Krwawe pola - Marek Dryjer - ebook

Krwawe pola ebook

Marek Dryjer

3,0

Opis

Piękno krajobrazów Wołynia ukazane z perspektywy mordu na Polakach. Książka ukazuje surowość natury i pełnię barw zawartą w przyrodzie. Z drugiej jednak strony przedstawia ciemny obraz ludzkiej natury, archaicznej osobowości, gdzie słabość nie ma racji bytu. Jest to swoiste zespolenie w jeden wymierny obraz przeciwstawnych biegunów pojęcia – natury. Krwawe pola to opowieść o pozbawionym nadziei surowym świecie, w którym niepodzielnie rządzi diabelsko krwiożerczy antybohater doktor Holdkurtz. Łysy, bez brwi i bez żadnego włoska na ciele stanowi wybitny umysł - doskonale wykształcony, obeznany ze światem, znawca języków i obyczajów. Zagadkowa postać. Posiadacz wielu nieziemskich wręcz talentów. Jest przy tym samoistnym tworem natury, jej duszą i sercem w jednym. Jest także głosem płynącym z głębi pozbawionego wszelkich skrupułów człowieka. I nie wiadomo do końca, czy faktycznie istnieje; czy jest zaledwie paraboliczną metaforą, obrazem lęków ukrytych głęboko w człowieku. Ciemną stroną jego prawdziwej natury. To bezwzględny zabójca dzieci, pedofil i łowca skalpów w jednym – zło wcielone. Postać, jakiej trudno doszukiwać się w kanonach literatury. Z czasem przyzwyczajamy się do wielkiego okrucieństwa, jakim naszpikowana jest ta książka i bez większych oporów czytamy dalej, coraz bardziej godząc się z zaistniałą sytuacją – szok, przerażenie powoli ustępują i staje się to dla nas tak samo, jak i dla postaci z książki, powszechną codziennością. Wydłużające się opisy niekończących się kaźni nie są jednak bezcelowe – pisarz celowo mocno rozciągnął ten temat, żeby udowodnić nam, że człowiek na dłużej wpisany w najbardziej nawet nieludzkie, ohydne zachowania, będzie się z nimi powoli oswajał, aż stanie się to dla niego znormalizowaną codziennością. Normy prawne i moralność poszczególnych ludzi nie są w realnym życiu zbyt pewnym bezpiecznikiem przed realizacją doktryny Krwawych pól. Stanowią zaledwie ochronę czasową przed kolejnym nieuniknionym przesileniem, przed ekstremum psychiki chorego człowieka-wodza. Pojęcie eksterminacji nie jest niczym obcym w historii świata, prawie zawsze też idzie w parze z pragnieniem dominacji nad życiem innych i bogaceniem się ich kosztem – Holokaust Żydów, eksterminacja Indian, Ormian, Tutsi, wreszcie ludobójstwo na Bałkanach, i jakże nam bliskie Polaków na Wołyniu w 1943 roku, dokonane przez nacjonalistów ukraińskich z ramienia OUN/UPA, gdzie sotnie, bandy bulbowców i siekierników (tak zwanej „czerni” – okoliczni chłopi, często najbliżsi sąsiedzi swych późniejszych ofiar) bezlitośnie mordowały w najokrutniejszy z możliwych sposobów kobiety, starców i dzieci. Były też akcje odwetowe. Krwawe pola albo czerwone łuny na nocnym niebie, takie obrazy mam teraz przed oczami. Brak stanowczej reakcji ze strony reszty świata będzie na przyszłość niemym przyzwoleniem do tego typu niecnych praktyk. Dobrych ludzi w Krwawych polach prawie nie sposób odnaleźć, ale na szczęście tak tam, jak i w życiu, są wyjątki od reguły i warto je odszukać w tym tekście. To jak to jest w rzeczy samej: człowiek rodzi się dobry z natury, czy może zupełnie odwrotnie? Jednoznacznej odpowiedzi nie sposób odnaleźć.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 362

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (3 oceny)
0
1
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Marek ‌Dryjer

Krwawe pola

© Copyright by ‌Marek ‌Dryjer & e-bookowo

Skład: ‌Ilona Dobijańska

Projekt ‌okładki: ‌Ilona ‌Dobijańska

ISBN 978-83-7859-923-4

Wydawca: ‌Wydawnictwo internetowe ‌e-bookowo

www.e-bookowo.pl

Kontakt: ‌[email protected]

Wszelkie ‌prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, ‌rozpowszechnianie ‌części lub całości

bez zgody ‌wydawcy zabronione

Wydanie I 2018

„Na drzewie milczenia ‌wisi jego ‌owoc: ‌pokój”

Artur Schopenhauer

„Trzeba ‌rozdrapywać ‌rany przeszłości, aby nie ‌zarosły błoną podłości”

PAMIĘCI POMORDOWANYCH…

I

Smutne ‌dzieciństwo chłopaka ‌* Spadające gwiazdy ‌* Pragnienie przemocy ‌* Bójki * ‌W stronę morza ‌* Spław ‌Odrą ‌i ‌Wisłą * ‌Na Bugu ‌* Sokal * ‌Rozkawałkowane ciało ‌człowieka * Praca na ‌farmach i w zajazdach ‌* Opieka nad ‌chorymi * Sroga zima ‌* Zapłata ‌* Stary koń * ‌Miasto Kowel

Oto człowiek. ‌To dziecko, ‌które stoi ‌w progu zaciemnionej ‌chaty i wpatruje ‌się ‌w otaczającą ‌je ‌przestrzeń. Jest ‌nagie ‌i wychudzone. Zapada ‌zmrok, ostatnie ‌promienie światła znikają za ‌odległymi wzgórzami, których ‌wysokie szczyty ‌tworzą na ‌tle czerwieniejącego ‌się ‌nieba świetliste ‌aureole. Dokoła chłopca tylko ‌ugory, ‌na których leżą ‌grube warstwy ciężkiego śniegu. ‌Dalej bagniste lasy, gdzie ‌nie ‌ma ‌już żadnych ‌zwierząt. ‌Chłopak odwraca się i ‌znika wewnątrz domu, cały ‌trzęsie się z zimna. ‌W środku ‌panuje ciemność. ‌Dzieciak ‌rozpala nieduży ogień, ‌którym się ogrzewa. Pilnuje płomienia, żeby nie zgasł.

W głębi dużej izby na skrzypiącym łożu leży jego matka, która jest malarką, ale tak naprawdę nie maluje już wcale. Nie ma dość talentu, jest za to piękna. Kilka jej prac zdobi ściany domu. Na jednej z nich jego smutny portret w dniu urodzin w roku dwudziestym piątym dwudziestego wieku. Ponad głową deszcz meteorów, które rozjaśniają płótno. Rój kwadrantydów spadających z nieba. Na innej widać zaćmienie słońca, które wtedy było. Chłopak ma wielu ojców, choć prawdziwego nie zna. Słyszy ich głosy i języki, których nie rozumie. Widzi nagie sylwetki. Miał siostrę, ale umarła po porodzie. Stoi siny i wycieńczony, nic nie umie, a już rodzi się w nim pragnienie przemocy.

Kiedy kończy piętnaście lat, opuszcza matkę i odchodzi w świat bez zapowiedzi. Wyrusza na wschód, trzy miesiące później dociera do Wrocławia. Po drodze widzi śmierć, która odbiera życie jedno po drugim. Chłopiec słyszy obce języki, dostaje się na barkę, którą płynie na północ. Dostrzega martwe nadbrzeże, zniszczone miasto i czarną rzekę. W nocy nie widzi już niczego. Słyszy własny nierówny oddech i taki sam warkot silników. Po tygodniu dobija do Polic.

Chłopiec pracuje za wikt i opierunek przy portowych wzmocnieniach, mieszka w starej przyczepie blisko morza. Podziwia majestatyczne piękno i wielkość, która go przytłacza. Sprząta w tawernie, codziennie obserwuje zmagania żołnierzy z przestępcami, którzy walczą ze sobą na bagnety na śmierć i życie. Chłopak wynosi ciała, które zakopuje w piasku na plaży. Oddycha powietrzem przepełnionym solą i trupim odorem. Ciemne muszle mieszają się w wodzie z bursztynem w kształcie łez. Duże morskie bałwany napierają na podmokłe wały niczym armia najeźdźców na oblężone miasto.

Chłopak dostaje się na statek, którym płynie do Gdańska. Obok inne opancerzone okręty przepływają niebezpiecznie blisko. Błękit nieba rozleniwia, słońce oślepia. Chłopiec widzi samoloty, które zwartym szeregiem lecą w stronę brzegu. Słyszy wystrzały. Brudny i wychudzony pracuje pod pokładem i prawie nie śpi. Tydzień morderczego rejsu dobiegł końca. W porcie panuje zgiełk. Marynarze uwijają się jak w ukropie, przeładowują zapasy i uzbrojenie. Bandy rzezimieszków włóczą się po okolicy. Wieczorem piją na umór i szukają mocnych wrażeń. Kobiet od dawna już tam nie ma.

Walczą ze sobą na pieniądze, często do upadłego. Pastwią się wtedy nad pokonanym. Chłopak uczestniczy w krwawych potyczkach, jest szybki, dobrze zbudowany i ma duże pięści. W martwych oczach wrogów widzi strach i przerażenie. Pewnej nocy z zaskoczenia zostaje ugodzony nożem, pada na kamienistą promenadę. Próbuje się jeszcze podnieść, ale nie daje rady. Brakuje mu sił. Dostaje wtedy drugi cios prosto w plecy. Umarłby zapewne, gdyby nie zaopiekował się nim stary rybak, który go karmi, sprząta i pielęgnuje. Dwa miesiące później chłopiec nie ma już mu czym płacić, ucieka więc i sypia w zdezelowanych kutrach, przymierając głodem, dopóki nie trafi na barkę, która zabierze go na południe.

Niska linia brzegowa ciągnie się w nieskończoność. Stada dzikich kaczek lecą w przeciwnym do rejsu kierunku. Chłopak widzi szpalery drzew, których obszerne, pożółkłe korony pną się ku słońcu, kiedy ono chowa się za chmurami. Siedemnaście dni na Wiśle, a potem kolejny tydzień na Bugu. Śpi wśród węgla i stali, między innymi, takimi jak on, brudny i wystraszony. Nocą wydaje mu się, że jest ostatnim człowiekiem na Ziemi i że Bóg już dawno temu o nim zapomniał. Samotny wśród pielgrzymów na krańcu świata.

