Kryzysowa narzeczona - Andrzej Mogielnicki - ebook + książka

Kryzysowa narzeczona ebook

Andrzej Mogielnicki

4,0
17,06 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Andrzej Mogielnicki, współzałożyciel Lady Pank, autor tekstu przeboju „Kryzysowa narzeczona”, w swym powieściowym debiucie zdradza kulisy tego najbardziej tajemniczego romansu lat 80. I robi to koncertowo! Perfekcyjnie łączy erotyczne sekrety bohaterów z atmosferą peerelowskiej Warszawy. Znakomita książka do czytania „przy zgłuszonym odbiorniku”.

Kryzysowa narzeczona istniała naprawdę! To nie tylko przebój wszech czasów Lady Pank, lecz także soczysta, miłosna opowieść.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 111

Oceny
4,0 (3 oceny)
1
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Redaktor: PIOTR KĘPIŃSKI
Korekta: GRAŻYNA KWIEK
Projekt graficzny okładki: ŁUKASZ SERWIŃSKI
Skład: ŁUKASZ SULIMOWSKI
Fotografia na okładce: ADAM KOZAK
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być wykorzystana w jakikolwiek sposób bez pisemnego zezwolenia właścicieli praw.
© Copyright by Wydawnictwo Szelest sp. z o.o. 2015 © Copyright by Andrzej Mogielnicki 2015 All rights reserved
Warszawa 2015 Wydanie I
ISBN 978-83-65381-03-3
Wydawnictwo [email protected]
Konwersja:eLitera s.c.

Andrzej Mogielnicki

KRYZYSOWA NARZECZONA

Mogłaś moją być kryzysową narzeczoną

Razem ze mną pić to, co nam tu nawarzono

Mogłaś moją być, przy zgłuszonym odbiorniku

Aż po blady świt słuchać nowin i uderzać w gaz

Nie jeden raz, nie jeden raz, nie jeden raz!

Mogłaś być już na dnie, a nie byłaś

Nigdy nie dowiesz się, co straciłaś...

Mogłaś moją być kryzysową narzeczoną

Pomalutku żyć, tak jak nam tu naznaczono

Mogłaś moją być, jakoś ze mną przebiedować

Zamiast życzyć mi, na pocztówce nie wiadomo skąd

Wesołych Świąt, Wesołych Świąt, Wesołych Świąt!

Mogłaś być już na dnie, a nie byłaś

Nigdy nie dowiesz się, co straciłaś...

LADY PANK 1982

.

Miałem koleżkę kiedyś. Rzadki był z niego chart na dupy.

W owych czasach niemal dwudziestoletni, naładowani testosteronem, wszyscy mieliśmy podobny ciąg na bramkę. Tyle że on jakoś się wyróżniał. Wyrywał najlepsze panienki w mieście. Przyprowadzał do nas swoją zdobycz i przedstawiał ją krótko: „Moja nowa narzeczona”. Oznaczało to z jednej strony chyba poważne zamiary, z drugiej niepodzielny tytuł własności. Każde jego narzeczeństwo trwało mniej więcej miesiąc, góra dwa. Potem zjawiała się następna, a dobierał je tak starannie, że nawet my, zatopieni w piwie, bluesie i innych czysto męskich zajęciach, odrywaliśmy na chwilę wzrok od kręcącej się na adapterze płyty i kontemplowaliśmy te nieoczekiwane nastoletnie zjawiska natury. Zastanawialiśmy się przy tym, jak znajdował czas, żeby je kosić w takich ilościach?

Trzeba przyznać, że i jemu nic nie brakowało. Chłopak był jak igła, wysoki, wypolerowany, z bujną czupryną kruczoczarnych, lekko kręcących się włosów. Nie wiadomo dlaczego do nas przylgnął. Słuchał muzyki bez specjalnego zaangażowania, stopą ruszał beznadziejnie, nie do rytmu, jak od razu zauważyliśmy. Poza tym, w odróżnieniu od nas, dbał o wygląd, nie jechał piwem i robił wrażenie romantyka, co w tym wieku jest gwarancją nieustannego sukcesu u łań. Studiował na jakimś wydziale inżynieryjnym na polibudzie, nie mówił na jakim. W ogóle mało się odzywał, co tylko zwiększało jego atrakcyjność. Młode klaczki nie lubią, jak się dużo nawija, bo muszą wysilać szare komórki, żeby to i owo zrozumieć, a od myślenia, jak tłumaczą im ich matki, szybko robią się zmarszczki. Dopiero gdy lekko przywiędną, stają się bardziej wrażliwe na słowa. W końcu zdarza się im powiedzieć coś do rzeczy, a to oznacza ostateczny kres ich dziewczęcości.

