratowałem.

Moje ostatnie wspomnienie z czasów, gdy miałem sześć lat, to że biegnę. Przewija się w nim pierwszy statek o kadłubie z żelbetonu zbudowany w miejskiej stoczni w czasach jej świetności. Miał wpłynąć do rzeki w Nanmen. Razem z moim starszym bratem biegliśmy nad jej brzeg. Jaskrawe światło słońca z przeszłości oświetlało moją młodą matkę. Jej chusta w niebieską kratkę powiewała na jesiennym wietrze, a mój młodszy brat siedział w jej ramionach i szeroko otwierał zdumione oczy. Ojciec, śmiejąc się donośnie, boso wszedł na miedzę. Czemu musiał wtedy pojawić się potężny mężczyzna w wojskowym mundurze? Jak liść wlatujący pomiędzy drzewa w lesie wszedł między moją rodzinę.

Na brzegu rzeki było już pełno ludzi. Mój starszy brat wziął mnie i razem zaczęliśmy przeciskać się pomiędzy nogami dorosłych, przykryci gwarem ich głosów. Wspięliśmy się na brzeg rzeki i wystawiliśmy głowy spomiędzy nóg dwóch ludzi, zerkając na wszystkie strony jak żółwie.

Dźwięk werbli ogłosił pełen napięcia moment. Ludzie na obu brzegach rzeki zaczęli wiwatować. Oto zobaczyłem, że nadpływa statek, na jego pokładzie rozwieszonych było kilka konopnych sznurów, do których przymocowano różnokolorowe kawałki papieru. Wyglądały jak kwitnące w powietrzu kwiaty. Kilkunastu młodych mężczyzn na statku biło w bębny i gongi.

Krzyknąłem do brata:

– Ej, z czego jest zrobiony ten statek?

Brat odwrócił głowę i również krzycząc, odpowiedział:

– Z kamienia!

– To czemu nie tonie?

– Głupku – powiedział brat – nie widzisz tych sznurów na górze?

W tej scenie nagle pojawił się ubrany w wojskowy mundur Wang Liqiang, sprawiając, że moje wspomnienia o Nanmen zostały zawieszone na pięć lat. Ten potężny mężczyzna, ciągnąc mnie za rękę, opuścił Nanmen i wsiadł na parostatek wydający charakterystyczny dźwięk syreny morskiej. Wraz z rozległym nurtem rzeki popłynęliśmy nim do miasteczka Sundang. Nie wiedziałem, że rodzice oddali mnie obcym ludziom, myślałem, że to tylko wycieczka. Na wąskiej drodze minąłem schorowanego dziadka. Napotkawszy jego smutny wzrok, bardzo zadowolony z siebie powiedziałem:

– Nie mam teraz czasu z tobą rozmawiać.

Pięć lat później, gdy samotnie wracałem do Nanmen, los chciał, że znów spotkałem staruszka na tej samej drodze.

Niedługo po moim powrocie pewna miastowa rodzina nazwiskiem Su przeprowadziła się do Nanmen. Któregoś letniego poranka dwaj chłopcy z tej rodziny wynieśli z domu mały okrągły stolik, aby zjeść śniadanie w cieniu drzewa.

Jest to scena, której byłem świadkiem w wieku dwunastu lat. Siedziało tam dwoje dzieci z miasta w ubraniach kupionych w sklepie. Ja za to siedziałem sam nad sadzawką, w ręcznie robionych płóciennych krótkich portkach. Potem zobaczyłem mojego czternastoletniego starszego brata, jak prowadzi młodszego, dziewięcioletniego, w stronę dzieci z rodziny Su. Obaj, tak jak i ja, byli goli od pasa w górę i opaleni jak dwa piskorze.

Wcześniej słyszałem, jak starszy brat mówi na wiejskim placu:

– Chodźcie, zobaczymy, co jedzą ludzie z miasta.

Spośród wielu dzieci na placu tylko młodszy brat zgodził się z nim pójść do dwóch obcych ludzi. Starszy szedł z wysoko podniesioną głową i zdawał się pełen wielkiej odwagi, młodszy natomiast truchtał zaraz za nim. Na rękach zawieszone mieli kosze na trawę, które bujały się to w jedną, to w drugą stronę.

Dwa miastowe dzieciaki odłożyły trzymane w rękach miseczki oraz pałeczki i uważnie obserwowały moich braci. Ci nie zatrzymali się, ostentacyjnie przemaszerowali przed stolikiem i przy domu zawrócili. W porównaniu ze starszym, odwaga młodszego brata zdawała się być trochę na pokaz.

Gdy wrócili na plac, usłyszałem, jak starszy mówi:

– Miastowi też jedzą solone warzywa, tak jak my.

– Nie jedzą mięsa?

– Gówno, nie mięso.

Młodszy wtedy dopowiedział:

– Oni do solonych warzyw dodają oleju, a my nie.

Starszy go popchnął:

– E tam, wielkie mi rzeczy, olej! U nas w domu też jest.

Młodszy mówił dalej:

– To jest olej sezamowy, takiego nie mamy.

– Gówno się znasz.

– Poznałem po zapachu.

Gdy miałem dwanaście lat, po śmierci Wang Liqianga wróciłem samotnie do Nanmen. Było to tak, jakbym znów rozpoczynał nowe życie jako przysposobione przez kogoś dziecko. W owych dniach często miewałem dziwne uczucie, że to Wang Liqiang i Li Xiuying byli moimi prawdziwymi rodzicami, a dom w Nanmen to tylko jakiś przytułek. To uczucie oddalenia i wyobcowania na samym początku wzięło się z pożaru. Akurat gdy po niespodziewanym spotkaniu z dziadkiem wróciliśmy do Nanmen, na dachu naszego domu wybuchł pożar.

Ten zbieg okoliczności sprawił, że od tamtej pory ojciec zawsze był podejrzliwy w stosunku do mnie i do dziadka, jakbyśmy to my sprowadzili to nieszczęście. Czasem, gdy przypadkiem staliśmy gdzieś razem, ojciec wznosił krzyki pełne niepokoju, jakby strzecha, którą właśnie położył na domu, znów miała się zapalić.

Dziadek zmarł dwa lata po tym, jak wróciłem do Nanmen. Jego śmierć sprawiła, że ojciec porzucił swoje podejrzenia, ale moja opłakana sytuacja w domu wcale się od tego nie polepszyła. Pod wpływem ojca również mój starszy brat zaczął mnie nie znosić. Za każdym razem, gdy pojawiałem się u jego boku, kazał mi się zmywać. Coraz bardziej oddalałem się od braci, a że dzieci z wioski zawsze trzymały się ze starszym, to jednocześnie oddalałem się też od nich.

Przez długi czas mogłem się tylko cieszyć wspomnieniami życia w domu Wang Liqianga i moich dziecięcych kompanów zabaw z Sundangu. Przypominałem sobie niezliczone szczęśliwe chwile z przeszłości, a jednocześnie nie byłem w stanie pozbyć się smutku. Siedziałem sam nad sadzawką w Nanmen, zmęczony życiem. Moje samotne uśmiechy i łzy wprawiały mieszkańców wioski w ogromne zdziwienie. W ich oczach byłem coraz większym dziwakiem, do tego stopnia, że gdy ktoś kłócił się z moim ojcem, ja stawałem się orężem w ręku tej osoby. Ludzie mówili, że z takiego syna nic dobrego nie będzie. Przez całe moje życie w Nanmen mój starszy brat raz tylko błagał mnie o przebaczenie – gdy rozciął mi głowę sierpem, a krew zalała mi twarz.

Stało się to w naszej przydomowej owczarni. Początkowo, po tym, jak poczułem uderzenie w głowę, nie wiedziałem, co się stało, tyle tylko, że zobaczyłem zmianę w zachowaniu brata. Później dopiero poczułem, że krew leje mi się po twarzy.

Brat stał w wejściu, tracąc zmysły ze strachu. Błagał mnie, bym zmył z siebie krew. Odepchnąłem go i skierowałem się do wyjścia z wioski, ku polom, gdzie był ojciec.

Mieszkańcy wioski wylewali wtedy nawóz na pola z warzywami. Powiał delikatny wiatr i poczułem słaby zapach gnoju. Gdy podchodziłem do pól, usłyszałem krzyki kilku kobiet. Jak przez mgłę zobaczyłem biegnącą w moją stronę matkę. Dobiegła do mnie i zapytała, co się stało. Nie odpowiedziałem, nadal szedłem w stronę ojca.

Zobaczyłem, że ojciec ma w ręku łopatę do gnoju, właśnie wyjął ją z wiadra. Zatrzymał się w pół ruchu i patrzył, jak idę w jego stronę.

Usłyszałem, jak mówię:

– Starszy brat mnie uderzył.

Ojciec rzucił łopatę, wbiegł na miedzę i popędził do domu.

Nie wiedziałem jednak, że po tym, jak wyszedłem z owczarni, starszy brat sierpem zranił młodszego w twarz. Gdy ten otworzył usta, by wrzasnąć, starszy zaczął mu się tłumaczyć, a potem błagać o wybaczenie. Jego błagania, choć nie podziałały na mnie, to na młodszego brata już tak.