O świcie dopływają do Sokala. Chłopiec słyszy ptasie głosy we mgle. Rybitwy czarne podrywają się do góry. Widzi zniszczone zabudowy portu i salwinie pływające przy nadbrzeżu. Włóczy się ciasnymi uliczkami, które nie mają końca i które nikną w oddali schowane w oparach czarnego dymu. Cisza miesza się z odgłosami wystrzałów, ludzki płacz dociera dopiero po chwili. Nocą ladacznice nawołują go do siebie. Proponując cielesne uciechy, kuszą niczym zakazany owoc. Po tygodniu jest już w drodze, ciągnie szlakiem na północ, a potem na zachód. Ubrany w popękany kożuch. Piaszczyste podłoże i olsy dookoła, gołe, wysokie, z rozłożystymi gałęziami. Opadające z góry płachcie mokrego śniegu. Zacinający wiatr, który rozwiewa mu włosy. Mija wioski i kolonie, pracuje za strawę i tytoń. W lesie dostrzega rozkawałkowane ciało młodego mężczyzny.

Pracuje na farmach i w zajazdach, rąbie drwa i przynosi wodę. Pomaga chorym, sprząta, zajmuje się zwierzętami. Ze wszystkich krain na Ziemi, które dotąd poznał, ta wydaje mu się najlepsza: mroźna, surowa, pełna lęku i pozbawiona nadziei. W ramach zapłaty otrzymuje starego konia i na nim, zimą roku 1943, dociera do miasta Kowel.

II

Piekielne mrozy * Fałszywy lekarz i kaznodzieja * Oskarżenie * Diabelska przemowa Holdkurtza * Przegrany spór * Niekontrolowana agresja * Zaślepieni ludzie * Ucieczka * Ponowne spotkanie * Amnezja doktora * Liche toasty

Śnieg sypał już od tygodnia, pokryte nim ulicówki błyszczały w świetle latarni. Wierni gromadzili się w kościele, gdzie odprawiano modły. Było ich mniej niż zwykle. Od jakiegoś czasu w szpitalu zbierały się tłumy, które uczestniczyły w codziennych dysputach na temat trybu życia. Prelekcje prowadził sławny profesor.

– Moi drodzy – mówił. – Obżarstwo jest złem, jednym z grzechów głównych, głodowanie zaś oczyszcza organizm. Powiadam po trzykroć, dieta i basta, a że powszechna sytuacja do tego zmusza, to zachowanie postu jest poszanowaniem nie tylko boskich reguł, ale i odzwierciedleniem społecznego prawidła. Oczyśćcie umysły, by wolne stały się u progu bram nieba, gdzie wita was sam Chrystus. Datki dla biednych i na rozwój placówki, proszę pozostawić u mnie.

Potem ów uczony i kaznodzieja w jednym oglądał okaleczonych i chorych. Zapisywał leki oraz zioła, które miały im pomóc. W sali było duszno, a okna zawarte ze względu na mróz. Nie szło oddychać. Mieszkańcy tłoczyli się obok siebie, stojąc godzinami w niewygodnej pozycji. Byli brudni, mieli przekrwione oczy i zaschniętą krew na ciele. Uzbrojeni w broń białą i palną, wyglądali jak pobita armia najemników. Był wśród nich chłopak, który trafił tam, by opatrzyć ranną nogę, poharataną przez wnyki kłusowników podczas wędrówki przez nocne pola. Stał na samym końcu i z zaciekawieniem przyglądał się wprawionemu mówcy.

– Tyle śniegu w tej mieścinie nie było od wieków – odezwał się ktoś z tyłu.

Chłopiec się odwrócił. Zobaczył zezowatego wieśniaka z włochatą czapą naciągniętą na uszy i z przekrzywionym nosem, a kiedy miejscowy otworzył usta, pojawiły się jeszcze połamane zęby w kolorze ziemi.

– Nie wiem, może – odparł.

– Sypie i sypie, bolą już od tego gnaty.

– Od sypania?

– A niech to – obruszył się wieśniak. – Od rąbania, przecież mówię.

Chłopiec tylko przytaknął. Do środka wszedł barczysty mężczyzna, miał na sobie skórzany płaszcz i wysokie oficerki, którymi głośno tupał. Zdjął z głowy okrągłą czapę z lisiego futra i po tym, jak strzepnął z niej śnieg, założył z powrotem. Miał kruczoczarne włosy, które równo opadały na ramiona, a na czole symetrycznie podcięta grzywka sprawiała wrażenie odciśniętej od niedużego rondla. Pewnym krokiem podszedł do profesora, który był od niego niższy o głowę. Obejrzał go sobie z bliska, spojrzał mu w twarz i zaśmiał się.

– Toż to łgarz i oszust, co wyłudza od was ostatnie dukaty, a kiedy potrzebujecie pomocy, zaślepia i mami niestrawnymi recepturami. Brak mu odpowiedniej wiedzy i tytułów. Okrada was, mili państwo.

Profesor się oburzył.

– Ukończyłem państwowe studia i praktykowałem na zachodzie.

– Oszust, powtarzam – dodał przybysz. – Ilu z was umiera, po tym lichym serum? Jakieś dwa tygodnie wstecz spotkałem go w innym miejscu, gdzie od jego praktyk w sumie zginęło siedmioro ludzi. Wśród nich były dwie śliczne dziewczynki, które omotał, a po zaspokojeniu rządzy, uśmiercił rzekomym antidotum na ich smutek.

– On kłamie! – wykrzyknął pryncypał. – To diabeł przemawia do was jego słowami. To sam szatan.

– Miesiąc wcześniej był winny śmierci dwóch rodzin w Łucku – przerwał mu obcy, trącając barkiem krzyż, który spadł ze ściany.

– Hańba! – krzyczeli ludzie. – Zabić go!

Wyciągali broń i mierzyli z niej do profesora. Noże i sierpy błysnęły w ich rękach. Zaogniło się i atmosfera zrobiła się gorąca, posypały się szyby. Chłopiec wymknął się na korytarz. Padły pierwsze strzały, zakotłowało się. Profesor wyskoczył przez okno z pierwszego piętra.

– Niech skonam, jak skurczybyka nie ubiję. Pazerne bydle z niego i szantrapa – grozili zgromadzeni w szpitalu mężczyźni, planując pościg.

Chłopiec przedzierał się przez zaspy na podwórzu, jego nogi grzęzły w śniegu po kolana. Widział szare domy i takie same dachy, z których zwisały grube sople o zaostrzonych końcach. Z kominów wylatywał siwy dym. Brodził w tej zmarzlinie aż do drzwi kantyny, przez które przetoczył się niczym lawina wraz z innymi. W środku panował półmrok. Weszli głębiej cali ubłoceni i mokrzy od śniegu. Przy barze siedział masywny mężczyzna, dłonie trzymał na grubym blacie. Obok niego leżała jego czapka i spora kupka pieniędzy, które na przemian odważał lewą i prawą ręką, jak gdyby przeliczając. Pukał wtedy kłykciami w dębowe słoje. Pił zimną wódkę. Ludzie podeszli bliżej, po czym zatrzymali się, tak jakby podświadomie czegoś się obawiali. Mieli porwane kurtki i postrzępione spodnie, wyglądali jak nocne upiory, które ujrzały jeszcze okropniejszego ducha. Dzieciak zamówił kielicha i sięgnął do kieszeni.

– Doktor stawia – oznajmił barman.

Chłopak wypił setkę i odstawił szklaneczkę na jasnym kontuarze, spojrzał też na dobroczyńcę, ale ten nie poruszył nawet głową. Przez cały czas patrzył przed siebie. Zgromadzeni dookoła niego ludzie rozpoczęli gorączkową dysputę.

– Panie doktorze, kiedy go pan spotkał ostatni raz?

– Kogo, profesora?

– No mówił pan, że był pan w Łucku?

– Nigdy tam nie byłem – odparł obcy hipnotycznym głosem.

Odwrócił głowę i spojrzał czarnymi jak węgiel oczami w ich stronę. Nie miał rzęs ani brwi, dosłownie żadnego zarostu; posiadał gładką i okrągłą jak globus twarz. Wtedy niespodziewanie się uśmiechnął. Ukazały się lśniące, białe zęby. Przeraził ich tym.

– Gdzie go pan zatem widział?

– Nie widziałem dotąd tego człowieka.

Spojrzeli po sobie.

– Słyszał pan zapewne o nim? Wiedział o jego istnieniu?

Doktor pokiwał głową. Niewiadomą pozostało, czy było to zaprzeczenie, czy być może potwierdzenie ludzkich słów. Zapanował gwar, który przeistoczył się w dyskusję polemizujących ze sobą mężczyzn, którzy najpierw się oburzyli, a potem głośno roześmiali. Nieznajomy siedział nieporuszony i cedził przez zęby okowitę. Ludzie zaczęli wznosić toasty.

III

Opisy zimy * Pierwsze pojedyncze ofiary rzezi * Chłopak przeżywa szok * Walki na rękę za pieniądze * Chłopak poznaje Uzbeka * Bójka * Tymczasowy rozejm * Napad na karczmarza * Ciepło płynące z kominka * Spór o pieniądze * Przesłuchanie * Pobicie jubilera * Podpalenie zakładu * Szalony taniec radości * Przypadkowy świadek * Groźba * Ucieczka z miejsca zbrodni * Wyjazd z Kowla * Druga przemowa Holdkurtza * Zahipnotyzowane dzieci * Ślepa wiara

Chłopak od wielu dni nie widział słońca, krótki dzień szybko się kończył i zapadała długa noc. Słyszał wtedy wycie wilków w niedalekich lasach i odgłosy ujadających psów na nieodległych polach. Pracował w szpitalu – wynosił brudy i sprzątał sale. Karmił okaleczonych pacjentów i opiekował się nimi po operacjach. Było ich wielu, za dużo jak na niego samego. Nic nie mówił, nie mógł wydobyć z siebie choćby pojedynczych słów, by opisać tragedię, w której uczestniczył. Był niemym świadkiem potworności. Wieczorami odreagowywał złe emocje, siłując się na rękę za pieniądze w oberży po drugiej stronie ulicy. Dym papierosów i smród gorzały unosiły się w powietrzu. Podpici żołnierze z wronami na czapkach grali w karty przy stoliku, roznegliżowane panienki niemrawo pląsały przy barze w rytmie zacinającego się akordeonu. W kusych majteczkach wypinały do zgromadzonych wszystkie swe pyszne okrągłości. Pijani mieszczanie zataczali się dokoła nich, sapiąc i gwiżdżąc z podniecenia. Barman nalewał pełne szklanki, które znikały z blatu w oka mgnieniu. W kącie izby w zaciemnionym miejscu odbywały się zakłady. Gotówka krążyła z rąk do rąk. Zgromadzeni dokoła gapie oklaskiwali zmagania siłaczy. Przy okrągłym, podwyższonym stoliczku siedziało dwóch mężczyzn, którzy od dłuższego czasu toczyli ze sobą zacięty pojedynek. Kości im trzeszczały, a napięte bicepsy prężyły się okazale. Żylaste przedramiona ciężko pracowały. Chłopak ostatecznie pokonał niskiego i krępego watażkę z szeroką blizną na ogolonej głowie, który spojrzał mu jeszcze w oczy, po czym splunął na podłogę i bez słowa wyszedł. Rozległy się gromkie brawa.

