Krwawy Pierścień - Gerd Ruebenstrunk - ebook + książka

Krwawy Pierścień ebook

Gerd Ruebenstrunk

0,0

Opis

Daniel niezbyt przyjemnie przeżywa przeprowadzkę na stałe do Barcelony, w której dotąd często spędzał wakacje z rodzicami. Tęskni za dawną szkołą, kolegami, a przede wszystkim denerwuje go nowy kolega z ławki - Jakub, Szwajcar, z którym nie bez powodów nie rozmawia prawie nikt w klasie. Wszystko zmienia się gdy... umiera żebrak. Daniel poznaje Lolę i mimowolnie wplątuje się w historię poszukiwania najbardziej tajemniczego obiektu ostatnich stuleci.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 231

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Gerd Ruebenstrunk

Krwawy pierścień

Przełożyła Joanna Borycka-Zakrzewska

WYDAWNICTWO BONA

Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.

Tytuł oryginału niemieckiego:Blutring

Copyright © 2016 by Planet! in Thienemann-Esslinger Verlag GmbH, Stuttgart

Copyright © for the Polish translation by Wydawnictwo Bona

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Bona, Kraków 2016

Redakcja: Anna Brynkus-Weber / d2d.pl

Korekta: Magdalena Adamek / d2d.pl, Monika Ples / d2d.pl

Projekt typograficzny i skład: Robert Oleś / d2d.pl

Opracowanie graficzne i montaż okładki: Monika Stojek

The translation of this work was supported by a grant from the Goethe--Institut which is funded by the German Ministry of Foreign Affairs.

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

WydanieI

ISBN 978-83-62836-72-7

Wydawnictwo Bona Sp. z o. o.

ul. Kanonicza 11, 31-002 Kraków

[email protected]

www.wydawnictwobona.pl

księgarnia internetowa:www.bonamedia.pl

Prolog

Na zbiegu ulic Rambla de Catalunya i Carrer de la Diputació w Barcelonie znajduje się kawiarenka, odwiedzana głównie przez taksówkarzy zatrzymujących się na postoju naprzeciw lokalu. Dwaj mężczyźni, którzy spotkali się tu o piątej rano, wyraźnie do nich nie należeli. Mieli na sobie eleganckie płaszcze, ręcznie wykonane skórzane buty oraz szaliki z delikatnego kaszmiru.

Powietrze było dość ostre, w końcu to już wrzesień. Za to w kawiarni było ciepło i parno, po części za sprawą nieustannie warkoczących ekspresów do kawy, po części zaś z powodu wyziewów kierowców stojących przy barze.

Dwaj nowo przybyli, którzy mimo tak niezwykłego tutaj ubioru nie przyciągali większej uwagi, zamówili po szklaneczce cortado oraz croissanty, po czym zaszyli się w najdalszym kącie kawiarni.

– Znaleźliśmy go – mruknął mężczyzna w brązowym płaszczu, mieszając cukier w szklaneczce espresso ze spienionym mlekiem.

– Gdzie? – zapytał drugi. Podobnie jak jego rozmówca miał około sześćdziesięciu lat, a ubrany był w granatowy prochowiec.

– Niedaleko stąd – odparł ten w brązowym płaszczu i wykonał ręką jakiś nieokreślony gest.

– W dzielnicy cygańskiej – domyślił się mężczyzna w prochowcu i skubnął kawałeczek croissanta.

Jego towarzysz skinął głową.

– Najwyraźniej zniknął po śmierci żony.

Ten w granatowym prochowcu w zamyśleniu przeżuwał swojego croissanta.

– W takim razie jednak coś wie.

Mężczyzna w brązowym płaszczu wziął łyczek ­cortado.

– Z pewnością.

– I co teraz będzie?

– Zlecę śledzenie go.

– Mam nadzieję, że się nie zorientuje. Straciliśmy wiele lat przez jego zniknięcie.

Ten ubrany na brązowo odstawił szklaneczkę na blat i strzepnął okruszek z płaszcza. Nie spoglądając na swego rozmówcę, odparł:

– Ma się rozumieć.

– I to rzeczywiście pewne, że ma notatnik?

– Sprawdziliśmy wszystkie pozostałe tropy i nic nie znaleźliśmy. To musi być on.

Mężczyzna w prochowcu odsunął od siebie talerzyk z resztką croissanta.

– A jeśli nie?

– Znowu wrócimy do punktu wyjścia.

– To będzie miało konsekwencje. – Głos odzianego na granatowo zabrzmiał twardo. – Dramatyczne konsekwencje.

– Ma się rozumieć.

Rozmówca ponownie strącił dłonią coś z wierzchu płaszcza, tym razem wyraźnie zdenerwowany.

– Nie mam zamiaru tolerować kolejnej porażki. – Człowiek w granacie wykonał zdecydowany ruch ręką.

– Na pewno do niej nie dojdzie – odpowiedział drugi poddańczym tonem.

Mężczyzna w prochowcu nałożył rękawiczki.

– Wykazywaliśmy się cierpliwością przez ostatnie sto lat. Wystarczy. Codziennie będę czekał na sprawo­zdanie od pana.

– Codziennie – potwierdził jego rozmówca. – Oczywiście!

Wyszli z kawiarni i rozstali się bez pożegnania. Mężczyzna w prochowcu spacerowym krokiem ruszył na prawo, aleją wysadzaną drzewami, jego towarzysz podążył w przeciwnym kierunku.