Gdy wróciłem do domu, nie zobaczyłem wcale, jak mój starszy brat dostaje karę. Zobaczyłem ojca czekającego na mnie pod wiązem z powrozem w ręku.

Fałszywe oskarżenie młodszego brata brzmiało w następujący sposób: najpierw ja zraniłem go sierpem, a dopiero potem starszy brat rozkrwawił mi twarz.

Ojciec przywiązał mnie do drzewa i zbił tak, że nigdy tego nie zapomnę. Dokoła zebrały się dzieci z wioski i podekscytowane obserwowały, jak dostaję lanie. Moi bracia, triumfujący, pilnowali wśród nich porządku.

Po tych wydarzeniach na ostatniej stronie zeszytu do chińskiego narysowałem dwa symbole, duży i mały. Odtąd robiłem odpowiedni zapis za każdym razem, gdy ojciec i starszy brat mnie bili.

Teraz, wiele lat później, nadal mam ten zeszyt, ale przez zapach pleśni, który się z niego wydobywa, trudno mi jasno wczuć się w tamten stan ducha, w którym poprzysiągłem zemstę. Zastąpiło go niewielkie zaskoczenie, to zaskoczenie przywołuje mi na myśli nanmeńskie wierzby. Pamiętam, jak któregoś poranka wczesną wiosną ze zdziwieniem odkryłem, że uschnięta wierzba cała pokryta jest młodymi pędami w kolorze świeżej zieleni. Był to niewątpliwie piękny widok. Gdy wiele lat później znów pojawia się w mojej pamięci, o dziwo jest ściśle połączony z zeszytem do chińskiego, widmem moich poniżeń w przeszłości. Być może to właśnie jest pamięć, która wznosi się ponad poczucie krzywdy i przybywa tylko jako wspomnienie.

Moja sytuacja w domu coraz bardziej się pogarszała. Znów miało miejsce pewne wydarzenie, przez które ja i moja rodzina bezpowrotnie oddaliliśmy się od siebie. Nie tylko członkowie mojej rodziny, ale także mieszkańcy wioski od tamtej pory mieli o mnie złą opinię.

Pola rodziny Wangów i mojej rodziny znajdowały się tuż obok siebie. Dwaj bracia Wang byli najsilniejsi w całej wiosce. Starszy z nich był już żonaty, a jego najstarsze dziecko i mój najmłodszy brat byli rówieśnikami. Kłótnie o pola w Nanmen zdarzały się często. Nie pamiętam już dokładnie, jaki był powód tej konkretnej kłótni. Pamiętam tylko, że było to pod wieczór. Siedziałem nad sadzawką i patrzyłem, jak mój ojciec i bracia stoją i bez wytchnienia kłócą się z sześciorgiem Wangów. Członkowie mojej rodziny wydawali się słabi, ich głosy nie brzmiały tak donośnie jak głosy tych drugich. Zwłaszcza mój młodszy brat, który przeklinając, nie mówił jeszcze tak wyraźnie jak jego rówieśnik od Wangów. Prawie wszyscy mieszkańcy wioski tam byli, kilku radziło i upominało. I Wangowie, i moja rodzina zatrzymywali ich i nie pozwalali im wrócić do siebie. Nagle zobaczyłem, że ojciec zamachnął się zaciśniętą pięścią, ale chłopiec Wangów, Wang Yuejin, złapał go za nadgarstek i wepchnął w pole ryżu. Ojciec wykrzykiwał przekleństwa i przemoczony do suchej nitki, chciał się wdrapać z powrotem na górę, ale jedno kopnięcie Yuejina znów posłało go w pole. Powtórzyło się to jeszcze kilka razy. Matka z krzykiem rzuciła się na Wang Yuejina, a on od niechcenia i ją wepchnął w pole. Rodzice wyglądali jak dwa kurczaki wrzucone do wody, rzucające się żałośnie to w jedną, to w drugą stronę. Ich upokorzenie sprawiło, że zasmucony, spuściłem głowę.

Później mój starszy brat rzucił się, wymachując nożem, a młodszy, dzierżąc sierp, ruszył w jego ślady. Nóż starszego wycelowany był w pośladki Wang Yuejina.

Wtedy sytuacja gwałtownie się zmieniła. Jeszcze przed momentem wielcy i silni bracia Wang teraz w panice uciekali do domu. Gdy mój starszy brat dogonił ich pod drzwiami, ci wycelowali w niego oszczepy do ryb. Brat, wymachując nożem, rzucił się na nich. W obliczu tej niezachwianej odwagi bracia Wang odrzucili oszczepy i uciekli. Mój młodszy brat, zainspirowany duchem walki starszego, wzniósł sierp i wydał z siebie okrzyk, który przydał mu mężności. Ale w biegu tracił równowagę i kilka razy potknął się o własne nogi.

Całej dyspucie przez cały czas przyglądałem się znad brzegu sadzawki, nie angażując się w nią. Dlatego też wszyscy mieszkańcy wioski, bez względu na to, czy popierali mego ojca, czy byli mu przeciwni, włącznie z rodziną Wangów, uważali, że drugiej takiej kanalii jak ja to ze świecą szukać. Można sobie wyobrazić moją sytuację w domu. Nie milkły za to pochwały na temat mojego starszego brata, którego zaczęto uważać za bohatera.

Przez jakiś czas, gdy siedziałem nad sadzawką lub kosiłem trawę, jedną z moich ulubionych rozrywek było przyglądanie się ukradkiem rodzinie Su. Dwa miastowe dzieciaki nigdy nie wychodziły na długo na dwór. Najdalej zaszły raz nad dół z obornikiem przy wejściu do wsi, ale zaraz wróciły. Pewnego dnia rano patrzyłem, jak wychodzą przed dom i stają między dwoma drzewami. Mówili coś, gestykulując rękoma, a następnie podeszli pod jedno z drzew. Starszy brat kucnął, młodszy wskoczył mu na plecy. Starszy zaniósł go pod drugie drzewo, potem zamienili się i wrócili. Nosili się tak na zmianę. Za każdym razem, gdy jeden wchodził na plecy drugiego, słyszałem radosny śmiech. Śmiechy obu braci były bardzo do siebie podobne.

Później z miasta przybyło trzech murarzy, przywieźli ze sobą dwa wózki cegieł. Przed domem rodziny Su wzniesiono murek, za którym znalazły się też tamte dwa drzewa, więc nie mogłem się już cieszyć widokiem zabaw dwóch braci. Często jednak słyszałem dobiegający zza muru śmiech i wiedziałem, że zabawy te nadal trwają.

Ich ojciec był lekarzem w jednym ze szpitali w mieście. Był to człowiek o jasnej cerze i przyjemnym głosie. Często widziałem, jak po skończonej zmianie nieśpiesznie idzie drogą, wracając do domu. Raz tylko nie wrócił pieszo, ale pojawił się na drodze na szpitalnym rowerze. Szedłem wtedy do domu z koszem pełnym trawy w rękach. Dźwięk dzwonka za plecami wystraszył mnie. Usłyszałem, jak lekarz wielkim głosem nawołuje z roweru swoich synów.

Bracia Su wyszli z domu i na jego widok zaczęli wiwatować i skakać. Radośnie pobiegli w stronę roweru. Ich matka stała przed murowanym ogrodzeniem i z uśmiechem patrzyła na swoją rodzinę.

Lekarz razem z synami wjechał rowerem na dróżkę między polami. Bracia krzyczeli głośno, a siedzący z przodu młodszy brat bez ustanku dzwonił dzwonkiem. Dzieci ze wsi były okropnie zazdrosne na ten widok.

Dopiero gdy w wieku szesnastu lat byłem w pierwszej klasie szkoły średniej, podjąłem próbę zrozumienia, co oznacza słowo „rodzina”. Długo zastanawiałem się nad moją rodziną w Nanmen i nad rodziną Wang Liqianga w Sundangu. Wreszcie zdecydowałem, że oprę się na wspomnieniu następującej sceny.

Moja pierwsza styczność z doktorem Su miała miejsce jeszcze przed tamtą awanturą o pole.

Było to zaledwie kilka miesięcy po moim powrocie do Nanmen, przed śmiercią dziadka. Mieszkał on wtedy u nas przez miesiąc, a potem przeniósł się do domu stryjka. Przez dwa dni miałem wysoką gorączkę. Z popękanymi wargami i suchością w ustach leżałem w łóżku, miałem zawroty głowy. Tak się złożyło, że nasza owca miała akurat rodzić, więc cała rodzina była w owczarni. Byłem sam w domu i jak przez mgłę słyszałem ich pomieszane pokrzykiwania, wśród których wybijały się donośne głosy braci.

Po jakimś czasie do mojego łóżka podeszła matka, zapytała, co się dzieje, i zaraz znów wyszła. Wróciła z jakimś człowiekiem – rozpoznałem, że był to doktor Su. Położył na chwilę dłoń na moim czole i powiedział:

– Trzydzieści dziewięć stopni.