Tamtej nocy dzieciak poznał Uzbeka, kilka tygodni później ponownie się spotkali. Chłopak oglądał wtedy grupową egzekucję, wieszanie ludzi na głównym placu. Skazanych za przestępstwa, których nie popełnili. Dobrze pamiętał strach, który mieli w oczach. Wracał do swojej kwatery przez zaciemnione skwery i milczące podwórza. Panowała grobowa cisza. Widział leżących pod murami domów, umierających ludzi. Starców, kobiety i dzieci. Nikt się nimi nie interesował. Umierali z głodu. Wiatr hulał po okolicy, podbijał z ziemi resztki kości i pozostałości po garderobie. Zacinał mocno po oczach. Chłopak osłaniał się ręką i wysokim kołnierzem żołnierskiej kurtki, którą wygrał w zawodach siłowych. W oknach nie świeciło się jeszcze światło, na szybach widać było malunki, które wyrzeźbił mróz. Ciemne sylwetki ludzi mijały się z nim co jakiś czas. W wąskim przejściu za kościołem spotkał się z niższym od siebie człowiekiem. Furtka otwierała się nie więcej niż na metr i nie mogli zmieścić się w przejściu jednocześnie. Barczysty piechur osłonięty obszernym kapeluszem, który zasłaniał mu niemal całą twarz, w mundurze ukraińskiej policji i wysokich butach na niedużym obcasie, obcesowo zareagował:

– Zejdź mi z drogi, pętaku!

– Sam z niej zejdź – odparł dzieciak bez zastanowienia, po czym wymierzył mu potężnego prawego sierpowego.

Człowiek ten od razu poleciał do tyłu, a podążający za nim kapelusz, zakrył mu całe lico. Policjant zniknął pod nim i o mało się nie udusił. Chłopak odruchowo zdjął niefortunne nakrycie głowy z jego twarzy, mężczyzna od razu poderwał się do góry i ruszył do ataku. Rozgorzała zacięta walka, gdzie ciosy gęsto padały z obu stron. Po chwili obaj leżeli już na ziemi, ściśnięci w morderczym uścisku, gdzie tarzali się w świeżym śniegu.

– Zabiję cię – wołał pozbawiony dwóch palców u lewej ręki mężczyzna, którego szeroka blizna na łysej głowie wskazywała na wcześniejszą próbę oskalpowania go.

– Tylko spróbuj, jeśli podołasz – odpowiedział chłopak. – Byli już tacy, co próbowali. Wiesz, gdzie teraz są?

– Nie ma co, załatwię skurwiela – jątrzył oficer, rozcierający obolałą szczękę.

Po tych słowach dostał ponowne uderzenie i już się nie podniósł. Chłopak oberwał czymś ciężkim w tył głowy i stracił przytomność. Kiedy się ocknął, było jeszcze ciemniej. Księżyc całkowicie schował się za chmurami. Wiatr smagał chłopaka po twarzy, kiedy unosił do góry obolałą głowę. Rynny ponad nim strzelały od mrozu. Ktoś się wtedy nad nim pochylił, a dzieciak bez zastanowienia złapał go za rękę i przyciągnął do siebie.

– Jeszcze ci mało, potrzeba ci kolejnych siniaków? – powiedział do chłopaka.

– Taka gęba, jak twoja, ma ich znacznie więcej.

– Chciałem ci urżnąć łeb, ale gdzieś zgubiłem bagnet.

– Bagnetem? – zdziwił się chłopak, stojący na równych nogach.

Otrzepał spodnie z resztek śniegu i ziemi.

– Gdzie jesteś, cholero? – wołał mężczyzna, przeszukujący kolejne połacie nierównego gruntu. – Mam cię, a już pomyślałem, żeś przepadł.

Uniósł wtedy do góry długie ostrze, wytarł je rękawem i schował do skórzanej pochwy pod pazuchą. Otrzepał mundur i odnalazł kapelusz. Otarł czoło z krwi. Chłopak w tym czasie rozglądał się po okolicy. Nieznajomy oznajmił:

– Musimy gdzieś się podziać, ażeby nie odmrozić starych kości.

– Gdzie chcesz iść?

– Tam, gdzie będzie ciepło. Do cholernego Wasyla.

Przeszli przez oszronioną ulicę, potem podeszli śliskim chodnikiem pod górę.

– Noc była jeszcze młoda – pomyślał Uzbek. – Pewnie drań nie śpi.

Usłyszeli ujadanie kundli, które po chwili ucichły. Słabe światło wysokiej latarni ledwo oświetlało im drogę, jakieś przygarbione sylwetki przemknęły tuż obok i zniknęły za rogiem. Zapach pieczonych ziemniaków dotarł do nich po chwili. Zastukali w masywne drzwi wyszynku.

– Kto tam, do diabła? – usłyszeli przepity głos karczmarza.

Mężczyzna szturchnął chłopaka, aby ten przemówił.

– Zagubiłem się i zmarzłem. Może znajdzie się jakiś ciepły kąt i miska gorącej strawy?

– Ktoś ty?

– Wędrowiec. Jestem w drodze.

– Co cię przygnało na to zadupie? – ciągnął stary karczmarz, otwierający zaryglowane drzwi z grubego drewna.

Skoble zazgrzytały i otworzyły się ciężkie wrota. Ukazała się zaspana twarz gospodarza, który mozolnie przecierał oczy, jakby te zaszły mu mgłą. Rozdziawił zaraz szeroko usta, widząc znajomą twarz w mundurze. Nie zdążył jednak przemówić, bo wnet oberwał czymś ciężkim prosto w nos.

– Mówiłem, że przyjdę. Więc jestem – powitał go na progu nieoczekiwany gość, po czym poprawił mu jeszcze z otwartej dłoni.

Gospodarz zachwiał się, nie upadł jednak, bo stojący obok napastnika chłopak złapał go w ostatniej chwili.

– Siadaj – zaproponował młodzik.

– Gdzie twój syn? – zagadnął krępy łysielec po tym, jak zdjął kapelusz z głowy i powiesił na archaicznym wieszaku w rogu przedpokoju.

– Nie ma go tu. Czego od niego chcecie?

– Tego, co zwykle. Pieniędzy.

– Ile jeszcze mam wam płacić? – spytał zgarbiony właściciel karczmy, nie odrywając wzroku z podłogi.

Głośno zapłakał, ale nie był to zwyczajny płacz, tylko taki, który bardziej przypominał łkanie męczennika uczestniczącego w obchodach drogi krzyżowej.

– Ile będzie trzeba. Teraz daj nam jeść i pić. I dorzuć drwa do pieca, bośmy jeszcze skostniali.

Przybysze wymościli się wygodnie na ławkach pod skórami i opierając się o drewniane filary, z wolna popijali gorącą herbatę. Ogień strzelał w kominku, a na ścianach tańczyły nieme postaci, wydobyte z głębokiego cienia. Wędrowcy nic nie mówili, wsłuchani we własne myśli, łapczywie pałaszowali parującą zupę. Dopiero rano opuścili tę przytulną kwaterę i udali się prosto do zakładu jubilerskiego.

Łyse drzewa prześmiewczo kiwały się na boki, pod naporem porywistego wiatru dziwacznie szeleściły gałęziami. Mleczna poświata oblepiła budynki i sprzęty gospodarskie pozostawione na zewnątrz. Szarości wymieszały się z czernią, tworząc obraz wymarłego miasta. Mężczyzna i dzieciak minęli posterunek policji, aptekę i sklep. Skręcili w boczną uliczkę, na której ktoś odgarnął już śnieg. Jakaś babcia zbierała z ziemi nadpsute kartofle. Z tyłu przejechał samochód. Udali się pod wskazany przez gospodarza wyszynku adres, którego długo nie chciał im zdradzić, ale jego ciało w końcu nie wytrzymało.

Niedaleko były koszary niemieckiego wojska. Piechurzy obeszli lokal ze wszystkich stron, sprawdzając możliwe drogi ucieczki. Obserwowali przy tym otoczenie. Nikt się nie pojawił na horyzoncie. Zamienili ze sobą kilka słów, po czym mężczyzna podszedł do okna i mocno w nie zastukał, a po tym, jak nikt się nie odezwał, szybko wybił szybę. Rozległo się larum i ktoś wyskoczył na podwórko. Tylko na to czekali. Dopadli do niego i powalili na glebę, przewracając wiadro z nieczystościami, które stało obok. Unieruchomiony człowiek siarczyście zaklął, ale było to wszystko, na co mu wtedy pozwolili.

– Ty parszywy gnoju. – Policjant okładał go po całym ciele. – Ciągnij to ścierwo do środka!

Chłopak rozglądał się na boki, ale nikogo nie zobaczył. Wciągnęli niewysokiego i wychudzonego mężczyznę przez uchylone drzwi do środka i rozpoczęli brutalne przesłuchanie.

– Lej go w ryj! – krzyczał Uzbek.

– Ty skurwielu – wybełkotał złotnik.

– Ładuj go butem w mordę, to się zamknie! Słyszysz, chłopcze?!

Usłyszał i ładował prosto w zęby, aż tamtemu polała się krew i wypłynęło oko.

– Opróżniaj lady, ja idę poszukać sejfu. I bierz tylko złoto, ma żółty kolor. Srebro zostaw, bo przyniesie nam pecha.

Chłopak nie odpowiedział. Zrobił to, co tamten mu nakazał. Po kwadransie opuścili zakład i puścili go z dymem. Na ulicy zauważyli młodą dziewczynę z małym dzieckiem, która widziała, jak wychodzili z budynku. Zamarła ze strachu. Wnętrze lokalu hajcowało się już w najlepsze, a oni tańczyli na ulicy dziki taniec szalonej radości. Mężczyzna z wyciągniętym bagnetem, który błysnął w jego ręku, migiem przyskoczył do dziewczyny. Chłopak próbował go powstrzymać, ale nie dał rady. Krzyknął tylko za nim, ale tamten głuchy na jego prośby, zimno spojrzał jej w oczy, które były jak dwa okrągłe rubiny.