Na następnym rogu mężczyzna w prochowcu wstąpił do trafiki. Po chwili wyszedł stamtąd z długą cygaretką w ustach i ruszył dalej.

Niespiesznie szedł tą samą aleją, aż dotarł do Carrer de Casanova. Zrobił zaledwie kilka kroków po jezdni, gdy usłyszał za sobą warkot silnika. Ostatnim, co zobaczył, kiedy spojrzał przez ramię, był czarny samochód terenowy pędzący wprost na niego.

Potem pogrążył się w ciemności.

Przeprowadzka

Właściwie powinienem zacząć coś podejrzewać, kiedy rodzice wyciągnęli mnie na krótkie wakacje do Barcelony.

Barcelona! Miasto z milionem mieszkańców! Cóż to za wakacje? Normalnie latem jechaliśmy nad morze, przeważnie do Andaluzji, na południe Hiszpanii, gdzie mama z tatą całymi dniami leniwie wygrzewali się na plaży, podczas gdy ja z roku na rok coraz bardziej się nudziłem. Mieszkaliśmy w dużym mieście, więc rodzice cieszyli się, że przynajmniej latem udawało nam się stamtąd wydostać, co za każdym razem podkreślali.

I nagle Barcelona?

Nie całkiem mnie to dziwiło, ponieważ tata miał hopla na punkcie wszystkiego, co wiązało się z Hiszpanią. Prawdopodobnie dlatego, że tam się urodził i spędził pierwsze dwadzieścia lat życia w okolicy Alicante, gdzie jego ojciec miał praktykę lekarską.

Tata oczywiście płynnie posługiwał się językiem hiszpańskim i naturalnie jeszcze przed moim urodzeniem uzgodnili z mamą, że będą mnie wychowywać w dwóch językach. Dlatego z mamą rozmawiam głównie po niemiecku, a z tatą przeważnie tylko po hiszpańsku.

W Barcelonie jednak na niewiele mi się to przydało, ponieważ już na lotnisku zobaczyłem tablice z niezrozumiałymi dla mnie napisami.

– To kataloński – wyjaśnił mi tata, kiedy zobaczył znak zapytania na mojej twarzy. – Barcelona leży w regionie Katalonia, który ma własny język.

Nieźle się zaczynało! Na szczęście Katalończycy najwyraźniej byli wyrozumiali dla tych, którzy nie posługiwali się ich językiem, bo każda tablica zawierała informacje także w wersji hiszpańskiej.

Podczas gdy mama ciągnęła mnie od jednego zabytku do drugiego, tata znikał gdzieś w mieście. A kiedy chciałem się dowiedzieć, co robił, odpowiadał tajemniczo:

– To będzie niespodzianka.

I rzeczywiście była. Ale zupełnie inna od tego, co sobie wyobrażałem.

***

Dwa miesiące później wróciliśmy do Barcelony. Lecz tym razem już nie jako turyści, tylko mieszkańcy.

Mama i tata próbowali mnie wcześniej delikatnie do tego przygotować, jak sami przyznali. Przez pierwsze tygodnie po powrocie z wakacji codziennie bombardowali mnie swoimi wspomnieniami z tego „fantastycznego miasta”, wymieniali jeden uroczy zakątek za drugim i z zamglonym wzrokiem wzdychali, jacy to z barcelończyków szczęściarze, bo mogą mieszkać w takim obłędnym miejscu, i jak cudownie by było samemu też tak móc.

Wtedy właśnie zacząłem węszyć podstęp.

Jednak dopiero potem miałem się przekonać, jak fatalnie sprawy naprawdę się miały.

Pewnego wieczoru po kolacji rodzice oznajmili mi, że tata zostanie wysłany przez swoją firmę do Barcelony, gdzie będziemy mogli mieszkać przez kilka następnych lat.

– Wspaniale, prawda, Danny? – Mama promieniała z radości.

Z zaciśniętymi ustami wpatrywałem się w okruszek chleba, który spadł z mojego talerza, tak jakbym był w stanie zmusić go do wzniesienia się w powietrze i wylądowania w dziurce nosa mamy. Dostałaby wtedy ataku kichania i nasza rozmowa by się zakończyła. Bo jedno było dla mnie od samego początku jasne – nikt mnie tutaj nie zamierzał pytać o zdanie. Zostałem postawiony przed faktem dokonanym i jeszcze miałem wszystkiemu radośnie przytakiwać.

– Głowa do góry – powiedział tata. – Nie będzie tak źle. – Poklepał mnie po ramieniu, a mama posłała mi pocieszający uśmiech.

Dla niej wszystko było łatwe i proste. Nie musiała iść do nowej szkoły. Nie musiała rezygnować ze swoich przyjaciół, bo ci z pewnością będą ją odwiedzać co kilka tygodni, aby spędzić weekend w mieście marzeń. Poza tym będzie tam miała swoje wspaniałe muzea i bary, swoje butiki i restauracje.

A ja? Co ja będę miał?

Obce miasto, w którym mówi się dziwnym językiem i w którym nikogo nie znam. I w którym moja szóstka z hiszpańskiego, którą mogłem nadrabiać totalne porażki w matematyce, nie będzie miała najmniejszego znaczenia.