Po ich wyjściu głosy z owczarni stały się jakby bardziej jazgotliwe. Gdy lekarz delikatnie przyłożył dłoń do mojego czoła, ja odczułem to jako pieszczotę i bliskość z drugim człowiekiem. Nie minęło wiele czasu, a usłyszałem głosy dwóch dzieciaków z rodziny Su rozmawiających przed domem. Potem dopiero zdałem sobie sprawę, że przyniosły dla mnie lekarstwa.

Gdy mi się polepszyło, ukryta w głębi serca tęsknota dziecka za więzią z dorosłymi zaczęła nie dawać mi spokoju. Zanim w wieku sześciu lat opuściłem Nanmen, byliśmy z ojcem bardzo blisko. Później, gdy przez pięć lat mieszkałem w Sundangu, od Wang Liqianga i Li Xiuying również otrzymywałem miłość i opiekę. Jednak po powrocie do Nanmen w jednej chwili stałem się samotny i bez oparcia.

Na samym początku często czekałem na drodze na powrót doktora. Patrzyłem, jak wyłania się w oddali, i wyobrażałem sobie, że podchodzi do mnie i odzywa się czule. Czekałem, aż raz jeszcze swoją dużą dłonią pogłaszcze mnie po czole.

Lekarz jednak nigdy nie zwrócił na mnie uwagi. Prawdopodobnie nie wiedział nawet, kim jestem i dlaczego wciąż stoję w tym miejscu. Zawsze mijał mnie w pośpiechu, czasem na mnie spojrzał, ale było to spojrzenie, jakim obdarza się obcego człowieka.

Nie minęło wiele czasu, a dwaj synowie lekarza, Su Yu i Su Hang, dołączyli do grupy dzieci ze wsi. Moi bracia kosili trawę na miedzy. Patrzyłem, jak bracia Su podchodzą do nich z wahaniem, w międzyczasie nad czymś dyskutując. Mój starszy brat, który w tamtym czasie sądził, że ma wszystkich starszych braci pod sobą, pomachał w ich stronę sierpem i krzyknął:

– Ej, chcecie kosić trawę?

W krótkim czasie, który Su Yu spędził w Nanmen, raz tylko podszedł ze mną porozmawiać. Do dziś pamiętam jego zawstydzoną z początku minę, po uśmiechu widać było wyraźnie, że jest nieśmiały. Zapytał:

– Ty jesteś młodszym bratem Sun Guangpinga?

Rodzina Su mieszkała w Nanmen zaledwie dwa lata. Pamiętam popołudnie tego dnia, gdy się sprowadzili. Niebo było trochę zachmurzone. Doktor ciągnął ostatni wózek z meblami, a jego dwóch synów popychało go z obu stron. Matka z koszem pełnym drobiazgów szła na końcu.

Su Yu zmarł w wieku dziewiętnastu lat z powodu wylewu krwi do mózgu. Dowiedziałem się o tym dopiero kolejnego dnia po południu. Gdy po skończonych lekcjach wracałem do domu i przechodziłem przed dawnym domem rodziny Su, ogarnął mnie taki smutek, że po policzkach pociekły mi łzy.

Pamiętam, że po rozpoczęciu nauki w szkole średniej w moim starszym bracie zaszły widoczne zmiany. Teraz myślę sobie, że o dziwo dobrze wspominam go z czasów, gdy miał czternaście lat. Choć był tyranem, to jego duma robiła wrażenie. Mój brat siedzący na miedzy, mówiący braciom Su, żeby skosili za niego trawę – przez bardzo długi czas jego obraz w mojej głowie był taki jak w tej scenie.

Niedługo po tym, jak poszedł do szkoły średniej, zaczął się kolegować z uczniami z miasta. Jednocześnie coraz chłodniej i chłodniej traktował dzieci z wioski. Dumę moich rodziców łechtało to, że miastowi koledzy brata ciągle odwiedzali nasz dom. Nawet najstarsi mieszkańcy wsi zgodnie twierdzili, że dzieckiem z najlepszymi widokami na przyszłość jest właśnie mój starszy brat.

W tamtym czasie dwóch chłopaków z miasta wczesnym rankiem często przybiegało w okolice wsi i donośnie wyło i krzyczało. Ich głosy to się wznosiły, to opadały. Zwłaszcza ich krótki gardłowy charkot sprawiał, że włosy stawały dęba. Mieszkańcy wioski początkowo wierzyli, że to upiory.

Wywierało to na moim starszym bracie głębokie wrażenie. Raz z ponurym wyrazem twarzy powiedział:

– My chcemy zmienić się w miastowych, a miastowi chcą się stać pieśniarzami.

Był on najwidoczniej pierwszym spośród dzieci w wiosce, które zrozumiało, jak wygląda rzeczywistość. Zaczął przeczuwać, że przez całe życie nie dorówna dzieciom z miasta. Wtedy po raz pierwszy poczuł się gorszy. Prawdę mówiąc, to, że zakolegował się z dzieciakami z miasta, wypływało z jego dumy. Ich odwiedziny bez wątpienia podnosiły jego status w wiosce.

Brat po raz pierwszy zakochał się w drugiej klasie szkoły średniej. Obiektem jego uczuć była pewna krzepka koleżanka z klasy, córka cieśli z miasta. Widziałem go parę razy w różnych zakamarkach szkoły, jak wyciągał z torby zawiniątko z pestkami słonecznika i ukradkiem jej podsuwał.

Często pojawiała się potem na szkolnym podwórku, chrupiąc nasze pestki, a wypluwała łupiny z siłą dorosłej kobiety z gromadką dzieci. Raz po tym, jak je wypluła, zobaczyłem, że z kącika ust od jakiegoś czasu cieknie jej ślina.

W tamtym czasie mój brat i jego koledzy ze szkoły zaczynali już gadać o dziewczynach. Siedząc na brzegu sadzawki za domem, słuchałem tych zupełnie nowych dla mnie rzeczy. Niewybredne słowa o piersiach i udach dolatywały do mnie przez okno i niepokoiły mnie. Potem zaczęli rozmawiać bardziej osobiście. Brat początkowo się nie odzywał, ale w końcu ugiął się pod presją kolegów z miasta i opowiedział im o swojej sympatii. Uwierzył ich przyrzeczeniom, że nie puszczą pary z ust, i dał się ponieść swojej opowieści, w której jego relacja z tą dziewczyną była o wiele bardziej zażyła niż w rzeczywistości.

Nie minęło wiele czasu, a dziewczyna stanęła na środku podwórka z kilkoma koleżankami u boku. Przywołała mojego brata do siebie.

Zobaczyłem, że mój brat podchodzi do niej cały spięty. Być może przeczuwał, co miało się wydarzyć. Wtedy pierwszy raz widziałem go przestraszonego.

– Powiedziałeś, że cię lubię? – zapytała.

Twarz mojego brata pokryła się rumieńcem. W tym momencie odszedłem. Nie chciałem widzieć mojego zawsze pewnego siebie brata, jak stoi bezradny w tym niezręcznym położeniu.

Dziewczyna pośród zachęcających śmiechów otaczających ją koleżanek rzuciła memu bratu w twarz resztkę pestek słonecznika.

Tego dnia po zakończeniu lekcji bardzo późno wrócił do domu i bez posiłku położył się do łóżka. Prawie całą noc zmartwiony słyszałem, jak przewraca się z boku na bok. Następnego dnia, przemógłszy wstyd, poszedł do szkoły.

Wiedział, że to koledzy z miasta go wydali, ale nie pokazał po sobie ani odrobiny złości, nie obwiniał ich nawet. Nadal się z nimi przyjaźnił. Wiedziałem, że robi tak po to, by mieszkańcy wsi nie zauważyli, że miastowi koledzy nagle przestali go odwiedzać. Jego wysiłki spełzły jednak na niczym. Po ukończeniu szkoły średniej jeden po drugim poszli do pracy i nie mieli już tyle czasu, co wcześniej, więc w pewnym momencie mój brat został sam.

Po tym, jak przestali nas odwiedzać, któregoś dnia pod wieczór nieoczekiwanie przybył Su Yu. Pojawił się w Nanmen po raz pierwszy od czasu wyprowadzki. Byliśmy wtedy z bratem w polu. Matka gotowała obiad, zauważyła Su Yu i uznała, że przyjechał do mojego brata. Jej widok, stojącej na skraju wioski i w poruszeniu go nawołującej, nadal mnie wzrusza, choć minęło już wiele lat.

Gdy brat wskoczył na miedzę i wrócił do domu, pierwsze słowa Su Yu brzmiały:

– A gdzie Sun Guanglin?

Wtedy to matka ze zdziwieniem zdała sobie sprawę, że Su Yu przyszedł do mnie. Brat natomiast nie dał nic po sobie poznać i ze spokojem odrzekł:

– W polu.

Su Yu nie przyszło do głowy, że powinien zostać i zamienić z nimi jeszcze kilka słów. Nie okazawszy prawie w ogóle dobrych manier, po prostu ich zostawił i poszedł do mnie w pole.