– Piśniesz słówko, to ci je wydłubię – rzekł do niej. – Najpierw jedno, a potem drugie. Pamiętaj o tym. Nie żartuję.

Dziewczyna o mało nie upadła, mocno przytuliła do siebie dziecko i skryła twarz w jego włosach. Nie odpowiedziała mężczyźnie, ale on wiedział, że dobrze zrozumiała jego słowa. Chłopak odetchnął. Zabrali się stamtąd natychmiast. Ktoś zaczął krzyczeć, ktoś inny poleciał w stronę wojskowych koszar. Biegli ile sił w nogach, targając na plecach nieduże lniane worki do połowy wypełnione złocącymi się świecidełkami.

Chłopak pognał po swojego konia, którego trzymał na obrzeżach miasta. Kiedy się rozdzielili z Uzbekiem, nie pamiętał. Wpadł zziajany do zagrody i wyprowadził szkapę, zabierając po drodze wyrobione siodło wraz z uprzężą. Wieśniaczka pokiwała tylko głową. Podziękował jej za gościnę i zostawił kilka błyskotek. Po chwili usłyszał głośny wybuch i zobaczył łunę czerwonego ognia, a zaraz po tym wielki biały obłok, który niespodziewanie ją zakrył.

Kiedy dzieciak wyjeżdżał z Kowla, mijał na ośnieżonej drodze rozmaitych ludzi, różnych narodowości i wyznania. Widmo głodu zaglądało im w oczy. Widział kolejarzy przy okazałym dworcu z wieżyczkami i obszerną bramą, oraz pracowników olejarni. Dostrzegł wozy zaprzęgnięte w konie, które stukały kopytami na zamarzniętym glinianym klepisku i szpotawego sprzedawcę ryb obok rzeki, który wpatrywał się w jej powolny bieg. Turia w tym miejscu miała piaszczysty, niski brzeg.

Chłopak unikał ludzkich spojrzeń, ujrzał drewniany kościół, a dalej starą cerkiew z dachem w kształcie kopuły. Widział wielki głód w mieście i słyszał potężne wybuchy oraz nadlatujące bombowce. Trafił wreszcie na peryferie miasta, gdzie chaty ze strzechą postawione były wzdłuż linii pobielonych topoli o grubych konarach. Na progu jednego z domów pod dachem rzęził stary gramofon z tubą, obok którego stała beczka na wodę. Dzieciak w dali dostrzegł szkołę, ktoś stał w największym oknie i spoglądał w jego stronę. Kiedy koło niej przejeżdżał, zobaczył uśmiechniętą znajomą twarz. Był to otoczony gromadką dzieci doktor Holdkurtz, który wyjaśniał milusińskim najtrudniejsze zagadki i zawiłości mrocznego świata. Wprawnie przy tym operował ich ojczystym językiem. Pociechy bezmyślnie w niego wpatrzone, jak gdyby tkwiące w głębokim hipnotycznym śnie, ślepo mu zawierzyły.

IV

Rozstanie z Uzbekiem * Samotna wędrówka * Opisy mroźnej zimy * Opisy piękna przyrody * Wilki * Śmierć konia * Dom na uboczu * Gościna * Rozmowa ze starcem * Smutna opowieść * Płytki sen * Zniknięcie pustelnika * Kufer * Tajemnica * Wiatr usuwa wszelkie ślady * W dalszą drogę

Nastały ciężkie dni, a wędrówka zimnymi i opustoszałymi równinami nie miała końca. Chłopak widział ciągnące się w nieskończoność białe pola, na których warstwami zalegał grząski śnieg. Dzieciak brnął przez grzęzawisko pełne zmarzlin, prowadząc za sobą konia, który słaniał się na nogach. Każdy kolejny krok był dla nich nie lada wyzwaniem. Wstawali o świcie wraz ze słońcem, które jasnością otulało niebo, a kiedy promienista obręcz stała w zenicie, miała kolor rozgrzanej stali. Tysiące promyków spadających na ziemię, tyle samo iskierek przed oczami. Niebo zapłonęło ciemną czerwienią na krótką chwilę przed zachodem. Potem nastała noc. Razem podążali pośród oszronionych i pozbawionych liści drzew, które mocno pięły się w górę. Kiedy o poranku chłopiec podniósł głowę, zobaczył orła w locie, który był mały niczym kamyk i wysoko szybował.

Prawie nic nie jedli, ani człowiek, ani koń. Zlizywali wilgoć ze śniegu. Po zmroku słyszeli dziwne odgłosy. Chłopak miał wrażenie, że drzewa poruszały się po lodowatym podłożu, skrzypiąc na każdym kroku. I tak strasznie szeleściły gałęziami. Dzieciak w blasku księżyca dostrzegał lepsze życie. Pierzaste chmury, poganiane zacinającym wiatrem, płynęły po nocnym niebie niczym białe żaglowce po wzburzonym oceanie. Wilki wyły z ukrycia. W ciemności dobrze je słyszał, były niedaleko. Koń płoszył się i cicho parskał. Długie nitki zamarzniętej śliny zwisały z opuszczonego pyska.

Dzieciak zapalił nieduże ognisko, przy którym się ogrzali. Wpatrywali się wtedy w ogień oczyma pełnymi strachu, zarówno on jak i koń, za wszelka cenę próbujący zrozumieć wygłodniałą krainę i swoje koszmarne położenie. Brak snu dokuczał im straszliwie. Mijali opuszczone domy, w których nocowali. Wiatr wpadał do środka przez wybite okiennice, zimno nie pozwalało zebrać myśli. Owijał golenie konia kawałkami skóry podszytej filcem, którą wcześniej pociął na długie paski. Okręcił skórzane bandaże cienkim rzemieniem. Na noc zabierał zwierzę do środka, spali wtedy obok siebie otuleni parującym oddechem i przykryci śmierdzącymi kocami. Mokre gałęzie cicho strzelały w prowizorycznym palenisku.

Wyruszyli przed świtem. Ciemność zastąpiła szarówka, która rozjaśniała się z każdą kolejną chwilą. Białe zaspy otaczały ich zewsząd, a bory sosnowe ciągnęły się aż po horyzont. Chłopiec podpierał się widłami, które zabrał z jednej z leśnych chat. W drugiej ręce trzymał uzdę. Koń ociągał się na każdym kroku. Przymykali oczy, kiedy słońce połyskiwało złotem. Żarzyło się cudnie, a potem bladło. Pochylając głowy dostrzegali ludzkie kości i strzępy odzienia rozrzuconego po okolicy. Ślady wilczych łap nachodziły na siebie. Tej nocy dzieciak pozostawił konia na zewnątrz, biedak nie zmieścił się wraz z nim do małej ziemianki, a nie miał siły się bronić. Wilki pożarły go żywcem, szczerząc w ciemności pożółkłe kły. Chłopiec słyszał to, jak jego koń boleśnie rżał, odchodząc na zawsze.

Rano młodzieniec nie odnalazł nawet jego skóry. Nie pozostało niemal zupełnie nic, tylko osłony na golenie z rzemykami i trochę kości, które zanikały w gęstej mgle. Niebo połyskiwało srebrem. Chłopiec ruszył na północ jasnymi polami, gdzie szeroką równinę przecinały nieliczne garby morenowe oraz wydmy. Przestał padać śnieg i nie zacierał już za nim śladów, oglądał się więc co jakiś czas wypatrując zagrożenia. Ucichł wiatr, a błyszczące słońce coraz mocniej rozgrzewało umarłą za życia krainę. Młodzik ledwo szedł w stronę tego światła. Przed zachodem ujrzał rdzawą poświatę ponad chmurami i drewnianą chałupę z pustym bocianim gniazdem na dachu, z której komina ulatywało ledwo widoczne, cienkie pasmo bladego dymu.

Drewniana rudera stała przy drodze pełnej kolein, pokryta słomą z bielonymi ścianami i z małymi okiennicami. Otaczał ją płot z zaostrzonymi u góry deskami. Do izb mieszkalnych przylegały ściany obory i stajni, na końcu był jeszcze mały chlewik. Chłopak stał i patrzył na to zmęczonymi oczami. Na środku niewielkiego podwórza, obok wozu pozbawionego kół, była niska studzienka z dużym żurawiem, tradycyjnym drewnianym czerpakiem zakończonym metalowym wiadrem. Młodzian podszedł do niej i pochylił się nad niedużym otworem. Wydawało mu się, że widzi ciemność, która odbijała się w lustrze wody. Wyjął stamtąd głowę i rozejrzał się niepewnie na boki. Niedaleko zabudowań gospodarczych ulokowano dół z gnojówką, cuchnący zbiornik z nieczystościami zwierząt i podściółką. Naturalne źródło nawozu na niezbyt urodzajne pola. Dzieciak rozgarnął butami śnieg, usłyszał jak zachrzęścił pod wytartymi podeszwami. Podreptał w stronę drzwi. Były otwarte. Ktoś wbił w nie duże i zardzewiałe gwoździe. Przez dłuższą chwilę wsłuchiwał się w otoczenie, ale poza odgłosami świszczącego wiatru niczego więcej nie usłyszał. Splunął w śnieg i ominąwszy beczkę na wodę, wszedł do środka. Po drodze ujrzał westybul. W sieni była nieduża spiżarnia, a obok niej izba, w której pachniało razowym chlebem i zsiadłym mlekiem. Nie odnalazł jednak żadnego jedzenia, zapach wtopił się w ściany już dawno temu. Idąc po glinianym klepisku, zobaczył dużą izbę mieszkalną. Z lewej strony stał spory kuchenny piec z obszernym zapieckiem, gdzie ktoś spał. Młokos przyglądał się podejrzliwie, po chwili usłyszał leniwe ziewanie, a zaraz po tym czyjś ochrypły głos:

– Czego chcesz, kimkolwiek jesteś?

Chłopak łypał okiem dokoła, ale nikogo więcej nie zauważył.

– Szukam schronienia na noc. Pomyślałem, że może masz też trochę wody na zbyciu?

– Może i mam, ale nic ci do tego. Może i możesz przenocować. Wszystko możesz, a mnie nic do tego – odparł pustelnik i powstał.

„Miał chyba ze sto lat i był starszy od wszystkiego tutaj” – pomyślał chłopak.

Ich oczy spotkały się w blasku buchających z pieca płomieni w kształcie języczków węży. Wyglądał niczym umęczony starzec na kilka dni przed pochówkiem. Miał małe, ledwo widoczne oczka, które były głęboko osadzone w dużych czarnych oczodołach. Przerzedzone włosy wychodziły garściami, kiedy próbował je czesać pomarszczonymi palcami.