– Hej, Danny, no przestań. – Tata chciał mi dodać otuchy. – W końcu masz już kwadrans przed drugą i nie jesteś małym chłopcem. Taka przeprowadzka cię nie zabije! Sam zobaczysz: za parę tygodni zyskasz nowych przyjaciół i stwierdzisz, że nie chcesz się stamtąd nigdzie ruszać.

Jeśli sądził, że w ten sposób zdoła poprawić mi nastrój, bardzo się mylił. Tylko dlatego, że kiedy miałem cztery i pół roku, określiłem swój wiek jako wpół do piątej, wciąż musiałem wysłuchiwać tego typu tekstów. A przecież za cztery miesiące kończyłem czternaście lat! W tym wieku takie żarty raczej nikogo już nie bawią. Jednak moi rodzice najwyraźniej nie chcieli tego przyjąć do wiadomości.

Zamiast odpowiedzieć, zerwałem się z miejsca i pobiegłem do swojego pokoju. Z półki na książki zabrałem kolorowe foldery, które przywiozłem z naszych wakacji w Barcelonie, i podarłem na kawałeczki.

Ha!

Barcelona? Beze mnie!

***

Oczywiście wszystko potoczyło się zupełnie inaczej. I oto kilka tygodni później stałem wraz z tatą przed drzwiami Colegio Aleman, niemieckiej szkoły w Barcelonie, która, położona na wzgórzu, królowała nad miastem.

Muszę przyznać, że wyglądała o wiele przyjemniej niż moja szkoła w Niemczech. Przez jasny korytarz weszliśmy do gabinetu pani dyrektor, która poczęstowała nas ciasteczkami i spokojnie wyjaśniła mi zasady panujące w szkole. Widok z jej okna wprost na dolinę tak bardzo mnie urzekł, że wprawdzie w odpowiednich momentach automatycznie potakiwałem głową, jednak nie do końca słyszałem, co do mnie mówi.

Nagle pojawił się przede mną wysoki mężczyzna, którego łysa czaszka błyszczała jak wypolerowana kula do gry w kręgle.

– To jest pan Vohrmann, twój wychowawca – przed­stawiła go pani dyrektor. – Zaprowadzi cię teraz do klasy i objaśni całą resztę.

Podniosłem się, spoglądając pytająco na tatę.

– Ja jeszcze chwilę tu zostanę, aby załatwić formalności – powiedział. – I odbiorę cię po lekcjach. – Klepnął mnie w ramię. – Baw się dobrze.

Podążyłem za panem Vohrmannem przez korytarz i po schodach w górę, aż dotarliśmy do mojej klasy. Wydawał się całkiem sympatyczny. Poinformował, że będzie mnie uczył niemieckiego i angielskiego.

– Nie jesteś tym zbyt zachwycony, prawda? – zapytał.

Milcząco pokręciłem głową.

– Znam to. Przeprowadziliśmy się tu z dziećmi cztery lata temu. Na początku odsądzały nas od czci i wiary. A teraz? Nawet dziesięć koni nie wyciągnęłoby ich z Barcelony.

Kiwnąłem głową. Wspaniale. Ale ja nie nazywam się Vohrmann i nie miałbym nic przeciwko dziesięciu koniom, jeśli miałyby mnie stąd wywieźć.

Kiedy weszliśmy do klasy, dwadzieścia pięć głów zwróciło się w moją stronę.

Najchętniej zapadłbym się pod ziemię.

– To jest Daniel Herbst, wasz nowy kolega – oznajmił pan Vohrmann. – Kilka dni temu przeprowadził się z rodzicami do Barcelony, a wcześniej chodził w Niemczech do gimnazjum. Pomóżcie mu się tutaj zadomowić.

Podprowadził mnie do ławki, w której siedział blady chłopiec. Świetnie! Musiałem się dosiąść do ucznia, obok którego nikt nie chciał siedzieć. Niechętnie postawiłem plecak pod ławką i usiadłem. Natychmiast wszyscy zaczęli między sobą szeptać i było jasne o czym: o mnie.

– Jestem Jakob – przedstawił się blady chłopiec. Mówił po niemiecku ze szwajcarskim akcentem.

Szybko puściłem zwiotczałą dłoń, którą podał mi na powitanie.

– Proszę o spokój! – powiedział pan Vohrmann, stojący już za swoim biurkiem. – Kto z was chciałby zostać opiekunem Daniela?

Opiekunem? Czy dyrektorka nie powiedziała, że Vohrmann wszystko mi wytłumaczy? No tak, typowe. Zaledwie znalazł się poza jej zasięgiem, a już próbuje się wykręcić od odpowiedzialności.

Tępo wpatrywałem się w tablicę wiszącą na ścianie z przodu.

– No już, ludzie – zachęcał swoich uczniów pan Vohrmann. – Wykażcie się chociaż minimalnym zaangażowaniem!

Jednak ta zachęta nie spotkała się z jakimś szczególnym entuzjazmem. Bynajmniej nie zauważyłem lasu rąk przed sobą.

– Uważam, że zachowujecie się bardzo nie fair w stosunku do nowego kolegi – stwierdził pan Vohrmann. – Czy to ma być jego pierwsze wrażenie z naszej szkoły?

Obok mnie coś się poruszyło. Nieznacznie obróciłem głowę. Blady chłopiec podniósł rękę.