Odwiedził mnie, by powiedzieć o swojej nowej pracy w fabryce nawozu. Bardzo długo siedzieliśmy na miedzy w wieczornym wietrze. Patrzyliśmy wspólnie na dom, który kiedyś należał do rodziny Su. Su Yu zapytał:

– Kto tam teraz mieszka?

Pokręciłem głową. Często wychodziła z niego jakaś dziewczynka, można było zobaczyć też jej ojca, ale nie wiedziałem, kim są.

Su Yu odszedł po zmroku, jego przygarbiona sylwetka zniknęła na drodze prowadzącej do miasta. Zmarł przed upływem roku.

Gdy kończyłem szkołę średnią, egzaminy na studia zostały już przywrócone. Kiedy dostałem się na uniwersytet, nie mogłem powiedzieć o tym Su Yu, tak jak on powiedział mi, że rozpoczął pracę. Kiedyś za to na jednej z ulic w mieście natknąłem się na Su Hanga, który wraz z kilkorgiem przyjaciół radośnie przemknął obok mnie na rowerze.

Nie rozmawiałem z rodziną o tym, że aplikuję na studia. Opłatę rejestracyjną pożyczyłem od jednego z kolegów z klasy. Gdy miesiąc później zwracałem mu pieniądze, powiedział:

– Twój brat już mi oddał.

Zaskoczyło mnie to. Po tym, jak odebrałem zawiadomienie, że się dostałem, brat przygotował dla mnie zestaw najpotrzebniejszych rzeczy. W tym czasie ojciec spotykał się już z wdową z sąsiedztwa. Często w środku nocy odwiedzał ją w jej łóżku, a potem wracał do łóżka matki. Nie miał już czasu na sprawy domowe. Gdy brat powiedział mu o moich planach, bez przekonania krzyknął:

– Co? Dalej się będzie uczył? Nie za dobrze mu?

Zrozumiał, że nadszedł czas, gdy na zawsze wyniosę się z domu, i wyglądał na bardzo z tego zadowolonego.

Matka rozumiała trochę więcej niż ojciec. Kilka dni przed moim odejściem z niepokojem obserwowała mego brata. Liczyła na to, że to on pójdzie na studia. Wiedziała, że po studiach można stać się człowiekiem z miasta.

Gdy odchodziłem, żegnał mnie tylko starszy brat. Szedł z moim bagażem na przedzie, ja tuż za nim. Żaden z nas nie odezwał się słowem przez całą drogę. W ciągu ostatnich kilku dni jego gesty wzruszały mnie i szukałem okazji, by pokazać mu moją wdzięczność, ale spowijająca nas cisza sprawiała, że trudno było mi cokolwiek powiedzieć. Dopiero gdy autobus miał już ruszać, nagle zwróciłem się do niego:

– Wciąż wiszę ci juana.

Brat spojrzał na mnie, nie rozumiejąc.

– Za opłatę rejestracyjną – przypomniałem mu.

Zrozumiał, o czym mówię, a w jego oczach pojawił się smutek. Mówiłem dalej:

– Mogę ci oddać.

Po tym, jak autobus ruszył, patrzyłem przez okno na brata. Stał pod drzewem koło przystanku i z zagubionym wyrazem twarzy obserwował, jak odjeżdżam.

Niedługo potem pola Nanmen zostały przejęte przez władze powiatu. Na ich miejscu planowano budowę zakładu włókienniczego. Mieszkańcy wsi w ciągu jednej nocy stali się obywatelami miasta. Mimo że sam byłem daleko, w Pekinie, to mogłem wyobrazić sobie ich radość i podekscytowanie. Choć byli tacy, którzy płakali przy wyprowadzce, to myślę, że był to smutek, który pojawia się w momencie największego szczęścia. Stary Luo, który zajmował się spichlerzami, wszem dokoła głosił swoją filozofię:

– Fabryka wcześniej czy później się zamknie, a uprawa roli nie zamknie się nigdy.

Jednak gdy po wielu latach powróciłem w rodzinne strony, u wylotu jednej z uliczek w mieście spotkałem starego Luo odzianego w brudne łachmany. Pełen zadowolenia powiedział mi:

– Dostaję teraz emeryturę.

Po wyprowadzce nie czułem, że Nanmen jest mi tak bliskie, jak powinny być rodzinne strony. Przez długi czas uparcie obstawałem przy tym, że wspominanie wydarzeń z przeszłości czy dawnego domu to w rzeczywistości tylko przykrywka dla bezradności. Nawet jeśli towarzyszą temu jakieś emocje, to pełnią tylko funkcję dekoracyjną. Gdy kiedyś pewna młoda kobieta bardzo grzecznie zapytała mnie o moje dzieciństwo i dom, nieoczekiwanie wpadłem w gniew:

– Czemu chcesz, żebym powrócił do rzeczywistości, z której już uciekłem?

Jeśli Nanmen miało jeszcze coś wartego wspominania, to była to oczywiście tamta sadzawka. Gdy dowiedziałem się o przejęciu nanmeńskiej ziemi, moją pierwszą reakcją była troska właśnie o jej los. Wydawało mi się, że to miłe memu sercu miejsce zostało już na zawsze pogrzebane, tak jak pogrzebano Su Yu.

Po dziesięciu latach wróciłem w rodzinne strony i pewnej nocy samotnie udałem się do Nanmen – wtedy była to już fabryka Nanmen. W wieczornym wietrze nie było już czuć delikatnej nuty gnojówki, nie słyszałem też cichego szumu roślin na polach. Mimo że wszystko się zmieniło, to nadal byłem w stanie dokładnie rozpoznać, gdzie stał który dom, i odnaleźć miejsce, gdzie kiedyś była sadzawka. Gdy tam dotarłem, serce zabiło mi mocniej. W świetle księżyca dostrzegłem, że sadzawka nie zniknęła. Jej nagłe pojawienie się sprawiło, że musiałem stawić czoła fali zupełnie nowych uczuć. Wspomnienia o niej były miłe i ciepłe, ale teraz jej pojawienie się wskrzesiło rzeczywistość, którą zostawiłem już dawno za sobą. Patrząc na śmieci unoszące się na powierzchni wody, wiedziałem, że ta sadzawka wcale nie istnieje dla mojego ukojenia, a mówiąc dokładniej – że jest symbolem przeszłości, która nie tylko nie zniknęła z mojej pamięci, ale nadal istnieje w Nanmen.

Ślub

Podczas gdy ja w tamtych latach siedziałem nad sadzawką, Feng Yuqing chodziła po wiosce. Jej pełnia młodości i życia przepełniała mnie tęsknotą i pragnieniem. Zazwyczaj w ręku miała drewniane wiadro, które zanosiła do studni, cała uważna i ostrożna. Jej ostrożność wzmagała jeszcze moją troskę; martwiłem się, że poślizgnie się na mchu dokoła studni i upadnie. Gdy pochylała się, by zanurzyć wiadro w wodzie, na pierś spadały jej warkocze, które miała z tyłu głowy, a ja podziwiałem, jak się bujają.

To było lato ostatniego roku Feng Yuqing w Nanmen. Któregoś dnia w południe patrzyłem, jak nadchodzi, i nagle ogarnęło mnie inne uczucie niż wcześniej. Feng Yuqing miała wtedy na sobie koszulę w kwiaty. Widziałem, jak pod materiałem poruszają się jej piersi: widok, który sprawił, że na skórze głowy poczułem mrowienie. Kilka dni później, gdy idąc do szkoły, mijałem jej dom, zobaczyłem jej zaokrągloną sylwetkę u drzwi. Była zwrócona twarzą w stronę słońca. Czesała włosy z szyją odwróconą odrobinę w lewo, a poranne promienie muskały jej jasną skórę i spływały w dół po wdzięcznej sylwetce. Miała uniesione ramiona, dzięki czemu dokładnie widziałem jasne włoski pod jej pachami.

Te dwa obrazy pojawiały się naprzemiennie w mojej głowie, sprawiając, że ilekroć widziałem Feng Yuqing, mój wzrok jakby wycofywał się i wahał. Uczucia, które do niej żywiłem, nie były już tak czyste jak wcześniej, ale pochodziły z najbardziej pierwotnej, fizjologicznej potrzeby, która na dobre zadomowiła się w moim ciele.

Tym, co mnie zdziwiło, było coś, co mój brat, Sun Guangping, zrobił niedługo później w nocy. Piętnastoletni chłopak najwidoczniej dużo wcześniej niż ja odkrył uroki roztaczane przez ciało Feng Yuqing. Którejś księżycowej nocy nabrał wody ze studni i miał właśnie wracać, gdy ona nadeszła z naprzeciwka. Gdy się mijali, Sun Guangping nagle wyciągnął rękę w stronę jej piersi, ale natychmiast ją cofnął i prędko odszedł w stronę domu. Ona natomiast była bardzo zdziwiona tym gestem. Stała w szoku i dopiero gdy mnie zobaczyła, otrząsnęła się z niego i podeszła do studni nabrać wody. Zwróciłem uwagę, że bezustannie odrzuca do tyłu spadające na piersi warkocze.