Zimą, czy latem, koleżka uprawiał swoje erotyczne safari. Ale jak to w łowiectwie, bywają pory, kiedy sarna nie podchodzi, brzana nie bierze i trzeba się zadowalać czymkolwiek. Wtedy u jego boku pojawiała się Mysz. Zawsze tak samo zapowiadana: „Moja kryzysowa narzeczona”. Nie było to ani eleganckie, ani śmieszne, ot taki koncept przyszłego inżyniera, wiadomo, „jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma”. Kiwaliśmy głowami na przywitanie i przechodziliśmy nad tym do porządku dziennego.

Jak wyglądała Mysz? Wcale nie wyglądała. Po latach spytałem paru dawnych znajomych, jak ją zapamiętali. Zeznania były mętne, opisy niejednoznaczne. Raz była średnią blondynką bez biustu, to znów szarą brunetką ze zgrabnym tyłkiem. Po prostu Mysz. Ani wysoka, ani niska. Jedyne, co zostało we wspólnej pamięci, to niezła figura i spłoszony uśmiech, kiedy ją przedstawiał. Wtedy Mayall śpiewał „My Blues for Jenny”, Peter Green powalał na gitarze, browar i wino Gellala lały się strumieniami, a wśród tego wszystkiego ona zwyczajnie nie rzucała się w oczy. Potem na jakiś czas znikała, ponieważ przyszły inżynier znowu miał branie, Donovan zaczynał grać „Season of the Witch” i przed naszymi mętnymi oczami paradowały jakieś cycki sterczące jak pruskie pikielhauby, w miniówach nogi do samego nieba, polędwiczki, fileciki i półgęski. Z tego powodu niektórzy z nas mieli nawet dość kulinarne sny.

Oczywiście, nie śnił nam się dobrze zaopatrzony sklep mięsny, w odróżnieniu od naszych rodziców, którzy chyba nie mieli innych fantazji. W socjalistycznej ojczyźnie od zarania aż do jej upadku straszył Upiór Mięsny. Nasi starzy, doświadczeni przez wojnę, której my nie zaznaliśmy, wyruszali codziennie na zakupy jak na linię frontu. Walki bywały ciężkie i krwawe. Zdobycie schabu na obiad wymagało geniuszu Napoleona, brawury Murata i zręczności Talleyranda. Tamto pokolenie uparcie wierzyło w potęgę francuskiej historii i kultury, inaczej niż my, smarkacze, którzy zauważyliśmy, że największy rockowy gwiazdor paryskiej estrady przybrał mało francuski pseudonim Johnny Hallyday. Żabojady w muzyce miały u nas przechlapane.

Schematy bitew, strategia i taktyka, marsze i kontrmarsze mięsne często były tematem rozmów przy obiednym stole. Błyskotliwe zwycięstwa, równe tym pod Jeną czy Austerlitz, przynosiły schab z kością albo, jeśli Bóg tak chciał, polędwicę. Niestety, zdarzało się również Waterloo podrobów. Ciekawe, że w tych czasach nie słyszało się zupełnie o wegetarianach... Bez łączności komórkowej, Skype’a, Facebooka i Twittera, bez GPS-u, przy minimalnym działaniu łączności w Warszawie, w końcu niemałym pół rumowisku, pół mieście, wszyscy wiedzieli, jak trafić na właściwą ulicę we właściwej dzielnicy, gdzie akurat coś rzucili na ladę lub hak. Wobec tego wydarzenia gasły spory ideowe, kwestie teologiczne schodziły na drugi plan, a kulturalne dysputy o Joysie czy Ionesco zamierały w pół słowa. Szynkę dowieźli! Jeden z koleżków, początkujący filozof i historyk, wysnuł z tego nawet Cykliczną Instrukcję Upadków Ludzkości, w skrócie CIUL. Według CIUL-a po każdej wojnie na początku jest walka o byt, ludzie razem klepią biedę i w tym klepaniu nawet sobie jakoś pomagają. Potem byt się poprawia, przybywa wolnego czasu, ludzkość zaczyna kombinować ideologicznie, religijnie i kulturowo, a od tego już tylko krok do ogólnej niezgody i następnej zawieruchy, wszystko się wali i resztka ocalałych potulnie wraca do poprzedniego klepania. Nie była to teoria szczególnie odkrywcza, jej twórca ostatecznie skończył w jakiejś prowincjonalnej szkole jako rozczarowany belfer, niemniej można było po latach znaleźć w niej pewien sens: ówczesne mohery, których – możecie mi wierzyć – nigdy nie brakowało, niemal całodobowo zajęte zdobywaniem mięsa i wędlin, nie miały czasu ani ochoty na słuchanie radia.