– Dawno tego nie robiłem – dodał, próbując odkaszlnąć.

– Czego? – zapytał przybysz.

– No nie czesałem się od dawna, ma się rozumieć.

– Aha.

Zerknęli po sobie.

– Co cię tu sprowadza, bo po odziewku widzę, żeś obcy?

– Idę przed siebie, gdzie poniosą nogi.

Starzec się zdziwił.

– Bez planu żadnego?

– Czasami myślę, że w tym zupełnym chaosie jest jednak jakiś porządek.

Oczy młodzieńca, kiedy o tym mówił, były zimne i nieodgadnione. Gospodarz jednak widział w nich przede wszystkim ciepło, wszak pod strasznymi bliznami na ciele dziecka skrywało się prawdziwe piękno.

– Nie jesteś taki, jak oni. Mnie nie oszukasz, wiem to – odparł sędziwy mężczyzna.

– Nic o mnie nie wiesz, starcze. Jestem jak niezapisana kartka papieru.

Stary spojrzał mu w oczy.

– Masz rację, co mnie to obchodzi.

Nalał chłopakowi wody, a po tym, jak wypił, dolał ponownie.

– Pij – powiedział.

I pił, aż mu kapało po brodzie. Starzec postawił rondelek na palenisku i odgrzał zupę. Podał mu ją do wypicia.

– Pij – powiedział.

I pił do samego końca, choć była okropna.

– Pościel, gdzie sobie chcesz, a jak coś pozostawiłeś na dworze, to zaraz przynieś, bo jutro już tego nie odnajdziesz – rzekł do chłopca na sam koniec.

Chłopak zdjął brudne buty, odór wydostał się z nich na zewnątrz. Ułożył się na ławce obok stołu, niedaleko pieca i okrył śmierdzącym kocem. Żar dogasał i robiło się coraz ciemniej. Dzieciak nie mógł zasnąć, wypatrywał gwiazd przez nieosłonięte okiennice. Usłyszał grzmot, na niebie pojawiły się zakrzywione błyskawice. Nigdy jeszcze nie widział burzy w zimie. Sypnął grad, sporymi grudami uderzał o dach i zsuwał się po nim wprost na ziemię. Kiedy ustał, rozpętała się prawdziwa zamieć i sypnął taki śnieg, jakiego obaj nigdy dotąd nie widzieli.

– Natura, tylko ona, psia krew, może pozbawić człowieka woli – powiedział stary. – Nic więcej, pamiętaj o tym.

Chłopak nie odpowiedział, patrzył tylko ślepo przed siebie.

– Pewnie nie masz gorzały ani tytoniu? Nie masz, tak myślałem, ale nie zaszkodziło spytać. Jesteś za młody.

– Nie mam – powiedział chłopak, po czym zagryzł wargi.

– Bóg był od zawsze na ziemi. I teraz też jest. Tu i na zewnątrz. W lesie i na polanach. We wsiach i w miastach, poza granicami kraju. Jest w każdej żywej osobie i w martwym przedmiocie. Jest w innych i w nas samych. W szeleszczącej na wietrze trawie i w głuchym kamieniu. Jest wszędzie i jest Go tyle, że nie ma prawie wcale.

– Jest w ludzkich słowach, teraz tam się umiejscowił – oznajmił dzieciak.

Starzec zamyślił się, po chwili odwrócił się twarzą do nieproszonego gościa i rzekł:

– Może jednak nie jesteś za młody.

Zapanowała cisza, która była głęboka jak żadna wcześniej. Słychać było jak obaj ciężko oddychali i zanosili się płaczem. Młodszy w końcu ją złamał, siadając na niedużej skrzyni.

– Dlaczego mieszkasz sam na takim odludziu?

Stary spojrzał na zawarte wieko od kufra.

– Ostałem się już tylko ja – odparł. – Ostrożnie z tym – wskazał zabytkowy mebel.

Chłopak nie zrozumiał ostrzeżenia.

– A co z innymi, poumierali?

– Miałem żonę, była śliczna, potem się zestarzała i po prostu była. Odchowaliśmy dzieci i wnuki.

Przerwał wypowiedź i ponownie się zamyślił. Chłopak przez cały czas milczał.

– Nieważne zresztą. – Starzec znowu przemówił. – Kiedy przyszli, nic ich nie interesowało poza tym, że była innej narodowości niż ja i oni. Złej, jak dodali. Wiesz, latem jest tu pięknie. Spacerowaliśmy polnymi miedzami o zmierzchu i o poranku, w słońcu i w deszczu, w czasie naszych rozmów i w ciszy. Przechadzaliśmy się pomiędzy łanami złocistego zboża falującego na wietrze, dotykając pełnych kłosów. Obok rosły piękne śliwy, soczyste czereśnie, a także delikatne jabłonie i pochyłe grusze, rzucające cień w upalne lato. Pod nimi nieraz grzeszyliśmy. Chłopak o mało nie przewrócił kufra.

– Uważaj! To moje sacrum – jęknął tylko stary.

– Że co?

– Blisko zagród były malachitowe trawniki, za nimi zagony niebieskiego, kwitnącego lnu i konopi na powrozy, obszerne zagony ziemniaków i zielone grządki z kapustą, a dalej pola pełne zdeformowanych ogórków. Zrywaliśmy je i zajadaliśmy ze smakiem, posypując solą. Były chrupkie i soczyste. I makowe łąki połyskujące jaskrawą czerwienią, które pod wpływem delikatnych podmuchów letniego wiatru lekko kołysały się na boki. Magiczne rośliny na cienkich nóżkach, które sennie falowały w rytmie doby. Bladego dnia i ciemnej nocy, podczas długiego przednówku.

Chłopak słuchał jego słów z zapartym tchem, nic nie powiedział.

– Upalne dni zwykle kończyły się gwałtowną burzą z wielkimi błyskawicami i ulewnym, gorącym deszczem – ciągnął opowieść starzec. – Deszczówka przepełniała przydrożne rowy i wypełniała spore koleiny. Nasiąkała nią trawa. Opady tworzyły głębokie i błotniste kałuże na miałkim podłożu, które było niezwykle grząskie i niebezpieczne. Wzdłuż długiej linii rowów i załamań terenu rosła bujna zielona trawa o podłużnych ostrych liściach, zakrzywiona wierzbina z opuszczonym ku dołowi listowiem, niczym zwisającymi warkoczami panienki z sąsiedztwa. Wierzby rosochate, których nie raz dotykałem poranionymi palcami. I giętka, pachnąca wiklina, z której plotłem w ciszy piękne kosze: te duże i małe, kiedy ona na mnie tak słodko patrzyła. Była wtedy tuż obok mnie.

– Plotłeś, kałuże, aha…

– Przecież ci mówię. I te podmokłe łąki pachnącego przyrodą Polesia, bagienne rozlewiska niepozbawione niebezpiecznych szuwarów i grząskich niecek. Pastwiska przepełnione pstrokatym bydłem i spętanymi rzemieniami końmi, które do późna w milczeniu obserwowaliśmy z oddali. Późną porą na przyzbach zasiadały młode kobiety, dziewki odziane we wzorzyste spódnice i w białe lniane koszule z wyszywanymi czarnymi krzyżami. Wpatrywały się w błyskające ponad ich głowami gwiazdy i plotkowały. Pięknie wtenczas śpiewały, tak cudnie zawodziły, jakby z miłości wdzięczyły się do księżyca. Nadal je słyszę.

– To historia tej ziemi? – wydusił z siebie chłopak.

– Całe sześć morgów, które otrzymałem pod uprawę. Pustka, pofałdowany teren i poniszczony dom z niedużą jasną werandą oraz małymi oknami. Zagony przedniego żyta, pszenicy oraz jęczmienia. I te gorące lata z ciepłym, rzęsistym deszczem, który zmywał zaschnięty brud z rąk i z osmolonej twarzy. Biegaliśmy razem boso po mokrej trawie, tarzaliśmy się na niej. Kochaliśmy w rosie. Ciągle jeszcze ją czuję, ten subtelny dotyk żony.

– I gdzie ona teraz jest? Co z żoną i rodziną?

– Wyrżnęli ich, jak trzodę chlewną. Wszystkich bez wyjątku.

– Jak to? – zająknął się młokos.

– Urżnęli jej głowę, a wnuka przybili do drzwi, mówiąc, że to polski orzeł. Dzieci zakopali w ziemi tak, że tylko głowy wystawały. I kosili je… Mieli ze sobą zaostrzoną kosę. Siostrę utopili w studni.

– Kto taki?

– Sąsiedzi – odparł stary po dłuższej chwili.

Chłopak zamilknął, a starzec zamknął oczy.

– A kufer? Co w nim jest? – zapytał chłopak.

– Wolałbyś nie wiedzieć – usłyszał w odpowiedzi.

Rano, kiedy dzieciak się obudził, pustelnika nie było. Stara i zaniedbana chałupa sypała się ze wszystkich stron. Młokos w kącie dostrzegł kufer. Przez chwilę go oglądał, ale nie odważył się otworzyć. Tylko na niego patrzył, a potem zabrał parę rzeczy i wyszedł. Na zewnątrz było biało, na śniegu zaś żadnych świeżych śladów, tak jakby nikogo tam poza nim nigdy nie było. Chłopak ruszył na północny wschód, przemierzając w marszu zlodowaciałe lasy i bielusieńkie polany, niczym wprawiony w samotnym marszu niemy traper.

V

Mordercza wędrówka * Dalsze opisy zimy * Upadek * Młode kobiety o siwych włosach * Dobroć * Twardy sen * Letarg * Leśna wieś * Zbezczeszczony kościół * Ludzkie kości * Starcie z bulbowcami w gospodzie * Feralna pomyłka * Rozmowa z sotnykiem Iwanem * Rozstanie * Martwa kobieta * Noc w stodole * Straszliwy sen * Dzikie psy trzymające w zębach ludzkie kości * Dalszy marsz po martwym pustkowiu

Poranek zastał go w drodze. Szedł przez całą noc, zatrzymał się tylko raz na krótki odpoczynek w opuszczonym szałasie, gdzie rozgrzał zmarznięte stopy. Ognia jednak nie rozpalił. Usłyszał coś w ciemności i przejął się tym, nasłuchiwał drżąc ze strachu i zimna. Słońce wypuściło już pierwsze poranne promienie i mógł się trochę ogrzać, rozjaśniło pobladłą szarówkę niczym blask zapalonej świecy piwniczne podziemia. Blady świt i on pochmurny, razem mozolnie wydobywający się z otchłani piekielnej mgły.