Przez kilka początkowych dni sądziłem, że Feng Yuqing lub przynajmniej jej rodzice przyjdą do nas się poskarżyć. W tym czasie oczy Sun Guangpinga wciąż nerwowo spoglądały na zewnątrz, za drzwi. Gdy jednak to, czego się obawiał, nie nadchodziło, stopniowo powrócił do swojej zwykłej pewności siebie. Widziałem raz, jak Sun Guangping i Feng Yuqing nadchodzą z przeciwnych stron i mijają się, on z uśmiechem, ona z twardą nieprzyjazną miną.

Mój młodszy brat, Sun Guangming, też zauważył uroki Feng Yuqing. Ten dziesięcioletni dzieciak, choć jeśli chodzi o biologię nie miał jeszcze o niczym pojęcia, to już potrafił na jej widok zawołać:

– Ale cyce!

Siedział wtedy wybrudzony na ziemi i bawił się potłuczonymi kawałkami dachówek. Gdy głupkowato śmiał się z Feng Yuqing, w kącikach ust zbierała mu się ślina. Ona zaczerwieniła się i spuściwszy głowę, poszła do domu. Usta miała delikatnie wykrzywione – widać było, że ledwo udaje jej się powstrzymać uśmiech.

Tego właśnie roku jesienią los Feng Yuqing całkowicie się odmienił. Pamiętam dokładnie, że gdy tego dnia po szkole wracałem do domu i przechodziłem przez drewniany most, zobaczyłem ją zupełnie odmienioną, otoczoną tłumem ludzi. Obejmowała Wang Yuejina w pasie. Ten widok był dla ówczesnego mnie ogromnym ciosem. Dziewczyna, do której całym sobą tęskniłem, nieobecnym wzrokiem spoglądała na zebranych, a jej oczy wypełnione były błaganiem i rozpaczą. W oczach gapiów nie było natomiast współczucia, lecz ciekawość. Wang Yuejin, z Feng Yuqing uczepioną jego pasa, żartem powiedział:

– Patrzcie, jaka bezwstydna.

Śmiech tłumu w ogóle jej nie dotknął, tylko jeszcze bardziej zesztywniała i spoważniała. Na chwilę zamknęła oczy, a ja w sercu przeżywałem gonitwę pomieszanych uczuć. To, czego tak kurczowo się trzymała, nie należało do niej, i było pewne, że prędzej czy później to utraci. Teraz, gdy sięgam pamięcią do tamtych wydarzeń, wydaje mi się, jakby nie obejmowała wtedy człowieka, a powietrze. Feng Yuqing była skłonna utracić honor i przełknąć wstyd, tuląc się do zupełnej pustki.

Wang Yuejin próbował i złości, i miłości, ale ani krzykiem, ani czułością nie udało mu się nakłonić dziewczyny do wypuszczenia go z objęć. Z bezradnym wyrazem twarzy powiedział:

– Co za baba.

Feng Yuqing ani przez moment nie broniła się przed poniżeniem z jego strony. Zwróciła wzrok na wodę w rzece, być może zrozumiawszy, że nie ma co liczyć na współczucie postronnych.

– Czego ty w zasadzie chcesz, do cholery? – wrzasnął Wang Yuejin, próbując ze złością wyrwać się z jej rąk. Zobaczyłem, że Feng Yuqing odwraca głowę i zaciska mocno zęby.

Jego wysiłki spełzły na niczym. Zrezygnowanym głosem ponownie zapytał:

– Powiedz, co chcesz, żebym zrobił?

Dopiero wtedy Feng Yuqing cicho rzekła:

– Żebyś poszedł ze mną do szpitala na badania.

Gdy mówiła te słowa, w jej głosie nie było ani trochę nieśmiałości. Był dziwnie opanowany, jakby wypowiedziawszy na głos swój cel, odzyskała spokój duszy. Spojrzała wtedy na mnie i zdało mi się, że jej wzrok drży tak samo jak moje ciało.

Wang Yuejin powiedział:

– Najpierw musisz mnie puścić. Jak inaczej mam z tobą iść.

Feng Yuqing po chwili wahania puściła go. Oswobodzony Wang Yuejin wziął nogi za pas, a uciekając, odwrócił jeszcze głowę i zawołał:

– Chcesz iść, to idź sama!

Ze zmarszczonymi brwiami patrzyła na uciekającego Yuejina. Potem znów potoczyła wzrokiem po otaczających ją ludziach i spojrzała na mnie po raz drugi. Nie zaczęła go gonić, ale samotnie ruszyła w stronę miasta. Kilkoro wracających ze szkoły dzieci szło za nią aż do szpitala, ale nie ja. Stojąc na drewnianym mostku, patrzyłem, jak odchodzi w dal. Rozpuściła swoje potargane warkocze i przeczesywała długie czarne włosy palcami, a potem wciąż idąc, zaplotła je na nowo.

Ta niegdyś nieśmiała dziewczyna wydawała się w tamtej chwili spokojna i niewzruszona. Tylko bladość jej twarzy zdradzała, jak bardzo była wzburzona. Feng Yuqing nie przejmowała się niczym. W szpitalnej rejestracji spokojnie poprosiła o zapisanie na wizytę u ginekologa, zupełnie jakby była mężatką. Gdy usiadła w gabinecie, z podobnym spokojem odpowiadała na pytania lekarza.

– Proszę sprawdzić, czy jestem w ciąży – powiedziała.

Lekarz zauważył, że w karcie pacjenta wyraźnie zaznaczono „panna”, zapytał więc:

– Jesteś niezamężna?

– Tak – pokiwała głową.

Trzech chłopców z wioski patrzyło, jak trzymając w ręku buteleczkę z ciemnego szkła, wchodzi do damskiej ubikacji, a potem jak wychodzi z niej z poważną miną. Czekając na wyniki badania moczu, jak chory pacjent siedziała na długiej ławce w korytarzu i niczym w transie wpatrywała się w okienko laboratorium.

Spokój zaczęła tracić dopiero wtedy, gdy dowiedziała się, że nie jest w ciąży. Stanęła pod betonowym słupem elektrycznym koło szpitala i oparła się o niego, ukryła twarz w dłoniach i zaczęła płakać.

Jej ojciec za młodu potrafił duszkiem wypić dwa jiny baijiu. Teraz, na starość, był nadal jeszcze w stanie wypić ponad jina. Tego wieczoru stał przed domem Wangów, tupał nogami, wrzeszczał i przeklinał. Wieczorny wiatr wypełniał jego przekleństwami całą wioskę. Jednak dla dzieciaków z wioski żadne z tych przekleństw nie umywało się do jednego, wypełnionego poczuciem krzywdy zdania:

– Przespałeś się z moją córką!…

Zdanie to zawisło na ustach dzieci, tak jak smarki wisiały im z nosów, i nie schodziło z nich aż do późna w nocy. Gdy tylko widziały ojca Feng Yuqing, krzyczały chórem już z daleka:

– Przespałeś się z moją córką!

Spośród wszystkich ceremonii ślubnych, których byłem świadkiem w Nanmen, najbardziej niezapomnianą był ślub Wang Yuejina. Ten wysoki młody człowiek, niegdyś uciekający w panice przed goniącym go z nożem Sun Guangpingiem, tego poranka założył pachnącą nowością sunjatsenówkę. Jego twarz była rumiana jak u jakiegoś miastowego urzędnika. Miał spotkać się ze swoją panną młodą po drugiej stronie rzeki. Wszyscy członkowie jego rodziny biegali jak w ukropie, załatwiając różne sprawunki na zbliżające się wesele, ale on, ponieważ miał na sobie nowe ubranie, nic nie robił. Gdy idąc do szkoły, przechodziłem przed jego domem, przekonywał właśnie innego chłopaka z wioski, aby towarzyszył mu do domu panny młodej:

– Nie mam nikogo innego, tylko ty jesteś jeszcze kawalerem.

Tamten odpowiedział:

– Ale od dawna nie jestem już prawiczkiem.

Wang Yuejin przekonywał go bez zaangażowania, nie chodziło wszak o to, że tamten nie chciał iść. Droczyli się tylko z nudów.

Na wesele zabito dwie świnie i kilkadziesiąt karpi, a do wszystkiego tego doszło na wiejskim placu. Świńska krew i rybie łuski walały się na nim przez całe przedpołudnie, uprzątnięto je dopiero na czas naszego powrotu ze szkoły. Ich miejsce zajęło dwadzieścia okrągłych stołów. Sun Guangming, cały w łuskach i śmierdzący rybą, powiedział wtedy do przechodzącego obok Sun Guangpinga:

– No policz, ile mam oczu?

Sun Guangping zganił po ojcowsku:

– Idź się umyj.

Zobaczyłem, że złapał Sun Guangminga za kołnierz i ciągnie go w stronę sadzawki. Jego już i tak niezbyt wielka miłość cierpiała. Wytężając cienki głos, wykrzykiwał przekleństwa:

– Sun Guangping, ty cholerny sukinsynu!