– Brawo, Jakobie! Dziękuję. – Było widać, że panu Vohrmannowi znacznie ulżyło. Wyciągnął książkę ze swojej podniszczonej teczki i ją otworzył. – Kto mi powie, gdzie ostatnio skończyliśmy?

I kto się zgłosił? Oczywiście chłopiec siedzący obok mnie. Zauważyłem spojrzenia, jakimi wymieniali się pozostali, i zrozumiałem, że gorzej nie mogłem trafić…

***

Jedno muszę wyjaśnić: nie należę do ludzi, którzy wciąż tylko marudzą, choć mogę tu sprawiać takie wrażenie. Wręcz przeciwnie – przeważnie podchodzę do wszystkich spraw na luzie. Do tego stopnia, że pewnego dnia moi rodzice nazwali mnie stoikiem. Wyguglowałem to wtedy i doszedłem do wniosku, że to nie takie złe być stoikiem.

Jednak przyznaję, że przeprowadzka wyprowadziła mnie z równowagi, i to nie na żarty.

– Wcale nie masz tak źle – stwierdził Jakob kilka dni później, kiedy zajadaliśmy patatas bravas w kantynie, hiszpańską wersję frytek z keczupem. – Przynajmniej mówisz płynnie po hiszpańsku. Ja nie rozumiałem ani słowa, kiedy się tu przeprowa­dziliśmy.

Nie mogłem temu zaprzeczyć. Co było zresztą jednym z powodów, dla których większość dzieciaków z mojej klasy nie chciała za bardzo z nim przebywać – przeważnie miał rację. To było miłe określenie. Można by też powiedzieć: był przemądrzałym kujonem. I jakby tego mu było mało, najwyraźniej miał ogromną potrzebę obnoszenia się z tym wszem wobec. Podczas gdy większość uczniów nosiła dżinsy, T-shirty i tenisówki, on zawsze miał na sobie białą koszulę zapiętą na ostatni guzik, lniane spodnie i wiecznie lśniące od polerowania skórzane buty.

Ponieważ siedziałem obok niego i był moim opiekunem, nie mogłem go zupełnie ignorować. Jednak w miarę możliwości starałem się unikać jego towarzystwa.

Aż do dnia, w którym umarł żebrak.

Kalé

W Niemczech większość czasu spędzałem z kolegami. Spotykaliśmy się gdzieś w mieście i rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. A ostatnimi czasy, przyznaję, również o dziewczynach. Podczas kiepskiej pogody obijaliśmy się w centrum handlowym albo umawialiśmy na gry online, a wtedy oczywiście siedzieliśmy na Skypie.

W Barcelonie naturalnie to wszystko odpadało. Po pierwsze nie miałem żadnych kolegów, z którymi mógłbym się spotykać. Po drugie niby mogłem nadal rozmawiać przez Skype’a ze starą paczką, ale to nie było to samo. Kiedy gadali o tym, co zdarzyło się w szkole, albo o dziewczynach, nie miałem nic do dodania, bo przecież mnie przy tym nie było. Czułem, jak powoli odsuwam się od grupy.

Musiałem więc poszukać sobie innych zajęć. W końcu nie można tylko czytać. Żeby poznać dzielnicę, w której mieszkaliśmy, zacząłem wychodzić z domu. Nasza dzielnica nazywała się Sant Gervasi i była położona blisko centrum, ale na szczęście nie na tyle, żeby przyciągać tłumy turystów.

Barcelona to stare miasto pełne wysokich kamienic i wąskich zaułków, lecz także szerokich alei i placów. Ponieważ słońce świeci tu często i na ulicach wciąż kręcą się tłumy, nawet późnym wieczorem, wszędzie można odczuć, że to miasto żyje.

Na początku najbardziej zafascynował mnie targ. Każda dzielnica ma swoją halę targową, czynną codziennie oprócz niedziel, gdzie można dostać dosłownie wszystko, co jadalne. A Hiszpanie jedzą prawie wszystko, o czym zdążyłem się już przekonać.

Najbardziej zachwycili mnie sprzedawcy ryb. Ich stoiska zajmowały cały pasaż, a to, co prezentowali w swoich witrynach, było lepsze od każdego podręcznika biologii. Ryby oraz inne owoce morza nie były filetowane i porcjowane, tak jak to się robi u nas w Niemczech. Wykładano je na lodzie w całości, tak jak zostały wyłowione z morza. Miało się wrażenie, że wciąż żyją. Niektóre z nich wyglądały dość niebezpiecznie, na przykład mieczniki czy morszczuki. Wolałbym nie spotkać ich podczas kąpieli w morzu.

W halach targowych spotykali się ludzie z całej dzielnicy, między innymi dlatego, że było tam mnóst­wo kafejek i barów, gdzie mogli wspólnie napić się kawy, wina lub piwa i jeść tapas, niewielkie porcje najprzeróżniejszych dań, które można zamawiać niemal bez końca.

Kiedy jednak w tygodniu wracałem po południu ze szkoły, hala targowa była przeważnie nieczynna. Spacerowałem wtedy po dzielnicy. Przechadzałem się po domach towarowych albo siadałem na jednej z ławek pośrodku deptaku Diagonal i obserwowałem pełne życia sceny rozgrywające się wokół mnie.