Jednak to nie był nasz ból. Jadło się, co dawali, spało, gdzie los rzucił i czuła noc przygarnęła. Póki cokolwiek się kręciło na enerdowskim adapterze marki Ziphona i flaszka nie pokazała dna, wszystko się zgadzało w tym najlepszym z możliwych światów. Od czasu do czasu doskwierało może tylko jakieś nieuchwytne poczucie ogromnego osamotnienia i bezradności w wielkiej, zabitej dechami wiosze, jaką zdawał się być PRL.

Skąd brały się w nim rockandrollowe płyty? Znikąd się brały. Nie mogłeś ich kupić w żadnym sklepie na obszarze od rzeki Łaby aż do portu Władywostok nad Pacyfikiem, z wyłączeniem Berlina Zachodniego. Kawał świata! Socjalistyczny handel nie przewidywał takich ekstrawagancji. Jego największym sukcesem było dostarczenie pomarańczy i cytryn na Boże Narodzenie. Po tym wysiłku przez resztę roku z trudem dochodził do siebie. Poza tym oficjalnie tamta muzyka nie istniała, nie grano jej w radiu, rzadko pojawiała się na koncertach, więc po co było sprowadzać obce ideowo płyty za obcą ideowo walutę, której w dodatku wiecznie brakowało?

A jednak płyty były i krążyły wśród ludzi. Zakrawało to na cud, ale w końcu nie takimi cudami ta ziemia od wieków słynęła. Dzięki łańcuszkowi ludzi dobrej woli poprzez górskie przełęcze docierały na grzbietach cierpliwych osiołków, przynosiły je w dziobach wędrowne ptaki, wynurzały się w portach z morskiej toni. A bardziej przyziemnie – walały się poplamione skondensowanym mlekiem z rozbitej puszki i przyprószone kawą instant w paczce przysłanej przez wuja zza oceanu lub ściśnięte w wypchanej prezentami walizce, wracały ze służbowej podróży bliższych lub dalszych członków rodziny. Z pogiętą okładką docierały do spragnionego odbiorcy, który drżącą dłonią sprawdzał, czy ich krucha zawartość wytrzymała zderzenie z żelazną kurtyną. Potem pozostawała już tylko rozkosz pierwszego słuchania. I ciągły niedosyt, bo kapitalistyczne wytwórnie płyt nie próżnowały.

Jeszcze w liceum, przed maturą, z nasłuchów redio Laxemberg, jour stejszyn of dze stars, wśród szumów i trzasków wyławialiśmy nowości, skrzętnie zapisywaliśmy w szkolnych zeszytach cotygodniowe zestawienia listy Top Twenty. Celowali w tym zwłaszcza ci, którzy uczyli się w klasach z językiem angielskim. Obnosiliśmy się ze znajomością prostych tekstów piosenek. Reszta, łacinnicy, ci z niemca i francuza, mogła co najwyżej pozazdrościć i wykrzykiwać nieszczerze: „Tylko męty lubią Twenty!”.

Z radia wynikało, że na Wyspach, tak niedawno ocalonych przez naszych bohaterskich lotników, zajęto się bez reszty produkcją gitar, perkusji i rockowych bandów. Nie było miesiąca, ba, tygodnia, żeby nie wystartowała tam jakaś świeża, powalająca kapela o dziwnej i tajemniczej nazwie. Żeby być na bieżąco, musiałeś żyć z uchem przy radioodbiorniku, co doprowadzało zresztą do licznych konfliktów w domach. W owych czasach, jak twierdziła miejscowa propaganda, dzięki nowemu ustrojowi na jedną rodzinę przypadał jeden radioodbiornik, co stanowiło stuprocentowy wzrost w porównaniu z epoką feudalną, w której radia nie miał nikt.