Chwiał się na nogach i pewnie by upadł, gdyby nie podparł się o przydrożne drzewo. Potem były następne, których dotykał, wyczuwając ich zmrożoną i chropowatą korę. Zostawiała ciemny ślad na mokrych palcach. Dalej były już tylko pola. Szeroka równina rozciągała się aż pod widnokrąg, rozleniwiając jeszcze bardziej wypatrujące jakiegokolwiek ruchu ospałe oczy. Chłopak wpatrywał się w białe łąki pokryte żółcią i złotem. Cienie rzucane przez drzewa pochłaniały puste przestrzenie, pokrywając je smolistą czernią. Brnął przez mokry śnieg, w którym się zapadał. Wypatrywał ukrytego zagrożenia. Zobaczył młode wierzby lapońskie, które pięknie się srebrzyły. Miał wrażenie, że były pokryte anielskim włosem. Za nimi były stare drzewa z czerwonymi koronami i jeszcze inne ciemnobrunatne, jakby gorejące ponad niepodeptaną ziemią. Barwy dnia i nocy, kolory życia i śmierci. Odcienie milczącej ziemi. Upadł twarzą do niej i poczuł zimno, które napłynęło niemal od razu. Jego głowa zatopiła się w zastygającej masie.

Chłopak udusiłby się, gdyby mu ktoś nie pomógł i gdyby go nie odwrócił. Leżał teraz z twarzą skierowaną w stronę nieba, oczy miał zamknięte. Słyszał głosy, które dobiegały z oddali. Wyczuwał zapach szyszek. Powietrze wirowało ponad nim, odczuwał jego delikatne drgania. Stracił przytomność i zaraz na nowo ją odzyskał. Co zobaczy, jak uchyli powieki? Łapał powietrze, jakby każdy kolejny oddech był tym ostatnim. Zakręciło mu się w głowie i znowu poczuł dotyk zimy. Powachlował pospiesznie powiekami i ujrzał porażające światło, a zaraz po tym pochylone nad sobą młode kobiety o siwych włosach.

Okryły go niewyprawioną skórą z jelenia. Głaskały jego zmierzwione włosy, których zmarznięte końcówki pękały w ich dłoniach. Miały niezwykle delikatne palce, że potrafiły to wyczuć. Dotykały jego zapadniętych policzków i sinych ust, które ciągle się poruszały. Żaden głos się z nich jednak nie wydobywał. Czule mu śpiewały. Chłopak zasnął, a kiedy się ocknął nikogo już nie zobaczył. Leżał w skleconej na szybko ziemiance, pośrodku płytkiego rowu, nieopodal lasu. Dokoła latały czarne ptaki, których nie rozpoznał. Chwilami przysłaniały mu słońce. Kiedy się uniósł, nie ujrzał prawie nic. Była tam tylko glina pokryta zmrożoną ziemią i pękające od zimna gałęzie. Dopiero, kiedy się podźwignął, dotarły do niego zlodowaciałe obrazy. Pod stopami zauważył nieduże zawiniątko ze starej szmaty, a kiedy je rozwinął, jego oczy ponownie nabrały blasku. Ludzie ci pozostawili mu trochę suszonego mięsa, nóż myśliwski i wonny turecki tytoń, z którego nabił później tutki do palenia marki Morvitan.

Przemierzał lasy i polany, brnąc w śniegu i potykając się o wystające konary starych drzew. Gdzieniegdzie trawa w kolorze zgniłej zieleni w poszukiwaniu słońca przebijała się przez złogi brudnego lodu. Wiatr podrywał do góry papierowe śmieci i unosił w przestworza, poruszał gałęziami, które szumiały. Chłopak stąpał po nierównym gruncie, przystawał i odpoczywał, co jakiś czas rozglądając się na boki. Nikogo nie zobaczył. Zjadł coś i ugasił pragnienie, po czym poszedł dalej. Nogi coraz wolniej przemieszczały się naprzód, odmawiały posłuszeństwa. Cierpiał krzywiąc się z bólu i wycieńczenia. Odmroził ciało, skóra piekła i szczypała niczym posypana solą, a potem pękała, pozostawiając szpetne blizny. Żeby się rozgrzać, ćwiczył z nożem. Uprawiał walkę z własnym cieniem i rzucał bronią do celu. Wiele godzin na to poświęcił, nic innego nie mógł przecież robić. Następną noc spędził w ciemnym lesie schowany pomiędzy belami ściętego drewna w szałasie ze zmarzniętych gałęzi, które zebrał ostatkiem sił. Okutany w kraciaste koce i przykryty narzutą z cienkiej folii, przylgnął do grubego pnia, skąd nasłuchiwał. Odgłosy lasu były z nim od dawna, puchacz pohukiwał w mroku i ujadały dzikie psy, które były niedaleko. Dzieciak wyczuwał ich obecność.

„Niebawem powinny ukazać się jakieś zabudowy” – pomyślał.

Nogi plątały mu się tak samo, jak myśli w głowie. Był bardzo zmęczony, miał przewidzenia. Obrazy nakładały się na siebie, tworząc nielogiczne sekwencje. Chłopak widział płaczących ludzi i siebie dawno temu, kiedy nie miał się gdzie podziać. Walki na pieniądze, ludzką śmierć i dzieci trzymające się za ręce. Pociechy, które mówiły różnymi językami. Potknął się wtedy i przewrócił. Upadł na dłonie, które mocno poranił. Poczuł zimno ziemi i krew na rękach. Spojrzał na nie, były mokre i śliskie. Uniósł się i spojrzał w górę. Nie zobaczył niczego więcej poza tym, co już dotąd widział. Szarości na niebie mieszały się z bielą podłoża, które ciągnęło się przed nim, niczym wielki biały dywan. Mgła scalała te dwa odmienne światy, pochłaniając je i ukazując ponownie w niezmienionej postaci, dopiero po jakimś czasie. Idąc, rozbijał butami świeży śnieg, który nie przyklejał się do podeszew. Był lekki niczym puch i ześlizgiwał się z obuwia prosto na ziemię, wtapiając w niezmierzone pokłady podobnych do siebie płatków. Porozciągane na podłożu ślady butów ciągnęły się za nim przez wiele mil. Łyse pola wchłonęły go tak łagodnie, że nawet tego nie zauważył. Biała pustynia była jego jedynym szlakiem, który chyba nie miał końca. W głowie panowała pustka. Nie słyszał już nawet swoich myśli, zniknęły. Popadł w letarg i powoli tracił czucie. Ukazały mu się drzewa o grubych pniach, które były od siebie oddalone o kilkadziesiąt metrów. Kiedy im się przyglądał, miał wrażenie, że były czymś obłożone. Bał się to sprawdzać, kiedy przechodził obok nich. Przymykał wtedy oczy, a przytłumione ludzkie głosy, niczym widma, pojawiały się i zanikały. Chłopak wyczuwał trwogę, zobaczył jak gadożer podrywa się do lotu i jak porusza skrzydłami, niczym na zwolnionym ujęciu. I ten jego przerażający gardłowy odgłos, który był jak śmiech gwałciciela albo szabrownika.

Na skraju następnego lasu zauważył pierwsze pojedyncze zabudowy, były to leśne chaty postawione na uboczu. Trochę drewna i słomy, a w środku gliniana podłoga, która pachniała ziemią przesiąkniętą krwią. Nikogo tam nie było. Wybite okno nie domykało się i trzaskało. Kiedy uchylił osadzone na skórzanych zawiasach drzwi, te nieprzyjemnie zaskrzypiały. Niczego wartościowego tam nie odnalazł. Potem pojawiły się kolejne domy, które były częściowo spalone i nosiły znamiona rabunku. Sprawiały wrażenie opuszczonych w pośpiechu. Chłopak natknął się na nieduży kościółek z łamanym dachem polskim i z lichym przedsionkiem, który był otoczony drewnianym płotem z powyłamywanymi szczeblami. Elewacja zdarta do gołej cegły, straszyła niczym ludzki skalp, narożne pilastry i pokruszone gzymsy, które ujrzał chwilę potem. Przyglądał się im w skupieniu. Bogate rokokowe wnętrze i osiemnastowieczne freski podziwiał wewnątrz świątyni, po której poruszał się niezwykle ostrożnie. Spróchniała podłoga pękała pod naciskiem stóp. Połamane i poprzewracane ławki leżały jedna na drugiej, tak jakby ktoś próbował się pod nimi schować. Wyczuwał zapach opalonego drewna. Kiedy otworzył drzwi od zakrystii, dostrzegł jej spalone wnętrze i ludzkie kości niesymetrycznie porozrzucane, a obok pokryte czarnym nalotem puste kielichy. Zatkał nos i wyszedł stamtąd. Ujrzał posąg Maryi Dziewicy z dziurą w podbrzuszu i figury świętych, które były ukruszone, pozbawione rąk i nóg, a także nosów i uszu. Wyglądały tak, jakby im wydłubano oczy, których przecież nie miały. Silny wybuch zdetonowanego w środku pocisku artyleryjskiego zniszczył ołtarz. Pęknięty krzyż opierał się na jednym boku, niczym umęczony drogą pielgrzym, pochylający się nad źródłem mętnej wody. Tynk nadal opadał z sufitu, a ślady zastygłej krwi rozciągały się na wszystkie strony. Dostrzegł ślady wilków, które żerowały wewnątrz, i kawałki poszarpanej dziecięcej odzieży. Podniósł z ziemi fragmenty białej koronkowej sukienki. Kiedy przysunął je sobie do nosa i powąchał, niczego nie poczuł poza wielkim żalem.

„Ulotne życie w martwej egzystencji” – pomyślał i wyszedł na zewnątrz.

Jasne światło wyłaniające się spoza ciemniejącego nieba w jednej chwili rozjaśniło wszystko wokół. Chłopak szedł w jego kierunku, cicho stąpając po wąskim cieniu samego siebie, który rozciągał się i wydłużał. Nie mógł go dogonić. Pochylił głowę i wsłuchując się w puste dźwięki wyludnionej koloni, stawiał kolejne kroki. Ominął studnię i spichlerz, a potem jeszcze oborę, za którą skręcił w prawo i ruszył wzdłuż wydeptanej ścieżki. Dostrzegł na niej ślady ludzkich butów. Zatrzymał się i obserwował okolicę. Zauważył siwy dym, który wydobywał się z wysokiego komina pobliskiej gospody. Żwawo ruszył w jej kierunku, a kiedy dotarł na miejsce, bez namysłu rozwarł skrzypiące wrota. Wszedł do środka i przeszedł przez smugę cienia, a potem otrzepał ze śniegu spodnie oraz buty. Wyłonił im się z jasności, wtapiając jednocześnie w odmęty osnutego parą i dymem mroku. Zniknął na moment, ale oni doskonale wiedzieli, że był tam razem z nimi i że ciągle ich obserwował. Ciemność odjęła mu wzrok i musiał na moment przymknąć powieki. Po chwili opanował spojrzenie i zaczął odróżniać poszczególne kształty oraz kolory. Wszystko było szare albo czarne. Wyczuwał zapach mokrego drewna. Igliwie pękało w kominku, wydając ciche odgłosy. Słodki posmak świeżego chleba przemknął prawie niezauważenie. Dzieciak potarł skostniałymi palcami czubek nosa i zerknął pod nogi, podłoga świeciła się w blasku niedużych płomieni. Wymiótł butem śnieg z progu na zewnątrz. Spojrzał po raz ostatni przez drzwi na podwórko.