I szedłem do supermarketu. Może zabrzmi to komicznie, ale lubiłem supermarkety, bo przypominały mi stare kąty. Supermarkety na całym świecie są identyczne, kiedy więc przemierzałem alejki Caprabo pełne proszków do prania, przeróżnych marmolad czy puszek, przez parę minut miałem poczucie, że jestem z powrotem w domu. Tak, gdy zamykałem oczy, byłem w stanie sobie wyobrazić, że za drzwiami sklepu nie biegnie obca Travessera de Gràcia, tylko ulica Bismarcka z dobrze znanymi mi sklepami. Dlatego prawie codziennie choć na chwilę odwiedzałem supermarket, zanim udawałem się na zwiedzanie dzielnicy. Tam też znalazłem pierwszego przyjaciela w tym mieście. Może „przyjaciel” to nie do końca właściwe określenie, ponieważ nie zamieniliśmy niemal słowa. Jednak był dla mnie jak stary znajomy, na którego obecność zawsze mogłem liczyć.

Mówiąc dokładniej, był to żebrak, który każdego dnia siedział przy wejściu do supermarketu. Miał obszarpane ubrania, zmierzwione siwe włosy i twarz porosłą zaniedbaną brodą.

Często zadawałem sobie pytanie, jakie zrządzenie losu sprawiło, że znalazł się w takim położeniu. Czyżby opuściła go żona i dlatego zaczął pić? Został bezrobotny i stracił mieszkanie, ponieważ nie było go już stać na opłacanie czynszu? A może należał do ludzi, którym wszystko jedno, jak żyją, byleby tylko nie musieli codziennie wlec się do znienawidzonej pracy?

Polubiłem go od razu dzięki przyjaznym niebieskim oczom, lśniącym na jego pooranej zmarszczkami twarzy, a także dzięki psu, który zawsze leżał obok niego na kocu. Był to najzwyklejszy kundel ze skołtunioną sierścią. Kiedy przechodziłem obok, za każdym razem witał mnie energicznym merdaniem.

Po tym, jak podczas naszego trzeciego spotkania pochyliłem się, aby pogłaskać zwierzę, stary uśmiechał się do mnie za każdym razem, kiedy mnie widział, podnosząc rękę na powitanie. Tamtego dnia kupiłem paczkę psich ciasteczek i jedno położyłem przed psem, kiedy wychodziłem ze sklepu, na co stary wymamrotał „gracias”.

Pies wabił się Manolo, tyle udało mi się wyciąg­nąć z żebraka. Wprawdzie mężczyzna rozumiał mój hiszpański, jednak ja jego nie, dlatego nasze krótkie rozmowy w głównej mierze składały się z kilku gestów oraz słów, co do których obaj mieliśmy nadzieję, że zostaną prawidłowo zrozumiane przez tego drugiego.

W wyglądzie Manola można się było dopatrzyć śladów teriera i owczarka. Nie był tak leciwy jak jego właściciel, choć zapewne miał już kilka lat na karku. Sięgał mi akurat do kolan. A to, że w ogóle go dotknąłem, bardzo przemawiało na jego korzyść, ponieważ zwykle trzymałem się od psów z daleka, jak zresztą od wszystkich innych zwierzaków.

Zdaje się, że w tym miejscu będę musiał to pokrótce wytłumaczyć: z powodów, które dla mnie samego nie są do końca jasne, dość mocno boję się bakterii. Czyli zarazków chorobotwórczych, które występują wszędzie w naszym środowisku. Strach ten jest naturalnie niczym nieuzasadniony – na lekcji biologii uczono nas, że w ludzkim ciele żyje więcej bakterii i innych żyjątek niż komórek i że pomagają nam one w przeróżnych sprawach. Jednak już samo wyobrażenie, że jestem czymś w rodzaju żywego hotelu dla bakterii, sprawia mi spory problem i najchętniej powiesiłbym sobie na szyi szyld z napisem: „Wszystkie pokoje zajęte”, aby bakterie poszukały jakiegoś innego lokum.

Ale tak to oczywiście nie działa. Niestety.

Na tym tle łatwiej można zrozumieć to, jak niezwykłe było dla mnie, że głaskałem Manola. W jego obecności wszystkie moje lęki zdawały się znikać. I tak mijały mi dni. Jakoś zdołałem się urządzić w tym swoim nowym życiu. Może nie byłem szczęśliwy, ale nie mogę też powiedzieć, że byłem nieszczęśliwy. Nazwałbym ten stan rodzajem wyczekiwania, zawieszeniem pomiędzy tym, co było wczoraj, a tym, co miało nastąpić jutro.

Od czasu do czasu rozmawiałem na Skypie z przyjaciółmi z Niemiec, ale coraz rzadziej, ponieważ mieliśmy sobie coraz mniej do powiedzenia.

Nie byłem już częścią wydarzeń, które działy się w moim starym mieście, i odwrotnie, oni też nie mieli pojęcia o tym, co mi się przytrafiało.

– Dlaczego nie zaprosisz któregoś z kolegów z klasy do domu? – zapytał mnie tata pewnego wieczoru podczas kolacji.