Orszak rankiem wyruszył do domu panny młodej. Zjednoczona wspólnym celem, rozbawiona grupa pośród dźwięku bicia w bębny przekroczyła tę rzekę, która później odebrała życie Sun Guangmingowi, i zbliżyła się do domu narzeczonej Wang Yuejina.

Pochodząca z pobliskiej miejscowości panna młoda była okrąglutką dziewczyną. Skromnie weszła do wioski. Przepełnioną dziewiczym wstydem miną dodawała sobie pewności, jakby sądziła, że żaden mieszkaniec nie wie, że wielokrotnie bywała już w Nanmen pod osłoną nocy.

W czasie tamtego wesela Sun Guangming zjadł, nie przymierzając, chyba ze sto pięćdziesiąt ziaren bobu. Później we śnie męczyły go wzdęcia. Następnego dnia rano mój starszy brat wytknął mu to, a Sun Guangming przez pół dnia nie przestawał się śmiać. Uważał, że po tym, jak już i tak zjadł pięć landrynek, nie było co marnować czasu na liczenie bobu. Jeszcze dzień przed śmiercią, siedząc na progu domu, pytał Sun Guangpinga, kiedy będzie kolejne wesele we wsi. Zarzekał się, że wtedy zje dziesięć landrynek. Gdy to mówił, smarki spływały mu z nosa do ust.

Często myślę o moim przedwcześnie zmarłym młodszym bracie i jego szlachetnej walce o landrynki i bób. Gdy szwagierka Wang Yuejina ukazała się z wiklinowym koszem w ręku, Sun Guangming wcale nie ruszył do niego pierwszy, ale za to pierwszy upadł na ziemię. Do bobu w koszyku dorzuconych było tylko kilkanaście landrynek. Szwagierka rzucała te przekąski zebranym dokoła dzieciom tak, jakby karmiła kurczaki. Gdy Sun Guangping się tam rzucił, jakiś dzieciak niechcący uderzył go kolanem w twarz. Mój starszy brat miał gwałtowny charakter i myślał tylko o tym, żeby mu oddać, więc wyszedł z pustymi rękoma. Sun Guangming – wręcz przeciwnie, walcząc o landrynki i bób, znosił wszelkie ciosy. Siedział potem przez dobrą chwilę z ustami pełnymi ziemi i ze skrzywioną miną gładził się po głowie i uszach, opowiadając Sun Guangpingowi o tym, że nogi też ma całe poobijane.

Sun Guangming wywalczył siedem landrynek i mnóstwo bobu, które potem, siedząc na ziemi, pieczołowicie oddzielał od żwiru i piasku. Starszy brat stał obok i jak tygrys gotowy do skoku obserwował wpatrujące się w nich chciwie dzieciaki, dzięki czemu żadne z nich nie odważyło się zabrać młodszemu przekąsek.

Następnie Sun Guangming oddał bratu garść bobu i jedną landrynkę, co ten skwitował niezadowolonym:

– Tylko tyle…

Sun Guangming, miętosząc swoje zaczerwienione ucho, patrzył na niego z wahaniem, aż wreszcie ze smutkiem dodał mu jeszcze jeden cukierek i kolejną garść bobu. Gdy starszy brat nadal nie odchodził, cienkim głosem zagroził:

– Jak będziesz chciał więcej, to się rozpłaczę!

Panna młoda pojawiła się we wsi w południe. Miała okrągłą twarz i okrągłe pośladki. Choć pochylała głowę, to jej pełen zadowolenia uśmiech i tak był widoczny. Podobną postawę przyjął i pan młody – widać zapomniał już o tym, jak kilka dni wcześniej trzymała go Feng Yuqing. Gdy zbliżał się z triumfującym wyrazem twarzy, prawą ręką niezgrabnie machał do zebranych dokoła ludzi. Moje serce było wtedy spokojne i radosne, ponieważ niezrównana w moich oczach Feng Yuqing uwolniła się od Wang Yuejina. Gdy spojrzałem jednak w kierunku jej domu, poczułem jakiś trudny do opisania smutek. Zobaczyłem, że ideał, za którym tak tęskniłem, spogląda w naszą stronę z przygnębieniem. Stała przed domem i z nieobecnym wyrazem twarzy obserwowała ceremonię, która nie miała z nią nic wspólnego. Spośród wszystkich ludzi to właśnie ona mogła w pełni odczuć, jak to jest być zepchniętym na margines.

Potem wszyscy zasiedli na placu i zabrali się do jedzenia i picia. Mój ojciec, Sun Guangcai, poprzedniej nocy źle spał i bolała go szyja. Teraz siedział goły od pasa w górę niczym jakiś ukrywający się po lasach łotrzyk. Stojąca za nim matka wzięła do ust łyk weselnej wódki baijiu, wypluła ją na ramiona ojca i zaczęła go masować. Gdy krzyczał z bólu, wydawał się słaby i uroczy, ale ból nie powstrzymywał go od zapamiętałego picia alkoholu. Gdy wkładał pałeczkami do ust wielkie kawałki mięsa, moim stojącym z boku braciom ciekła ślinka. Sun Guangcai bez ustanku odwracał głowę i odganiał synów:

– Spadajcie.

Goście weselni jedli bez przerwy od południa aż do wieczoru, kiedy nastąpił punkt kulminacyjny wesela. Wtedy to nagle pojawiła się Feng Yuqing. W ręce trzymała sznur. Wang Yuejin nie zauważył jej nadejścia, akurat pił z jakimś innym młodzieńcem ze wsi. Zauważył, że dziewczyna stoi za nim, dopiero gdy ktoś postukał go w ramię. Do tej pory radosny i dumny, natychmiast pobladł. Pamiętam, że na gwarnym dotychczas placu głosy jeden po drugim zamierały, dlatego też mogłem z daleka wyraźnie usłyszeć słowa Feng Yuqing:

– Wstawaj.

Na twarzy pana młodego pojawiła się panika, ta sama, co wtedy, gdy uciekał przed nożem Sun Guangpinga. Wysoki młodzieniec wstał powoli jak staruszek. Feng Yuqing zabrała stołek, na którym siedział, i poszła pod rosnące obok placu drzewo. Na oczach wszystkich weszła na stołek. Na tle jesiennego nieba jej sylwetka zdawała się silna i prosta. Zauważyłem, że zebrani są poruszeni pięknem tej sceny. Feng Yuqing zawiązała sznur na jednej z gałęzi.

Wtedy stary Luo zawołał:

– Chce się zabić!

Stojąca na stołku dziewczyna spojrzała na niego z zaciekawieniem, a potem spokojnymi, łagodnymi ruchami zawiązała na sznurze pętlę wielkości głowy. Następnie zeskoczyła na ziemię. Jej skok był pełen dziewczęcej energii. Potem ponuro odeszła.

Po jej odejściu na cichym placu na powrót podniósł się gwar. Blady i trzęsący się na całym ciele Wang Yuejin zaczął głośno przeklinać, ale w jego gniewie nie było poczucia słuszności. Początkowo myślałem, że pójdzie zdjąć sznur z drzewa, ale on usiadł na podstawionym przez kogoś stołku i się z niego nie ruszał. Jego panna młoda, która już wszystko zrozumiała, była w tamtej chwili o wiele od niego spokojniejsza. Siedziała ze wzrokiem utkwionym przed sobą. Jedynym ruchem, jaki wykonała, było wychylenie duszkiem miseczki baijiu. Jej mąż raz po raz spoglądał to na sznur, to na nią. Brat Wang Yuejina zdjął wreszcie sznur, ale pan młody i tak co chwilę spoglądał na drzewo. Cała ta scena trwała bardzo długo. Sznur jak gdyby nigdy nic pojawił się na weselu jak objazdowe kino i sprawił, że przedwcześnie zakończyło swój żywot.

Nie minęło wiele czasu, a panna młoda się upiła. Przerażająco zawodząc, jak oszalała wstała i ogłosiła:

– Powieszę się.

Skierowała się w stronę drzewa, na którym nie było już sznura. Szwagierka Wang Yuejina, kobieta, która urodziła już dwójkę dzieci, mocno ją złapała i krzyknęła głośno do pana młodego:

– Szybko, zabierzcie ją stąd!

Podtrzymywana przez kilkoro ludzi, panna młoda weszła do domu, wciąż krzycząc:

– Powieszę się!

Po dłuższej chwili Wang Yuejin i pozostali wyszli z domu, ale panna młoda zaraz znów pojawiła się za nimi. Tym razem w ręce miała nóż, którego ostrze przytykała sobie do szyi. Nie sposób było rozpoznać, czy się śmieje, czy płacze, ale słychać było jej krzyk:

– Patrzcie!

Feng Yuqing siedziała wtedy na schodach przed swoim domem, z oddali obserwując to wszystko. Nie zapomnę nigdy wyrazu jej twarzy, gdy zatopiona w myślach, opierała podbródek na prawej ręce, a wiatr rozwiewał jej włosy tak, że wpadały do oczu. Jakby nie widziała zamieszania w oddali, tylko przeglądała się w lusterku. W tym momencie już nie obchodziło ją trwające wesele, ale zastanawiała się, zagubiona, nad swoim losem.