W pomieszczeniu były stoły i krzesła, których liczebności nie potrafił określić. Stały bądź leżały puste obok siebie. Nie było tam prawie nikogo, tylko trzech grających w karty mężczyzn, którzy zajmowali skrajną lożę. Nie zwracali na niego uwagi, śmiali się i dowcipkowali. Chłopiec odwrócił głowę i zobaczył ścienny zegar, który wskazywał czwartą popołudniu. Poroże jelenia wisiało obok niego. Wszystko było pokryte grubą warstwą kurzu, a dokoła zalegały sterty porozrzucanych śmieci. Młodzieniec potarł ręką o rękę, poczuł, jak pomału się odmrażały i jak pod wpływem ciepła nabierały czucia. Uśmiechnął się sam do siebie. Kąciki ust uniosły mu się, nie zdążył jednak odsapnąć, bo zaraz potem usłyszał niski głos:

– Zawrzyj te wrota, bo nas wywieje.

Chłopak wpatrywał się w opadające z nieba płatki puchatego śniegu, które wyglądem przypominały miniaturowe gwiazdki. Wiatr wyginał na boki gołe gałęzie, które szumiały niczym morze. Widział to dobrze, stał w miejscu i nic nie mówił.

– Głuchy czy jak, hejże?!

Dzieciak zamknął drzwi, nic nie mówiąc. Podszedł do kominka i usiadł obok niego na małym krzesełku.

– Niemowa. Zapraszał cię tu ktoś? – zapytał wysoki i szczupły rudzielec, który zgarniał ze stołu wygraną za pomyślne rozdanie.

Chłopak nadal się nie odzywał. Ściągnął czapkę i wyciągnął ręce w stronę ognia. Kręcił z zadowolenia głową, kiedy się w niego wpatrywał. Zdjął też buty i próbował ogrzać nogi, ale te bardzo wolno odzyskiwały dawną sprawność. Chuchał na nie i potupywał boso. Tamten ktoś wtedy powstał i z wolna ruszył w jego kierunku.

– Co ci mówiłem? – zagadnął w połowie drogi.

– Nie szukam zwady – odrzekł przybysz.

– To co tu robisz?

– Zobaczyłem ogień i chciałem się zagrzać. Chyba nie pożałujecie mi odrobiny tego luksusu?

– Grzej się ile chcesz, a potem idź swoją drogą. Nie potrzebujemy tu obcych.

– Rozumiem – odparł chłopak.

Pozostali dalej grali w karty.

– Macie coś do picia? – zagadnął do nich niespodziewanie, czym wybił ich ze zdawkowej rozmowy.

– Psia mać, niech cię – zaklął osiłek po drugiej stronie sali. – Mamy, ale co ci do tego?

– Głodny też jestem.

Spojrzeli po sobie.

– Chce jeść – rzekł ostatni z siedzących, największy i zarazem najlepiej ubrany z nich wszystkich.

Długi płaszcz z pałatką wraz z mundurem i bryczesami, które miał na sobie, tworzyły zgrabnie dobraną całość. Był oficerem, pozostali stanowili jego ochronę.

– Damy mu co zjeść, czy nie?

– A mamy co, bo sami jesteśmy głodni?

– Nie chcę nic za darmo, posprzątam.

– Podzielimy się – odrzekł trzeci, podając gościowi niedużą pajdę ze smalcem i skwarkami. – Masz, jedz i ruszaj dalej, kim tylko jesteś na tej wyobcowanej ziemi.

Chłopak powąchał kromkę chleba, po czym oderwał kawałek chrupiącej skórki i wsadził go sobie do ust. Kiedy wolno przeżuwał i połykał, kręcił z zadowolenia głową.

– A gorzałę macie?

Mężczyźni przerwali rozdanie i spojrzeli na niego z niedowierzaniem.

– Nie dla ciebie – rzucił w jego kierunku jeden z obstawy.

– Odwdzięczę się, wymyję izbę.

Kiedy to mówił, wodził wzrokiem dokoła w poszukiwaniu karczmarza, ale go nie odnalazł. Wstał i poszukał miotły, którą potem zamiótł wszelkie brudy, dokładnie, pod każdym krzesłem, a później umył jeszcze skrzypiące drewniane deski i stoły. Kiedy skończył, usiadł z powrotem na swoim miejscu.

– Zrobione, należy się zapłata – powiedział.

Nikt się jednak nie odezwał. Mężczyźni odłożyli karty. Najstarszy rangą wychylił szklankę, po czym otarł brodę mankietem poplamionej koszuli. Pałatka zsunęła się z oparcia krzesła. Chłopak wciąż rozglądał się za karczmarzem.

– Suszy mnie, jak zaraz nie wypiję, to niechybnie zdechnę – głośno rzucił.

Tamci nie zareagowali.

– To co, nie dostanę zapłaty za wykonaną robotę?

– Ty skur…! – krzyknął najniższy z siedzących przy pokerowym stole mężczyzn i szybko ruszył w jego kierunku. Drugi od razu poderwał się za nim.

Chłopak nie zareagował, nadal rozcierał zimne stopy. Sotnyk na siedząco ślepo mu się przyglądał.

– Czyli, że się nie napiję – gadał pod nosem chłopak.

– Zaraz łykniesz to! – Napastnik wskazał na długi nóż, gdy przyskoczył do siedzącego młodego wędrowcy.

– Nie szukałem zwady – odparł chłopak. Wyprostował się szybciej niż pomyśleli i mocno schwycił napastnika za gardło. Drugą ręką zablokował nadgarstek bandyty i nadlatujący z boku długi nóż.

– Puść – jęknął tylko tamten.

Chłopak wbił palce w szyję mężczyzny tak mocno, że aż pociekła z niej krew. Zmiażdżył mu krtań. Nim tamten zdążył coś powiedzieć, osunął się bezwładnie na ziemię. Drugi z napastników był już obok niego. Mówił coś pod nosem, ale chłopak go nie rozumiał. Był potężniejszy i starszy od niego, zamachnął się siekierą, którą dzierżył w dłoni. Dzieciak uchylił się, ostrze z hukiem przepołowiło ławę. Oprawca wziął ponowny zamach, ale kolejny cios przeszył tylko powietrze. Chłopak był już wtedy za nim. Złapał mężczyznę za włosy i uderzył jego głową o krawędź stołu, potem odwrócił na plecy i wbił mu nóż prosto w szyję, przybijając go nim do blatu. Nogi nieboszczyka drgały w agonii, po tym jak zawisnął na szyi.

– Chciałem się tylko zagrzać, przecież mówiłem – powiedział chłopak, po tym jak usiadł przy kontuarze wąskiego baru.

Ostatni z trójki mężczyzn nawet się nie poruszył.

– Byli nieokrzesani – powiedział niewyraźnie, kalecząc poszczególne słowa.

Chłopak się zamyślił. Wpatrywał się w nieduże okno na bocznej ścianie, którego szybę zdobiły pajęczyny i malunki wyrzeźbione przez mróz. Przejechał ręką po blacie i spojrzał na dłoń, była czysta.

– Chciałem się tylko napić – dodał.

– Podejdź do mnie, chłopcze.

Nie podszedł.

– No chodź, nie bój się.

– Nikogo się nie boję – odpowiedział.

– Widzę. Nazywam się Iwan. Masz, napij się – zaprosił go do stolika i powstał.

Chłopak podszedł, był o głowę niższy od mężczyzny. Wziął do ręki zimny kieliszek i wychylił, poczuł wtedy piekło w gębie.

– Masz, przegryź. Przecież widzę, że ledwo wytrzymujesz.

– Nie trzeba.

– Jedz. Na pewno jesteś głodny.

– Jestem, ale nie chcę.

– Chcesz żebym cię prosił? Dobrze, proszę.

Chłopak wziął do ręki kawałek zwęglonej pieczeni i zanurzył w niej zęby. Skóra była twarda, a mięso bez smaku. Połknął większy kęs bez gryzienia.

– Jest tylko to.

– Wystarczy – niewyraźnie powiedział chłopak. Wziął następny kęs i długo przeżuwał niestrawną porcję.

– Masz, napij się jeszcze. Zapomnisz o wszystkim. Byli kiepską ochroną, nie potrafili zadbać nawet o siebie.

Chłopak spojrzał na martwe ciała i na mężczyznę, który arogancko się uśmiechał. Miał okrągłą, zarośniętą twarz i brzydkie zęby. Nic nie powiedział, patrzył mu tylko w oczy, aż tamten w końcu opuścił wzrok. Panowała cisza. Wypaliły się drwa w kominku i palenisko dogasało. Robiło się coraz ciemniej. Deski w ścianach trzeszczały pod naporem wiatru. Szyby drżały w okiennicach. Kiedy mężczyzna uniósł głowę, chłopaka już nie było. Drzwi kołysały się i lekko uderzały o framugę, a poprzez niedużą szczelinę w progu wpadało do środka delikatne światło. Sotnyk podszedł do nich i otworzył kopnięciem. Śnieg posypał mu się na głowę, a ostre jak szpikulce sople, które zwisały z tyłu oberży, z rumorem pospadały na ziemię.

„To swołocz” – pomyślał, po czym ruszył prosto w zaspy.