Zamiast odpowiedzieć, tylko wzruszyłem ramionami. Kogo miałbym zaprosić? Było parę grupek, z którymi snułem się po szkole podczas przerw, ale tak naprawdę do żadnej z nich nie należałem. Tolerowano mnie z racji tego, że tam byłem. Poza tym większość uczniów z mojej klasy mieszkała w odległych zakątkach miasta lub nawet poza nim, więc jakiekolwiek spotkanie kosztowałoby mnie sporo zachodu. Jedynym, który mieszkał w pobliżu, był Jakob, ale wystarczało mi, że siedziałem obok niego w ławce.

Jednak w pewnym momencie zostałem brutalnie wyrwany ze swojej rutyny.

Było to któregoś popołudnia w ostatni weekend września. Jak zwykle snułem się po okolicznych ulicach. Moim celem była tym razem dzielnica Eixample, w której znajdował się słynny kościół Sagrada Família. Rozmawialiśmy o niej w szkole i w ramach zadania domowego mieliśmy wyszukać sobie jakieś miejsce w Eixample i je opisać.

Po drodze minąłem swój ulubiony supermarket. Stary żebrak i jego pies siedzieli na zwykłym miejscu, automatycznie więc sięgnąłem do kieszeni spodni, żeby wyjąć z niej psie ciasteczko. Jednak nie znalazłem w niej nic prócz kilku okruszków. Manolo spojrzał na mnie wyczekująco, z tęsknotą w oczach właściwą tylko psom.

– Zaraz ci coś przyniosę – obiecałem mu i zniknąłem w sklepie.

Jednak kiedy dotarłem do działu zoologicznego, okazało się, że półka z ciasteczkami jest pusta. Zajęło mi ponad pięć minut odnalezienie chłopaka, który uzupełniał towar na półkach, i następne dziesięć czekanie, aż wróci z koszykiem pełnym torebek z cias­teczkami. Złapałem jedną z nich, podziękowałem i pobiegłem do kasy.

Natychmiast zauważyłem, że coś jest nie tak. Kasjerki wstrzymały pracę i wszystkie wpatrywały się w drzwi wejściowe. Tłum ludzi zasłonił mi widok. Jedyne, co mogłem zobaczyć, to migotanie niebieskiego światła.

„Staruszek!”, przebiegło mi przez myśl.

Wrzuciłem paczkę ciastek do kosza ze szczotkami do włosów, przecisnąłem się między stojącymi w kolejce i pobiegłem w stronę wyjścia. Kiedy w końcu udało mi się przedrzeć przez szereg gapiów, zdołałem tylko zobaczyć stopy żebraka znikające w karetce. Sanitariusz zatrzasnął drzwi i ambulans pospiesznie odjechał na sygnale.

Stałem tam jak rażony piorunem, wpatrując się w migoczące niebieskie światło.

Tłum gapiów powoli się rozchodził. Nikt nie zwracał uwagi na Manola, który ze zwieszoną głową siedział na swoim kocu. Ktoś, zapewne jeden z ­sanitariuszy, przywiązał jego smycz do odbojnika do drzwi – nie sądzę, żeby pozostał tam z własnej woli.

Co powinienem był zrobić? Przecież nie mogłem po prostu go tutaj zostawić. Pogłaskałem go po głowie, a on spojrzał na mnie wzrokiem dogłębnie smutnym, a zarazem wyrażającym nadzieję.

Musiałem chwilę się zastanowić. Czy powinienem iść na policję? Tam na pewno skierują go do schroniska dla zwierząt. Do domu też nie mogłem go zabrać, bo mama była ekstremalnie uczulona na sierść psów. A poza tym nie wiedziałem przecież, co się stało z jego właścicielem. Być może zaraz wróci ze szpitala i wtedy na pewno będzie szukał Manola.

To nasunęło mi pewien pomysł: bardzo możliwe, że Manolo sam zaprowadzi mnie do mieszkania staruszka, zakładając, że ten je ma, a wtedy będę mógł go zostawić u jednego z sąsiadów.

Bez wahania zwinąłem jego koc, włożyłem do wciąż stojącej na chodniku plastikowej torby, w której znajdował się niewielki dobytek mężczyzny, i zdjąłem smycz Manola z odbojnika.

Pies spojrzał na mnie pytająco.

– Manolo, zaprowadź mnie do domu – powiedziałem. Lekko pociągnąłem za smycz. – Do domu.

W smutnych psich oczach nie dostrzegłem żadnej reakcji, więc przez moment myślałem, że po prostu chce tu zostać i poczekać na powrót swojego pana. Wreszcie się podniósł, energicznie otrzepał sierść i ruszył wzdłuż Travessera de Gràcia.

Pierwszą część drogi znałem. Prowadziła do dzielnicy Gràcia, obok targu i wzdłuż ulic, na których było pełno turystów. Nagle Manolo skręcił w lewo, potem w prawo, i tak w kółko, aż zupełnie straciłem orientację. Wreszcie dotarliśmy do niewielkiego placu, Plaça del Raspall. Miasto sprawiało tutaj wrażenie większej wioski, a to za sprawą niskich budynków, wąskich uliczek i dużej ilości zieleni.

Na placu na ławkach siedzieli starsi panowie i panie, zatopieni w ożywionych rozmowach. Wokół niewielkiej studni bawiły się dzieci, a z restauracji położonej na rogu dochodziły głosy i brzęk sztućców. Pachniało czosnkiem, aromatycznymi przyprawami i pieczonym mięsem oraz rybą.