Kilka dni później do wioski zawitał pewien wędrowny handlarz. Handlarz ten, mężczyzna koło czterdziestki w szarym ubraniu, rozłożył swój stragan przed domem Feng Yuqing. Głosem, w którym słychać było obcy zaśpiew, poprosił ją o miseczkę wody.

Dzieciaki z wioski otoczyły go na chwilę, a potem znów się rozbiegły. Handlarz przybył do wioski tak niedaleko miasta najwidoczniej tylko dlatego, że była mu po drodze, ale siedział przed domem Feng Yuqing aż do zmierzchu.

Przechodziłem tamtędy kilkakrotnie, za każdym razem słysząc, jak handlarz ochrypłym głosem opowiada o trudach swoich podróży. W jego uśmiechu widać było zgorzknienie. Wyraz twarzy Feng Yuqing, gdy słuchała go z uwagą, co i rusz się zmieniał. Siedziała na progu, jak wcześniej opierając podbródek na ręce. Handlarz tylko sporadycznie odwracał głowę, by na nią spojrzeć.

Odszedł, gdy księżyc świecił już jasno na niebie, a po jego odejściu z Nanmen zniknęła i Feng Yuqing.

Śmierć

Sun Guangming, mój młodszy brat, nauczył się pychy od starszego. Pewnego letniego popołudnia wybrał się nad rzekę na ślimaki. Znów widzę tę scenę: Sun Guangming, ubrany w krótkie spodenki z rozcięciami po bokach, podnosi stojący w rogu izby koszyk i wychodzi. Słońce świeci na jego gołe, opalone plecy błyszczące jak od oleju.

Teraz przed oczyma często pojawia mi się niewyraźne widmo, jakbym był w stanie dojrzeć upływ czasu. Czas to przezroczysta, szarawa ciemność ciężarna wszystkim, co jest w niej ukryte. Nie żyjemy wcale na ziemi – żyjemy w czasie. Pola, drogi, rzeki, domy, wszystko to to nasi towarzysze zaczepieni w czasie. Czas popycha nas w przód lub w tył, zmieniając też nasz wygląd zewnętrzny.

Wyjście mojego brata z domu w dniu jego śmierci było w zasadzie prozaiczne. Wychodził tak przecież już setki razy. Ze względu na to, jak ten jeden raz się to zakończyło, moja pamięć naniosła poprawki na początkowy obraz. Gdy mój wzrok pokonał długą drogę przywoływania wspomnień i na nowo ujrzałem Sun Guangminga, nie wychodził już z domu. Mój młodszy brat nieostrożnie wychodził z czasu. Wyrwał się z jego upływu i zatrzymał, a dla wszystkich pozostałych ludzi czas nadal nieubłaganie biegł. Sun Guangming patrzył, jak zabiera otaczających go ludzi i widoki. Tak jak gdy żywy pogrzebie martwego – martwy leży tam już na zawsze, a żywy nadal się porusza. To wskazówka, którą czas daje błąkającym się po rzeczywistości ludziom.

Ośmioletni chłopiec z wioski, w ręku trzymający kosz na trawę, czekał przed domem na mego brata. Zauważyłem w nim subtelną zmianę – nie trzymał się już Sun Guangpinga tak jak kiedyś. Lubił biegać z siedmio-, ośmioletnimi dzieciakami, których mój starszy brat nie zaszczyciłby nawet spojrzeniem, i cieszył się wśród nich podobnym poważaniem jak on. Gdy siedziałem nad sadzawką, często widywałem, jak niczym książę przechadza się pośród zgromadzonych dokoła dzieci.

Tego dnia w południe patrzyłem z okna z tyłu domu, jak Sun Guangming idzie nad rzekę. Na nogach miał wielkie plecione sandały ojca, które z każdym krokiem wzbijały z drogi tumany kurzu, niosąc naprzód jego kościste pośladki i małą głowę. Doszedł przed niedawno opuszczony dom rodziny Su, położył sobie koszyk na głowie i w tym momencie jego zazwyczaj niesforne ciało stało się sztywne i karne. Miał nadzieję, że uda mu się w ten sposób donieść koszyk do brzegu rzeki, ale ten z nim nie współpracował. Spadł i potoczył się z drogi na pole. Sun Guangming odwrócił się, zerknął na niego i poszedł dalej. Jego ośmioletni towarzysz wszedł za niego w pole i podniósł zgubę. Ja natomiast nadal obserwowałem, jak mój brat bardzo zadowolony z siebie idzie naprzód, nie zdając sobie sprawy z nadchodzącej śmierci. Za nim biegło tamto dziecko, które miało przed sobą jeszcze bardzo długie życie. Wyczerpane i kołyszące się z dwoma koszami w rękach, goniło człowieka, który szedł na spotkanie ze śmiercią.

Śmierć nie przyszła do mojego brata bezpośrednio, ale znalazła go poprzez tamtego ośmioletniego chłopca. Gdy Sun Guangming szedł brzegiem rzeki, szukając ślimaków, tamten, nie mogąc uwolnić się spod przyzywającego go czaru wody, zaczął bezwiednie poruszać się w stronę głębin. Jeden fałszywy krok wystarczył, żeby znalazł się pod wodą. Dziecko zaczęło się miotać i krzyczeć – usłyszał to mój brat.

Sun Guangming utonął, ratując tego chłopca. Mówienie, że oddał za niego życie, byłoby przesadą, jego szlachetność nie sięgała tak daleko. To, jak się zachował w tamtej chwili, wynikało z jego pozycji wśród dzieci ze wsi. Gdy jeden z jego chłopców walczył o życie, Sun Guangming pomyślał nonszalancko, że może z łatwością go uratować.

Uratowany dzieciak zupełnie nie był w stanie przypomnieć sobie, co dokładnie zaszło, gapił się tylko bez słowa na przepytujących go ludzi. Kilka lat później, kiedy ktoś znów odgrzebał tę sprawę, był pełen wątpliwości, czy to się w ogóle wydarzyło, jakby ktoś zmyślił całą historię. Gdyby nie naoczny świadek, pewnie uważano by, że Sun Guangming sam się utopił.

Tym świadkiem był pewien człowiek, który stał akurat wtedy na moście. Widział, jak Sun Guangming wypycha chłopca na brzeg, a ten wspina się w panice, podczas gdy mój brat miota się w wodzie. Gdy po raz ostatni udało mu się wynurzyć głowę, szeroko otwartymi oczami przez kilka sekund patrzył prosto w oślepiające słońce, aż do momentu, gdy ostatecznie utonął. Kilka dni później, w południe, po pogrzebie, siedziałem na brzegu sadzawki, również próbując spojrzeć prosto w słońce. Zaraz musiałem jednak odwrócić wzrok od jego jasnych promieni. Wtedy to odkryłem różnicę między życiem a śmiercią: żywi nie mogą patrzeć w słońce. Tylko wzrok ludzi na skraju śmierci jest w stanie przebić się przez jego promienie i widzieć je wyraźnie.

Gdy tamten człowiek przybiegł przerażony do wsi, nie wiedziałem, co się stało. Jego krzyki były nieskładne jak kawałki rozbitego szkła. Sun Guangping akurat kroił słodkie ziemniaki – zobaczyłem, jak odrzuca nóż i wybiega z domu. Biegnąc, wołał ojca, który był na polu warzywnym, i razem pośpieszyli nad rzekę. Moja matka również pojawiła się na drodze, a trzymana przez nią w dłoni chusta powiewała na wietrze. Usłyszałem jej przenikliwe zawodzenie. Miałem przez nie wrażenie, że nawet gdyby brat jeszcze żył, to umarłby na nowo.

Zawsze martwiłem się, co jeszcze może się wydarzyć w naszym domu. Ludzie z wioski przyzwyczaili się już, że różniłem się od mojej rodziny, i jeśli o mnie chodzi, to to, że o mnie zapomnieli, wręcz mi odpowiadało. Przypominali sobie o mnie jednak za każdym razem, gdy w domu coś się działo. Gdy patrzyłem, jak wszyscy biegną nad rzekę, czułem na sobie ogromny ciężar. Zdrowy rozsądek podpowiadał, że i ja powinienem pobiec z nimi, ale obawiałem się, że pomyślą, że robię to na pokaz. W tamtej chwili zdecydowałem, że muszę się oddalić. Wróciłem do domu dopiero w środku nocy. Po zmroku poszedłem nad rzekę szemrzącą w świetle księżyca. Na jej powierzchni unosiły się jakieś śmieci, jej szum, jak i przedtem, był melodyjny i przyjemny. Nurt, który pochłonął tak niedawno mojego brata, niezmiennie był tak pełen spokoju jak i wcześniej. Patrzyłem na światła wioski w oddali, a wraz z wiatrem nadlatywał do mnie z niej gwar ludzkich głosów. Przenikliwy płacz mojej matki to narastał, to cichł, a wraz z nią, aby dotrzymać jej towarzystwa, zawodziło kilka innych kobiet – odległa scena opłakiwania utraconego życia. A rzeka, która dopiero co je odebrała, nie przejmując się tym, płynęła dalej. Wtedy to zrozumiałem, że rzeka też ma swoje życie, i pochłonęła mojego brata, by jego życiem uzupełnić swoje. Płaczące w oddali kobiety i pogrążeni w żałobie mężczyźni również potrzebowali życia innych, aby podtrzymać swoje życia. Z pól uprawnych beztrosko zbierali rosnące warzywa, zarzynali świnie. Żywili się innymi istnieniami i zupełnie tak jak rzeka w ogóle się tym nie przejmowali.