Chłopak ominął ostatnie zabudowy w koloni i wszedł między drzewa. Było ich wiele, z każdym jego krokiem ich liczba jeszcze bardziej rosła. Małe i duże, wszystkie łyse bez liści, dalej iglaki, gdzie śnieg otulał gałęzie niczym kołderką z białego puchu, a zielone igły przebijały się przez zwały zlodowaciałego szronu w poszukiwaniu słońca, którego nie było. Podłoże tonęło w bieli, którą deptał. Nie odczuwał już zimna, a nogi, jakby nie wiedzieć czemu miały jeszcze więcej sił. Szedł naprzód, na skraju zagajnika ujrzał kolejne chałupy, które znikały w mroku zapadającej nocy. Kiedy się do nich przybliżył, dostrzegł wysokie drzewo, na którym coś wisiało. Była to naga i martwa kobieta, którą powieszono za piersi. Wisiała na nich jak lalka zaczepiona za warkocze, powieszona na konopnym sznurku, a ciemnoczerwona krew wypływała spod pach i spływała po brzuchu, z wolna kapiąc na białoszare podłoże. Zastygłe, brunatne krople ułożyły się na zmarzniętym mchu, jedna na drugiej, tworząc obraz ludzkiego serca. Chłopakowi zrobiło się smutno, ale nie zapłakał, popatrzył tylko na kobietę i odszedł bez słowa. Za ostatnim domem dostrzegł starą stodołę, w której postanowił przenocować. Podreptał w jej stronę. Niewiele już było widać, ciemność zasłoniła surowe obrazy, niczym gruba kotara pejzaże widoczne dotąd za frontowym oknem. Dzieciak otworzył uchylone wrota i przekroczył wysoki drewniany próg, na którym dostrzegł ślady zakrzepłej krwi. Zamknął za sobą wierzeje i wtopił się bezszelestnie w otaczającą go ciemność.

Bał się poruszyć, strach był od niego silniejszy. Całkowicie zdominował młodzika. W środku panowała cisza. Dzieciak poruszał przed sobą rękoma, po omacku badając przestrzeń. Poszukiwał punktu oparcia, ale go nie odnalazł. Zrobił krok, potem następny. Nasłuchiwał.

„Nic” – pomyślał – „tylko porywisty wiatr, który uderzał o dach, wywołując głuche dudnienie”.

Na zewnątrz znowu padał śnieg, dostrzegł to w wyrwie na poddaszu. Niebo połyskiwało pobladłym światłem jak dogasający ogarek. Chłopak widział jasne gwiazdy, które jak mu się zdawało, migotały na przysłoniętym przez chmury firmamencie, by po chwili jasną smugą spaść w otchłani mierzeje, bezdźwięcznie i bez żadnej zapowiedzi. Obserwował je przez dłuższy czas. Wyczuwał w pomieszczeniu zapach siarki, mocno zalatywało też benzyną. Zasłonił nos, nieświadomie dotknął dłonią starego kubraka z wełny, który leżał na wysokim stole, nieopodal czarnej ściany, wewnątrz stodoły. Pałatka była szorstka i klejąca. Kiedy młokos przyłożył oblepione palce do nosa, poczuł zapach krwi. Od razu wytarł rękę o sztywne spodnie. Odnalazł w najciemniejszym kącie stosy przymarzniętych marynarek i płaszczy, wygrzebał kilka ze środka kopca i spoczął pomiędzy ciepłymi rękawami podszytymi zajęczym futrem. Otulił się jedwabnym szalem o zapachu delikatnego kobiecego ciała, gdzie słodkawa nuta fiołków w pełni zdominowała jego zmysły. Ciężko odetchnął, po czym odprężył się i rozluźnił zmęczone marszem ciało. Na sam koniec wyprostował nogi i zamknął oczy. Zapadł w płytki sen.

Śniło mu się, że stał pośrodku pachnącej sianem stodoły, która była pełna nagich ludzi. Ich oczy podszyte były strachem. Nikt nie zwracał na niego najmniejszej uwagi, tak jakby nie było go widać. Był niemym obserwatorem strasznych rzeczy. Kilkunastu odzianych w mundury mężczyzn w okrutny sposób mordowało zgromadzonych w środku ludzi. Wiązali im ręce powrozem, a potem przetaczali niczym beczki po twardym klepisku. Rozdzielali mężczyzn od kobiet, które potem gwałcili na ich oczach. Kiedy już się nasycili, przebijali im brzuchy widłami albo na wylot wyciosanymi na szybko palikami, które z chrzęstem zagłębiały się w ciałach i w podłożu. Kobiety przeraźliwie krzyczały, błagając o szybką śmierć, która nie była im dana. Chłopów przeżynali na pół piłą do drewna albo zarąbywali siekierami, ćwiartując ich ciała na wiele kawałków. Jednemu odcięli szpadlem głowę, która broczyła krwią, kiedy oczy wciąż się poruszały. Dzieciak miał wrażenie, że ucięta głowa ciągle nimi na niego patrzyła. Odwrócił swą głowę, a wtedy zobaczył dwóch bandytów, którzy dźgali nożami wychudzonego staruszka. Na jego ciele nie było już niepokłutych miejsc. Miał otwarte usta, ale żaden dźwięk się z nich nie wydobył. Kłuli go przez cały czas, nawet wtedy, gdy już nie żył. Sotnyk przybił stojącego przed nim człowieka widłami do ściany. Przebił mu szyję, a potem nożem wyjął oczy. Krzyk umierających rozchodził się echem, rzeź trwała do późnej nocy.

Świtało już, kiedy chłopak się obudził. Poświata bladego świtu wpadała do środka budynku od strony nieszczelnego dachu. Usłyszał ptaki na zewnątrz, ich gardłowy odgłos. Wydawało mu się, że na niego krzyczą. Podniósł się ostrożnie z posłania, bolały go wszystkie kości. Spocił się też pod szczelnym przykryciem. Otarł pot z czoła, po chwili poczuł zimno, które przeszyło go z każdej strony. Rozprostował ręce i poruszał nimi, obejmując się pod pachami i puszczając zaraz potem. W środku nadal było dość ciemno, z każdą jednak kolejną chwilą jaśniało mu przed oczami, które stawały się coraz smutniejsze i jeszcze bardziej obojętne. Ściany, stoły, podłoże i maszyny pokryte były przyschniętą krwią przypominającą wielkie strupy. Były jej tam całe pomarszczone kałuże, tak jakby sam Szatan jakiś czas temu przeprowadzał tam transfuzję. Tuż obok leżały pokryte bordową wydzieliną siekiery, kosy i inne sprzęty gospodarskie. Widły były wbite w deski na ścianie, a noże w blaty stołów. Grube zęby piły do drewna wystawały spomiędzy do połowy przerżniętych desek na stole stolarskim. Nie było jednak ciał, ani jednego nie odnalazł. Wyszedł, więc na zewnątrz i skierował się w stronę najbliższych drzew, skąd dojrzał, unosząc głowę, płonące w oddali domostwa i czerwoną łunę ponad szarzejącym horyzontem, a kiedy opuścił wzrok, dostrzegł w dole sylwetki wychudzonych psów, które biegały po zniszczonym obrządku, trzymając w pożółkłych zębach ludzkie kości.

Chłopak przebijał się przez zaspy i zlodowacenia w kierunku zachodzącego słońca. Wycieńczony parł naprzód i nie oglądał się więcej za siebie. Kolejne mile na martwym pustkowiu, dokoła porywisty wicher i on sam jeden, w pojedynkę zmagający się ze srogą naturą i ze sobą. Wyglądał niczym umęczony pielgrzym, który w ramach pokuty i odkupienia grzechów, podążał do nieznanej mu świętej ziemi.

VI

Nagi chłopak pośród ognia * Biwak na odludziu * Posłaniec Iwana * Zaciąg * Pierwszy i drugi podarek w życiu * Nowa rodzina * Zimowe opisy przyrody * Atak na niemiecki posterunek * Pojmanie Kozaków * Zabicie drwali w lesie

Stał nagi, a dookoła niego paliły się nieduże ogniska. Ogień pięknie tańczył na wietrze. Chłopak przetarł się białym puchem, który delikatnie zgarnął z góry śnieżnego kopca. Puch był mokry, ale nie zimny, dobrze usuwał stary pot i liczne zabrudzenia. Dzieciak otulił się kocem, po czym poczyścił brudne ubranie. Rozpuścił kostkę grochówki w roztopionym śniegu, który wsypał do aluminiowego rondelka i wypił. Gorąca zupa powoli spływała do pustego brzucha, rozgrzewała i krzepiła, obok na palikach wbitych w zamarzniętą ziemię schły uprane ubrania. Buty od dawna miał już na sobie. Sklecił na szybko z gałęzi świerka prowizoryczny szałas, w którym zamierzał przenocować. Skupił wzrok na falującym płomieniu i wpatrywał się w niego niczym w największą z świętości. Słońce schowało się za chmurami i temperatura spadła jeszcze bardziej. Młokos naciągnął czapkę na głowę, usłyszał chrzęst na śniegu, poderwał się i sięgnął po nóż, którego nie mógł odnaleźć. Skrył głowę w gałęziach, jednocześnie szukał ręką po omacku spodni, ale nie mógł ich wymacać. Wtedy usłyszał obcy głos.

– Nie bój się, jestem swój.

Chłopak wychylił głowę, nic nie powiedział.

– Przysyła mnie kapitan, chce żeby taki ktoś jak ty poszedł pod jego komendę.

Chłopak nadal nie mógł odnaleźć portek. Z nożem w ręce wyłonił się spoza gałęzi i igieł.

– Nie szukam zaciągu. Sam jestem sobie sterem i okrętem – odparł.

Mężczyzna odziany w ciemny kożuch z wystającymi ze środka grubymi białymi włosami i w postawioną na sztorc wysoką czapkę, przyglądał się półnagiemu dzieciakowi, któremu wystawały wszystkie żebra, a skóra ciasno przylegała do uwypuklonego kośćca.

– Kapitan mówił, żeś dzielny. Takich nam trzeba, oddanych sprawie i niezlęknionych, bo czeka nas ciężka próba.

– Odejdź.

– Nie mogę, kazał mi ciebie przyprowadzić.

– Powiesz, że mnie nie znalazłeś.

– Bez ciebie kazał nie wracać.

Chłopak się namyślił, założył ubranie i rozmasował dłonie. Ciągle milczał.

– Zaciągniesz się do nas?

– Nie mam broni.

– Znajdzie się jakaś. Nożem umiesz wywijać.

– Z kim walczycie? – zapytał niewysokiego przybysza, który długo się zastanawiał nad właściwą odpowiedzią.

– Z wrogiem – odparł dopiero po jakimś czasie.

– Dostanę konia?

– Będą konie i broń. Strawa i przyodziewek, nawet ciepło będzie.

– A żołd?

– Po co ci zapłata? Na wojnę idziemy, po łupy i trofea.

– Przecież walczycie z wrogiem?

– Tak mówiłem, nie zaprzeczam.

Chłopak już o nic więcej nie zapytał.

– Prowadź, pójdę za tobą.