Manolo uparcie zmierzał dalej. Po niejakim czasie domy znowu zrobiły się wyższe, sklepy mniejsze, a parkujące na skraju ulic auta starsze. Z otwartych okien słychać było donośne kobiece głosy i jeszcze głośniejszą muzykę. Jak wszędzie w Barcelonie, również tutaj na wielu balkonach powiewały narodowe flagi Katalonii. Wprawdzie był to region Hiszpanii, ale pragnął uzyskać niepodległość. Można to było też wywnioskować z treści graffiti widniejących na ścianach budynków.

Mimo że ta dzielnica wyglądem bardzo przypominała wiele pozostałych, w jakiś sposób się od nich odróżniała. Być może sprawiała to rozlegająca się wokół muzyka, tak bardzo różna od powszechnego brzmienia hitów z listy przebojów. Może sprawiał to widok mężczyzn siedzących przy stołach przed niewielkimi barami, z których wielu, również tych starszych, nosiło włosy do ramion. A może chodziło o chłopca, także o długich włosach, idącego mi naprzeciw w czerwonych butach na obcasach obok mężczyzny z gitarą? I może to jednak wcale nie był taki dobry pomysł, aby dać się poprowadzić Manolowi? Skąd miałem wiedzieć, dokąd mnie przyprowadzi!

Postanowiłem zawrócić, jeśli w ciągu kolejnych dwóch minut nie dotrzemy do celu.

Tymczasem Manolo skręcił w kolejny zaułek, jeszcze węższy od tych poprzednich. Z elewacji budynków łuszczyła się farba. Na końcu ulicy na chodniku stało kilku starszych chłopaków, którzy wpatrywali się we mnie bez zażenowania. Poczułem niemiły skurcz w okolicy żołądka i zacząłem się zastanawiać, co też może się stać, kiedy będę mijał tę grupkę.

Na szczęście Manolo zatrzymał się przed nimi. Obrócił głowę w moim kierunku, jakby chciał sprawdzić, czy wciąż z nim jestem, po czym ruszył w stronę jednej z bram. Nie była zamknięta na klucz. Wszedłem do sieni.

Zwierzę pociągnęło mnie po schodach do góry. W domu wszystkie drzwi były otwarte. Wspinałem się po schodach przy wtórze dzikiej mieszanki, na którą składały się dźwięki muzyki, krzyki dzieci, zapachy kuchenne, ryk odkurzacza i donośne głosy, aż wreszcie znalazłem się na drugim piętrze przed starszą kobietą zagradzającą mi przejście.

– Kim jesteś? Skąd masz psa? – ofuknęła mnie.

Właśnie miałem jej udzielić odpowiedzi, kiedy zza drzwi usytuowanych za nią wyszła dziewczyna, mniej więcej w moim wieku. Miała na sobie prostą czarną bluzę, dżinsy i tenisówki.

– Manolo! – zawołała i pochyliła się nad psem, który natychmiast ją rozpoznał.

Głaskała go chwilę, po czym prostując się, energicznym potrząśnięciem głowy odrzuciła do tyłu czarne włosy. Zamieniła z kobietą kilka słów w języku, który wprawdzie brzmiał jak hiszpański, ale z którego nie zdołałem nic zrozumieć.

Następnie spojrzała mi w oczy.

Poczułem się, jakby trafił we mnie piorun.

W ułamku sekundy zrobiło mi się gorąco i miałem wrażenie, że głowa zaraz mi wybuchnie.

Czy sprawiły to jej ciemnobrązowe oczy, które przywodziły na myśl dwie bramy do nieznanego, cudownego świata? A może po prostu jej zdecydowane zachowanie, które tak bardzo różniło się od zachowania dziewczyn z mojej szkoły?

– Skąd masz tego psa i rzeczy mojego wujka? – Przywołała mnie z powrotem do rzeczywistości. Wskazała na trzymaną przeze mnie reklamówkę. Jej głos był głębszy, niż się spodziewałem.

– Cóż, to było tak… – zacząłem, ale dziewczyna mi przerwała.

– Chodź za mną – powiedziała. – To niegrzecznie przetrzymywać gościa w przedpokoju.

Obróciła się i zniknęła razem z Manolem w mieszkaniu. Kobieta przepuściła mnie z niechęcią. Podążyłem za dziewczyną przez długi przedpokój do pokoju, w którym oprócz trzech skórzanych sof, ogromnego telewizora i stolika nie było żadnych mebli.

– Usiądź – powiedziała i wskazała na jedną z sof. – Ja tylko szybko przyniosę Manolowi wodę do picia.

Ostrożnie osunąłem się na wytartą kanapę, a reklamówkę staruszka postawiłem obok na podłodze. Do kobiety w korytarzu musiały dołączyć jeszcze jakieś inne, bo słyszałem dobiegające stamtąd głośne rozmowy.

W co ja się wplątałem?

Dziewczyna wróciła z blaszaną miseczką po brzegi napełnioną wodą. Manolo zachłannie się na nią rzucił. Ja też chętnie bym się czegoś napił, jednak wolałem o nic nie prosić, żeby nie popaść w jeszcze większą niełaskę niż do tej pory. Tylko właściwie dlaczego? Co złego im zrobiłem? Przyprowadziłem psa, przyniosłem rzeczy staruszka i za to miałem się dać ofukiwać? Czy to miało być podziękowanie za moją pomoc?