Mój starszy brat, Sun Guangping, i ojciec, Sun Guangcai, wskoczyli do wody, aby wydobyć ciało Sun Guangminga. Znaleźli je pod mostem. Gdy wyciągnęli go na brzeg, jego twarz była koloru trawy. Wyczerpany ojciec złapał ciało za stopy, podniósł je, zarzucił sobie na plecy i pobiegł drogą. Ciało podskakiwało, a głowa rytmicznie uderzała ojca w łydki. Sun Guangping biegł za nim. Tego letniego dnia w południe wśród tumanów kurzu na drodze można było zobaczyć trzech ociekających wodą ludzi biegnących pośpiesznie. Za nimi jak poprzednio szła matka, z chustą w ręku i zawodzeniem na ustach, a jeszcze dalej – bezładny tłum mieszkańców wioski.

Sun Guangcai w biegu odwracał się do tyłu, dyszał, biegł coraz wolniej, aż w końcu się zatrzymał i zawołał Sun Guangpinga. Ten przejął ciało od ojca, zarzucił je sobie na plecy i pobiegł dalej. Ojciec pozostał z tyłu i krzyczał urywanymi zdaniami:

– Biegnij!… Nie zatrzymuj się!… Biegnij!…

Zobaczył, że ze zwieszonej głowy Sun Guangminga kapie woda spływająca z jego ciała i włosów. Wydawało mu się, że to syn wypluwa wodę z ust. Nie zdawał sobie jeszcze sprawy, że odszedł na zawsze.

Po przebiegnięciu około dwudziestu metrów Sun Guangping zaczął chwiać się na boki. Ojciec nie przestawał krzyczeć:

– Biegnij! Biegnij!…

W końcu mój brat przewrócił się, a ciało stoczyło się na ziemię. Ojciec raz jeszcze krzyknął do niego, żeby nie przestawał biec. Mimo że nie przestawał się przewracać, to tempo jego biegu było zadziwiająco szybkie.

Gdy matka i mieszkańcy wioski dotarli do drzwi domu, ojciec wiedział już, że Sun Guangming nie żyje. Ze stresu i zmęczenia opadł na kolana i zaczął wymiotować. Ciało leżało natomiast pod wiązem, z rozłożonymi na boki kończynami, a liście drzewa dawały cień, który chronił je przed palącym słońcem. Mój starszy brat dotarł ostatni, zobaczył wymiotującego ojca, uklęknął naprzeciwko niego i też zaczął wymiotować.

W tym czasie tylko moja matka okazywała smutek jak zwyczajny człowiek. Płakała i zawodziła, całym ciałem kołysząc w górę i w dół. Gdy ojciec i brat skończyli wymiotować, obaj nadal klęczeli, pokryci kurzem ziemi, patrząc bezmyślnie na łkającą kobietę.

Ciało zmarłego młodszego brata położono na środku stołu, na starej, zużytej słomianej macie, i przykryto je prześcieradłem.

Po tym, jak ojciec i brat wrócili do zmysłów, pierwszym, co zrobili, było przyniesienie ze studni wiadra wody. Obaj pili na zmianę aż do dna, a potem, każdy z koszykiem w ręku, wyszli do miasta kupić tofu. Pobladły ojciec prosił mijanych ludzi, by przekazali rodzinie tego uratowanego chłopca, że pójdzie do nich po powrocie.

Tego dnia wieczorem mieszkańcy wioski przeczuwali, że coś się wydarzy. Gdy brat i ojciec wracali z miasta, zapraszali wszystkich na stypę, na której mieliśmy podać danie z tofu dla uczczenia pamięci zmarłego. Prawie wszyscy mieszkańcy wioski przyszli, tylko rodzina uratowanego chłopca nie.

Jego ojciec przyszedł sam, bez braci, dopiero po dziewiątej wieczorem. Wyglądało na to, że przygotowuje się, by znieść wszystko w pojedynkę. Z powagą wszedł do izby, uklęknął przed ciałem i trzy razy się pokłonił. Następnie wstał i powiedział:

– Dziś jest tutaj cała wioska. – Zauważył kierownika brygady produkcyjnej. – Nawet kierownik też tutaj jest. Sun Guangming zginął, ratując mojego syna. Jestem pogrążony w ogromnym smutku. Nie wrócę mu życia, mogę tylko dać trochę pieniędzy.

Wyjął pieniądze z kieszeni i dał je Sun Guangcaiowi.

– Sto juanów. Jutro sprzedam, co mamy kosztownego, żeby zebrać dla was pieniądze. Jesteśmy z jednej wioski, wiesz, ile mamy. Co mogę, to wam dam.

Sun Guangcai wstał i przysunął mu stołek, mówiąc:

– Usiądź.

Potem zaczął mówić niczym urzędnik partyjny z miasta – z zapałem i zapamiętale:

– Mój syn nie żyje i nic mu życia nie wróci. Żadne pieniądze tego nie wyrównają, więc nie chcę ich od ciebie. Zginął, ratując ludzkie życie jak bohater.

Potem głos zabrał Sun Guangping. Podobnie jak ojciec z pasją rzekł:

– Mój młodszy brat to bohater. Nasza rodzina jest dumna. Nie chcemy od ciebie żadnych pieniędzy. Chcemy tylko, żebyś opowiadał o bohaterskich czynach mojego braciszka, żeby wszyscy się o nich dowiedzieli.

Na koniec znów odezwał się ojciec:

– Jutro pójdę do miasta, żeby powiedzieli o tym w radio.

Pogrzeb Sun Guangminga odbył się na drugi dzień. Pochowano go niedaleko za domem, pomiędzy dwoma cyprysami. W czasie ceremonii cały czas stałem z daleka. Długotrwała samotność i obojętność ze strony ludzi sprawiły, że choć żyłem w wiosce, to już jakby nie jako człowiek. Zawodzenie matki po raz ostatni uniosło się w oślepiającym blasku słońca. Z daleka nie było widać smutku ojca i brata. Sun Guangming został zaniesiony na miejsce pochówku zawinięty w słomianą matę. Mieszkańcy wioski w bezładzie stali na drodze od wejścia do wioski do grobu. Ojciec i brat złożyli Sun Guangminga w ziemi i zasypali grób. W ten sposób mój młodszy brat ostatecznie zakończył swoją ziemską podróż.

Tego dnia wieczorem siedziałem nad sadzawką za domem. Długo patrzyłem na grób brata, jak w świetle księżyca spokojnie wystaje ponad ziemię. Choć leżał tam, miałem wrażenie, że w tamtym momencie siedzi obok mnie. Wreszcie był tak samo daleko od rodziny i od mieszkańców wioski jak ja, choć doprowadziła go do tego zupełnie inna droga. Tyle tylko, że jego odejście zdawało się bardziej ostateczne i łatwiejsze.

Z powodu wewnętrznych przeszkód, które jak mur oddzielały mnie od rodziny, czułem się oddalony od śmierci i pogrzebu mojego brata. Przeczuwałem, że z tego powodu ze strony rodziny i mieszkańców wioski spłynie na mnie jeszcze surowsza krytyka. Jednak minęło trochę czasu, a nikt nie zachowywał się inaczej niż wcześniej, czym w sekrecie byłem zdziwiony. Wtedy to z ulgą odkryłem, że zostałem zupełnie zapomniany. Przypadła mi w udziale rola człowieka, o którego istnieniu wiedzą wszyscy mieszkańcy wioski, jednocześnie w ogóle go nie zauważając.

Na trzeci dzień po pogrzebie brata na domowym odbiorniku wysłuchaliśmy audycji o bohaterskim Sun Guangmingu, który poświęcił życie, ratując drugiego człowieka. Dla mojego ojca był to moment największej dumy. Od trzech dni na każdy dźwięk z radia Sun Guangcai przysuwał sobie stołek i zasiadał przy odbiorniku. Gdy wreszcie się doczekał, był tak podekscytowany, że nie mógł usiedzieć na miejscu i chodził to w tę, to we w tę niczym kaczka. Tego popołudnia nie było żadnych gospodarskich prac do wykonania. Donośny głos mojego ojca niósł się po domach w wiosce:

– Słuchaliście?

Mój starszy brat stał wtedy pod wiązem przed wejściem i błyszczącymi oczami wodził za ojcem.

W życiu mojego