Na falach krótkich tego magicznego urządzenia podziałka na skali zacinała się w dwóch miejscach: na Radiu Luxembourg i rozgłośni Radia Wolna Europa, której słuchali namiętnie, choć nie bez konspiracyjnego dreszczyku emocji, nasi rodzice. W tej rozgłośni nic nie grano, co nie znaczy, że nie miała swojej listy przebojów. Lista ta podlegała niewielkim modyfikacjom, ale na ogół przedstawiała się tak samo i była łatwa do zapamiętania: 1. Katyń, 2. Wołyń, 3. Jałta, 4. Gibraltar. Popularny był duet folkowy Ribbentrop–Mołotow. Tytuły hitów niczego sobie, jednak muza żadna, a teksty dość monotonne, raczej do różańca niż do tańca.

Zdarzało się w blokach o wieczornej porze, że gałka radia przemieszczała się to w prawo, to w lewo, przy czym wcale nie chodziło o polityczną opcję, tylko o miejsce na skali. Wtedy „You Really Got Me” mieszało się z Powstaniem Warszawskim, „For Your Love” ze zdradziecką konferencją Wielkiej Trójki, a „Hey Jude” z Holocaustem. A wszystko to okraszone ojcowskim wykładem o szkodliwym wpływie tej „muzyki” na duszę i mózg. W głuchym pokoju bez radia, do którego byłeś wysyłany za karę, rósł posępny cień ojcobójcy.

Jakimś cudem, wciąż z uchem przy radioodbiorniku, zdaliśmy maturę i rozpaczliwie wymachując rękami i nogami, niczym niedoszli topielcy, osiągnęliśmy zbawczy brzeg studiów. Że był to brzeg ocalenia, nikt nie miał wątpliwości.

W owych czasach powszechnej, obowiązkowej służby wojskowej zasada była prosta jak konstrukcja kałacha: dostajesz się na studia, udajesz świra albo idziesz w kamasze. W armii zaś nie przesadzano nadmiernie w kwestii ochrony praw człowieka i podczas nocnych marszobiegów nie śpiewano „All You Need Is Love”. Krążyła legenda o pewnym sierżancie z jednostki w Orzyszu, który wyspecjalizował się w otaczaniu „specjalną troską” długowłosych cwaniaczków z Warszawy. Na studiach byliśmy już stosunkowo bezpieczni, chociaż i tak podczas każdej sesji egzaminacyjnej stąpaliśmy po cienkim lodzie.

Dojrzewaliśmy z muzyką, a muzyka dojrzewała razem z nami. Na niej opierało się całe życie towarzyskie. Wpadało się do kogoś z wolną chatą posłuchać nowej płyty Stonesów i robiła się z tego impreza. A trwała tak długo, jak długo rodzice samozwańczego gospodarza wczasowali w Lądku-Zdroju albo innym Ciechocinku.

Na takie spędy łapał się również koleżka Inżynier ze swoimi narzeczonymi, a czasem z Myszą. Pewnego razu zadziwił wszystkich, bo przyszedł z dwoma naraz!

– Moja nowa narzeczona – obwieścił jak zwykle.

I dodał:

– A to Mysz. Ją znacie.

Wiedział, że tak ją nazywamy. Ona chyba też, bo tylko uśmiechnęła się tym swoim najmniej wyraźnym z wszystkich możliwych uśmiechów świata.

Poczuliśmy się trochę zdezorientowani. Dwie samice i jeden koleś? To musiało się skończyć grubszą aferą. Tymczasem nic się nie działo. Nowa narzeczona, przy której uroda wszystkich słynnych gruppies Bitlów i Stonesów gasła jak świeczka na deszczu, pokładała się na Inżynierze, a Mysz zupełnie nie zwracała na to uwagi. Przy następnej okazji pojawili się w tym samym damsko-męskim składzie, z jedną drobną różnicą – narzeczona była nowa, polędwiczka wykrojona z najlepszej części żebra Adama. Jeden z koleżków, który był wyrocznią w tych sprawach, bo jego matka, seksuolożka, miała chyba największą w Układzie Warszawskim kolekcję dzieł naukowych ze stosownymi fotografiami, zawyrokował:

– Normalka, poszedł w trójkąty.