Dziewczyna usiadła na oparciu sofy i surowo na mnie spojrzała. Znowu zrobiło mi się gorąco i zimno na zmianę.

– A więc jeszcze raz. Kim jesteś i co tutaj robisz?

– Mam na imię Daniel. – Wyciągnąłem do niej dłoń. – A ty?

Milczała przez chwilę, wyraźnie zmieszana moim gestem. Kiedy się zorientowałem, że nie zamierza uścisnąć mojej dłoni, powoli ją opuściłem.

– Mam na imię Lola – odpowiedziała w końcu. – Ale to nie ma tu nic do rzeczy. – Zmrużyła oczy. – Przychodzisz z torbą mojego wujka i jego psem do naszego domu. Pytania nasuwają się automatycznie, nie uważasz?

– Oczywiście – przytaknąłem. – Ale raczej nie przychodziłbym tu z Manolem i torbą, gdybym miał jakiekolwiek złe zamiary, prawda?

Jej twarz nieco się rozluźniła.

– Masz rację – przyznała. – Jesteśmy Kalé, Gitanos. Z natury jesteśmy nieufni wobec wszystkich, którzy do nas nie należą, ponieważ nasze doświadczenia z obcymi nie zawsze były pozytywne.

„Gitanos”, znałem to słowo. Znaczyło tyle co „Cyganie”, choć tego słowa nie należało już używać, jak nas uczono w szkole. Prawidłowa nazwa tego narodu brzmiała „Romowie”. Jednak tu, w Hiszpanii, słowo „Gitanos” wciąż było w użyciu, jak widać również przez samych Romów, na co wskazywała wypowiedź Loli.

– A zatem – jej głos wyrwał mnie z rozmyślań – może opowiesz mi, co się dokładnie wydarzyło, Danielu.

Zrelacjonowałem jej przebieg mojej znajomości z jej wujkiem i Manolem, a także dzisiejsze wydarzenia pod supermarketem.

Kiedy skończyłem, Lola zerwała się z miejsca.

– Muszę to przekazać innym! – zawołała i zniknęła.

Razem z Manolem spojrzeliśmy za nią, a następnie na siebie. Przynajmniej jeden, który mnie wspierał.

Z korytarza dobiegły donośne okrzyki. W kobiece głosy wmieszały się teraz także męskie. Gdzieś trzasnęły drzwi. Ktoś rozmawiał przez telefon, ktoś inny przejmująco lamentował.

Ostrożnie podniosłem się z sofy i zacząłem rozważać dyskretne wycofanie się stamtąd, kiedy do pokoju weszła Lola.

– Danielu, bardzo ci dziękuję – powiedziała poważnym tonem. – Gdyby nie ty, nie dowiedzielibyśmy się o tym tak szybko. Zlokalizowaliśmy szpital, w którym przebywa mój wujek, i zaraz tam jedziemy. Dlatego powinieneś już pójść.

Przytaknąłem.

– Jasne.

Tym razem to ona wyciągnęła do mnie dłoń.

– Wielkie dzięki – powtórzyła.

Moje serce niemal przestało bić, kiedy poczułem jej dłoń w swojej.

– To przecież oczywiste – powiedziałem nieco drżącym głosem. – W końcu twój wujek, Manolo i ja byliśmy tak jakby przyjaciółmi.

W tym momencie Manolo, jakby na potwierdzenie tych słów, otarł się o moją nogę.

Na twarzy Loli pojawił się przelotny uśmiech.

– Na to wygląda. – Puściła moją rękę. – Trafisz sam do wyjścia?

– Pewnie – odparłem.

Lola kiwnęła do mnie głową i wyszła z pokoju.

Na korytarzu stało sporo osób i żywiołowo dyskutowało, nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Również na klatce schodowej panował rozgardiasz. Wiadomość o tym, co przytrafiło się wujkowi Loli, musiała się rozejść niczym błyskawica. I nie tylko w jego kamienicy.

Kiedy wyszedłem na zewnątrz, wszędzie były otwarte okna i mieszkańcy z ożywieniem rozmawiali ze sobą przez ulicę w tym niezwykłym języku, którym posługiwała się również Lola ze swoją rodziną.

Pięciu chłopaków, którzy wcześniej się we mnie wpatrywali, teraz czekało na mnie przed bramą.

Z bliska mogłem się przekonać, że wcale nie byli już dzieciakami. Mieli na oko po dwadzieścia lat i najwyraźniej obrali mnie sobie na obiekt zaczepek.

Wąska uliczka nagle wydała mi się jeszcze węższa. Miałem wrażenie, że moja klatka piersiowa zostanie zgnieciona przez górujące nade mną rzędy domów. Co powinienem teraz robić?

Spróbowałem ich zignorować i przecisnąć się obok jednego z nich, jednak ten zastąpił mi drogę. Był o głowę ode mnie wyższy, ramiona miał pokryte dzikimi tatuażami, a z kącika ust zwisał mu papieros. Położył prawą dłoń na moim torsie i przycisnął mnie do ściany budynku.

Jedna z kobiet w oknie zawołała coś do chłopaków, jednak ci ją zignorowali. Przywódca bandy ponownie mnie pchnął, tym razem w ramię. A ja nie miałem dokąd się wycofać.

Podniosłem ramiona, żeby obronić się przed razami, które z pewnością miały teraz nastąpić.