Spojrzeliśmy na Inżynierka innym okiem, jakby odkrył nieznane nagranie Sonny Boya Williamsona z The Yardbirds. Wtedy, seks jako taki, nie miał już dla nas tajemnic. Z powodu trudności lokalowych, małych pomieszczeń mieszkalnych oraz specjalnie tak zaprojektowanych mikroskopijnych kanap, amerykanek i tapczaników na prywatkach zdarzało się, że leżąc ze swoją panienką, przypadkiem macnąłeś pierś drugiej, która zabawiała się obok z innym koleżką. Po większym spożyciu, w ciemnościach zdarzały się nawet bardziej drastyczne wypadki. Taka była nasza odpowiedź na rozbrykany Swinging London lat sześćdziesiątych. Swinging Warszawa, pod przywództwem Pierwszego Playboya Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, towarzysza Władysława Gomułki, na plenarnych prywatkach w Komitecie Centralnym kryjącego się pod frywolnym pseudonimem Wiesław? Why not?

No, ale co innego pomyłka, zwykła skucha, gdy w szale zmysłów rządzi pełny spontan, a co innego całkiem na trzeźwo udowadniać słuszność twierdzenia Pitagorasa! To jednak przemawiało do wyobraźni i znowu zaczęło się przewijać u niektórych w sennych majakach.

Z czasem sytuacja znormalniała, tzn. koleżka dalej pojawiał się w układzie trójkowym z nieodłączną jak bok przeciwprostokątny Myszą, my zaś przestaliśmy zwracać na to uwagę. Ponadto objawił nam się Jimi Hendrix, i zburzył wszystkie dotychczasowe muzyczne hierarchie, zaś angielska wersja okładki jego płyty „Electric Ladyland” ostatecznie przekonała nas, że monogamia jest przeżytkiem.

Zauważyliśmy jednak pewną prawidłowość. Wszystkie nowe narzeczone Inżyniera zaczęły być do siebie podobne, jakby wybrane przez jednego jurora z tego samego konkursu piękności. Wcześniej miał większy rozrzut. Ponadto traktowały Mysz z pełnym szacunkiem, niepozbawionym odrobiny lęku. Pewien szemrany osobnik, ksywka Pirania, zapalony fan Rolling Stonesów, znany też z tego, że masowo pocieszał porzucone kobiety przyjaciół, w tym byłe narzeczone Inżyniera, kiedyś nam to wyjaśnił:

– Dlaczego podobne? Bo ona mu wybiera i mówi, kiedy ma je odpuścić.

– Pirania, pieprzysz!

– Zakład? Stawiam jaja Micka Jaggera!

I wyszczerzając w obłudnym uśmiechu rząd drapieżnych, zakończonych jak wierzchołki Andów zębisk, dodał:

– Same mi to opowiadają.

Kręciliśmy podejrzliwie głowami. Inżynier wyglądał na twardego zawodnika. Skoro jednak Pirania nie wahał się zakładać o taką stawkę... Znaliśmy już trochę lisią przebiegłość tych stworzeń. Sami nieraz byliśmy stawiani przed ultimatum: „albo muzyka, albo ja”. Na razie wygrywała muzyka.

Ponieważ muzyka była dla nas wszystkim, krąg pozostałych zainteresowań nie był zbyt szeroki. W odróżnieniu od naszych rodziców zupełnie nie interesowała nas polityka. Wydawało się, że świat był urządzony raz na zawsze. Zawiadywały nim dwie zwalczające się superpotęgi, z których każda mogła atomem kilka razy rozwalić całą planetę. To miało trwać w nieskończoność, tzn. całe nasze życie i jeszcze długo po nim. Ciułane z takim trudem i poświęceniem skromne zbiory płyt już kilka razy w obliczu sytuacji międzynarodowej znalazły się w poważnym niebezpieczeństwie. Jaki sens miało wobec tego staranne przeczyszczanie winylowej powierzchni wilgotną ściereczką i patrzenie pod światło, czy gdzieś wśród rowków nie pojawiła się rysa?

Niektórzy twierdzili, że gdyby